Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Brud - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 czerwca 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Brud - ebook

Wyścig już się rozpoczął

Gdy ogłoszony zostaje przetarg na tor na warszawskim Służewcu, szykuje się transakcja dziesięciolecia. I choć zapowiada się ostra konkurencja, dla wielu faworyt jest jeden: Waldemar Skoneczny, najbogatszy człowiek w Polsce, który nieustannie rozbudowuje swoje imperium.

Wiktor Zybert, dziennikarz śledczy, dostaje od swojego szefa kilkadziesiąt tysięcy euro i teczkę ze zbioru zastrzeżonego IPN. Zadanie? Prześwietlić Skonecznego. Ciekawość Zyberta rośnie, gdy poznaje Zofię Staruchowską – byłą asystentkę biznesmena.

Medialnych ataków na Skonecznego jest coraz więcej. Kampania oszczerstw sprawia wrażenie odgórnie sterowanej, a ktokolwiek stoi za kolejnymi oskarżeniami, nie cofnie się przed niczym. Na przekór opinii publicznej Zybert postanawia odkryć, kto mógłby skorzystać na zniszczeniu biznesmena.

Bartosz Kurek debiutuje w rewelacyjnym stylu: niejednoznaczni i charyzmatyczni bohaterowie, zagmatwana intryga i bezkompromisowa walka o władzę i pieniądze. Wszystko to w warszawskim świecie mediów i biznesu, w którym wszystkie granice już dawno zostały przekroczone.

Bartosz Kurek – dziennikarz radiowy i telewizyjny, politolog. Absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego. Karierę rozpoczynał w radiu RMF Classic. Przez 12 lat związany z telewizją Polsat, gdzie prowadził m.in. główne wydanie Wydarzeń. Jako korespondent stacji relacjonował wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych oraz Forum Ekonomiczne w Davos. Obecnie manager w Philip Morris Polska.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-253-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG

SOFIA
POŁOWA LAT 80.

Szyb­kie kroki odbi­jały się echem od ścian kamie­nic. Ulica 3 Marca w Sofii była kom­plet­nie pusta. Igor ucie­kał, z tru­dem łapiąc oddech. Pró­bo­wał w mroku dostrzec oblo­dzone frag­menty chod­nika. Syl­we­strowy mróz ści­skał sto­licę Buł­ga­rii, a służby miej­skie nie wszę­dzie dotarły z pia­skiem i solą. Męż­czy­zna, który go gonił, nie odpusz­czał. W pra­wej dłoni trzy­mał pisto­let i tylko cze­kał na moment, by oddać jeden czy­sty strzał.

Igor skrę­cił w ulicę Spra­wie­dli­wo­ści i zoba­czył oświe­tloną bramę kamie­nicy. W gło­wie zabły­snął mu pro­myk nadziei. Minął kilka zasp, pod któ­rymi kryły się zapar­ko­wane przy chod­niku samo­chody, i prze­biegł na drugą stronę ulicy. Ści­ga­jący go męż­czy­zna wyło­nił się zza rogu. Rzut oka wystar­czył mu, żeby zro­zu­mieć zamiary Igora. Uniósł pisto­let z tłu­mi­kiem i bły­ska­wicz­nie zło­żył się do strzału. Pocią­gnął za spust dokład­nie w chwili, gdy chło­pak naci­skał na klamkę.

Igor poczuł szarp­nię­cie w ple­cach, ale adre­na­lina zro­biła swoje. Żad­nego bólu. Wsko­czył w bramę. Dopadł drzwi miesz­ka­nia na par­te­rze i gwał­tow­nie je otwo­rzył. Po chwili usły­szał jakiś ruch. Ktoś wyszedł z pokoju.

– Nie zapa­laj świa­tła, ubie­raj się szybko i ucie­kaj przez okno – roz­ka­zał szep­tem.

– Ale jak to…? – odpo­wie­dział mu prze­ra­żony kobiecy głos.

– W restau­ra­cji wybu­chła bomba. Ktoś mnie goni! Nie trać czasu! – szep­nął z wysił­kiem Igor i poczuł, że ugi­nają się pod nim nogi. Ból prze­szy­wa­jący plecy dopiero teraz dał o sobie znać.

– Co ci się stało? Jesteś ranny?

– Wynoś się – wysy­czał. – Ubie­raj się i zwie­waj.

– A ty?

– Bła­gam cię, ucie­kaj! – powie­dział i dotknął ramie­nia kobiety. Anna Maria w biegu narzu­ciła na sie­bie futro, zła­pała czapkę i ręka­wiczki. Zatrzy­mała się na sekundę w drzwiach do kuchni.

– Igor…

– Ucie­kaj!

Otwo­rzyła okno, weszła na blat i prze­ło­żyła nogi przez para­pet.

Igo­rowi doku­czał coraz więk­szy ból, ale nie prze­sta­wał prze­su­wać dłońmi po boaze­rii w przed­po­koju. W końcu jedna z desek ustą­piła pod naci­skiem ręki. Wycią­gnął rewol­wer ze skrytki. Osu­nął się na pod­łogę i oparł o ścianę. Był gotów.

* * *

Męż­czy­zna przy­sta­nął, wyj­rzał zza rogu budynku i pod­niósł futrzany koł­nierz. Mróz sta­wał się coraz tęż­szy. Upew­nił się, że nie jest obser­wo­wany, szybko prze­szedł na drugą stronę ulicy i znik­nął w ciem­nej bra­mie. Ni­gdzie nie dostrzegł śla­dów krwi, choć był pewien, że tra­fił. Zawsze tra­fiał. Powoli zaczął wcho­dzić po scho­dach. W jed­nym z miesz­kań na par­te­rze usły­szał jakiś dźwięk. Cof­nął się bez­sze­lest­nie z pisto­le­tem w dłoni goto­wym do strzału.

Ostroż­nie naci­snął klamkę. Na pod­ło­dze w przed­po­koju ktoś leżał, ale w ciem­nym pomiesz­cze­niu nie był w sta­nie dostrzec twa­rzy. Pod­szedł bli­żej i roz­po­znał chło­paka. Ten żył jesz­cze, choć oddy­chał coraz szyb­ciej i gło­śniej. W bez­wład­nej dłoni trzy­mał rewol­wer. Męż­czy­zna bez zasta­no­wie­nia wymie­rzył i strze­lił mu w głowę. Nagły skurcz wstrzą­snął cia­łem Igora. Mor­derca stał przez chwilę w bez­ru­chu nad zwło­kami. W miesz­ka­niu było cicho, ale coś przy­kuło jego uwagę. Na twa­rzy poczuł chłodny powiew.

Pomy­ślał, że gdzieś musi być otwarte okno. Prze­szedł nad cia­łem i uchy­lał ostroż­nie drzwi do kolej­nych pomiesz­czeń. Pokoje wyda­wały się puste. Wszedł do kuchni. Jedno skrzy­dło okna było otwarte, prze­ciąg wydy­mał zasłonę. Zabójca pod­szedł i otwo­rzył okno na oścież. Stał w nim przez moment i obser­wo­wał oko­licę.

Przy­kle­jona ple­cami do muru dziew­czyna usły­szała dźwięk otwie­ra­nego okna. Wstrzy­mała oddech, żeby para wydo­by­wa­jąca się z ust nie zdra­dziła jej obec­no­ści. Pomimo siar­czy­stego mrozu czuła spły­wa­jące po ple­cach strużki potu. Po chwili usły­szała odda­la­jące się kroki.

Para­li­żo­wał ją strach, ale wie­działa, że musi ucie­kać. Grupa mło­dych ludzi zmie­rzała w jej kie­runku.

– Wysy­pała mi się impreza, mogę się przy­łą­czyć? – spy­tała.

– Jasne! – wrza­snął entu­zja­stycz­nie chło­pak w nie­bie­skiej czapce. – Jak masz na imię?

– Simona – skła­mała.

– Niech żyje Simona! – zawo­łał i podał jej butelkę szam­pana. Pocią­gnęła duży łyk.

Gdy zabójca był przy drzwiach, usły­szał rado­sny hałas dobie­ga­jący z ulicy. Scho­wał pisto­let w wewnętrz­nej kie­szeni kurtki i ostroż­nie wyj­rzał z bramy. Całą sze­ro­ko­ścią chod­nika szła grupa mło­dych roze­śmia­nych ludzi z butel­kami w dło­niach. Po dru­giej stro­nie ulicy w świe­tle latarni stał męż­czy­zna w dłu­gim weł­nia­nym płasz­czu. Dło­nią w czar­nej skó­rza­nej ręka­wiczce dał mor­dercy znak, żeby pod­szedł.

– I jak?

– Młody zała­twiony, poza tym pusto.

– Pew­nie córeczka gdzieś się bawi. Trudno, innym razem. Moi ludzie pra­cują już nad wybu­chem.

– W porządku.

Anna Maria kątem oka zauwa­żyła, że męż­czy­zna, który wła­śnie wyszedł z budynku, pod­szedł do kogoś po dru­giej stro­nie ulicy. Korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia, jakie wpro­wa­dzała grupa nowych zna­jo­mych, pró­bo­wała dostrzec jego twarz. On jed­nak stał tyłem.

W świe­tle latarni dostrze­gła nato­miast twarz męż­czy­zny w płasz­czu.

Zamarła.

Dosko­nale ją znała.ROZ­DZIAŁ 1

WAR­SZAWA
CZER­WIEC, TRZY­DZIE­ŚCI TRZY LATA PÓŹ­NIEJ

– Bomba w górę i ruszyły! – Huk wystrzału i szczęk otwie­ra­nych bra­mek poprze­dziły nara­sta­jący tętent kopyt. – Tysiąc trzy­sta metrów w tej goni­twie, na pro­wa­dze­niu Easy Way, tuż za nim Bale­rina, na trze­ciej pozy­cji Jur­gos! – W gło­sie spi­kera sły­chać było pod­nie­ce­nie. Stop­niowo udzie­lało się ono widzom, któ­rzy coraz licz­niej gro­ma­dzili się przy barier­kach oddzie­la­ją­cych tor od strefy dla kibi­ców. Jak zawsze pod­czas waż­nych gonitw na Słu­żewcu par­ter i restau­ra­cja w stre­fie VIP pękały w szwach. Mię­dzy­na­ro­dowe towa­rzy­stwo tło­czyło się przy wyj­ściu na odkrytą widow­nię.

Miliar­der Wal­de­mar Sko­neczny nie mógł wybrać lep­szego miej­sca na spo­tka­nie w spra­wie zakupu Toru Słu­że­wiec. Z nie­wiel­kiego tarasu biz­nes­men oraz jego goście, Buł­gar Borys Boj­kow i Szwaj­car Hans Vogl, spo­koj­nie obser­wo­wali tor i rosnący wokół niego tłum fanów wyści­gów, który w końcu wypeł­nił całą prze­strzeń mię­dzy barier­kami a wybie­giem. Atmos­fera była przy­ja­zna, choć w tle wyczuć można było pewne napię­cie, cha­rak­te­ry­styczne dla sytu­acji, w któ­rych w grę wcho­dzą wiel­kie pie­nią­dze. Naprawdę wiel­kie.

Bar­czy­sty, wysoki Sko­neczny góro­wał nad oto­cze­niem, a świeża opa­le­ni­zna spra­wiała, że jego krót­kie blond włosy wyda­wały się pra­wie białe. Buł­gar nie­mal dorów­ny­wał wzro­stem Sko­necz­nemu, był jed­nak o wiele szczu­plej­szy. Spod man­kietu jego świet­nie skro­jo­nej mary­narki wysu­wała się błysz­cząca bran­so­leta zegarka firmy Jaeger-LeCo­ul­tre. Mimo wło­sów mocno przy­pró­szo­nych siwi­zną nie wyglą­dał na swoje sześć­dzie­siąt lat. W trak­cie roz­mowy raz po raz, nieco ner­wowo, gła­dził sta­ran­nie wypie­lę­gno­waną brodę, która mogłaby być reklamą naj­lep­szego bar­bera w mie­ście. Hans Vogl trzy­mał się tro­chę z boku, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie Polaka i Buł­gara. Łysy jak kolano, szer­szy w barach i niż­szy od Boj­kowa Szwaj­car stał z rękami zało­żo­nymi na piersi. Na małym palcu jego lewej ręki pobły­ski­wał złoty sygnet.

– Każdy zarobi. Wystar­czy, że będę miał spo­kój, a sprawa zosta­nie zakoń­czona w rok, maks pół­tora, rozu­miesz _pri­ja­tjel_? – powie­dział Sko­neczny, kła­dąc rękę na ramie­niu Buł­gara. Ten spoj­rzał na jego wielką dłoń i znowu zapa­trzył się w prze­strzeń toru.

– To nie jest pro­po­zy­cja… – stwier­dził po chwili mil­cze­nia. – To… – Chciał coś dopo­wie­dzieć, gdy powie­trze prze­ciął głos spi­kera:

– Zostało ostat­nie trzy­sta metrów! Bale­rina ata­kuje Easy Way, zapo­wiada się wyrów­nana koń­cówka, Jur­gos trzyma pozy­cję i skraca dystans do Bale­riny, która nie chce oddać dru­giego miej­sca! Easy Way ma przed sobą jesz­cze sto metrów do celow­nika, ale Bale­rina nie odpusz­cza! – Tłum zebrany przy barier­kach gęst­niał. – Są na ostat­niej pro­stej! – Słowa wystrze­li­wały z gło­śni­ków z coraz więk­szą pręd­ko­ścią. Koń­skie łby wysu­nięte mocno do przodu z furią ata­ko­wały powie­trze, a lśniący pot jesz­cze bar­dziej uwy­dat­nił ich mię­śnie inten­syw­nie pra­cu­jące pod skórą.

Borys zro­bił krok do przodu i oparł dło­nie na balu­stra­dzie tarasu wido­ko­wego. Teraz wszy­scy trzej stali obok sie­bie wpa­trzeni w ostat­nią pro­stą toru.

– Co za koń­cówka! Bale­rina może jesz­cze wygrać, jest dosłow­nie metr za Easy Way. – Głos spi­kera prze­cho­dził w ochry­pły krzyk. – A jed­nak Bale­rina, co za roz­da­nie, co za wyścig!

Sko­neczny odpro­wa­dził wzro­kiem konie, które stop­niowo wytra­cały pręd­kość, wcho­dząc kłu­sem w kolejny zakręt. Nagle odwró­cił się pew­nie do Buł­gara:

– Borys, to naj­lep­sza oferta, jaką dosta­niesz! – Roz­ło­żył sze­roko ręce.

Bro­dacz bez prze­ko­na­nia kiw­nął głową, na­dal patrząc w głąb toru. Ode­rwał dło­nie od balu­strady i w mil­cze­niu odda­lił się w stronę sali ban­kie­to­wej. Po chwili wró­cił ze szklanką. Wziął łyk, lód zagrze­cho­tał o szkło. Zmru­żył oczy.

– Jak chcesz, Wal­dek. Pro­po­no­wa­łem dobry układ, ale ty jesteś za chy­try i to cię zgubi, a spo­kój… – Buł­gar zawie­sił głos i uśmiech­nął się smutno, następ­nie odwró­cił głowę w stronę toru. – Spo­koju to my już ni­gdy nie będziemy mieli, chyba że po dru­giej stro­nie – wyce­dził przez zaci­śnięte zęby i wychy­lił resztę drinka. Odsta­wił szklankę na naj­bliż­szy sto­lik, po czym odwró­cił się i wyszedł bez poże­gna­nia.

Wal­de­mar Sko­neczny uśmiech­nął się pod nosem i oparł ple­cami o słu­pek tarasu. Hans Vogl pod­szedł do niego z dwoma szklan­kami whi­sky.

– Czy to ozna­cza, że nie? – zapy­tał niskim, chra­pli­wym gło­sem Szwaj­car i lekko uniósł brwi.

– To ozna­cza, Hans, że Borys nie chce iść naszą drogą – odparł spo­koj­nie Sko­neczny, umo­czył usta w szkoc­kiej i uśmiech­nął się pod nosem. – Na szczę­ście – dodał cicho.

– Co teraz?

– Wszystko zgod­nie z pla­nem, robimy tak, jak powie­dzia­łem.

Nie­mal jed­no­cze­śnie odwró­cili głowy w stronę otwar­tych drzwi. Z sali ban­kie­to­wej wyło­nił się przy­stojny męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce. Był szczu­pły, nie­wy­soki i opa­lony, a jego głowę zdo­biła aure­ola siwych wło­sów.

– Jak się pano­wie czują w naszych skrom­nych pro­gach? – zapy­tał z uśmie­chem.

– To dyrek­tor wyści­gów Leon Krza­ko­ski, dzięki jego wspar­ciu możemy wiele osią­gnąć – wyja­śnił Han­sowi Sko­neczny.

Męż­czyźni uści­snęli sobie dło­nie.

– Leon, czy wynik jest pewny?

– Oczy­wi­ście, że tak. Dla mnie to logiczne. – Krza­ko­ski wzru­szył ramio­nami.

– Dla mnie też – powie­dział Sko­neczny. Stuk­nęli się szklan­kami. – Dobrze… Przy­ślę jesz­cze posłańca na kon­sul­ta­cje.

– Pójdę już, ale dopy­tam tylko – Krza­ko­ski odwró­cił się do Sko­necz­nego – kto to będzie?

– Ktoś zaufany.

– Ufam zatem – odparł z powagą Krza­ko­ski. Kiw­nął głową Sko­necz­nemu i Voglowi, po czym opu­ścił taras.

– Naj­wyż­szy czas, żebyś powie­dział coś wię­cej. Potrze­buję mięsa! Sprawa wydaje się bar­dzo inte­re­su­jąca. – Hans mówił po pol­sku z wyraź­nym twar­dym akcen­tem.

– Potrze­bu­jemy wiel­kiego otwar­cia, fajer­wer­ków, igrzysk potrze­bu­jemy! – powie­dział Wal­de­mar i strzep­nął nie­wi­dzialny pyłek z rękawa mary­narki. – Rozu­miesz, o czym mówię?

– Chyba tak. Pozor… – urwał w pół słowa, szu­ka­jąc odpo­wied­niego okre­śle­nia.

– Pozór? O to ci cho­dzi?

– Nie, nie, macie takie słowo… – Vogl zmarsz­czył brwi, w końcu pstryk­nął pal­cami. – Pozo­rant, ten od psów, tak? Wszy­scy na niego patrzą. Pro­wo­kuje, zmu­sza zwie­rzę do ataku.

– O to, to, to. – Sko­neczny poki­wał głową. – Znasz takiego, Hans?

– Psa? – Roze­śmiali się obaj.

– Pamię­taj, Wal­dek, wysoko licy­tu­jesz.

– Wysoko weszli­śmy – odpo­wie­dział Sko­neczny i gestem zapro­sił Vogla do sali ban­kie­to­wej.

Zwy­cię­ski koń kro­czył powoli w stronę wąskiego wyj­ścia, gotowy na ofi­cjalną deko­ra­cję. Młody przy­stojny męż­czy­zna w ide­al­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze gra­tu­lo­wał dum­nemu uśmiech­nię­temu dżo­ke­jowi i już liczył w myślach pie­nią­dze, które wygrał dzięki zwy­cię­skiej goni­twie. Tłum przy barier­kach lekko się prze­rze­dził. Za godzinę roz­po­czy­nał się ostatni tego dnia wyścig. Ktoś znowu mógł liczyć na uśmiech for­tuny.ROZ­DZIAŁ 2

LUTY

– Sza­nowni pań­stwo, samo­lot Pol­skich Linii Lot­ni­czych LOT z Sofii do War­szawy wylą­do­wał zgod­nie z roz­kła­dem, jest dokład­nie ósma dwa­dzie­ścia pięć. Tem­pe­ra­tura na zewnątrz wynosi trzy stop­nie Cel­sju­sza, pró­szy lekki śnieg. Dzię­ku­jemy za sko­rzy­sta­nie z naszych usług i do zoba­cze­nia – poin­for­mo­wała łagod­nym gło­sem ste­war­desa.

Więk­szość miejsc była zajęta. Kiedy boeing sta­nął, w przej­ściu mię­dzy fote­lami natych­miast usta­wiła się kolejka chęt­nych do wyj­ścia. W holu na okrą­głej taśmie krą­żyły już pierw­sze walizki do odbioru. Młody bru­net, sie­dzący na miej­scu 9F, ni­gdzie się jed­nak nie spie­szył. Był szczu­pły i wysoki, zwró­cił uwagę ste­war­desy już w momen­cie, gdy wszedł na pokład maszyny w Buł­ga­rii. Kiedy tylko tłum opu­ścił samo­lot, szybko wstał, zabrał z luku ciem­no­brą­zową aktówkę i nie­wielką walizkę, a następ­nie opu­ścił samo­lot, nie zwra­ca­jąc na kobietę uwagi. Rzu­cił jedy­nie zdaw­kowe „do widze­nia”.

Wszedł do głów­nego holu portu i skie­ro­wał się do salo­niku pra­so­wego. Kupił kilka gazet i wło­żył je do aktówki. Na zewnątrz ude­rzył go zimny podmuch wia­tru. Pod­niósł koł­nierz ele­ganc­kiego weł­nia­nego płasz­cza i wsu­nął na dło­nie czarne skó­rzane ręka­wiczki. Zła­pał pierw­szą z brzegu tak­sówkę, czar­nego mer­ce­desa.

– Na Wiej­ską popro­szę – powie­dział, wrzu­ca­jąc walizkę do otwar­tego bagaż­nika.

– Z któ­rej strony?

– Może być obok She­ra­tona.

Zaczął wer­to­wać gazety. Jego uwagę zwró­cił tekst na pierw­szej stro­nie dzien­nika.

_Ostat­nia pro­sta Toru_

_Dla Słu­żewca, war­szaw­skich rad­nych i Skarbu Pań­stwa będzie to jedna z naj­cie­kaw­szych i naj­bar­dziej docho­do­wych trans­ak­cji. Prze­targ na grunty i tor wyści­gów kon­nych budzi zain­te­re­so­wa­nie wielu inwe­sto­rów z całego świata. Nie odstra­szają ich nawet warunki brze­gowe, czyli gwa­ran­cja zacho­wa­nia toru, wyści­gów oraz przy­mus utrzy­ma­nia uni­kal­nego cha­rak­teru miej­sca. W grze jest wiele nazwisk z pierw­szej dzie­siątki naj­bo­gat­szych Euro­pej­czy­ków. Wia­domo, że spoza Pol­ski do prze­targu chcą przy­stą­pić spółki, w które zaan­ga­żo­wane są fun­du­sze buł­gar­skie, rumuń­skie, nie­miec­kie i szwaj­car­skie. Polacy w tej roz­grywce zaj­mują wysoką pozy­cję, głów­nie z powodu zain­te­re­so­wa­nia, któ­rym Wal­de­mar Sko­neczny od lat darzy tor słu­że­wiecki. Finał tej ope­ra­cji poznamy zapewne w maju, bo wtedy powinno nastą­pić osta­teczne roz­strzy­gnię­cie prze­targu. Wtedy dowiemy się, w czyje ręce trafi teren z olbrzy­mim poten­cja­łem, zlo­ka­li­zo­wany nie­malże w cen­trum euro­pej­skiej sto­licy._

_Dotąd kil­ku­krot­nie podej­mo­wano próby pry­wa­ty­za­cji toru, ale prze­targi nie docho­dziły do skutku lub je unie­waż­niano. Od połowy lat 90. sytu­acja powta­rzała się trzy­krot­nie. Wśród urzęd­ni­ków Skarbu Pań­stwa przez lata krą­żyło powie­dze­nie o „klą­twie toru”. Bez względu na to, która for­ma­cja poli­tyczna docho­dziła do wła­dzy, każda „poty­kała” się o ten teren. Do prze­targu sta­wali biz­nes­meni z sze­ro­kimi powią­za­niami, a mimo to nikomu nie udało się unik­nąć fatal­nego finału prze­targu. Za każ­dym razem wszy­scy prze­gry­wali na ostat­niej pro­stej._

Odło­żył gazetę i się­gnął po kolejną. Poli­tyka śred­nio go inte­re­so­wała, prze­su­nął wzro­kiem po nagłów­kach i zaczął prze­glą­dać strony o gospo­darce. Gdy skoń­czył czy­tać, wyj­rzał przez okno. Przy­pró­szona śnie­giem War­szawa wyglą­dała pięk­nie, ale wszyst­kie budynki, aż do wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra, pokry­wała kle­ista, ciemna breja. Bure błoto pośnie­gowe oble­piało wiaty przy­stan­ków, a każdy samo­chód zda­wał się wra­cać z rajdu offro­ado­wego. Było szaro i ponuro. Mia­sto spo­wi­jała niska zawie­sina przy­po­mi­na­jąca chmury. Smog. W Sofii też mieli z tym kło­pot. Wyjął tele­fon z wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza i wyłą­czył tryb samo­lo­towy. Gdy udało mu się pod­łą­czyć do sieci, uru­cho­mił What­sAppa i wysłał krótką wia­do­mość:

„Jestem. Zaczy­nam”.

Odpo­wiedź przy­szła nie­mal natych­miast. Była to tylko jedna kropka.

Scho­wał tele­fon do kie­szeni, ponow­nie wyj­rzał przez okno. Zaczął padać śnieg, który powoli pokry­wał chod­niki mia­sta. Mijali pomnik Lot­nika, gdy męż­czy­zna zauwa­żył kolumnę pojaz­dów zbli­ża­jącą się w asy­ście poli­cji.

– Kto to? – zapy­tał, nie odry­wa­jąc wzroku od prze­su­wa­ją­cych się w rów­nym tem­pie czar­nych limu­zyn.

– A może i pre­mier. – Facet za kie­row­nicą mach­nął ręką, trą­ca­jąc zwi­sa­jący z lusterka krótki róża­niec. – Wie pan, oni teraz tam mają jakieś szczyty szczy­tów w tej Bruk­seli, to cią­gle krążą mię­dzy Ale­jami a woj­sko­wym.

– Zaro­bieni.

– Ano zaro­bieni. – Tak­sów­karz kiw­nął głową i spoj­rzał w lusterko wsteczne. – Cho­lera ich wie! Ja to tam w sumie nie wiem, za co oni te pie­nią­dze biorą. Niby rzą­dzą, a jak przy­cho­dzi co do czego, to od razu się Unia Euro­pej­ska wtrąca, że nie wolno albo że prawo unijne nie pozwala i takie tam. To po jaką cho­lerę nam ten rząd, skoro i tak wszystko w Bruk­seli usta­lają? – zawie­sił na chwilę głos i moc­niej przy­ha­mo­wał. – Wie pan, ja to bym ich wszyst­kich zwol­nił.

Róża­niec ponow­nie zako­ły­sał się pod luster­kiem. Pasa­żer mil­czał, wpa­tru­jąc się w sza­rość kra­jo­brazu prze­ci­naną od czasu do czasu bia­łymi pla­mami śniegu. Kie­rowca włą­czył radio, aku­rat trwał ser­wis infor­ma­cyjny:

_Na zakoń­cze­nie naj­now­szy ran­king naj­bo­gat­szych Pola­ków przy­go­to­wany wspól­nie z redak­cją por­talu Czy­sty Zysk. W czo­łówce nie­spo­dzianka – naj­wyż­szą pozy­cję w naszym zesta­wie­niu zaj­muje po raz pierw­szy Wal­de­mar Sko­neczny, twórca Inter­corpu, giganta pol­skiego rynku nie­ru­cho­mo­ści oraz branży recy­klin­go­wej, a także udzia­ło­wiec wielu gieł­do­wych spółek. Wię­cej w kolej­nym ser­wi­sie, a teraz pro­gnoza pogody._

Kie­rowca szybko zmie­nił sta­cję i wró­cił do tematu:

– No wła­śnie, bogaci się bogacą, a my od trzy­dzie­stu lat tyramy uczci­wie na swoim i cią­gle gówno mamy. – Tak­sów­karz wje­chał na drugi pas. – Wie pan, na pry­wa­ty­za­cjach się nacha­pali, nakra­dli i są pani­ska. A nie­któ­rych to ja pamię­tam, jak w dziu­ra­wych butach łazili i pro­sili o pod­wózkę za pół ceny. A teraz nawet nie spoj­rzą… Ech… dzia­do­stwo, panie! Czło­wiek z wio­chy wyj­dzie, wio­cha z czło­wieka ni­gdy. Patrz pan, jaki korek! Nor­mal­nie to ja tu zawsze prze­la­tuję w minutę osiem do cen­trum, a tu, kurde, wszystko blo­kują. – Tak­sówka skrę­ciła na ron­dzie Jazdy Pol­skiej w stronę placu Kon­sty­tu­cji. – Dojeż­dżamy. – Mer­ce­des skrę­cił w Żura­wią i toczył się wolno w sznu­rze innych samo­cho­dów. Po kilku minu­tach obje­chali plac Trzech Krzyży i zatrzy­mali się tuż obok She­ra­tona.

– Reszty nie trzeba – powie­dział pasa­żer, wrę­cza­jąc tak­sów­ka­rzowi stu­zło­towy bank­not.

– A dzię­kuję, dzię­kuję! – Uśmiech­nął się kie­rowca i wysiadł z auta, by otwo­rzyć bagaż­nik. Młody męż­czy­zna bez słowa ode­brał walizkę i wol­nym kro­kiem ruszył w stronę jed­nej z pobli­skich kamie­nic.ROZ­DZIAŁ 3

KWIE­CIEŃ

Mokra od desz­czu zie­mia tłu­miła odgłos mia­ro­wych, szyb­kich kro­ków. Wysoki, krótko ostrzy­żony sza­tyn biegł ścieżką wzdłuż portu Czer­nia­kow­skiego. Poru­szał się coraz wol­niej, pierw­szy etap tre­ningu miał za sobą. Smu­kłą syl­wetkę zawdzię­czał regu­lar­nym tre­nin­gom.

Orga­nizm przy­zwy­cza­jony do dużego wysiłku dzia­łał auto­ma­tycz­nie. Wik­tor prze­szedł z truchtu do mar­szu i dopiero teraz zdjął oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Wyraź­nie zary­so­wane ciemne brwi mocno kon­tra­sto­wały z jasno­nie­bie­skimi tęczów­kami. Popa­trzył na ekran smar­twat­cha, tętno i tempo były w nor­mie. Włą­czył funk­cję sto­pera, wyze­ro­wał zapis.

– Zaczy­namy – powie­dział do sie­bie pod nosem i prze­tarł wierz­chem dłoni spo­cone czoło. Naci­snął start. Pędem poko­nał kolejne metry, po dwóch minu­tach zwol­nił i truch­tem biegł jesz­cze przez minutę.

„Jesz­cze pięć razy” – popa­trzył na koń­czący się czas odpo­czynku. Po chwili znów przy­spie­szył. Do końca trasy zostały trzy kilo­me­try, stop­niowo zwal­niał. Gdy dobiegł do rampy przy ślu­zie, zatrzy­mał się i zaczął roz­cią­gać. Potem zro­bił jesz­cze trzy serie po dwa­dzie­ścia pom­pek i uznał, że wystar­czy. W tym samym momen­cie poczuł wibro­wa­nie tele­fonu w kie­szeni. Jego iPhone odbie­rał kolejne powia­do­mie­nia z ser­wi­sów pra­so­wych. „Wal­de­mar Sko­neczny na pierw­szym miej­scu listy naj­bo­gat­szych Pola­ków” w naj­now­szym zesta­wie­niu mie­sięcz­nika „For­bes”.

Docho­dziła siódma rano, Wik­tor wyłą­czył tele­fon i scho­wał go do kie­szeni. Nie­spiesz­nym kro­kiem doszedł do mostku na ślu­zie portu Czer­nia­kow­skiego. Na wodzie lekko koły­sały się barki koszarki. Wypro­du­ko­wane w poło­wie ubie­głego wieku – teraz dogo­ry­wały przy­cu­mo­wane do drzew rosną­cych na skar­pie oka­la­ją­cej port. Miesz­kali w nich marzy­ciele, któ­rzy cią­gle liczyli na to, że w końcu powsta­nie tu mały war­szaw­ski Amster­dam. Gęste zaro­śla sku­tecz­nie zasła­niały już pierw­sze stop­nie wąskich scho­dów nie­le­gal­nie wyla­nych przez bar­ko­wi­czów. Wej­ście na barki znali jedy­nie miesz­kańcy i węd­ka­rze. W por­cie pano­wał spo­kój i bez­ruch, jeśli nie liczyć kil­ku­na­stu kaczek i star­szego pana, który – jak co rano – kaja­kiem kil­ku­krot­nie prze­mie­rzał dłu­gość portu. Teraz poko­ny­wał ten sam dystans już po raz piąty. Wik­tor przy­glą­dał mu się przez chwilę, po czym minął krzaki i zszedł w stronę trapu pro­wa­dzą­cego do brą­zo­wej koszarki z tara­sem na dachu. Na pro­wi­zo­rycz­nym ogro­dze­niu wisiała tabliczka z napi­sem: „Wik­tor Zybert, wystar­czy zawo­łać”.

Osia­da­jąca na por­to­wej mie­liź­nie krypa mogła zerwać cumy. Kilka mie­sięcy wcze­śniej, gdy poziom wody obni­żył się, jedna z nich naprę­żyła się i pękła. Ważący ponad pół tony trap solid­nie trzy­mał jeden koniec, ale uwol­niony tył barki wyko­nał łuk w por­to­wej wodzie, sta­no­wiąc poważne zagro­że­nie dla każ­dego, kto mógł poja­wić się w pobliżu.

Wik­tor wypro­sto­wał się i prze­szedł wzdłuż barki.

– Już cię wypusz­czam – mruk­nął i otwo­rzył cięż­kie sta­lowe drzwi. Na pokład dostoj­nym kro­kiem wyszła olbrzy­mia suka rasy owcza­rek środ­ko­wo­azja­tycki. Wsko­czyła wła­ści­cie­lowi na ramiona i szorst­kim języ­kiem prze­je­chała mu po policzku. – Dość. – Wik­tor deli­kat­nie odsu­nął psa. Się­gnął do skrytki pod scho­dami i wyjął torbę z karmą. – Podano do stołu, Layla. – Spraw­dził, czy furtka jest dobrze zamknięta, po czym znik­nął pod pokła­dem, zosta­wia­jąc uchy­lone drzwi.

Wnę­trze urzą­dzono asce­tycz­nie. Dwa duże pomiesz­cze­nia roz­dzie­lone były ścianką i cho­wa­nymi w niej drzwiami. Znaj­du­jące się w środku drewno Wik­tor poma­lo­wał na jasny kolor, co spra­wiło, że każdy, kto wcho­dził pod pokład, odno­sił wra­że­nie, że tra­fił do skan­dy­naw­skiej chaty na odlu­dziu. Miesz­kał tu nie­le­gal­nie, prąd pod­łą­czył z barki obok, a wodę czer­pał z wyko­pa­nej na brzegu studni. Nie inte­re­so­wał go stan prawny, nie oba­wiał się zimy, powo­dzi oraz plą­czą­cych się wokół meneli i kiboli. Spę­dził tu wystar­cza­jąco dużo czasu, by nic nie było w sta­nie go zasko­czyć ani znie­chę­cić.

Wycho­dził wła­śnie spod prysz­nica, gdy zadzwo­nił tele­fon. Na ekra­nie wyświe­tlił się numer szefa. Nie ode­brał. Są jakieś gra­nice, kurwa, jesz­cze ósmej nie ma, a ten już dostał bie­gunki! – pomy­ślał i włą­czył eks­pres do kawy. Zro­bił sobie kanapkę z resztką wędliny i pla­ster­kiem wysu­szo­nej goudy, a potem pod­niósł z kanapy gazetę i wyszedł na taras. Layla leżała nie­ru­chomo, przy­sy­pia­jąc. Zauwa­żył, że kajak znowu prze­pływa obok jego barki, więc zawo­łał:

– Panie Romku, gdzie pan tak pędzi?!

– Jak­bym się spie­szył, toby ten pana kadłu­bek na falach pod­ska­ki­wał! – odkrzyk­nął wesoło sta­ru­szek i raź­nie powio­sło­wał w głąb kanału.

Wik­tor upił łyk kawy i usiadł na ławce. Bez entu­zja­zmu prze­glą­dał kolejne strony, gry­ząc kanapkę. Szybko się znu­dził, rzu­cił gazetę na pokład. Od samego patrze­nia na nagłówki miał odruch wymiotny. Po dwóch tygo­dniach cią­głej pracy w końcu dostał dzień wolny. Wolny od przy­go­to­wy­wa­nia mate­ria­łów i bie­ga­niny za tema­tami. Im dłu­żej pra­co­wał w zawo­dzie, tym czę­ściej odno­sił wra­że­nie, że ta robota nie ma więk­szego zna­cze­nia i coraz mniej kogo­kol­wiek obcho­dzi.

Nagle barka zako­ły­sała się deli­kat­nie.

– Ktoś ma roz­mach… – mruk­nął i wychy­lił się z tarasu. Wpra­wie­nie prze­szło pięć­dzie­się­cio­to­no­wej krypy nawet w nie­wielki ruch było nie lada wyczy­nem.

– Siema! – Łysy poli­cjant z lekko zaokrą­glo­nym brzu­chem wygra­mo­lił się na pokład ze służ­bo­wej moto­rówki. – Przy­wio­złem ci tro­chę plo­tek – dodał.

Piotr Zawia­dow­ski, dekadę star­szy od Zyberta, był ofi­ce­rem poli­cji kry­mi­nal­nej, ale od czasu do czasu wpa­dał do portu Pra­skiego, gdzie mie­ścił się poste­ru­nek „wod­nia­ków”, i poży­czał służ­bową moto­rówkę, by popły­wać po Wiśle. Twier­dził, że w ten spo­sób oczysz­cza głowę. Nikomu to nie prze­szka­dzało, zwłasz­cza że Zawia­dow­ski przed laty zaczy­nał jako „wod­niak”, albo jak mawiali zło­śliwi – „szu­wa­rek”. Z Zyber­tem poznali się, gdy Wik­tor koń­czył stu­dia. Piotr roz­po­czy­nał wtedy pracę w wydziale zabójstw, a młody dzien­ni­karz pra­co­wał w kro­nice kry­mi­nal­nej.

Począ­tek tej zna­jo­mo­ści nie nale­żał do naj­przy­jem­niej­szych. Pew­nego dnia do gazety zadzwo­nił miesz­ka­niec jed­nego z blo­ków na war­szaw­skich Bie­la­nach, skar­żąc się naj­pierw na wyjąt­kowy smród w budynku, a potem na bez­czyn­ność poli­cji. Zybert poja­wił się na miej­scu w momen­cie, gdy doje­chał tam radio­wóz, a jed­nym z funk­cjo­na­riu­szy był Zawia­dow­ski.

Jego wizyta zapa­dła w pamięć miesz­kań­com bie­lań­skiego bloku na długo. Drzwi do lokalu, z któ­rego dobie­gał smród, były zaba­ry­ka­do­wane. Zawia­dow­ski naj­pierw wezwał stra­ża­ków, by z kosza gaśni­czego zaj­rzeć do środka, następ­nie wró­cił do cze­ka­ją­cej grupki sąsia­dów. Piotr zwró­cił się z uśmie­chem do gapiów:

– Zaraz wywa­żymy drzwi, a wy, dro­dzy pań­stwo, łap­cie kap­cie. Gdy drzwi się otwo­rzą, zaczy­na­cie napier­da­lać!

– Ale o co panu cho­dzi? I co to za słow­nic­two?! – zapy­tała z nutą obu­rze­nia w gło­sie sąsiadka z wał­kami na gło­wie, szczel­nie opa­tu­lona szla­fro­kiem.

– O to, że pani sąsiada wła­śnie zja­dają robale – powie­dział oparty o ścianę Zawia­dow­ski. – A jak chło­paki wywalą te drzwi, to całe dzia­do­stwo roz­le­zie się po waszym bloku. To jak, się­gnie pani po tego kap­cia? – zapy­tał, obrzu­ca­jąc kpią­cym spoj­rze­niem całą grupę.

W tym momen­cie, bez słowa pro­te­stu, wszy­scy zebrani zdjęli swoje pan­to­fle. Na czwo­ra­kach cze­kali na sygnał stra­ża­ków. Po wywa­że­niu drzwi pla­ska­nie ude­rza­ją­cych o pod­łogę kla­pek, skó­rza­nych z góral­skim wzor­kiem i wielu innych, długo odbi­jało się echem na kory­ta­rzach wyso­kiego bloku. Sły­chać je było nawet w sąsied­niej klatce.

Ten obraz sku­tecz­nie zapi­sał się rów­nież w pamięci Zyberta. Za każ­dym razem, gdy spo­ty­kał się z Zawia­dow­skim, miał przed oczami grupę mocno już siwych eme­ry­tów we fla­ne­lo­wych koszu­lach i szla­fro­kach, tłu­ką­cych na kola­nach robac­two. Krótko po tym incy­den­cie Wik­tor tra­fił do redak­cji kanału infor­ma­cyj­nego News 24, a zna­jo­mość z Zawia­dow­skim prze­ro­dziła się w przy­jaźń, którą dzien­ni­karz chęt­nie wyko­rzy­sty­wał w pracy.

– Cześć, Piter! Właź, tylko się nie spier­dol, bo pokład jest jesz­cze miej­scami mokry od rosy. Na szczę­ście Layla jest dziś w dobrym nastroju, więc masz spore szanse na ura­to­wa­nie spodni – rzu­cił na powi­ta­nie Zybert.

– Dobrych ludzi psy nie gryzą.

Po chwili obaj sie­dzieli pod pokła­dem przy podwój­nym espresso. Piotr zapadł się w miękką kanapę i patrzył przez okno na wodę.

– W końcu mia­sto was stąd wyku­rzy – powie­dział. – Jak się wezmą za te wasze budy, to bez pyta­nia prze­ro­bią je na żyletki. Miesz­ka­cie tu pra­wie za friko, bo jesz­cze nikt nie wyniu­chał, jaki inte­res można na tym zro­bić, ale to kwe­stia czasu.

– No i chuj – odpo­wie­dział Wik­tor. – Już i tak wysze­dłem na swoje. Sen­ty­men­talny nie jestem. A co u was?

– W porządku, dzie­ciaki zdrowe, a Baśka jesz­cze mnie nie wyrzu­ciła z domu, więc w nor­mie, tak myślę. Zresztą ty chyba też nie bie­du­jesz.

– Nie, biedy nie ma, fejmu też nie­wiele. Ale przy­naj­mniej dawny gnój się za mną nie cią­gnie.

– Dobra, stary, mam dla cie­bie cie­kawą sprawę. Może ci się przyda albo ty przy­dasz się komuś. Moja zna­joma leży w szpi­talu. Pozna­łem ją kilka lat temu, gdy wpro­wa­dzi­li­śmy się na Fil­try. Dzie­ciaki ją lubiły, nazy­wały cio­cią Zosią i bywały u niej czę­sto. Nie­raz rato­wała nam życie. Zaprzy­jaź­ni­li­śmy się do tego stop­nia, że zosta­wała z Julką i Prze­mkiem, gdy szli­śmy na imprezę albo do kina. Dwa lata temu prze­pro­wa­dziła się na Pragę-Pół­noc do jakiejś znie­do­łęż­nia­łej ciotki. Utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt, ale raczej spo­ra­dyczny, wiesz, tele­fony na święta i takie tam. Była ostat­nio u nas na uro­dzi­nach Julki i opo­wie­działa mi swoją histo­rię. Zapo­mnia­łem ci powie­dzieć, że ona jest w poło­wie Buł­garką.

– No świet­nie i po co mi ten rodzinny obra­zek?

– Cze­kaj. W latach osiem­dzie­sią­tych buł­gar­skie służby zabiły jej ojca, pod­kła­da­jąc bombę w restau­ra­cji. Jej matka też zgi­nęła, a ona musiała wiać do Pol­ski.

– Przy­kre, ale świat już sły­szał o takich histo­riach. – Zybert wzru­szył ramio­nami.

– Wiem, ale rozu­miesz, ona koniecz­nie chce poga­dać z kimś, kto może nagło­śnić tę sprawę.

– Nie powie­działa nic wię­cej?

– I tak, i nie, bo widzisz, wiem, że ona pro­wa­dziła jakieś pry­watne śledz­two na temat tego zama­chu i ponoć ma sporo kwi­tów, nota­tek, zdjęć. I twier­dzi, że jest w sta­nie wska­zać odpo­wie­dzial­nych za tę zbrod­nię. Podobno są teraz gru­bymi rybami. Tyle udało mi się od niej wycią­gnąć. – Zawia­dow­ski mach­nął ręką. – Jest ciężko chora, ma raka. Wiem, że zostało jej nie­wiele czasu. Pomy­śla­łem, że może mógł­byś jej pomóc. Sama ci wię­cej o sobie opo­wie.

– Słu­chaj, ale o co wła­ści­wie cho­dzi? – wybuch­nął Zybert. – Co ja mam z tym zro­bić? Chcesz, żebym do niej poje­chał? Po co? Jestem zwy­kłym media­wor­ke­rem, szu­kam tema­tów, zadaję pyta­nia, nagry­wam, wyrzu­cam z sie­bie uro­bek i zapo­mi­nam o nim tuż po wyj­ściu z redak­cji.

Piotr otwo­rzył usta, by coś odpo­wie­dzieć, ale w tym momen­cie zadzwo­nił tele­fon Zyberta.

– Czego on znowu chce, menda jedna – wark­nął i ode­brał. – Mam dziś wolne, to coś ratu­ją­cego życie, tak?

Po krót­kiej wymia­nie zdań Zybert odło­żył komórkę na stół i odwró­cił się do Zawia­dow­skiego:

– Pio­trek, chyba będziemy musieli dokoń­czyć innym razem. Nie wiem, co się dzieje, ale mojemu sze­fowi ewi­dent­nie sko­czyło ciśnie­nie. Jadę do redak­cji.

– Zróbmy ina­czej – powie­dział poli­cjant. – Wysy­łam ci ese­me­sem namiary na nią. Zadzwoń i tyle. Jeśli zain­te­re­suje cię jej histo­ria, to pogrzeb wokół tego. Jeśli nie, olej.

Uści­snęli sobie dło­nie. Po chwili Wik­tor usły­szał dźwięk odpa­la­nego sil­nika. Szybko zgar­nął tele­fon i klu­czyki od samo­chodu. Wyszedł na pokład i rozej­rzał się po por­cie. Gdy prze­krę­cił klucz w kłódce, na pokład wyszła Layla. Poło­żyła się na brą­zo­wej wycie­raczce i zasty­gła. Wie­dział, że przez naj­bliż­szą godzinę na pewno się nie ruszy. Tak naprawdę nie musiał nawet zamy­kać bramki na klucz, obec­ność Layli dawała stu­pro­cen­tową gwa­ran­cję, że nikt nie­po­żą­dany nie wej­dzie na pokład. Scho­dami wbiegł szybko na szczyt skarpy, gdzie stał jego dwu­dzie­sto­letni mer­ce­des CL 600. Wygod­nie roz­siadł się w fotelu i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce. Po chwili dźwięki skrzy­piec Adama Bał­dy­cha wypeł­niły wnę­trze auta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: