Mgły Tangeru - Cristina Lópe Barrio - ebook

Mgły Tangeru ebook

Cristina Lópe Barrio

4,1

Opis

Przelotny romans. Magiczne miasto. Tajemnica, którą porwał wiatr.

W grudniu 1951 roku Paul Dingle zaginął bez śladu w tangerskim porcie. Ponad 60 lat później, Flora Gascón podejrzewa, że był to ten sam człowiek, w którym zakochała się podczas przelotnego romansu w Madrycie. Wspólnym mianownikiem są Mgły Tangeru, powieść, która leżała na nocnym stoliku Paula.

Flora wyrusza do Tangeru, by odnaleźć autorkę książki, jedyną osobę, która może wyjaśnić jej, kim był jej kochanek i jak może go odnaleźć. Kobieta szybko orientuje się, że sama musi dopisać zakończenie tej historii. Wyprawa staje się podróżą w głąb siebie i pozwala odkryć Florze, kim tak naprawdę jest.

Miłość i tajemnica w mieście o fascynującej przeszłości.

Cristina López Barrio urodzona w Madrycie prawniczka, która porzuciła karierę na rzecz pisania. Za swoją debiutancką powieść zdobyła nagrodę Villa de Pozuelo de Alarcón, za drugą powieść Ogród wiecznej wiosny otrzymała tytuł literackiego odkrycia roku. Mgły Tangeru znalazły się w finale Premio Planeta 2017.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (38 ocen)
17
9
10
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akoczela

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie piękna książka ❤️
00

Popularność




Kochanek

Madryt, 12 grudnia 2015 r.

Czuje niesmak w ustach. Obudziła się w pokoju o czerwonych ścianach. Ciągle jeszcze jest noc. Oddycha z ulgą. Zasłony w oknie są lekko odsunięte. Migotliwe światło neonu pada na jej nagi brzuch. Nie ma odwagi się poruszyć. Słyszy hałas przejeżdżających aut, Gran Vía wcześnie stanęła w korkach. Przypomina sobie, gdzie jest. Kim jest. Co zrobiła. On leży tuż obok, żywy, oddycha miarowo we śnie. Która może być godzina? – pyta samą siebie. Czuje zimno. Lodowate sutki. Zdrętwiałe nogi. Niebieskawy od świateł neonu brzuch. Genitalia ciągle jeszcze drżą wspomnieniem tego, co się zdarzyło. Inne rzeczy też wskazują na to, że to wszystko jest prawdą. Ale musi iść. Już pewnie po drugiej. A co, jeśli się obudzi? Czuje bicie serca w gardle. On śpi na brzuchu, z twarzą zwróconą w jej stronę. Sylwetka nagiego ciała, jego stykająca się z prześcieradłem skóra też jest świadkiem tych wydarzeń. Wstaje, na drżących nogach, z tępym bólem głowy, z płonącymi ustami.

Na podłodze kłębią się spodnie, buty, swetry, rajstopy… Po omacku szuka swojej odzieży i ubiera się w pośpiechu, przyglądając mu się. Każdy jego gest, każde westchnięcie sprawiają, że zastyga w bezruchu, czekając na kompletną ciszę. Na biurku leży torebka. Sprawdza godzinę w telefonie, już wpół do czwartej. Obok torebki zauważa książkę, jeszcze kilka godzin temu niewidoczną; kartkuje ją, oświetlając strony latarką z komórki. Na niektórych przyklejone są karteczki z zanotowanymi ołówkiem komentarzami po francusku. Książka zatytułowana jest Mgły Tangeru; napisała ją Bella Nur. Lubi czytać, pomyślała, patrząc na niego. Teraz leży na plecach, jego łono migocze w świetle neonu.

Odkładając książkę, zauważa portfel. Dość wysłużony. Chowa telefon do kieszeni, on oddycha zanurzony w innym świecie. Drżącymi rękami otwiera portfel: żadnej karty kredytowej, żadnego dowodu, żadnej wizytówki, jedynie zdjęcie mężczyzny w mundurze, uśmiechającego się w bieli i czerni. Słyszy jego kaszlnięcie. Portfel wyślizguje się jej spomiędzy palców, chwyta go za róg, coś wypada z jego wnętrza na dywan. To wisiorek o kształcie przypominającym krzyż. Chwyta go i zaciska w ręce aż do bólu. Jej terapeutka zawsze powtarza: „Odważ się choć raz, moja droga”. Chowa wisiorek w torebce. W leżącym na biurku notatniku z logo hotelu zapisuje: „Flora z bajki” i podaje swój numer telefonu. On przytula się do poduszki; ona odchodzi, czując jego zapach na policzkach.

Młody recepcjonista z nocnej zmiany porusza szybko kciukami po ekranie swojego nowego iPhone’a. W tygodniach poprzedzających Boże Narodzenie przez hotel przewija się wielu gości, ale od godziny jest w końcu spokój. Kiedy drzwi windy otwierają się, młodzieniec szybko odrywa wzrok od telefonu. Dobry wieczór, mówi spieszącej w kierunku wyjścia kobiecie. Wymykająca się ukradkiem Flora nie odpowiada nic.

Madryt skrzy mnogością barw. Bijące od teatralnych billboardów światła przy Gran Vía, lunatyczne auta, hordy młodzieńców w czapkach świętego Mikołaja, Chińczycy sprzedający na kartonowych straganach piwo i kanapki w celofanie. Flora idzie w kierunku parkingu przy Plaza de España, obcasy, których zazwyczaj nie nosi, stukają po chodniku. Lodowaty grudniowy wiatr kaleczy jej skórę wokół ust i na brodzie. Zanurza się w połach płaszcza i, pomimo odrętwienia, uśmiecha się na myśl o tym, że ma źle włożone rajstopy i idzie w rozkroku, ocierając się o nylonowe szwy. Wydarzenia tej nocy wracają do niej jak bumerang. Jego srebrny pierścień z szarym kamieniem przesuwający się po jej piersiach; wyszeptana do ucha obietnica: będę całował każdy skrawek twojego ciała. Po raz pierwszy od wielu lat Flora czuje, że żyje. Istnieje w tym nierealnym świecie kanapek w celofanie. Istnieje, gdy w końcu znajduje parking i kroczy przez oświetloną przyćmionymi latarniami i pełną niedopałków alejkę. Istnieje, gdy jacyś dwa razy od niej młodsi chłopcy patrzą na nią, wdychającą opary z azjatyckiej restauracji, w której tłoczy się uciekająca przed świtem młodzież. Istnieje, wchodząc do auta, szarego volkswagena z drugiej ręki, a każdy banalny gest, taki jak ściągnięcie płaszcza czy odłożenie torebki na siedzenie, wydaje się jej wyjątkowy. Istnieje, kiedy opuszcza tętniące życiem miasto i przejeżdża przez Puente de los Franceses. Istnieje, gdy na jej usta ciśnie się to słowo, nie Lowenstein, jak w Księciu przypływów, który widziała już z tysiąc razy, lecz Camelot, pub, w którym poznała go wśród oparów whisky i podchmielonych śmiechów; istnieje ona, Ginewra, pośród gromadzącej się na poboczach mgły, a ciemność pochłania ją, podczas gdy w radiu leci jakaś piosenka z lat osiemdziesiątych. Śpiewa. Istnieje, choć skręciła już w zjazd, a jej królestwo wyłania się spośród zmrożonego powietrza i świateł pierwszych lamp sygnalizujących mieszczańską cywilizację, rzędy otoczonych betonowymi płotami identycznych osiedli ze szczątkowymi śladami zieleni. Flora milknie, wyłącza radio w obawie, że ktoś ją usłyszy, zanurza się w garażu i parkuje na przysługującym jej miejscu numer 223.

Jest czwarta trzydzieści. Jadąc windą, Flora sprawdza telefon, ale nie ma nowych wiadomości ani połączeń. Zdejmuje buty, chwyta je jedną ręką, a w drugiej trzyma już klucze. Korytarz na czwartym piętrze pogrążony jest w półmroku. Otwiera oznaczone literką „C” drzwi, wchodzi i zamyka je za sobą bezgłośnie. W domu panuje głucha cisza. Przez okno w salonie wpada podłużny cień najwyższego cyprysa w ogrodzie. Flora pozbywa się płaszcza i butów, szuka w torebce papierosów i siada na sofie, by zapalić. Wspomnienia uderzają z nową siłą, unoszą się wśród kłębów dymu: on rozpala ją pocałunkiem w szyję, liże, upaja się nią, przemierza, szuka, pragnie jej i znajduje. Papieros się kończy, dogasza go w kryształowej popielniczce. Flora wstaje, a przed nią otwiera się prowadząca do sypialni przepaść. Po drodze zdejmuje rajstopy, stąpa po lodowatych płytkach, przeskakuje z jednej na drugą, zatrzymuje się, nasłuchuje, nic. Głucha cisza. Skręca do łazienki, zapala światło i patrzy w lustro. Szare oczy giną w smugach tuszu do rzęs, włosy są rozwichrzone od chwil uniesienia. Szkła kontaktowe zaschły na kamień, odklejają się od źrenic i spadają na umywalkę. Jutro będzie musiała założyć nowe. Rozbierając się, czuje jego zapach, ich zapach, przykrywa go piżamą, strzeże, utrwala na skórze. Gasi światło. Dom pogrążony jest w ostatnich podrygach nocy. Nie ma ucieczki. Wielkie łóżko na nią czeka. Jest jak grobowiec, w którym leży już na plecach mężczyzna, zajmując przysługującą mu połowę. Śpi. Flora zbliża się do wolnej połowy, kładzie się ostrożnie, by nie dotknąć drugiego ciała, by nie poczuć nawet jego ciepła, śladu jego obecności, nakrywa się płytą i zamyka grób.

* * *

– Budzisz mnie o siódmej, żeby mi powiedzieć, że przespałaś się z gościem, którego imienia nawet nie pamiętasz? Że masz kaca jak stąd na Księżyc? Ile ty masz lat, Florciu? Czy ja wyglądam na twoją psiapsiółkę ze szkoły? Popatrz na mnie, kochanieńka… Worki pod oczami, kurze łapki, napuchnięta twarz… Mam pięćdziesiąt lat, ty czterdzieści i jestem twoją psychoterapeutką.

Na ekranie laptopa Flory widać na Skypie, jak siedząca w Buenos Aires Deidé Spinelli wachluje się gazetą.

– W takim razie widzimy się we wtorek o piątej trzydzieści, półtorej godziny dla mnie, pół dla ciebie, zwykła sesja. Została mi jeszcze jedna z tego, co zapłaciłam za ten miesiąc.

– O nie, kochanieńka, nie rób z siebie ofiary. Mnie na to nie nabierzesz.

Flora uśmiecha się. Siedzi przy swoim biurku, ubrana w ciepłą piżamę z Małym Księciem. Założyła słuchawki, żeby jej mąż nie usłyszał głosu Deidé. Drzwi pokoju są zamknięte.

– No to opowiadaj wszystko, każde słowo i każde jęknięcie. Zasłużyłam sobie na to, skoro już zerwałam się o świcie. – Wachluje się z wyraźnie większą energią.

– Jest gorąco już o tej porze?

– To nie argentyńskie słoneczko, kochanieńka, tylko ta pieprzona menopauza. Uderzenia gorąca nie dają mi żyć.

– A nie możesz zacząć terapii hormonalnej?

– Pieprzyć hormony, przejdę to tak, jak przeszła moja matka. Ale teraz mów, bo jak na razie to tylko rzuciłaś kilka haseł, a ja chcę znać szczegóły.

– Mówiłaś mi wiele razy, że muszę być bardziej odważna, wyjść ze strefy komfortu, w której żyję…

– Nie szukaj usprawiedliwień, kochanieńka, jesteś już na tyle duża, że musisz to brać na klatę. Ja cię nie wpychałam w niczyje ramiona. Mówiłam ci już, że musisz zejść z wieży do lochu, bo tam właśnie siedzisz. Musisz zejść po schodach do serca, do wnętrzności. To najtrudniejsza droga. – Deidé ściąga przewiewny szlafrok w kwiaty. Ma farbowane na czarno długie i bardzo kręcone włosy.

– Może właśnie on jest drogą na skróty. – Flora zaciska w dłoni telefon.

– Tam, gdzie musisz dojść, nie ma drogi na skróty.

– Deidé, dawno tak dobrze się nie bawiłam…

– Co o nim wiesz? Imienia nie znamy, ale chyba coś tam wyłapałaś.

– Mówił z francuskim akcentem.

– No to pewnie jest z Francji.

– Prawie w ogóle nie rozmawialiśmy o zwykłych sprawach… No, wiesz, skąd jesteś, gdzie pracujesz…

– Czyli omawialiście tematy metafizyczne?

Flora marszczy niewielki piegowaty nos. Sprawdza w telefonie, czy nie dostała jakiejś wiadomości.

– Zaproponował mi grę… Mieliśmy być nie tym, kim tak naprawdę jesteśmy, ale tym, kim chcielibyśmy być.

– A to ci zabawniś, i dzieciuch, z tego co widzę. – Deidé nalewa sobie filiżankę kawy. – Ale opowiadaj po kolei, możemy z tego zrobić sesję. Ta gierka może prowadzić bezpośrednio do podświadomości. Gdzie go poznałaś?

– Pamiętasz tę bożonarodzeniową kolację, którą wczoraj organizowały moje koleżanki ze szkoły, tę, na którą nie chciałam iść? Cóż, w końcu jednak poszłam…

– Nie mówiłaś, że się zdecydowałaś.

– O tej porze już spałaś. Ostatecznie nie było tak źle… Po kolacji poszłyśmy do knajpy, nazywa się Camelot.

– Dość niebezpieczna nazwa jak dla ciebie, kochanieńka, z tą twoją bujną wyobraźnią. Takim jak ty powinni zabraniać wstępu do tego typu miejsc, tak jak hazardzistom do kasyn. Bo później nagle pojawia się koleś i chce grać w jakąś grę…

– Nie miał zbroi – śmieje się Flora. – Tylko sweter w paski i czarne spodnie. Podszedł do mnie przy barze, kiedy zamawiałam kolejny dżin z tonikiem.

– Był sam?

– Tak.

– Samotny facet w barze… Przynajmniej nie okazał się psychopatycznym mordercą… No naprawdę, kochanieńka, kusisz los. W końcu z nim wyszłaś, tak po prostu, a co o nim wiedziałaś?

– Dużo podróżował. Opowiadał mi o niezwykłych miejscach… Złotych wydmach Sahary, egipskiej oazie, w której jeziorze znajdują się zachowane w soli muszle. Snuł historie kobiet z marokańskiego Rifu, historie, które można opowiadać jedynie nocą, bo ten, kto robi to za dnia, zostaje przeklęty na zawsze.

– Lawrence z Arabii, Szeherezada, zaklinacz węży… Szybko trafił w twój czuły punkt, kochanieńka.

– A potem tańczyliśmy, Deidé. Koleżanki, które dotrwały jeszcze do tej godziny, nie spuszczały z nas wzroku. Normalnie w tańcu czuję się jak drewniany kloc, ale z nim było inaczej… To nie byłam ja, Flora, pulchniutka i w babcinych majtkach. W tamtej chwili on był kapitanem francuskiego ruchu oporu, walczącym o wyzwolenie Paryża z rąk nazistów, a ja byłam pisarką i korespondentką wojenną, której właśnie udzielił wywiadu. Pub zmienił się w bar z lat czterdziestych, brakowało jedynie kłębów dymu papierosowego. Tańczyliśmy przytuleni, patrząc sobie w oczy. W końcu zaproponowałam, żebyśmy wyszli i nie dawali moim koleżankom więcej powodów do plotek.

– Chyba już nic więcej nie musiały wiedzieć. A jeśli któraś z nich powie to twojemu mężowi?

– Nie wiem, jak miałyby go znaleźć.

– W dzisiejszych czasach to raczej nietrudne z Facebookiem, Instagramem i Bóg wie czym jeszcze… Skończyły się czasy anonimowości na świecie.

– Nie obchodzi mnie to. Jak dla mnie może wiedzieć. Najchętniej bym to wykrzyczała!

– Kochanieńka, ty nadal jesteś pod wpływem czegoś, co nazywa się dobrym seksem.

– Czułam się pożądana, Deidé.

– Nie mam co do tego wątpliwości, chłopak dobrze odrobił zadanie. Spotkacie się jeszcze?

– Dałam mu swój numer.

– To dlatego nie wypuszczasz telefonu z rąk.

Zza drzwi dobiega głos jej męża:

– Floro, z kim rozmawiasz? Musimy iść na zakupy.

– Już kończę – odpowiada. – Daj mi minutę.

– Potem będą kolejki przy kasie – upiera się cienkim głosem mąż.

– Deidé, zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mogła.

– Daj mi też odetchnąć, kochanieńka, dziś sobota. I zalecz kaca sokiem pomidorowym.

– Floro, potrzebujesz dużo czasu, żeby się przygotować?

– Nie! – krzyczy. – Bez odbioru, Deidé. Trzymaj się.

Flora otwiera drzwi.

– Z kim rozmawiałaś? – pyta mężczyzna.

– Z koleżanką z Argentyny, którą poznałam na Facebooku, teraz jesteśmy sobie bardzo bliskie.

Leczy się u Deidé już od dwóch lat, ale nie chce, by on się dowiedział. Pieniądze, które zarabia w Electrodomestic Language, tłumacząc na angielski i francuski instrukcje obsługi mikserów, ekspresów do kawy, zmywarek, suszarek do włosów, lodówek i innych sprzętów AGD, nie są zbyt duże, dlatego szukała psychoterapii przez Skype’a. Nie mogła pozwolić sobie na opłacenie specjalisty w Madrycie bez konieczności tłumaczenia się, na co idzie tyle pieniędzy. Początkowo sesje odbywały się w godzinach pracy jej męża, urzędnika ministerialnego, ale teraz Flora dzwoni do Deidé, kiedy tego potrzebuje, i to za darmo.

Pod prysznicem Flora zmywa z siebie zapach poprzedniej nocy. Jedynymi wspomnieniami po niej są niewielkie pieczenie w pachwinie – kilkudniowy zarost podrażnił delikatną skórę podczas licznych pocałunków – oraz malinka na szyi. Zakrywa ją wełnianą apaszką. Ubiera się odważniej niż zwykle, wkładając dawno już zapomniane ciuchy, i maluje się inaczej: używa eyelinera i szarych, podkreślających kolor oczu cieni.

– Idziemy gdzieś jeszcze po zakupach? – pyta ją mąż.

– Umyć twoje auto, jak zwykle – odpowiada Flora.

– Teraz wyglądasz zdecydowanie lepiej. Dużo wczoraj wypiłaś?

– Tyle, ile trzeba.

– A dobrze się bawiłaś?

– Fajnie było się spotkać po latach.

– Cieszę się. Potrzebowałaś tego.

W soboty robią cotygodniowe zakupy. Jadą do supermarketu jego autem, rodzinnym peugeotem 508 w kolorze wiśniowym – którego Flora nigdy nie lubiła – choć jak na razie ich rodzina ogranicza się do nich dwojga.

Prowadzi jej mąż. To mężczyzna o poważnych oczach, ubrany w sweter z okrągłym dekoltem, pachnący łagodną wodą kolońską. Z drogi widać już wyłaniającą się z oddali gigantyczną sylwetkę supermarketu. Skamielina codzienności, myśli Flora. Czuje ścisk w żołądku. Nie chce tam iść. Unosi się nad nią jakaś groźba, ostre, punktowe światło, megafony zapowiadające wciąż tę samą świeżą rybę w promocji.

– Już jest dużo ludzi – mówi jej mąż. – Parking jest prawie pełny. Nie powinniśmy się byli tak guzdrać.

Flora opuszcza szybę w oknie, szukając świeżego powietrza. Ma na sobie okulary przeciwsłoneczne. Promienny, zimny poranek uderza w jej kaca. Boli ją głowa, chociaż wzięła już tabletkę. Zapaliłaby papierosa, dwa, oddałaby wszystko, żeby ból ustąpił, żeby zniknął strach, że już nic się nie wydarzy.

Po wejściu do supermarketu oddają się sobotniej rutynie. Zaczynają zakupy od działu warzyw i owoców. Następnie puszki, przetwory, oliwy, pieczywo, słodycze, napoje, wędliny i środki czystości. Nigdy nie zaburzają tego porządku, jej mąż mówi, że w ten sposób o niczym nie zapomną.

– Floro, ziemniaki. Może zrobimy wieczorem tortillę? – To on pcha wózek.

Dzielą się obowiązkami: Flora wybiera warzywa, a on owoce.

– Są jeszcze bakłażany? – pyta ona.

– Trzeba kupić.

Z torebki Flory dobiega dźwięk telefonu. Charakterystyczny dzwonek zdradza, że dostała wiadomość na WhatsAppie. Patrzy w ekran:

Floro z bajki, tajemnicza Floro, obudziłem się, a Ciebie już nie było…

– Wszystko w porządku? – pyta mąż. – Poczerwieniałaś.

Paul, powtarza cicho Flora. Tak jest, ma na imię Paul. Teraz pamięta. Po prostu Paul. Jestem Paul, tak się przedstawił przy barze w Camelocie.

– Weź cukinie, Floro! Czekam na ciebie przy puszkach, tutaj już skończyłem. I pospiesz się.

Ognistowłosa Flora… Chcę znów poczuć go na sobie… Gdzie jesteś?

Paul… Flora muska dłonią zebrane w kucyk włosy, wkłada cukinie do siatki, waży je, jej szare oczy wpatrują się w horyzont zieleniny. Stojąca obok kobieta w ciąży czeka na swoją kolej, by zważyć pomarańcze. Flora patrzy krzywo na pękaty brzuch. W każdą sobotę ma wrażenie, że horda ciężarnych goni za nią po całym sklepie, obnosząc się swoimi obrzmiałymi kształtami, których Flora tak pragnie, a których dotąd nie udało się jej osiągnąć.

Ucieka, krąży między alejkami, czuje pulsowanie w skroniach, jej pusty brzuch to nieustające źródło łez. Oddycha głęboko, tak jak uczyła ją Deidé: „Zastępy goniących cię ciężarnych, skąd ten pomysł, Florciu, to jakieś walking alive, masz wybiórczą uwagę”. Ale one zjawiają się po kryjomu, z wyniosłymi wózeczkami, grożąc jej wesołymi pampersami dla tych dzieci, które już mają, i dla tych, których oczekują. Ale w tę sobotę jest inaczej. Flora uprzejmie ustępuje miejsca przy wadze kobiecie z pomarańczami i patrzy w telefon:

Flora z bajki niedługo się obudzi… Cały mój pokój jest wypełniony Tobą…

Jej mąż przychodzi po nią.

– Patrz, makrele w oleju, twoje ulubione. – Pokazuje jej opakowanie trzech puszek.

Flora chowa telefon do kieszeni płaszcza i uśmiecha się. Idąc za mężem między alejkami, myśli o tym, co może odpowiedzieć Paulowi. Chce być uwodzicielska, intrygująca. Cały czas słyszy dźwięk przychodzących wiadomości.

– Zmienimy markę płynu do czyszczenia, ta jest dużo tańsza – mówi on.

– W porządku. – Flora wyciąga ukradkiem telefon.

Zobaczę Cię jeszcze?

Bardzo bym tego chciała.

– Moglibyśmy iść wieczorem do kina. Kolega z ministerstwa polecił mi jakiś romans – mówi jej mąż.

– Pewnie, jeśli masz ochotę. Idę po jogurty.

Powiedz, gdzie jesteś. Wynajmę sterowiec i będę Cię szukał…

– Czekam na ciebie przy kasach – odpowiada mąż.

Flora ucieka. Zaciska telefon w dłoni. Czuje pieczenie w piersi.

Paul… Paul… Podoba mi się Twoje imię… Widzę sterowiec, jest coraz bliżej…

Zrzucę drabinkę, żebyś mogła po niej wejść😊 :)

Mam ją… Jesteś… Tu w górze… Widzę wieże Notre-Dame…

Paryż jest wolny 😊:)

My też…

Uśmiecham się do Ciebie, chodź do mnie, szybko… Całuję Cię…

* * *

Po zakupach Flora i jej mąż umyli wiśniowego peugeota na znajdującej się w pobliżu ich osiedla stacji benzynowej i wrócili do domu na obiad.

Flora panieruje w kuchni rybę. Zanurza ręce w głębokim kopczyku mąki, zamyka oczy, czuje skórę kochanka pod palcami. Chwyta kawałek ryby i zanurza go w talerzu z roztrzepanym jajkiem. Pieści go, obtacza, obraca, czuje jego wilgoć pod opuszkami. Wszystko przypomina jej o Paulu… Każda rzecz, której dotyka, którą myje, osusza. Proste, czasem opadające na jedną brew włosy, jego wpatrzone w nią oczy. Nazywam się Paul, powiedział. Cisza. Myślała, że ma ciemne oczy, ale w świetle okazało się, że mają niezwykły, błękitny kolor, jakiego nigdy wcześniej nie widziała.

Siedzą w przylegającej do kuchni jadalni i patrzą w telewizor. Właśnie lecą wiadomości. Brzęczący między nimi trzmiel znieczula ich na codzienne niedole, na które mogą poradzić niewiele, a nawet nic. Po obiedzie mąż narzeka na swojego szefa w ministerstwie. Flora kiwa głową. To nie w porządku, odpowiada, że musisz to znosić. Nie je deseru, pali przy uchylonym oknie, przy całkowitym braku aprobaty męża. Zimowe światło przeszywa ją jak nóż. Kaszle, dopalając papierosa.

– Powinnaś to rzucić. Widzisz, że twoje płuca już ledwo to znoszą.

Ona doskonale to wie, choruje od dzieciństwa.

– Położę się na chwilę. Muszę się przespać – mówi, gasząc niedopałek w popielniczce.

– Ktoś tu chyba ma kaca, co?

Wraca do wielkiego łóżka, które w samotności jest już mniej wrogie, i rzuca się na nie. Kładzie telefon na nocnym stoliku, ołtarzu prywatności, tego, kim była, kim chciałaby być. Leży na nim dużo książek. Książki już od dzieciństwa były jej pasją, sposobem na odseparowanie się od świata. Dzięki książkom nierzadko żyje życiem pełniejszym niż to właściwe, nudne, w którym dni przeciągają się niczym wieki, zrzucając ją w otchłań samotności. Kim jest Flora? Nazywa się Flora Gascón. Uwielbia kryminały, powieści detektywistyczne, dzięki którym przetrwała wiele bezsennych od smutku nocy. Nocy wypełnionych łzami, tuż obok człowieka, który tylko śpi. „Florciu, życie to nie bajka ani historia o detektywach – karci ją Deidé. – Tutaj, za życia, popełniamy zbrodnię jedynie przeciwko śmierci”. Obok książek stoi zdjęcie kobiety, jej babki, Flory Linardi. Widziała ją tylko raz, w wieku ośmiu lat, na południu Włoch, gdzie mieszkała i gdzie, wedle tego co mówili, umarła z miłości w wieku sześćdziesięciu lat. Flora odziedziczyła po niej, oprócz imienia, czerwone włosy i dołeczek w podbródku. Zapamiętała ją tak, jak prezentuje się na zdjęciu: obwieszoną naszyjnikami, z grzywą nieujarzmionych loków w białej, koronkowej, uwydatniającej biust sukni. Pamięta silny zapach, jaki czuła, gdy babka przyciskała ją mocno do piersi. Flora, dziecinka z moimi włosami, mówiła jej, a pachniała jaskółkami. Pamięta, co mówiła o niej matka Flory: że porzuciła swojego jedynego syna, by oddać się bezwstydnie poezji i cudzołóstwu z malarzem akwareli, który wpędził ją do grobu; a także to, co opowiadał jej ojciec, porzucony syn: że była bystrą kobietą, która żyła w nieodpowiednich czasach. W tle fotografii widać emanujące wolnością morze, niemal da się je usłyszeć, marzy Flora.

W miarę jak zachodzi słońce, grudniowe popołudnie zaczyna być coraz bardziej mroźne. Flora owija się kołdrą, z uwagą wyczekując kolejnych powiadomień w telefonie, choć Paul nie odzywa się już od kilku godzin. Wyciągnęła z torebki wisiorek, który wyślizgnął się z jego portfela. Przez chwilę chciała użyć go jako wymówki do ponownego spotkania. Leżał na podłodze, gdy szłam do łazienki, potem wyszłam w pośpiechu i zapomniałam ci go oddać. Ale podstęp okazał się zbyteczny. Poza tym, gdyby on do niej nie napisał, nie miałaby jak tego zrobić – Paul nie dał jej przecież swojego numeru. Flora trzyma wisiorek w ręce. Zapala stojącą na stoliku lampkę i czuje ukłucie wstydu z powodu kradzieży, które niemal natychmiast ustępuje miejsca rozkoszy płynącej z posiadania czegoś, co należy do niego. Wyczuwa coś chropowatego na odwrocie. Obraca wisiorek. Widzi wygrawerowane litery. Flora zbliża przedmiot do lampy i czyta, wydaje się, że to imię jakiejś kobiety: Alisha.

Wiatr

Wiatr hula po Madrycie. Uderza w budynki, świszcze w oknach, kruszy gzymsy i z huraganową mocą wygina gałęzie drzew. Podwiewa płaszcze przechodniów, zanurza ich w wirze suchych liści, papierów i kurzu; ciągnie ich za włosy, plącze i unosi kosmyki. Wśród morza tańczących po madryckich ulicach wzburzonych włosów wyróżniają się te ogniste, przemierzające właśnie Plaza del Ángel. Flora idzie na spotkanie. Stawia kroki z trudem, przyciska do siebie torebkę, obejmuje się ramionami. Skąd wziął się ten piekielny wiatr, i to właśnie dzisiaj, myśli, przygryzając dolną wargę, i natychmiast tego żałuje; właśnie zjadła czerwoną, dobraną pod kolor włosów szminkę. Kilka metrów dalej znajduje się kawiarnia Central, w której ma się spotkać ze swoim kochankiem. Przychodzi piętnaście minut przed czasem, ze ściśniętym żołądkiem.

Flora otwiera drzwi kawiarni nie jak Flora Gascón, która tego ranka przetłumaczyła na angielski sekrety obsługi miksera, ale jak kobieta, która po pracy poszła na zakupy i zaopatrzyła się w biustonosz i koronkowe figi koloru fioletowego. Wybór stolika zajmuje jej kilka minut. Obserwuje wolne miejsca i szuka jak najbardziej ustronnego, jak najbardziej odpowiadającego jej wyobrażeniom o ponownym spotkaniu z Paulem. Ostatecznie wybiera oddalony od wejścia stolik przy ścianie, do którego nie dochodzi szum wiatru. Zamawia piwo; jest za piętnaście siódma i uważa, że jeszcze za wcześnie na coś mocniejszego. Poprawia szminkę. Do piwa dostaje talerzyk bakalii, których nie tyka, choć od wczorajszego wieczora niemal nic nie jadła. Jej frykasami były chudy rosołek i plasterki szynki z indyka, ale dzięki temu udało się jej zrzucić pół kilo. Położyła telefon na stole. Do siódmej brakuje jeszcze dwunastu minut. Tym razem powiedziała mężowi, że prześpi się u jednej ze szkolnych koleżanek, którą spotkała na piątkowej kolacji. Byłyśmy bardzo dobrymi przyjaciółkami w dzieciństwie i chciałybyśmy spotkać się ponownie, tym razem sam na sam. Taka noc będzie idealna, żeby nadrobić zaległości. „Długie wyjaśnienia mogą być podejrzane”, Flora powie później Deidé. „W co tym razem pogrywasz, Florciu?” „Chyba zobaczył malinkę na szyi, a przecież tak starałam się ją czymś zakryć”. „Spytaj samą siebie, kochanieńka, czy aby na pewno tak bardzo nie chciałaś, by ją zobaczył…”

W kawiarni Central króluje łagodne światło. Lokal zdaje się bezpiecznym azylem. Koncert jazzowy zaczyna się dopiero za kilka godzin. W powietrzu unosi się zapach kawy i oparów mleka. Flora czyta wiadomość od Paula:

Floro z bajki, śpij dziś ze mną w hotelu… Obudźmy się razem…

Nie powiedziała mu, że ma męża, on o to nie pytał, ale Flora czuje, że się tego domyśla. A może nie?

Floro, wymkniesz się dzisiaj, żeby spędzić wspólnie czas?

Wymknąć się? Wypija łyk piwa, dwa. Jest mężatką od dziewięciu lat, od trzech nie nosi obrączki, a jej mąż nigdy nie spytał dlaczego. Miała już gotową odpowiedź: nie włożę jej, dopóki nie poczuję jej na nowo; odpowiedź zgniła już od środka. Zapaliłaby, ale jak tu opuścić stolik i wyjść na wichurę, zresztą już samo odpalenie papierosa byłoby heroicznym wyczynem.

Za dziesięć siódma, zamyka oczy, bierze głęboki wdech. Nie lubi wychodzić z domu bez książki, którą właśnie czyta, czuje się wtedy osierocona, ale torebka, którą wybrała do seksownego zestawu spódnica plus szeroki sweter, jest zbyt mała. Teraz nawet nie byłabym w stanie czytać, pociesza się.

Do siódmej brakuje siedmiu minut, wykręca dłonie. Kolejny łyk piwa, które ledwo mieści się w żołądku.

Będzie na czas? Kiedy drzwi kawiarni otwierają się i do środka wpada powiew wiatru, Flora odczekuje kilka sekund, by sprawdzić, czy to on. Patrzy z ukosa. Udaje, że bawi się piwem. Za pięć siódma. Mrowienie stóp i dłoni. W głowie pojawia się obraz męża siedzącego przed telewizorem przez całe sobotnie popołudnie. „Telewizja jest jak wielki cycek”, mówi Deidé, kiedy Flora się skarży. „Ssiemy i ssiemy, co tylko nam da, i nażeramy się tak, że już nic nam więcej nie potrzeba”.

Jeszcze cztery minuty do siódmej. Zaczyna się pocić. Wzięła ze sobą wisiorek Paula, ale teraz nie wie, czy powinna mu go oddać. Mało prawdopodobne, by sądził, że to ona go ma. Pewnie myśli, że go zgubił. Ale kim jest Alisha? A jeśli on też jest żonaty? Nosił tylko srebrny pierścień z szarym kamieniem. Co tak naprawdę wie o Paulu? Czym się zajmuje? Za dwie siódma… Piwo. Więcej piwa. Jasne. Flora pogrąża się w marzeniach. Spija saharyjskie wydmy, o których mówił Paul. Wyobraża sobie, jak siedzą we dwójkę na grzbiecie wielbłąda, ona ubrana w szaty Salome, on, jak mówi Deidé, to Lawrence z Arabii, z błękitnymi, świdrującymi oczami spozierającymi zza chusty. Flora uśmiecha się. Wyobraża sobie, jak leży w pełnej daktyli i miękkich liści oazie pod ciężarem Paula, otulona morskim zapachem, który w niewytłumaczalny sposób wydziela jego tors. Potem wraca do hotelu przy Gran Vía, do czerwonych ścian, gdzie dwa dni wcześniej zacałowywali się na śmierć.

Punkt siódma. Słychać, jak wiatr uderza w oddzielające wejście od sali przepierzenie, światła na ulicy i w kawiarni gasną. Nikt się nie rusza. Tylko szmer zakłóca panującą wokół ciemność. Kelner zapala świeczkę na barze, drzwi nagle otwierają się w akompaniamencie ryku wiatru, ale nikt nie wchodzi. Kawiarnię wypełnia woń wilgoci. Jeden z klientów wstaje i z trudem zamyka drzwi. Flora wzdryga się, dostaje gęsiej skórki.

Siódma piętnaście, światła ulicznych lamp oraz kawiarnianych żyrandoli ponownie się zapaliły. Flora zamówiła jeszcze jedno piwo. Ani śladu Paula. Sprawdza, czy nie ma nowych wiadomości, zastanawia się, czy do niego zadzwonić, jeszcze za wcześnie, może po prostu jest spóźnialski, mówi sobie, wkładając do ust pierwszą garść bakalii, po której przychodzą kolejne, aż w końcu o siódmej trzydzieści talerzyk jest pusty, a do kawiarni wchodzi ciężarna kobieta. Flora przewraca oczami, jej puls przyspiesza. Floro, nie zostało ci zbyt wiele czasu na zostanie matką. Piwo przypomina klepsydrę. Bąbelki są niczym ziarenka piasku, odliczające czas jej przekleństwa. Patrzy na swój brzuch, uwypuklony przez słodką rozpustę, której oddaje się w chwilach desperacji. Jest pusty jak u Yermy z dramatu Lorki, myśli, opustoszały w oczekiwaniu na życie, które ma jej dać nieodpowiedni mężczyzna. Łzy stają jej w oczach, spływają na stolik, a ona pije, by zagłuszyć smutek. Kelner przynosi jej jeszcze jeden talerz bakalii, a ona z wdzięczności pakuje do ust garść gorzkich migdałów.

O ósmej dzwoni do Paula. Telefon jest wyłączony lub poza zasięgiem. Sprawdza ostatnią wiadomość, jaką wysłał do niej o szóstej trzydzieści:

Jestem zdany na łaskę wiatru, moja droga Floro z bajki, ale idę Cię szukać…

Prosi o rachunek, ale płaci dopiero po upływie kolejnych dwudziestu minut. W tym czasie czeka i czeka, zwracając uwagę na każdego, kto wchodzi w poszukiwaniu schronienia. Wychodzi o wpół do dziewiątej. Madryt wita ją huraganowym uderzeniem, a może to z jej piersi wieje smutkiem. Spaceruje po ulicach, paląc papierosa, szuka kierunku, w którym mogłaby pójść. Ma wrażenie, że nieliczne samochody drżą tak samo jak ona, że drzewa podszeptują pytania, które zadaje sobie w głowie. Jeszcze raz dzwoni do Paula, bez skutku. „Kolejny dupek, kochanieńka, który cię rozpalił i wystawił do wiatru. Wracaj do domu i zapomnij o nim”, wyraźnie słyszy słowa Deidé, ale nie czuje się na siłach, by do niej zadzwonić. Zatrzymuje się na światłach. Na jednej z fasad wyróżnia się billboard jakiegoś klubu, niebieskie litery zapalają się i gasną. Przypomina sobie neon hotelu przy Gran Vía, po przebudzeniu z miłosnego uniesienia, i kieruje się w tamtą stronę.

* * *

– Dobry wieczór – duka Flora.

Hotelowy hol jest pusty i tylko recepcjonista patrzy na nią uważnie: rozmazana czerwona szminka, zaczerwienione oczy.

– Wynajęła tu pani pokój?

– Chciałam spytać o jednego z waszych gości. Ma na imię Paul.

– Paul… A nazwisko, proszę pani?

– Nie wiem. – Flora wykręca sobie ręce.

– To może zna pani chociaż numer pokoju? – Mężczyzna patrzy na nią nieufnie.

Cisza. Flora usilnie próbuje odnaleźć go w pamięci.

– Na drzwiach naklejone były trzy złote cyfry. – Niemal natychmiast czuje, że robi z siebie pośmiewisko.

– Jak w wielu hotelach, proszę pani. Ma pani może więcej informacji na temat gościa?

– Niebieskie oczy, ciemne włosy… – jąka się. – Chcę tylko wiedzieć, czy nadal tu mieszka.

– Nie mogę pani pomóc.

– Piątek wieczorem… nie pamięta mnie pan? Przyszłam tu z nim. – Głos się jej łamie, próbuje powstrzymać szloch.

Recepcjonista patrzy na nią z pogardą.

– To zależy od godziny, ja kończę o jedenastej. Jeśli już, to pewnie widział panią mój kolega, drugi recepcjonista.

– Więc pana tutaj nie było…

– Jeśli przyszła pani po jedenastej, to nie.

– W takim razie spytam jego.

– Proszę bardzo, ale jeśli nie ma pani więcej informacji…

– Mówi pan, że zaczyna o jedenastej?

– Tak jest – potwierdza mężczyzna, patrząc na zegarek i unosząc brwi.

– Przyjdę więc później.

Flora odchodzi od kontuaru, w głowie kłębi się wiele myśli. Wychodzi na zewnątrz. Pali, ale robi się jej niedobrze. Spaceruje wzdłuż Gran Vía w stronę Plaza de Callao, uliczne billboardy są niczym zjawy. Ponownie wyciąga telefon – ani śladu Paula. Sprawdza WhatsAppa – jest niedostępny. Dzwoni do niego – odzywa się tylko mechaniczny głos sekretarki. Przeczesuje włosy ręką i przetrząsa wspomnienia. Nie może sobie przypomnieć numeru pokoju. Widzi jedynie twarz Paula, jego czarny płaszcz, jego pieszczące jej szyję palce, gdy otwiera drzwi. Przechodzi koło kawiarni i postanawia wypić coś ciepłego w oczekiwaniu na jedenastą. Gdybym tylko miała przy sobie książkę, od razu czułabym się lepiej, myśli. Nagle nawiedza ją obraz książki Paula, która leżała na hotelowym biurku. Mgły Tangeru, mówi na głos. Autor? To była kobieta, nie słyszała o niej wcześniej. Nur, Bella Nur. Flora zmienia kierunek, zostawia w tyle kawiarnię i idzie w stronę wciąż jeszcze otwartej księgarni, znajdującej się w jednym z domów handlowych.

– To nowość, wyszła w ubiegłym miesiącu – mówi sprzedawczyni, sprawdzając tytuł w systemie. – Zaraz ją pani przyniosę.

Kiedy Flora wraca na Gran Vía z książką Paula w siatce, czuje, jak targający Madrytem wiatr uspokaja się. Niebo staje się kryształowe. Telefon dzwoni, a serce zaczyna bić jak szalone. To jej matka. Zapala papierosa i odbiera.

– Gdzie jesteś, Floro? Słyszę hałas.

– Przy Gran Vía.

– Zwieje cię przy takiej pogodzie.

– Nie martw się, mamo, z moją wagą to niemożliwe.

– Co też opowiadasz.

Flora zaciąga się głęboko i wypuszcza dym.

– Palisz?

– Nie, mamo.

– Mówiłaś, że już rzuciłaś. To twoje życie, ale pamiętaj, że twoje płuca mogą tego nie wytrzymać i się pochorujesz.

Flora powstrzymuje się od kaszlu.

– No i to fatalnie wpływa na płodność, córeczko. W ten sposób niczego nie osiągniemy. Wiesz przecież, że tylko ty możesz mi dać wnuki.

– Wiem, mamo. – Odsuwa telefon i zaciąga się raz jeszcze.

Flora jest jedynaczką od trzeciego roku życia, kiedy to jej starsza siostra zmarła na zapalenie opon mózgowych. Prawie jej nie pamięta. Była podobna do matki, miała jasnokasztanowe włosy i brązowe oczy, jako pierworodna nosiła jej imię. Dobrze to wie, bo wychowała się otoczona zdjęciami zmarłej dziewczynki. Zawsze było ich więcej niż fotografii tej żywej, dziewczynki z przeklętymi włosami. Włosami winnymi wszystkich wybryków, wszystkich uchybień, choć wcale nie było ich znów tak dużo. Jej siostra nie popełniłaby żadnego.

– A test owulacyjny?

– Muszę go wykonać jutro, mamo.

– No to nie pal przynajmniej do tej pory. A tak w ogóle, to co robisz w Madrycie przy takiej pogodzie?

– Muszę kończyć, mamo, wchodzę do restauracji.

Rozłącza się.

Już prawie wpół do dziesiątej. Ma jeszcze sporo czasu, zanim będzie mogła wrócić do hotelu. Nie chce znowu spotkać recepcjonisty, który wziął ją za wariatkę.

Szuka schronienia w przyległej do domu towarowego kawiarni. Chce najpierw dotknąć okładki, z namaszczeniem otworzyć książkę, powąchać ją; tak właśnie wita książki w swoim życiu, tak stają się jego częścią. Po co ją kupiła? Co chce osiągnąć, czytając tę samą powieść co Paul? Czy nie jest to jakiś absurdalny sposób na zbliżenie się do niego? Musi go poznać, musi znaleźć odpowiedź, jeśli on sam nie chce jej udzielić. Nie może znieść myśli o powrocie do domu, do swojego zwykłego życia, o puszczeniu go w niepamięć. Musi wiedzieć, dlaczego nie przyszedł na spotkanie. Zamawia zupę krem z warzyw i pogrąża się w lekturze.

* * *

Flora kieruje się w stronę hotelu, przyciskając książkę do piersi niczym tarczę. Ma nieobecny wzrok.

Recepcjonista z nocnej zmiany znowu uderza kciukami w nowego iPhone’a. Gdy zauważa nadchodzącą Florę, chowa go pod kontuar.

– Szuka pani pokoju?

– Czy pracował pan w ten piątek po jedenastej?

– Tak jest, proszę pani.

– Pamięta mnie pan? Przyszłam tu z mężczyzną, jednym z hotelowych gości, koło pierwszej w nocy, potem wyszłam sama około wpół do czwartej.

Chłopak przygląda się Florze. Ona czerwieni się. Patrzy na niego błagalnie.

– Nie przypominam sobie. Byli państwo w recepcji?

– On miał klucz do pokoju.

– Zgubiła pani klucz?

– Chciałabym wiedzieć, czy nadal tu mieszka.

Chłopak zaczyna przyglądać się jej z zainteresowaniem.

– Proszę podać numer.

– Numer… – powtarza cicho. – Pozłacane cyfry…

– Słucham?

– Nie pamiętam numeru.

Recepcjonista zauważa, że Flora przygryza dolną wargę.

– Pokój jest na nazwisko pani czy pani przyjaciela?

– Na jego.

– Proszę podać nazwisko.

Flora czuje wewnętrzny ucisk. Puls szaleje, krew buzuje w całym ciele. Spróbuję, myśli, nie mam nic do stracenia. Otwiera książkę na zaznaczonej stronie i szuka wzrokiem konkretnej linijki.

– Dingle – duka. – Paul Dingle.

– Chwileczkę. – Chłopak sprawnie wstukuje dane.

Flora krąży między końcami kontuaru, cały czas przygryzając wargę.

– Jest. Dingle, Paul. Pokój sto szesnaście. Ale zwolnił go dziś po południu. Nie ma już go w hotelu.

Flora patrzy nieobecnym wzrokiem. Na jej piersi osiada lodowata mgła.

Mgły Tangeru

rozdział I

24 grudnia 1967 r.

Dziś przypada rocznica zniknięcia mojego kochanka. Już od szesnastu lat każdego 24 grudnia powracam do portu w Tangerze, gdzie widziałam go po raz ostatni. Moje stopy zbliżają się do krawędzi molo, chcą wyskoczyć, jak tej nocy, gdy go straciłam. Wbijam wzrok w horyzont, w to ogromne, utworzone przez wody Cieśniny Gibraltarskiej lustro i stoję tak godzinami, przywołując w pamięci to, co się nam przydarzyło.

Tamtej fatalnej nocy 1951 roku huraganowy wiatr szalał nad miastem i nad morzem już od wczesnych godzin popołudniowych. Przybrał na mocy wraz z nadejściem zmierzchu i przyniósł ze sobą gęstą, gorzką mgłę, która pożerała wszystko, co stawało jej na drodze. Widziałam, jak mój ukochany wchodzi w nią, widziałam, jak wichura wciąga jego sylwetkę i prowadzi ją ku przepaści.

Dwa lata wcześniej, na tym samym molo, podszedł do mnie Matías Sotelo, mój powiernik. Zarządzałam małym, znanym z nocnych przyjęć hotelem w medynie i równocześnie zajmowałam się kontrabandą tytoniu. Towarzyszący Matíasowi mężczyzna był wysoki, o długich kościach, miał ciemne, proste, opadające na czoło włosy i niebieskie, nieodgadnione oczy. Dopiero co zszedł z płynącego z Malezji frachtowca. Pachniał morskim potem i smołą. Wyciągnął opaloną rękę, na jednym z palców miał srebrny pierścień z szarym kamieniem, i przedstawił się:

– Paul, Paul Dingle.

Miał francuski akcent, ale mówił płynnie po hiszpańsku, o czym wspomniał mi wcześniej Matías. Był ubrany z właściwą życiu na głębokich wodach skromnością, ale jego prezencja i maniery szybko zdradzały pochodzenie, które miałam niebawem odkryć.

Po jego utracie rzuciłabym się do cieśniny, lecz inne wydarzenia z mojego życia, a przede wszystkim obietnica, jaką złożyłam sobie w dzieciństwie, uniemożliwiły mi to. Oto moja historia.

Nazywam się Marina Iwanowna. Moi rodzice kochali się miłością zakazaną. Przez to mieszkaliśmy we francuskim domku na przedmieściach Tangeru, o szarawej fasadzie i kamiennym ganku, z ogrodem, w którym bugenwille rosły tak jak ja, na wolności. Zesłanie to zawdzięczaliśmy rodzinie mojej matki – było jednym z warunków, jakie musiała spełnić, by nadal pozostać w rodzinie. Ochrzciła się, by poślubić mojego ojca, rosyjskiego chrześcijanina obrządku prawosławnego, który przybył do miasta w 1905 roku z zamiarem krótkiego pobytu w Tangerze. Nie mógł przypuszczać, że to właśnie w tym mieście zakończy swój żywot. Zaniepokojony rewolucyjnymi zamieszkami w ojczyźnie, wykorzystał okazję do podróży w celu rozwinięcia interesu polegającego na handlu jedwabiem i dziełami sztuki. Pochodził z wysoko postawionej mieszczańskiej rodziny moskiewskiej, skoligaconej od strony ojca ze szlachtą. Oni również nie kwapili się do zaakceptowania jego małżeństwa z Żydówką sefardyjską o spokojnych oczach, jaką była moja matka, i to nawet po jej konwersji.

Zamieszkanie w owym domu było pierwszą próbą miłości mojego ojca do mojej matki: nie był przyzwyczajony do wypełniania rozkazów i charakteryzował się, jak to ona określała żartobliwie, stepowym poczuciem honoru; druga, ostateczna próba miała nastąpić po jej śmierci. Odmówił jej pochówku, tak prawosławnego, jak i żydowskiego. Zamówił kryształowy sarkofag i postawił go w salonie, otaczając narcyzami i różami. Stracił zmysły do tego stopnia, że doszedł do przekonania, że jeśli będzie wystarczająco gorliwie prosił Boga, ten uchroni ciało jego żony od rozkładu. Czuwaliśmy przy niej dzień i noc na pokrytych czerwonym atłasem klęcznikach, a ja, pięcioletnia dziewczynka, płakałam bezgłośnie. Moi rodzice rozmawiali między sobą po francusku, ale matka modliła się po hiszpańsku, w języku, który wyssałam z jej mlekiem i dzięki któremu poznałam świat. Choć początkowo ustalili, że wychowają mnie w wierze ojca, matka po kryjomu wprowadzała mnie w meandry judaizmu. Miałam również piastunkę z Rifu, Ankarę, która usypiała mnie, szepcząc mi do snu sury z Koranu. Dzięki temu mogłam pytać wszystkich znanych mi bogów, jak to możliwe, że kilka tygodni wcześniej spacerowałam po medynie, trzymając matkę za rękę; za tę samą rękę, która teraz, zimna i sztywna, nieuchronnie ulegała rozkładowi pod wpływem majowego słońca. Jak to możliwe, że nie mogłam słyszeć jej głosu, rozweselającego jej spotkania z żydowskimi przyjaciółkami, na które tak lubiłam z nią chodzić. Zbierały się na zapleczu sklepu andaluzyjskiej modystki, piły czekoladę i rozmawiały, podczas gdy ja plątałam się we wstążkach, przystrajałam w tiule i jedwabne kwiaty z ich nowych kapeluszy, a moja matka się śmiała. Zamówiła słomiany kapelusz z atłasową wstążką do jej kostiumu pasterki. Był rok 1913 i miał odbyć się bal maskowy z okazji wielkiego otwarcia Teatru Cervantesa. Matka pozwoliła mi patrzyć, jak przebiera się na przyjęcie. Ubrała się w białą, sięgającą do połowy łydki sukienkę przewiązaną różowym paseczkiem, w ręku dzierżyła drewniany pastorał i towarzyszyła jej żywa gęś, którą niespodziewanie przyniósł ojciec, a która chodziła za nią krok w krok. W tej właśnie białej sukience zaczęła się jej niedola. Wróciła do domu z plamą krwi na piersi, zwiastunem ostrej gruźlicy, która miała wpędzić ją do grobu.

Rodzice mojej matki przyszli po jej ciało, straszyli mojego ojca, że jeśli nie przestanie dopuszczać się świętokradztwa, zamkną go w domu wariatów, a mnie zabiorą. Poprosił ich, by dali mu jeszcze jeden dzień. Kilka godzin później do domu przybył człowiek, który zaczął malować usłane kwiatami ciało matki. Następnie mój ojciec czuwał przy niej w samotności przez całą noc. O świcie zniknęła z naszego życia na zawsze. Ankara, ze łzami w oczach, spakowała moje walizki, zamknęła dom, zamieniając go w pokrytą prześcieradłami zjawę, i wyruszyliśmy w podróż do Moskwy. Po miesiącu, kiedy już wprowadziliśmy się do smutnego domiszcza należącego do rodziny mojego ojca, niejaki monsieur Conrad przysłał do nas z Paryża skrzynię w kształcie trumny. W środku znajdowała się wykonana przez jakiegoś mistrza rzemieślnika woskowa figura mojej matki. Ojciec położył ją w swojej sypialni na pokrytym adamaszkiem łożu i znów oddał się szaleństwu wiecznego czuwania. Zabronił mi wstępu do pokoju, a nawet zbliżania się do niego, i przekazał mnie w ręce szarej opiekunki, która za każdym razem, gdy mnie myła lub przebierała, cedziła przez zęby: „Żydówka”.

Mieszkałam w Rosji aż do 1917 roku. Moskwę ogarnęła chaotyczna krwawa rewolucja. Rodzina mojego ojca znalazła się w niebezpieczeństwie, więc musieliśmy uciekać.

Błagałam ojca byśmy wrócili do Tangeru, miasta, w którym urodziłam się ja i moja matka, gdzie byliśmy szczęśliwi, do francuskiego domku, który po niej odziedziczyłam. Na kilka dni przed podróżą jacyś mężczyźni przyszli do domu, by spakować woskowe ciało mojej matki. Nigdy nie dowiedziałam się, jak w tych niespokojnych czasach udało się ojcu zorganizować jego wysyłkę do Tangeru; przybyło tam kilka dni po nas. Od tamtego momentu ojciec zaczął przygotowywać się do wyjazdu z entuzjazmem; wszak nie uciekał przed śmiercią z rąk rewolucjonistów, a wyruszał w podróż ku ponownemu spotkaniu z ukochaną.

Opuściliśmy Moskwę z końcem listopada, w południe. Śnieg padał przez całą noc i pola okryły się białym płaszczem. Ojciec kierował sankami, uderzając grzbiety psów, a ja zobaczyłam w oddali na poboczu jakiś kształt, który zaburzał dziewiczą doskonałość śniegu.

– Zatrzymaj się, ojcze – poprosiłam.

– Nie ma czasu na sentymenty, Marino.

– Tylko na chwilę.

Popatrzył na mnie z niechęcią i zgodził się. Zeszłam z sanek, okryta grubym kożuchem z zakrywającym część twarzy kapturem, i zbliżyłam się do tobołka, który zwrócił moją uwagę. Był to leżący twarzą do ziemi chłopiec, mógł mieć jakieś dwanaście czy trzynaście lat, był niewiele starszy ode mnie. Myślałam, że nie żyje, ale kiedy śnieg zaskrzypiał pod moimi stopami, odwrócił powoli twarz w moją stronę. Patrzył na mnie zielonymi oczami, zaskoczony nieuchronnością swojego przetrąconego losu. Uśmiechnęłam się do niego. Samotność płynęła strumieniami z jego krwistych ust. Kucnęłam przy nim i uchyliłam poły płaszcza, by go okryć, gdy nagle usłyszałam kroki ojca, który rozkazywał mi wrócić. Chłopiec chciał się podnieść, w prawej dłoni trzymał niewielki sierp, ale brakło mu sił, upadł, opluwając mnie wcześniej. Zostawił na mojej sukience nieszczęsną plamę. A w ojcu jakby obudziły się najbardziej bolesne wspomnienia, zaczął kopać chłopca, aż ten przestał się ruszać, a potem popchnął jego ciało z górki. Zalana łzami pobiegłam w stronę turlającego się ciała.

– Ojcze, ja go chciałam uratować, był tylko dzieckiem, jak ja.

– Był zagrożeniem – odpowiedział i skierował się ku sankom. – Jedziemy! – krzyknął. – Może ich tu być więcej.

Dobiegłam do chłopca. Jego otwarte oczy patrzyły w niebo. Jego rozpostarte na śniegu ramiona sprawiały, że wyglądał jak zdjęty z krzyża Chrystus. Stałam przy nim przez chwilę, wsłuchując się w ciszę, tak jak przed laty wsłuchiwałam się w ciszę matki. Następnie, ciągle na niego patrząc, odmówiłam po modlitwie z każdej znanej mi religii. I tam, patrząc śmierci prosto w oczy, przysięgłam, że nigdy nie odbiorę żadnego życia, nawet własnego, ponieważ życie to największa świętość i nic nie usprawiedliwia zabijania.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki