Siostry - Daisy Johnson - ebook + książka

Siostry ebook

Daisy Johnson

3,5

Opis

Powieść wyróżniona na liście wybitnych książek przez „New York Timesa”.

Jedna z 10 najlepszych książek roku według „Publisher’s Weekly”.

Jedna z najlepszych książek roku w ocenie „Vulture”.

Książka najmłodszej finalistki Nagrody Bookera, międzynarodowej gwiazdy literackiego świata, porównywanej do największych twórców thrillerów: żywiołowy portret mrocznych relacji między rywalizującymi siostrami, ukazany bez tabu.

Daisy Johnson to demoniczne potomstwo Shirley Jackson i Stephena Kinga.”

—The Observer (London)

„Wynosi gotycką fabułę na szczyty kunsztu, wstrząsając czytelnikiem.”

—The New York Times

„Zwieńczona zdumiewającym zwrotem akcji.”

—The Boston Globe

Daisy Johnson powraca z thrillerem Siostry, uzależniającą opowieścią o rodzeństwie uwikłanym w sieć bolesnych emocjonalnych zależności, zmagającym się z próbami zrozumienia, gdzie kończy się świat jednej z sióstr, a zaczyna drugiej.

Dzieli je zaledwie dziesięć miesięcy. July i September znają się jak łyse konie i nie potrzebują nikogo innego, tylko siebie nawzajem. Pewnego dnia dochodzi jednak do tragedii i wyprowadzają się wraz z samotną matką do opuszczonego domu na wybrzeżu. W nowym, odizolowanym życiu July czuje, że głęboka więź, jaka zawsze łączyła ją z siostrą, zmienia się w sposób, którego nie rozumie. Obezwładniający strach i powiązane z nim niepokoje zapełniają dom. Siostry przekraczają granice dopuszczalnych zachowań – aż seria szokujących spotkań wystawia ich wspólnotę doznań na próbę i zmusza do ujawnienia wstrząsającej prawdy o przeszłości i teraźniejszości.

Napisana radykalnie odkrywczym językiem, z niezwykłą wyobraźnią, określana jako „urzekająca” (The New Yorker), „wyraz siły natury” (The New York Times Book Review) oraz „dziwna, pierwotna i cudownie niepokojąca” (Celeste Ng), powieść Siostry jest jak połączenie ataku pierwotnej furii i bezbrzeżnego cierpienia –t pełnym napięcia, mocnym i głęboko poruszającym świadectwem miłości rodzeństwa oraz tego, co może się wydarzyć, gdy dwie Siostry mierzą się z najciemniejszymi impulsami swoich osobowości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (160 ocen)
35
44
45
30
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
polanieapolonia

Nie polecam

Szalenie grafomańska, zupełnie o niczym, a do tego czyta się średnio. Czytając czułam, że autorka bardzo chce, żebym myślała, że czytam coś niesamowitego. A czytałam coś całkiem przeciętnego z przerostem formy. Nie polecam.
50
Tedzik

Nie polecam

Niewiarygodne, rozpaczliwe, pożałowania godne bzdury - kto wydał to goovno i po co?
10
JolkaMolka

Dobrze spędzony czas

Złamała mi serce, ale nigdy jej nie zapomnę! Piękna historia o siostrzanej miłości i stracie. Napisana w sposób którego nie znajdziecie w pierwszej lepszej książce!
11
kinga9600

Dobrze spędzony czas

Książka opowiada historię dwóch sióstr. Młodsza jest całkowicie podporządkowana starszej, boi się zrobić coś na własną rękę. Starsza notorycznie wykorzystuje ten strach. Matka jest bierna, sama ma problemy. I zostawia własne córki samopas. Koniec części pierwszej. W części drugiej poznajemy przyczynę bierności matki. Przedstawia swoja relacje z ich ojcem jako kopie zachowań swoich córek. Młodsza córka zaczyna się samookaleczać bo myśli że w ten sposób oddzieli się od wpływu siostry. W części trzeciej czytelnik dowiaduje się że starsza z sióstr tak naprawdę nie żyje. Młodsza zdaje sobie sprawę że jej siostra nie żyje. Ale dalej śni sen na jawie w którym wydaje się jej że tamta dalej żyje za nią. Jak dla mnie książka jest dziwnie napisana. Trudno połapać się w fabule.
00
Justyna_doe

Nie oderwiesz się od lektury

Napisana pięknym poetyckim językiem, intrygująca, wciągająca, niepokojąca. Bardzo polecam!
00

Popularność




Część pierw­sza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Sep­tem­ber i July

Sep­tem­ber i July1

Dom. Jego podłużne frag­menty wyzie­ra­jące zza żywo­płotu, przez pola. Brud­no­biały, okna zato­pione w cegle. Dłoń w dłoni, na tyl­nym sie­dze­niu, ostrze świa­tła z szy­ber­da­chu. My dwie, ramię w ramię, dzie­lące się powie­trzem. Długa droga za nami, wzdłuż krę­go­słupa kraju, prze­mknę­ły­śmy po obwod­nicy Bir­ming­ham, mija­jąc Not­tin­gham, Shef­field i Leeds, czy­niąc wyłom w Górach Peniń­skich. Oto rok, w któ­rym jeste­śmy znę­kane. Co? Oto rok, w któ­rym jeste­śmy pozba­wione przy­ja­ciół, potrzebne tylko sobie. Oto rok, w któ­rym cze­ka­ły­śmy w desz­czu na kor­cie teni­so­wym, by się zja­wiły. Dźwięki w radio: z połu­dnia napływa cie­plej­sza tem­pe­ra­tura… Poli­cja w Whitby. Szu szu mat­czy­nych dłoni na kie­row­nicy. Nasze myśli niczym jaskółki. Przód samo­chodu wznosi się i opada jak dziób łodzi. Gdzieś tam jest morze. Zarzuca koł­drę na nasze głowy.

Oto rok, kiedy coś innego budzi trwogę.

Droga oddala się i znika z pola widze­nia, wibra­cja wibra­cja, kiedy zjeż­dżamy z asfaltu na ubitą zie­mię. Czy mama pła­cze? Nie wiem. Powin­ny­śmy spy­tać? Nie ma na to odpo­wie­dzi i, tak czy owak, dom jest teraz bli­sko i nie ma czasu, by wró­cić albo spró­bo­wać ponow­nie, albo zro­bić coś na nowo. Oto rok, w któ­rym jeste­śmy domami, świa­tła palą się w każ­dym oknie, drzwi nie zamy­kają się do końca. Gdy jedna z nas mówi, obie czu­jemy słowa poru­sza­jące się na naszych języ­kach. Gdy jedna z nas je, obie czu­jemy poży­wie­nie zsu­wa­jące się w dół naszych prze­ły­ków. Nie były­by­śmy zdzi­wione ani tro­chę, gdyby nas roz­cięto i oka­za­łoby się, że dzie­limy organy, że jedne płuca oddy­chają za dwie, że poje­dyn­cze serce bije podwój­nym, gorącz­ko­wym ryt­mem.

Imiona boha­te­rek ozna­czają nazwy mie­sięcy: wrze­sień i lipiec (przyp. tłum.). [wróć]

July. 1

July

1

No, już. Oto jest.

Dom, do któ­rego przy­je­cha­ły­śmy. Dom, na któ­rego poszu­ki­wa­nie wyru­szy­ły­śmy. Usa­do­wiony po stro­nie wrzo­so­wisk North York, tuż przy morzu. Nasze wargi zaci­śnięte i pomarsz­czone od zli­zy­wa­nia chrup­kiej soli, koń­czyny ocię­żałe, znu­żone nara­sta­ją­cym bólem. Kie­row­nica gorąca niczym wrzą­tek, odblask jezdni. Upły­nęły całe godziny, od kiedy wyru­szy­ły­śmy, zagrze­bane na tyl­nym sie­dze­niu. Wsia­da­jąc do samo­chodu, mama powie­działa: Dojedźmy tam przed nocą. A potem przez długi czas ani słowa. Wyobra­żamy sobie, co mogłaby powie­dzieć: To wasza wina. Albo: Ni­gdy nie musia­ły­by­śmy wyjeż­dżać, gdy­by­ście nie zro­biły tego, co zro­biłyście. I oczy­wi­ście ma przy tym na myśli: Gdy­by­śmy się nie uro­dziły. Gdy­by­śmy się w ogóle nie uro­dziły.

Zaci­skam dło­nie, jedna na dru­giej. Nie­zdolna jesz­cze okre­ślić, co to za strach, tyle tylko, że jest nie­zmie­rzony. Dom znaj­duje się tutaj. Przy­cup­nął jak małe dziecko przy ciem­no­sza­rym murze, puste pastwi­sko owiec upstrzone sta­rymi eks­kre­men­tami, cier­ni­ste krzewy wyso­kie jak doro­sły czło­wiek. Podmuch zatę­chłego powie­trza, które napo­tyka świeże, kiedy otwie­ram drzwi. Zapach nawozu. Prze­ro­śnięty żywo­płot, trawa i chwa­sty zma­ga­jące się z beto­nem, fron­towy ogród wąski i zawa­lony szpar­ga­łami: wie­ko­wymi ostrzami szpa­dli, pla­sti­ko­wymi tor­bami, roz­trza­ska­nymi doni­cami i nie­mal żywą plą­ta­niną korzeni. Sep­tem­ber wspięła się już na nie­równy mur, balan­su­jąc, zęby zaci­śnięte w gry­ma­sie, który być może jest uśmie­chem. Okna prze­sło­nięte odbi­ciem jej ciała i mojej twa­rzy o oczo­do­łach jak pie­czary, a w głębi nasza mama, opie­ra­jąca się z wyczer­pa­nia o maskę samo­chodu.

Białe ściany domu pozna­czone są smu­gami brud­nych odci­sków dłoni i zapa­dają się w swych pomarsz­czo­nych poło­wach, górne pię­tro zanu­rzone w dol­nym jak dłoń opla­ta­jąca pięść. Pod jedną ze ścian ele­menty rusz­to­wa­nia, na dro­dze walają się poła­mane dachówki. Się­gam do ramie­nia Sep­tem­ber, zasta­na­wia­jąc się, czy mogła­bym wbić się zębami w jej skórę i w ten spo­sób spraw­dzić, czy potra­fię się zorien­to­wać, o czym myśli. Cza­sem potra­fię. Nie z abso­lutną pew­no­ścią, bar­dziej przy­po­mina to nie­wy­raźny szum świa­do­mo­ści. Jak wów­czas, kiedy mama włą­cza radia w róż­nych poko­jach, syn­chro­ni­za­cja odro­binę szwan­kuje, a ja stoję w kory­ta­rzu i sły­szę echo dźwię­ków. Ale Sep­tem­ber umyka poza zasięg moich dłoni, jazgo­cząc niczym sroka.

Wygrze­buję z dna kie­szeni chu­s­teczkę higie­niczną, wycie­ram nos. Słońce zaczęło się już zni­żać, ale wciąż pali moje nagie ramiona. W kie­szeni mam też cukierki na kaszel, mięk­kie, pokryte mesz­kiem. Wsu­wam sobie jed­nego do ust, w głąb policzka.

Na ścia­nie domu wid­nieje jakiś pokryty bru­dem napis. Trę go chu­s­teczką, aż mogę odczy­tać słowa: SIE­DLI­SKO. Ni­gdy wcze­śniej nie miesz­ka­ły­śmy w domu z żadną nazwą. Ni­gdy nie miesz­ka­ły­śmy w domu, który wygląda tak jak ten: spo­nie­wie­rany bez­kształtny, cały w zasta­rza­łej nie­czy­sto­ści. Ciało Sep­tem­ber wiruje. Zamy­kam szybko oczy, pięć razy, tak aby nie upa­dła, a jeśli upad­nie, to by wylą­do­wała na ziemi niczym kot.

Szu­kam mamy. Odsu­nęła się już od samo­chodu; jej ciało wydaje się zbyt cięż­kie, by można je było udźwi­gnąć. Tak się wła­śnie zacho­wuje, jest mało­mówna albo mil­cząca od czasu tam­tych wyda­rzeń w szkole. W domu w Oks­for­dzie nocą sły­sza­ły­śmy, jak poru­sza się nad naszymi gło­wami. Odzy­wała się do nas tylko spo­ra­dycz­nie, led­wie napo­ty­ka­jąc nasz wzrok. Jest inną osobą w zna­jo­mym ciele, a ja chcia­ła­bym, żeby do nas wró­ciła. Otwiera furtkę ogrodu, kopiąc w nią butem.

Pomóż mi, mówi, prze­cho­dząc obok. Ursa powie­działa, że klucz znaj­duje się pod żabą.

Szu­kamy żaby. Zie­mia jest spulch­niona od aktyw­no­ści insek­tów. Wyko­puję robaka i ogar­nia mnie panika pod wpły­wem jego dotyku, mięk­kiego, ustę­pli­wego.

Prze­stań się obi­jać, mówi mama, a potem patrzymy pochy­lone w trawę i szu­kamy, dopóki nie udaje mi się wyma­cać kamien­nej żaby o tłu­stych war­gach i pacior­ko­wa­tych oczach, nie­mal scho­wa­nej pod poszy­ciem. Mama pod­waża ją butem, a potem jęczy, nie ma klu­cza. Typowe, mówi. Typowe, a potem ude­rza się trzy­krot­nie pię­ściami po udach.

Majowe chmury uno­szące się wzdłuż linii pola nabrały sta­lo­wo­ści, zaczy­nają się gro­ma­dzić i nabrzmie­wać zło­wiesz­czo. Wska­zuję je, mówię: patrz.

Dobra. Szybko. Szu­kajmy.

Zosta­wiamy nasze torby jedna na dru­giej i pod­no­simy puste donice, prze­dzie­ramy się przez trawę. Znaj­duję w ziemi monety. Obok boku domu bie­gnie ścieżka, jest też ogród z pły­tami chod­ni­ko­wymi opar­tymi o ściany, trawa wyrwana i zamie­niona w mierzwę, porzu­cone sta­lowe gra­bie. Coś, co mogło być gril­lem, ze wzgór­kiem popiołu pośrodku pęk­nię­tej cegla­nej kon­struk­cji. W ścia­nie domu tkwią osa­dzone w beto­nie muszle, grunt piasz­czy­sty, pełen kamy­ków wygła­dzo­nych przez morze. Zaglą­dam przez jedno z okien. Za szybą: przy­ćmiony kształt ścian, półki; może spi­żar­nia. Pluję na dłoń i pocie­ram szkło. Jaśniej­szy kwa­drat fra­mugi, za którą znaj­dują się nie­wy­raźne cie­nie, może sofa i stół, coś, co jest pierw­szym stop­niem scho­dów. Obok mnie Sep­tem­ber przy­suwa twarz do okna, dło­nie zwi­nięte na szy­bie, słodka woń per­fum, które ukra­dły­śmy ze sklepu obok naszej szkoły, zapach jej nie­my­tych zębów. Wyba­łu­sza na mnie oczy, kręci języ­kiem, szczy­pie mnie w ramię. Moja twarz wygląda nie­zgod­nie z zasa­dami per­spek­tywy: policzki dłuż­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści, oczy wąskie niczym otwory na monety w par­ko­me­trach.

Wyglą­dam jak mama. Albo jak według niej jej mama, nasza bab­cia, w Indiach, gdzie ni­gdy nie były­śmy. Sep­tem­ber nie wygląda tak jak my. Nie pamię­tamy swo­jego ojca, ale musi go przy­po­mi­nać: mamy gład­kie włosy, policzki pokryte mięk­kim jasnym pusz­kiem, blade oczy jak u śnież­nego zwie­rzę­cia.

Infor­ma­cje na temat jego osoby prze­cie­kają kro­pel­kami przez lata, rzadko zdo­by­wane bez kłótni. Poznał mamę, kiedy miała dwa­dzie­ścia trzy lata i była na waka­cjach w Kopen­ha­dze, gdzie wtedy miesz­kał. Krą­żył za nią po mie­ście przez trzy dni. Powie­działa, że taki już był. Per­fek­cyj­nie wła­dał angiel­skim – dora­stał tutaj – ale lubił mówić do niej po duń­sku, cie­sząc się, że nie potrafi go zro­zu­mieć. Taki też był. Umarł. Jak umarł? – pyta­ły­śmy przez cztery lata, nim ustą­piła. Uto­pił się na base­nie hotelu w Devon. Nie byli razem, kiedy to się stało, a nasza trójka, Sep­tem­ber led­wie pię­cio­let­nia, ja nie­wiele młod­sza, miesz­kała gdzie indziej. Potrzeba było pra­wie roku, by jego sio­stra zadzwo­niła i powie­działa, że nasz ojciec nie żyje. Nauczy­ły­śmy się o niego nie pytać. Nie mamy słów, by go opi­sać. Nie zna­ły­śmy go. Sep­tem­ber powie­działa raz matce, że był z niego nie­la­da­la­daco, a ona się roze­śmiała, ale potem umil­kła na kilka godzin i przy­brała wyraz twa­rzy, który z cza­sem zaczę­ły­śmy roz­po­zna­wać. Raz na trzy albo cztery lata, w Boże Naro­dze­nie, przy­jeż­dża do nas w odwie­dziny jego sio­stra Ursa, ja zaś razem z Sep­tem­ber pró­buję coś z niej wycią­gnąć, jest jed­nak nie­ugięta. Ursa jeź­dzi kabrio­le­tem, ni­gdy nie zostaje u nas dłu­żej niż jeden dzień, woli zatrzy­my­wać się w hotelu niż w naszym domu. Ma krót­kie blond włosy, tak więc, pod­cho­dząc do niej nie­zau­wa­że­nie od tylu, były­śmy cza­sem prze­ko­nane, że to on: dawno utra­cony ojciec, powód mat­czy­nego smutku i naszego ist­nie­nia. Dom na wrzo­so­wi­skach należy do Ursy; wynaj­muje go, nie mieszka tutaj, wypeł­nia go ludźmi takimi jak my, któ­rzy nie wie­dzą, dokąd się udać.

Z boku domu, kiedy wiatr wzmaga się odro­binę, znaj­du­jemy kolejne okno, nie­wiel­kie, ale wyglą­da­jące na oblu­zo­wane, kiedy na nie napie­ramy, otwiera się do wewnątrz.

Mama stoi od frontu, trzyma w dłoni kamień zabrany z pobli­skiego pola i zamie­rza rzu­cić nim w szybę obok drzwi. Uno­szę dło­nie, żeby zasło­nić sobie uszy. Krew dudni we mnie bum bum, w szpiku nara­sta lęk, napływa do krtani.

Jest tu otwarte okno, drze się Sep­tem­ber. Możemy się chyba prze­ci­snąć. Mama obraca ku nam kamienną twarz, usta ma wykrzy­wione do dołu, wyryte w skó­rze.

Pomiesz­cze­nie, do któ­rego pro­wa­dzi okno, to spi­żar­nia. Nim wcho­dzimy do środka, bie­rzemy się za ręce. Pod oknem znaj­duje się brudna pod­łoga wykła­dana płyt­kami, obtłu­czona w miej­scu, gdzie styka się z wil­gotną ścianą. Drew­niane półki. Kilka puszek zupy i fasolki, dwa opa­ko­wa­nia spa­ghetti o podej­rza­nym kolo­rze. Unosi się tu jakiś zapach, nie­mal słodki, z nutą, któ­rej nie potra­fię do końca ziden­ty­fi­ko­wać. Sufit jest niski, naga żarówka obija się o czu­bek mojej głowy.

Sep­tem­ber nuci, jak to ona, kiedy jest pod­eks­cy­to­wana i chce, bym o tym wie­działa. Jej nuce­nie może ozna­czać mnó­stwo rze­czy. Halo, gdzie jesteś / chodź tutaj / prze­stań to robić / iry­tu­jesz mnie. Uświa­da­miam sobie, że boję się tego domu, gniewu mamy i iry­ta­cji oka­zy­wa­nej przez Sep­tem­ber. Były­śmy tu już wcze­śniej, tylko raz, ale nie pamię­tam tego zbyt dobrze.

Co to jest? – pytam.

Co?

Ten zapach.

Nie wiem. Zde­chła mysz?

Nie mów tego.

Przez drzwi spi­żarni możemy wej­rzeć w kory­tarz; na lewo znaj­duje się główne wej­ście, a obok kolejne drzwi, pro­wa­dzące być może do łazienki. Na wprost są schody, a po pra­wej stro­nie jesz­cze jedne drzwi, przed nami otwarty salon. Roz­kład domu wydaje się nie­wła­ściwy, nie­in­tu­icyjny, skoro ze spi­żarni wycho­dzi się wprost do salonu. Pach­nie nie­świeżą żyw­no­ścią. Wkra­czamy do pokoju. W kącie dostrze­gam jakiś przy­gar­biony kształt pozba­wiony formy, fałdy mate­riału. Ści­skam dłoń Sep­tem­ber. To nie­moż­liwe, że tu jeste­śmy, i nie­moż­liwe, żeby­śmy mogły zostać. Na naj­bliż­szym sto­liku stoi lampa, do któ­rej się­gam. Coś się prze­wraca i spada na pod­łogę. Mam wra­że­nie, że moje wnętrz­no­ści wypeł­nia psz­czeli rój. Zapala się świa­tło, wyda­jąc przy tym prze­ni­kliwe zawo­dze­nie.

Nic tu nie ma, mówi Sep­tem­ber. Nie martw się, lip­cowy robaczku.

Krąży po salo­nie, pstry­ka­jąc włącz­niki świa­tła. Wszystko wydaje się zbyt jasne, jakby żarówki nie paso­wały do swo­ich gniazd. Można wyczuć zapach spa­le­ni­zny. Kiedy zaglą­dam do jed­nej z lamp o głę­bo­kim klo­szu, dostrze­gam ściółkę paję­czyn, mar­twe muchy na dnie. Sofę i fotel przy­kry­wają wyli­niałe koce, jest też sto­lik do kawy z dwoma kub­kami, na dol­nej półce plik gazet. Pod drew­nia­nym gzym­sem znaj­duje się piec na drewno, przed nim brudny chod­ni­czek. Małe okno wpusz­cza nie­wiele świa­tła. Sufit jest niski i wsparty bel­kami. Gdy­by­śmy były tro­chę wyż­sze, musia­ły­by­śmy się schy­lać. Za scho­dami widać puste półki na książki. Rzecz, którą strą­ci­łam ze sto­lika, leży na pod­ło­dze, ukryta do połowy pod sofą. Kiedy ją pod­no­szę, na moich dło­niach pozo­staje brud. Szkło popę­kało nie­równo. Sep­tem­ber obej­muje mnie w talii i opiera brodę na moim ramie­niu.

Nie martw się, patrz, to sztuczne mro­wi­sko, for­mi­ka­rium.

Odwra­cam je do góry nogami. Ma rację. Dwie tafle szkła wpusz­czone w wąskie pudełko i wypeł­nione zie­mią. Są tu tunele, wyko­pa­li­ska, ścieżki wyty­czone w gle­bie, wszystko się zawala, kiedy tym poru­szamy.

Stłu­kłam to, mówię, i ogar­nia mnie poczu­cie – gęste, dła­wiące, nie­uchronne – jak by to było żyć w ziemi i prze­bi­jać się przez nią wła­snymi ustami.

Możemy to napra­wić, mówi. Jest tu gdzieś taśma kle­jąca. Znaj­dziemy kilka mró­wek, wsa­dzimy je do środka.

Roz­lega się puka­nie do drzwi, mama przy­po­mina nam o sobie. Ma zmę­czoną twarz, jakby nie spała od tygo­dnia. To była długa zima, złe Boże Naro­dze­nie, już prze­siąk­nięte zapa­chem tego, co miało nadejść, peł­za­jąca wio­sna. W marcu w szkole doszło do awan­tury, potem roz­mię­kła nawierzch­nia opusz­czo­nych kor­tów teni­so­wych, błoto na naszych gołych sto­pach i moje dło­nie, które wyglą­dały tak, jakby nale­żały do kogoś innego. Po tym, co się wyda­rzyło, pozo­sta­ły­śmy w Oks­for­dzie przez dwa mie­siące, a teraz jest maj, burze ustę­pują przed upa­łami. Pra­gnę dotknąć twa­rzy mamy, spra­wić, by mnie przy­tu­liła, jak zwy­kła to robić, kiedy wszyst­kie tło­czy­ły­śmy się w podwój­nym łóżku. Tyle że teraz prze­ci­ska się obok mnie z zaci­śnię­tymi szczę­kami, torby wypa­dają z jej dłoni na pod­łogę. Ja też czuję się zmę­czona od chwili, kiedy opu­ści­ły­śmy szkołę; bywają dni, gdy mam wra­że­nie, jak­bym dźwi­gała na swo­ich bar­kach dru­gie ciało. Chcę jej to powie­dzieć, chcę, by wyznała, że się nie zmie­niła albo że może spra­wić, bym poczuła się lepiej.

Patrzymy, jak wcho­dzi na górę. Sep­tem­ber gwiż­dże przez zęby i wypo­wiada jej imię – jak zwy­kle, kiedy chce ją ziry­to­wać – cicho, She­ela, i przez chwilę można odnieść wra­że­nie, że matka się waha, czy się cof­nąć, potem jed­nak rusza do przodu, jej buty na drew­nia­nych stop­niach. Trzyma pod pachą koł­drę, pod drugą ści­ska swoją robo­czą teczkę. Sto­imy, słu­cha­jąc jej, aż roz­lega się dźwięk zamy­ka­nych drzwi. Bywała smutna już wcze­śniej, ale teraz jest ina­czej. Teraz jest gorzej.

Jest taka roz­gnie­wana, mówię. Wyczu­wam nara­sta­jącą iry­ta­cję Sep­tem­ber.

Nie będzie się wiecz­nie gnie­wać, odpo­wiada.

Może będzie.

Nie na cie­bie, mówi i pociąga mnie za war­kocz, spra­wia­jąc że zaczy­nają łza­wić mi oczy.

Drzwi naj­bar­dziej odda­lone od wej­ścia pro­wa­dzą do małej kuchni. W zle­wie leżą bla­chy do pie­cze­nia, z boku pusty pojem­nik na chleb, jesz­cze wię­cej kub­ków. Mie­ści się tu maleń­kie okno. Gra­molę się nie­zgrab­nie na blat szafki, cią­gnę za klamkę, jed­nak okno nie chce się otwo­rzyć, zama­lo­wano je, jak zauwa­żam, na doda­tek w mięk­kie drewno wbito gwoź­dzie. Zsu­wam się na dół. Do drzwi lodówki przy­le­gają żółte kar­teczki – roz­po­znaję pismo Ursy z kar­tek bożo­na­ro­dze­nio­wych – A i J pocho­dzą z zestawu liter na magnes. Odczy­ty­wa­nie ich tre­ści wydaje się czymś wścib­skim, ale robię to, nachy­la­jąc się, szu­ka­jąc jakichś śla­dów sekret­nego języka czy infor­ma­cji, by podzie­lić się nimi z Sep­tem­ber. Są tu jed­nak tylko szcze­góły doty­czące wywózki śmieci, wzmianka o tyl­nych drzwiach, które się zaci­nają, lista rze­czy, któ­rych nie należy wrzu­cać do ognia. Ota­cza­jąca mnie kuch­nia jest tak brudna, że przy­pra­wia mnie to o swę­dze­nie. Odkrę­cam kran, a gdy robi się zimny, szo­ruję dło­nie, ale nawet woda wydaje się czymś pokryta, miękka od szlamu. Sep­tem­ber, która stoi w drzwiach, gwiż­dże na mnie, tylko kilka tak­tów, przy­wo­łu­jąc mnie z powro­tem.

Wszystko w porządku, lip­cowy robaczku?

Tak.

Obok spi­żarni znaj­duje się łazienka z wanną i toa­letą. Sep­tem­ber pociąga za sznu­rek, który włą­cza halo­gen. Widzę ślady kogoś, kto tu był, i to nie­dawno: podłużny kawa­łek mydła na brud­nej umy­walce, dwie butelki szam­ponu wrzu­cone do wanny, na pod­ło­dze smuga, być może jakie­goś spe­cy­fiku słu­żą­cego do maki­jażu.

Skąd to? – pytam, trą­ca­jąc mydło paznok­ciem kciuka, i po chwili ogar­niają mnie mdło­ści.

Nie wiem. Pew­nie jeden z loka­to­rów Ursy. Sły­sza­łam, jak mama roz­ma­wia z nią przez tele­fon, chyba Ursa go wywa­liła, żeby­śmy mogły się tu zatrzy­mać.

Jak długo zamie­rzamy tu zostać?

Dla­czego mnie pytasz? – pry­cha Sep­tem­ber, a potem mówi: – Nie wiem, dla­czego mama chciała, żeby­śmy tu przy­je­chały.

Mar­twy naskó­rek, mówię, prze­su­wa­jąc pal­cem po umy­walce, a Sep­tem­ber patrzy na mnie ze zło­ścią i wycho­dzi z łazienki zde­cy­do­wa­nym kro­kiem.

Po dłu­giej podróży mam osad na zębach – pozo­sta­łość po kanap­kach z serem i cebulą, które kupi­ły­śmy na sta­cji ben­zy­no­wej. Przy­po­mi­nam sobie nagle, że zosta­wi­ły­śmy swoje szczo­teczki do zębów na umy­walce w daw­nym domu, do któ­rego już nie wró­cimy. Idę do salonu, żeby powie­dzieć o tym Sep­tem­ber, ale jest na górze; sły­szę, jak tam krąży. Zie­mia w for­mi­ka­rium prze­suwa się odro­binę, jakby coś się wła­śnie przez nią prze­mie­ściło. Spod drzwi wej­ścio­wych i z komina napływa cie­płe powie­trze. Chcę usły­szeć swój głos odbi­ja­jący się od bia­łych ścian. Mam wra­że­nie, że w pokoju jesz­cze przed chwilą pano­wał gwar. Wypo­wia­dam imię sio­stry jak naj­ci­szej, ale i tak mój głos wydaje mi się zbyt gło­śny. Wyczu­wam za ple­cami wszyst­kie pokoje. Nie spo­sób stać twa­rzą do każ­dego pomiesz­cze­nia w domu jed­no­cze­śnie; zaglą­dam do kuchni i spi­żarni, ale są puste, wypeł­nia je tylko ciche brzę­cze­nie sła­bego oświe­tle­nia. Wbie­gam szybko po scho­dach, po dwa stop­nie naraz. Coś czai się za mną, dep­cze mi po pię­tach. Ale kiedy docie­ram na górę i się odwra­cam, niczego nie widzę.

Wąski kory­tarz i drzwi do trzech pokoi. Naj­bli­żej jest sypial­nia z pię­tro­wym łóż­kiem wci­śnię­tym w kąt, poza tym żad­nych mebli. Nie było tu wcze­śniej łóżka, spa­ły­śmy, jak mi się zdaje, na mate­ra­cach poło­żo­nych bez­po­śred­nio na pod­ło­dze. Są rze­czy, które pamię­tam, i rze­czy, które nie są takie same. Nie widzę ni­gdzie Sep­tem­ber, a potem nagle sie­dzi na gór­nym łóżku i śmieje się ze mnie. Czuję ucisk w gar­dle.

Dokąd poszłaś? Mój głos jest wysoki, przy­po­mina dźwięk gwizdka przy­wo­łu­ją­cego psy. Czę­sto – od naj­młod­szych lat – cze­kam, aż sio­stra mnie porzuci, podąży swoją drogą.

Przy­szłam tutaj, mówi. Chcia­łam zoba­czyć, gdzie kie­dyś spa­ły­śmy. Popatrz. Trzyma w ręku pokie­re­szo­waną lor­netkę.

Co to jest?

Wiesz co.

Pamię­tam zdję­cie taty, które kie­dyś zna­la­zły­śmy, wetknięte w scho­wek na ręka­wiczki mod­nego samo­chodu Ursy; wyglą­dał na jakieś dzie­sięć lat i miał lor­netkę zawie­szoną na szyi. Omal mi nie zła­mał ręki z jej powodu, powie­działa Ursa, kiedy nas przy­ła­pała i wyrwała foto­gra­fię z dłoni Sep­tem­ber.

Na ścia­nach wid­nieją ślady po sta­rych pla­ka­tach, nad drzwiami – po zega­rze. Mate­race na pię­tro­wym łóżku są wąskie niczym koja. Sep­tem­ber zsuwa się po dra­bince i wyma­chuje rękami: ta-daaa.

Cza­sem wydaje mi się, że pamię­tam czas, kiedy były­śmy tak małe, że spa­ły­śmy w jed­nym łóżeczku, nasze cztery dło­nie sple­cione nad gło­wami, i widzia­ły­śmy świat z tego samego punktu obser­wa­cyj­nego. Nie umia­łam jesz­cze wtedy mówić, ale mimo wszystko sądzę, że musia­ły­śmy się jakoś poro­zu­mie­wać. Pra­gnę ponad wszystko, by i teraz tak było. Albo jak były­śmy nieco star­sze, a ona pod­cią­gała się na szcze­bel­kach i spa­dała na pod­łogę, wrzesz­czała, bym zro­biła to samo, aż w końcu zja­wiała się mama i wsa­dzała ją z powro­tem do łóżeczka albo brała nas do swo­jego – wtedy nasze ręce spla­tały się ze sobą; klatka pier­siowa mamy pod naszymi policz­kami, oczy Sep­tem­ber tak bli­sko moich, że widzia­łam każdą załza­wioną rzęsę. Pytam jej: chcia­ła­byś, żeby tak było? Chcia­ła­byś, by wciąż tak było? A ona na to: nie wiem, o czym gadasz, July.

Przy­ku­camy pod zamknię­tymi drzwiami mat­czy­nego pokoju, ale nic nie sły­chać. Zda­rzało się to już wcze­śniej – to pod­słu­chi­wa­nie przez drzwi. Może śpi. Otwie­ramy trze­cie drzwi w kory­ta­rzu. To pomiesz­cze­nie na boj­ler. Jest tu brzu­chaty zbior­nik na wodę i skom­pli­ko­wany zestaw prze­łącz­ni­ków do ogrze­wa­nia domu i wody. Na pod­ło­dze leżą łapki na myszy, ale niczego w nich nie ma. Sto­imy, zasta­na­wia­jąc się, do czego służą poszcze­gólne prze­łącz­niki. Sły­szymy, jak coś się kotłuje wewnątrz zbior­nika. O dach ude­rza drob­niutki deszcz. Wydaje mi się, że gdy­bym się dosta­tecz­nie posta­rała, mogła­bym poprzez dłoń Sep­tem­ber usły­szeć powolny ruch jej myśli, chi­chot słów. Przy­po­mi­nam sobie te ostat­nie tygo­dnie w szkole. Padało czę­sto, zale­wa­jąc rynsz­toki, woda ście­kała po szy­bach. Mar­twy bor­suk, któ­rego widzia­ły­śmy z samo­chodu, jadąc do szkoły. Twa­rze innych dziew­cząt. Jest tylko jeden powód, dla któ­rego opu­ści­ły­śmy dom w Oks­for­dzie i przy­je­cha­ły­śmy tutaj, i choć to był pomysł Sep­tem­ber, żeby zwa­bić te dziew­czyny na kort teni­sowy, żeby dać im nauczkę i napę­dzić im stra­cha, to nie jej zacho­wa­nie sta­nowi powód, dla któ­rego znaj­du­jemy się w Sie­dli­sku. Winę za to ponosi inna osoba.

Sep­tem­ber na chy­bił tra­fił pstryka prze­łącz­ni­kami boj­lera. Wciąż ma na szyi lor­netkę, która koły­sze się w takt jej ruchów. Zza ściany dobiega ciężki pomruk.

Nie wydaje mi się, by było to mądre.

Pod­łoga pod naszymi sto­pami stu­ko­cze.

Może nie, mówi Sep­tem­ber. Zejdźmy na dół, jestem głodna.

Uda­jemy się na spu­sto­sze­nie lodówki, ale nie ma czego pusto­szyć. Kon­serwy w małym pomiesz­cze­niu przy drzwiach już przed laty stra­ciły datę waż­no­ści, są powy­gi­nane, jakby ktoś w nie tłukł.

Zróbmy coś innego, mówi.

Deszcz ude­rza uko­śnie w okna. Zale­gamy na brzu­chach na pod­ło­dze salonu i Sep­tem­ber mówi o kolo­rach, na jakie poma­lu­jemy nasze ściany, o pla­ka­tach, które powie­simy. Słu­cham jed­nym uchem. Pokój wydaje się taki jak wcze­śniej, pełen aktyw­no­ści, która doko­nuje się poza zasię­giem wzroku. Sep­tem­ber przy­suwa lor­netkę do twa­rzy i usta­wia ostrość.

Nachy­lam się w stronę spi­żarni i szu­kam kon­taktu. Żarówka w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu poru­sza się, oświe­tla­jąc naj­pierw jedną ścianę, potem drugą, zamie­nia­jąc półki w pła­sko­rzeźbę, a następ­nie pogrą­ża­jąc je w ciem­no­ści. Wpa­truję się w puszki, nie chcąc wcho­dzić głę­biej, żarówka wydaje z sie­bie pstryk-pstryk, a potem eks­plo­duje, znów pogrą­ża­jąc pomiesz­cze­nie w ciem­no­ści.

Sep­tem­ber znaj­duje w zamra­żarce zapie­kankę z kur­czaka, posta­na­wiamy ją pod­grzać. Cze­ka­jąc, oglą­damy na lap­to­pie stare odcinki z wywia­dami Jan Har­grave. Sta­ram się jed­no­cze­śnie nasłu­chi­wać, czy mama nie scho­dzi na dół, żeby nam wyba­czyć. Wyba­czyć wszystko.

Nie sądzę, byśmy miały zostać tu jesz­cze jutro, jeśli inter­net nie będzie dzia­łał, mówi Sep­tem­ber.

Za długo pod­grze­wamy zapie­kankę. Trzy­mam ją nad koszem na śmieci, pod­czas gdy Sep­tem­ber pró­buje zeskro­bać spa­le­ni­znę z wierz­chu.

Przy­pa­li­łam.

Nie­ważne.

Tyle że kiedy roz­ci­namy zapie­kankę, oka­zuje się surowa w środku. Wyplu­wam na otwartą dłoń Sep­tem­ber różowe kawałki kur­czaka, nie pró­buję nawet posma­ko­wać. Za pomocą widelca wywa­lamy wszystko do kosza.

Nie chcę ponow­nie wcho­dzić do spi­żarni. Sep­tem­ber wzdy­cha i wkra­cza w ciem­ność, potem wyła­nia się z niej z narę­czem pogię­tych puszek. Ta z brzo­skwi­niami jest prze­ter­mi­no­wana tylko o rok. Sep­tem­ber dźga ją nożem, potem daje mnie, żebym wyssała sok z powsta­łej szcze­liny. Czuję się nagle tak głodna, że aż kręci mi się w gło­wie. Biorę od niej nóż i dłu­bię w otwo­rze, powięk­sza­jąc go, aż mogę wsu­nąć do środka palce, potem wycią­gam brzo­skwi­nie i poły­kam je bez prze­żu­wa­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki