Sekcja. Nabór - Vincent V. Severski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Sekcja. Nabór ebook i audiobook

Vincent V. Severski

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

20 osób interesuje się tą książką

Opis

Nabór to ostatnia część trylogii zapoczątkowanej przez Zamęt i Odwet, w której łączą się wątki i powracają bohaterowie tetralogii Nielegalni.

Rośnie napięcie między Iranem i USA, świat stoi na progu wielkiej wojny. W Polsce do władzy wrócił autorytarny premier Bolecki, Sekcja została rozwiązana, a prokuratura szuka haków na Romana Leskiego.

Tymczasem Dima uzyskuje z Rosji informację, która elektryzuje Konrada Wolskiego i Sarę Korską. Dawny Wydział Q i rozwiązana Sekcja łączą siły, by rozwiązać ten problem. Do akcji wraca również Jagan.

Zaczyna się wyścig z czasem, bo sytuacja międzynarodowa pogarsza się z każdym dniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1007

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 27 godz. 21 min

Lektor: Krzysztof Gosztyła

Oceny
4,8 (1799 ocen)
1482
244
59
10
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Menowski19

Dobrze spędzony czas

zakończenie nie na moje nerwy
50
doradodo

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita seria. Nieprzewidywalna, wciągająca. Najlepsza jaką czytałam. Zakończenie doprowadziło mnie do łez.
20
przyj0kr
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała akcja. Właściwie to trzy książki w jednej, napisane z perspektywy różnych bohaterów. Chyba najlepsza z serii, co się rzadko zdarza przy kontynuacji. Brak słabych punktów, zwłaszcza przy zaskakującym zakończeniu, kiedy inni autorzy bywają zmęczeni, albo są pod presją terminów i upraszczają. Polecam gorąco.
10
MarekUrodzinowy

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra. A zakończenie zaskakujące
00
Mariap547

Nie oderwiesz się od lektury

super książka trudno oderwać się od czytania polecam wszystkim pozdrawiam
00

Popularność




1

Hani Orahi uro­dził się w isfa­hań­skim szpi­talu Al-Zahra sześć tygo­dni przed cza­sem, więc leka­rze nie dawali mu dużej szansy na prze­ży­cie. Ale Hani bar­dzo chciał żyć i wsparty żar­li­wymi modli­twami rodzi­ców i czte­rech star­szych braci jakimś cudem prze­trzy­mał kry­zys. Zapła­cił jed­nak za to poważną wadą wzroku, co rodzina, wdzięczna za wiel­kie szczę­ście, jakie ją spo­tkało, uznała za nie­wy­gó­ro­waną cenę.

Dla­tego pierw­sze oku­lary dostał, zanim zaczął racz­ko­wać. Od tej pory oku­lary stały się jego zna­kiem roz­po­znaw­czym. Nie­dawno skoń­czył trzy­dzie­ści lat, ale wciąż wyglą­dał jak pod­ro­stek i tak też był trak­to­wany przez sąsia­dów. Nosił teraz mocne szkła korek­cyjne w cięż­kich opraw­kach, które cią­gle popra­wiał pal­cem wska­zu­ją­cym.

Hani był naj­młod­szym i naj­bar­dziej uko­cha­nym z pię­ciu synów nie­wi­do­mego Nadira. Ojciec stra­cił wzrok pod­czas wybu­chu pieca do wytopu metalu. Rodzina Ora­hich od zawsze miesz­kała w Isfa­ha­nie i zaj­mo­wała się rze­mieśl­ni­czą pro­duk­cją cyno­wych naczyń, które z tru­dem sprze­da­wała na oko­licz­nych baza­rach. Po wypadku Nadira rodzinną firmę prze­jął średni syn Omar, ale inte­resy zaczęły iść jesz­cze gorzej.

Pięć lat wcze­śniej dzięki soli­dar­nemu wysił­kowi całej rodziny Hani ukoń­czył fizykę na Uni­wer­sy­te­cie Tehe­rań­skim i został pierw­szym Ora­him z dyplo­mem. W tym samym roku, zaraz po zakoń­cze­niu świę­tego mie­siąca muhar­ram, zło­żył dekla­ra­cję do Kor­pusu Męczen­ni­ków słu­żą­cych Siłom Ghods.

Kilka dni przed­tem w walce z ISIS zgi­nął pod Aleppo jego naj­star­szy brat Moha­med, żoł­nierz Straż­ni­ków Rewo­lu­cji. Hani uznał zatem, że swoje życie winny jest Repu­blice Islam­skiej i pro­ro­kowi Allaha, któ­remu poświę­cony był pier­wo­rodny Nadira. Ojciec na pewno zro­zu­miałby tę decy­zję – powta­rzał sobie Hani – bo prze­cież on też wal­czył nad Szatt al-Arab w sze­re­gach męczen­ni­ków.

Po kilku dniach Hani otrzy­mał uro­czy­sty list od gene­rała Haru­miego, z wyra­zami uzna­nia i wdzięcz­no­ści za patrio­tyczną postawę, ale naj­bar­dziej utkwił mu w pamięci numer. Został osiem­dzie­siąt sie­dem tysięcy dwie­ście trzy­dzie­stym szó­stym żoł­nie­rzem Maho­meta, czyli Wybra­nym. Tylu wier­nych goto­wych oddać życie dla Allaha zgło­siło się przed nim do Kor­pusu Męczen­ni­ków, a każdy był żywą bombą, którą można było zde­to­no­wać w dowol­nym miej­scu na świe­cie.

Wybrani to jedyna praw­dziwa i naj­po­tęż­niej­sza Armia Boga, uwa­żał Hani i był dumny ze swo­jej decy­zji. Kiedy więc dostał wezwa­nie, ucie­szył się, że wkrótce wypełni swoją misję i spo­tka brata. Już od kilku mie­sięcy czuł, że tak się sta­nie, wystar­czyło obser­wo­wać wia­do­mo­ści. Przy­na­leż­ność do Wybra­nych była ści­śle tajna i nikt w rodzi­nie nie wie­dział o jego pla­nach. Hani spa­ko­wał więc swój ple­cak, kupił bilet na auto­bus i poje­chał do Meszhedu.

W taj­nym ośrodku Sił Ghods gdzieś na przed­mie­ściach prze­szedł kil­ku­dniowy kurs, który tylko pozor­nie miał go przy­go­to­wać do reali­za­cji zada­nia. Hani szybko się zorien­to­wał, że cho­dziło głów­nie o usta­le­nie, czy jest wystar­cza­jąco zde­ter­mi­no­wany. Roz­mowy z ofi­ce­rami i muł­łami miały go utwier­dzić w prze­ko­na­niu, że doko­nał jedy­nego słusz­nego wyboru.

Na początku był nieco roz­cza­ro­wany, bo i bez dodat­ko­wych argu­men­tów cie­szył się ze swo­jej misji. Nikomu o tym nie powie­dział, ale bar­dzo mu się podo­bał kryp­to­nim, który otrzy­mał. „Orzeł” brzmiał dum­nie, walecz­nie i szla­chet­nie, więc drobny Hani w korek­cyj­nych oku­la­rach poczuł przy­pływ wiary w sie­bie. Rozu­miał, że nie każdy jest tak rze­telny jak on i może nie wie­dzieć, na co się decy­duje. Ale on wie­dział: „Orła” musiał wybrać Allah.

Nie miał poję­cia, kiedy ani dokąd poje­dzie, ale się nie dopy­ty­wał, cho­ciaż go nie­po­ko­iło, czy misja aby na pewno będzie wystar­cza­jąco zaszczytna. Zale­żało mu, by ojciec, matka i bra­cia byli z niego dumni tak jak z Moha­meda i mogli podzi­wiać jego wielki por­tret na któ­rejś z kamie­nic Isfa­hanu albo rzeźbę w izbie pamięci.

Hani zamel­do­wał się we wska­za­nym pen­sjo­na­cie Irbis na przed­mie­ściach Bej­rutu jako oby­wa­tel turecki i zgod­nie z pla­nem zaczął ocze­ki­wać na dal­sze instruk­cje. Po trzech dniach przy­szedł do niego jakiś męż­czy­zna i bez słowa wrę­czył mu kopertę, w któ­rej znaj­do­wał się węgier­ski pasz­port na nazwi­sko Sándor Kósa, bilet na samo­lot do Bel­gradu i trzy tysiące euro. Na załą­czo­nej kartce było zapi­sane w punk­tach, co ma robić dalej. Nie­zna­jomy zabrał jego turecki pasz­port, tele­fon i wyszedł. Od tej pory Hani miał kate­go­ryczny zakaz uży­wa­nia tele­fonu komór­ko­wego i korzy­sta­nia z inter­netu. Pła­cić miał tylko gotówką o niskich nomi­na­łach.

Roz­po­czął się kolejny etap w dro­dze do raju – pomy­ślał Hani i ucie­szył się, że jedzie do Europy. Jego misja nabie­rała coraz więk­szego zna­cze­nia.

Kon­trolę pasz­por­tową na lot­ni­sku Tesli prze­szedł bez pro­ble­mów. Sam był zasko­czony, że się nie dener­wo­wał, jakby czuł nad sobą opiekę Allaha. Funk­cjo­na­riu­szowi straży gra­nicz­nej patrzył pro­sto w oczy i uśmiech­nął się szcze­rze. Na pyta­nie, czy ma coś nie­zgod­nego z pra­wem, odpo­wie­dział, że nic, i poczuł coś na kształt roz­ba­wie­nia. Prze­cież on sam był bombą nie­zgodną z żad­nym ziem­skim pra­wem!

Z lot­ni­ska wziął tak­sówkę i poka­zał kie­rowcy zapi­sany na kartce adres hostelu. Doje­chali w ciągu trzech kwa­dran­sów. Hani ni­gdy nie był w Bel­gra­dzie i nie miał nawet poję­cia, w jakiej czę­ści mia­sta się znaj­duje.

Wyj­rzał przez okno. Ciemno, pusta jezd­nia była ledwo oświe­tlona. Padał deszcz, a po dru­giej stro­nie ulicy maja­czył kolo­rowy neon. Hani znał nieco rosyj­ski, więc odczy­tał, że to restau­ra­cja. Spoj­rzał na zega­rek: minęła osiem­na­sta. Dopiero teraz przy­po­mniał sobie, że od śnia­da­nia nic nie jadł, i nagle poczuł głód. Przez cały dzień wyda­wało mu się, że jest spo­kojny, nie dener­wuje się, panuje nad sobą. A jed­nak orga­ni­zmu nie oszu­kasz – pomy­ślał. Stres musiał stłu­mić uczu­cie głodu.

Posta­no­wił zjeść coś solid­nego i napić się praw­dzi­wego piwa, teraz mógł, bo pozwa­lała mu na to takijja. Pole­cono mu wpraw­dzie cze­kać w hostelu, uni­kać kon­tak­tów z miej­sco­wymi i zacho­wy­wać się tak, by nie zwra­cać na sie­bie uwagi, ale jed­nak musiał coś zjeść. Wło­żył kurtkę, nacią­gnął weł­nianą czapkę i wyszedł.

Restau­ra­cja nazy­wała się Jovanka. Było w niej ponuro i cuch­nęło tyto­niem zmie­sza­nym ze smrod­kiem alko­ho­lo­wej uryny. W kącie dwóch roz­bu­dzo­nych pija­ków prze­pi­jało do sie­bie, więc Hani usiadł pod oknem po prze­ciw­nej stro­nie. Po chwili pod­szedł bar­czy­sty kel­ner w bia­łej koszuli opię­tej na wło­cha­tej piersi i ode­zwał się po serb­sku, wydy­ma­jąc mię­si­ste usta.

– Popro­szę kartę i piwo – powie­dział Hani cicho po angiel­sku.

Kel­ner popa­trzył podejrz­li­wie i mimo swo­jej wagi zwin­nie okrę­cił się na pię­cie. Po chwili wró­cił z kartką, która odgry­wała rolę karty dań, i obce­sowo poło­żył ją na sto­liku. Obok posta­wił kufel spie­nio­nego piwa.

Menu było po serb­sku i zawie­rało tylko sie­dem pozy­cji, więc Hani, posił­ku­jąc się swoim sła­bym rosyj­skim, pró­bo­wał coś wyczy­tać. Nic jed­nak nie zro­zu­miał.

W ciągu kilku minut wypił kufel piwa. Sma­ko­wało mu jak ni­gdy wcze­śniej. Nie­raz pił w Ira­nie piwo bez­al­ko­ho­lowe i nawet kilka razy na stu­diach nor­malne, ale to nie było to, co dostał teraz. Kiedy więc kel­ner pod­szedł, żeby przy­jąć zamó­wie­nie, Hani od razu popro­sił o drugi kufel. Danie wska­zał pal­cem na chy­bił tra­fił.

Po chwili drobny Hani poczuł, że lekko kręci mu się w gło­wie, ale to było przy­jemne dozna­nie. Nagle wszystko wokół stało się pozy­tywne, wręcz sym­pa­tyczne, i zapra­gnął z kimś poroz­ma­wiać. O czym­kol­wiek, chciał po pro­stu zbli­żyć się do jakie­goś czło­wieka.

Nawet nie zauwa­żył, kiedy sta­nęło przed nim dru­gie piwo. Chwy­cił obu­rącz ciężki kufel i pocią­gnął kilka głę­bo­kich łyków. Otarł dło­nią pianę z ust i zaraz potem odbiło mu się nosem. Tym razem efekt był jesz­cze przy­jem­niej­szy niż po pierw­szym piwie. Hani nabrał pew­no­ści sie­bie i pomy­ślał, że o niczym nie marzy teraz bar­dziej niż o tym, by poroz­ma­wiać z kimś przy­ja­znym, opo­wie­dzieć mu o sobie, o Ira­nie, Isfa­ha­nie, naj­pięk­niej­szym mie­ście na świe­cie, o ojcu i śmierci brata Moha­meda. Wie­dział, że nie wolno mu roz­ma­wiać z obcymi, ale czuł się taki szczę­śliwy… Nagle śmierć prze­stała być gra­nicą, droga do raju sta­nęła otwo­rem i chciał iść tam, gdzie cze­kają na niego już wszy­scy Wybrani.

Kel­ner bez słowa posta­wił przed nim koszy­czek ze sztuć­cami i talerz, na któ­rym pły­wał w sosie kawa­łek mięsa i białe klu­ski. Hani uśmiech­nął się do kel­nera i dotknął pal­cem brzegu kufla. Kel­ner deli­kat­nie ski­nął głową, ale nic nie odpo­wie­dział. Przez chwilę przy­glą­dał się drob­nemu męż­czyź­nie w oku­la­rach, jakby nie był pewny, czy powi­nien mu podać trze­cie piwo, aż w końcu się odwró­cił i poszedł w stronę baru. Hani spró­bo­wał mięsa, było zimne, klu­ski też, ale sos był cie­pły. Pew­nie tak powinno być – uznał i zjadł wszystko ze sma­kiem.

Obu­dził się w swoim pokoju. Było zimno i bolała go głowa. Leżał na łóżku, w ubra­niu, ale bez butów. Oku­lary równo zło­żone na sto­liku noc­nym, tak jak zawsze.

Przez chwilę roz­wa­żał, jak się tu dostał, o któ­rej. Nie mógł sobie przy­po­mnieć żad­nego wyraź­nego obrazu poza tym, że był w restau­ra­cji naprze­ciwko i pił piwo. Nic wię­cej nie pamię­tał.

Usiadł na łóżku i zaczął się zasta­na­wiać, co powi­nien teraz zro­bić. Docho­dziła ósma. Posta­no­wił naj­pierw się wyką­pać, doko­nać ablu­cji, a potem pomo­dlić. Wpraw­dzie obej­mo­wała go takijja, ale i tak czuł się zbru­kany po tym, co wczo­raj zro­bił. Nie musia­łem prze­cież pić piwa – pomy­ślał i zało­żył oku­lary. Od razu obraz zro­bił się wyraźny i Hani poczuł się lepiej.

Gdy ruszył w stronę łazienki, ktoś cicho zastu­kał do drzwi.

Po chwili do pokoju wszedł wysoki, krótko ostrzy­żony męż­czy­zna w czar­nej skó­rza­nej kurtce i błę­kit­nych dżin­sach. Rozej­rzał się i nie wyj­mu­jąc rąk z kie­szeni, usiadł na krze­śle.

– Zbie­raj się… Jedziemy – rzu­cił w farsi ści­szo­nym gło­sem.

– Chcia­łem się jesz­cze wyką­pać… – ode­zwał się Hani.

– Nie ma czasu – prze­rwał mu zde­cy­do­wa­nym tonem nie­zna­jomy. – Nie musisz. – Spoj­rzał na sto­jącą na pod­ło­dze zamkniętą torbę. – Już się spa­ko­wa­łeś. Dobrze.

Hani posłusz­nie wcią­gnął buty.

– Nie modli­łem się od…

– Nie musisz. Aku­rat ty… nie musisz.

– Dokąd jedziemy? – zapy­tał Hani, zawią­zu­jąc but.

– Zoba­czysz – rzu­cił tajem­ni­czo męż­czy­zna, pod­niósł się i wziął torbę Haniego. – Jedziemy do Zagrze­bia. Mów do mnie Luka – dodał i kiedy ruszyli do wyj­ścia, poło­żył mu rękę na ramie­niu. Był o głowę wyż­szy. – Nie przy­pusz­cza­łem, że jesteś taki drobny, ale… – Zatrzy­mał się przed drzwiami i spoj­rzał pro­sto w oczy Haniemu, który zadarł głowę i pal­cem doci­snął oku­lary. – Jesteś wielki! Bar­dzo cię sza­nuję. A nawet wię­cej, podzi­wiam.

Zaczęli scho­dzić na dół, więc prze­stali roz­ma­wiać.

Kiedy Hani regu­lo­wał rachu­nek, Luka cze­kał już przed hoste­lem, kil­ka­na­ście metrów od wyj­ścia. Ujrzaw­szy Haniego, ruszył powoli przed sie­bie.

Nie­bie­skie volvo V70 na austriac­kich nume­rach stało zapar­ko­wane w sąsied­niej uliczce. Luka wrzu­cił torbę do bagaż­nika i usiadł za kie­row­nicą. Po chwili dołą­czył do niego Hani.

– Jesteś głodny? – zapy­tał Luka, kiedy tylko ruszyli.

– Tak, i chce mi się pić.

– Masz wodę na tyl­nym sie­dze­niu. Zatrzy­mamy się na sta­cji ben­zy­no­wej na kawę i kanapki.

– Ile czasu będziemy jechać do tego Zagrze­bia?

– Około pię­ciu godzin, bo poje­dziemy bocz­nymi dro­gami. Wjeż­dżamy do Unii Euro­pej­skiej…

– Zagrzeb to nasz cel? – dopy­ty­wał się Hani.

– Nie wiem. Mam cię prze­wieźć przez gra­nicę i dostar­czyć na podany adres w Zagrze­biu. Nic wię­cej nie wiem i nie pytaj. Mniej wiesz, mniej się boisz. – Luka pro­wa­dził samo­chód spo­koj­nie, z wprawą. Od razu było widać, że zna mia­sto. – Nic nie kupo­wa­łeś w Bel­gra­dzie? – zapy­tał.

– Oczy­wi­ście, że nie. – Hani popił wody z butelki. – Jestem dobrze prze­szko­lony – dodał pewny sie­bie.

– Wiesz… – zaczął z waha­niem Luka. – Ja też jestem w Kor­pu­sie. – Spoj­rzał na Haniego i pierw­szy raz się uśmiech­nął, poka­zu­jąc duże białe zęby.

– Osiem­dzie­siąt sie­dem dwie­ście trzy­dzie­ści sześć – wyre­cy­to­wał Hani z dumą.

– Sie­dem­dzie­siąt dwa czte­ry­sta pięć. – Luka poki­wał głową i wycią­gnął do Haniego rękę. Uści­snęli sobie dło­nie, patrząc przed sie­bie. – Ale wciąż cze­kam na praw­dziwy przy­dział, taki jak twój. Na razie tylko poma­gam Wybra­nym. Zazdrosz­czę ci. – Głos Luki brzmiał bar­dzo prze­ko­nu­jąco i Hani poczuł się jesz­cze bar­dziej dowar­to­ścio­wany.

– Przyj­dzie i twój czas, nie martw się – powie­dział Hani po chwili namy­słu, z lek­kim poczu­ciem wyż­szo­ści. – Wszystko w ręku Boga. Naprawdę nie wiesz, dokąd jadę? – zapy­tał.

– Naprawdę. Moje zada­nie to dostar­czyć Wybra­nych w odpo­wied­nie miej­sce… i wszystko.

– Wybra­nych? To zna­czy, że nie jestem jedyny? – Hani był wyraź­nie roz­cza­ro­wany. – Ilu nas jest? Wiesz? Powiesz mi?

– Nic ci nie powiem – rzu­cił twardo Luka i wycią­gnął papie­rosa. – Zapa­lisz? – zapy­tał, ale Hani tylko pokrę­cił głową. – Nic nie wiem i nawet nie chcę wie­dzieć, skąd jeste­ście… ani skąd pocho­dzisz. Dys­cy­plina, miłość ojczy­zny i szczera wiara w Allaha to w Ghods nasza naj­po­tęż­niej­sza broń i dla­tego zwy­cię­żymy. – Przy­trzy­mu­jąc kola­nem kie­row­nicę, wygrze­bał zapal­niczkę z kie­szeni i przy­pa­lił sobie. – Wojna jest już bli­sko.

– Wiem, wiem i znam zasady. – Hani się zamy­ślił. – Czyli jest nas wię­cej w akcji. Tak przy­pusz­cza­łem. Czuję dumę, że należę do Wybra­nych. Szkoda tylko, że nie mogłem się poże­gnać z ojcem i braćmi.

Luka wyrzu­cił nie­do­pa­łek i zamknął okno.

Wyje­chali na dawną auto­stradę Bra­ter­stwo i Jed­ność prze­ci­na­jącą nie­gdyś Jugo­sła­wię wzdłuż i kiedy minęli tablicę z napi­sem Zagrzeb 380 km, zamil­kli.

Hani wpa­try­wał się w szary kra­jo­braz i czuł, że zaczyna go już mdlić z głodu. Przy­po­mniał Luce, że obie­cał śnia­da­nie na sta­cji ben­zy­no­wej, ale ten nic nie odrzekł, tylko sie­dział zamy­ślony, pro­wa­dząc samo­chód jedną ręką.

Roz­mowa z Luką była dziwna i Hani po raz pierw­szy, odkąd przy­je­chał do Meszhedu, poczuł, że cze­goś nie rozu­mie. Jakby poja­wiła się rysa na sys­te­mie war­to­ści i zasad, któ­rym się kie­ro­wał. Wcze­śniej nie musiał się nad nim zasta­na­wiać, bo wyda­wał mu się spójny, logiczny, wręcz ide­alny. Każde słowo Luki, zda­nie czy myśl paso­wały do sie­bie, otwie­ra­jąc natu­ralną drogę do dżi­hadu, męczeń­stwa i Allaha. Odno­siło się wra­że­nie, że jego wiara jest żar­liwa, a mimo to nie brzmiał szcze­rze. Co wię­cej, nie powie­dział nic, z czym Hani mógłby się nie zgo­dzić, i to nie­po­ko­iło go jesz­cze bar­dziej.

Ni­gdy z nikim nie roz­ma­wia­łem w ten spo­sób o swo­jej misji – pomy­ślał – więc może cze­goś nie rozu­miem albo jestem zbyt prze­wraż­li­wiony. Ale prze­cież męczen­nik nie może być zazdro­sny o męczeń­stwo.

2

Od chwili roz­wią­za­nia Sek­cji Dima był w dys­po­zy­cji szefa Agen­cji Wywiadu. Wie­dział, że dopóki będzie trwało śledz­two w spra­wie Romana, jego raport o zwol­nie­nie nie zosta­nie roz­pa­trzony.

Począt­kowo miesz­kał w służ­bo­wym lokalu na Kazi­mie­rzow­skiej, ale był pewny, że z chwilą odej­ścia z Agen­cji straci do niego prawo. Wpraw­dzie peł­niący obo­wiązki szefa Agen­cji puł­kow­nik Adam Wiśniew­ski pozwo­lił mu tam miesz­kać jesz­cze trzy mie­siące, ale Dima chciał się roz­li­czyć moż­li­wie naj­szyb­ciej. Pra­gnął zakoń­czyć służbę i raz na zawsze zamknąć ten roz­dział swo­jego życia. Nie był zły ani nawet roz­go­ry­czony. Tak przy­naj­mniej wma­wiał Monice. Ale ona wie­działa, że jest dokład­nie na odwrót. Nie­le­ga­łem pozo­staje się do śmierci. Nawet solidna eme­ry­tura nie jest w sta­nie tego zmie­nić.

Roz­glą­dał się inten­syw­nie za miesz­ka­niem, do któ­rego mógłby prze­wieźć swoje rze­czy, ale nic mu nie odpo­wia­dało. W końcu sprawą zajęła się Monika i zna­la­zła mu lokum na Powi­ślu, bli­sko swo­jej gale­rii.

Lutek i Witek pomo­gli w prze­pro­wadzce. Od tej pory Dima codzien­nie prze­sia­dy­wał w gale­rii i pił nie­sło­dzoną kawę pół na pół z mle­kiem. Monika szybko się zorien­to­wała, że jego zwią­zek z Kata­rzyną należy do prze­szło­ści, i nie mogła zaprze­czyć, że ją to cie­szy. Z myślą o Dimie kupiła nawet duży pro­fe­sjo­nalny wło­ski eks­pres, który zaczął też ścią­gać nowych klien­tów.

Pew­nego dnia Dima zapro­po­no­wał, że chciałby wejść z nią w spółkę i solid­nie doin­we­sto­wać gale­rię Mini­Mi­di­Max.

Zro­biłby to, gdyby tylko się zgo­dziła. Wie­działa, że on wcale nie ma do tego serca, tylko nie­udol­nie stara się dać jej wspar­cie w trud­nych chwi­lach i wypeł­nić pustkę. Tak przy­naj­mniej można było sądzić.

W rze­czy­wi­sto­ści nie miał żad­nych kon­kret­nych pla­nów na przy­szłość, tym bar­dziej że wciąż obej­mo­wał go zakaz wyjazdu za gra­nicę. Musiał się też opie­ko­wać Józe­fem, który nie zaakli­ma­ty­zo­wał się w nowym ośrodku Złote Brzozy w Kon­stan­ci­nie i cią­gle wsz­czy­nał awan­tury. Wszę­dzie widział szpie­gów, zło­dziejki, NKWD i Dima nie­ustan­nie był wzy­wany na dywa­nik do dyrek­tora.

Męczył się coraz bar­dziej i z tru­dem ukry­wał fru­stra­cję. Ale nie przed Moniką, która sama prze­szła zała­ma­nie psy­chiczne. Wie­dział, że wypadłby żało­śnie. Dużo roz­ma­wiali przy kawie. Wie­dzieli, że tak naprawdę tylko oni sami mogą pomóc sobie nawza­jem. To był rodzaj tera­pii, cho­ciaż uni­kali wspo­mnień i nie uży­wali słów nazna­czo­nych pięt­nem prze­szło­ści.

Któ­re­goś dnia Dima powie­dział, że całe życie czło­wieka składa się wyłącz­nie ze wspo­mnień, ale cza­sem trzeba zapo­mnieć. I od tej pory oboje kie­ro­wali się tą myślą, choć ni­gdy jej nie powta­rzali. Wystar­czyła im zwy­kła obec­ność i roz­mowa o broni albo sztuce. Z lek­kim opo­rem Dima dał się namó­wić na odwie­dze­nie strzel­nicy. Myślał, że w ten spo­sób pomaga Monice wyjść z depre­sji, a ona – że leczy jego fru­stra­cję. W końcu spo­strze­gli, że cho­dzą tam coraz czę­ściej i spra­wia im to zwy­kłą przy­jem­ność.

Kiedy pre­mier Bolecki wró­cił do wła­dzy, pro­ku­ra­tor Wale­rian Far­biarz bez­ce­re­mo­nial­nie zapro­po­no­wał Dimie współ­pracę w docho­dze­niu prze­ciwko puł­kow­ni­kowi Roma­nowi Leskiemu. W zamian obie­cał mu szyb­kie zwol­nie­nie ze służby, godziwą eme­ry­turę i umo­rze­nie jego wątku w spra­wie.

Dima po raz pierw­szy w życiu był celem tak pry­mi­tyw­nego wer­bunku. Par­sk­nął śmie­chem, aż opluł rumianą twarz pro­ku­ra­tora. Nie prze­pro­sił, bo nie czuł się winny, raczej spro­wo­ko­wany. Pomy­ślał tylko z roz­ba­wie­niem, że w pro­ku­ra­tu­rze powinni w cza­sie prze­słu­cha­nia poda­wać wodę, a nie kawę.

– To co mam powie­dzieć moim prze­ło­żo­nym? – Far­biarz spo­koj­nie wytarł twarz i oku­lary. Wyglą­dał jak gim­na­zja­li­sta pry­mus. – Sam pan rozu­mie, że los pana Leskiego i tak jest prze­są­dzony. Mamy już zebrane wystar­cza­jące dowody, by posta­wić mu zarzuty. Jeżeli zde­cy­duje się pan nam pomóc, być może znaj­dziemy jakieś nowe roz­wią­za­nie… mniej bole­sne dla niego.

– O losie puł­kow­nika Leskiego zade­cy­duje chyba sąd? Pyta mnie pan ofi­cjal­nie, jako pro­ku­ra­tor? Czy jako kto, bo nie bar­dzo rozu­miem… – Dima zmru­żył oczy.

– Skąd! To pro­po­zy­cja jak naj­bar­dziej nie­for­malna… no… poza pro­to­ko­łem. Kto jak kto, ale pan w swoim życiu z pew­no­ścią nie­raz sta­wał wobec takiego wyboru, a pew­nie jesz­cze czę­ściej sta­wiał innych. – Pro­ku­ra­tor uśmiech­nął się, nie­udol­nie uda­jąc iro­nię. – Aha! – Spoj­rzał do nota­tek. – Pan zaj­muje w Ate­nach miesz­ka­nie służ­bowe, prawda?

– Miesz­ka­nie jest zapi­sane na mnie i ja je kupi­łem.

– Ale to jest miesz­ka­nie służ­bowe?

– Niech pan pyta na Miło­będz­kiej, jeśli ma pan taką infor­ma­cję. Nie jestem upo­waż­niony, by z panem na ten temat roz­ma­wiać. Nie zosta­łem zwol­niony z tajem­nicy pań­stwo­wej. Pro­szę się zwró­cić do szefa AW.

– Ach, tak… – zamru­czał pod nosem pro­ku­ra­tor Wale­rian Far­biarz. – Czyli odma­wia pan współ­pracy?

– O jakiej współ­pracy pan mówi? – zapy­tał spo­koj­nie Dima. – Co łączy moje miesz­ka­nie ze sprawą puł­kow­nika Leskiego? Przy­sze­dłem tu na wezwa­nie, jako świa­dek, i nie zauwa­ży­łem, by pan coś pro­to­ko­ło­wał. Składa mi pan za to jakieś podej­rzane oferty, coś insy­nu­uje, pró­buje szan­ta­żo­wać. Albo przy­stąpi pan do for­mal­nego prze­słu­cha­nia, albo wycho­dzę.

Pro­ku­ra­tor Far­biarz pod­niósł oku­lary na czoło i wychy­lił się do tyłu, z rękami zało­żo­nymi na piersi. Zaczął się wpa­try­wać w Dimę, jakby chciał mu powie­dzieć: „Wykoń­czę cię, szmato”. Wyglą­dało, że dobrze prze­ćwi­czył tę pozę, wypadł jed­nak gro­te­skowo i Dima znowu musiał stłu­mić śmiech. Zda­wał sobie jed­nak sprawę, że sytu­acja jest groźna. Pro­ku­ra­tor nie miał poję­cia, jak się wer­buje ludzi, i tym samym się zde­kon­spi­ro­wał. Ale może o to mu cho­dziło – pomy­ślał Dima.

Pętla wokół Romana zaci­skała się coraz bar­dziej. Widać było, że deter­mi­na­cja Bolec­kiego przy­biera na sile i nie zamie­rza odpu­ścić. Pro­ku­ra­tor po raz pierw­szy oświad­czył, że ma mocne mate­riały, by posta­wić zarzuty, ale Dima wie­dział, że to blef. Leski był naj­więk­szym wro­giem Bolec­kiego, nocną zmorą, obse­sją, która nie pozwala mu spo­koj­nie zasnąć. I to wła­śnie było naj­gor­sze, bo nie­prze­wi­dy­walne.

Dla­tego Far­biarz nie­mal wprost zapro­po­no­wał Dimie wymianę miesz­ka­nia w Ate­nach, war­tego dwie­ście tysięcy euro, na mate­riały obcią­ża­jące Leskiego. To była jed­nak pusta pętla, bo na Romana nie było żad­nych mate­ria­łów, a miesz­ka­nie na Pin­da­rou było for­mal­nie wła­sno­ścią Dimy. Wpraw­dzie kupione za pie­nią­dze CIA, ale zgod­nie z pra­wem. Agen­cja w żaden spo­sób nie mogła go odzy­skać wbrew woli Dimy. Gotów był je zwró­cić w całym pakie­cie odci­na­nia ogona, ale teraz zmie­nił zda­nie.

Popa­trzył na bez­czelną twarz Far­bia­rza i posta­no­wił, że nie będzie mu uła­twiał zada­nia. Niech szef AW, puł­kow­nik Weso­łow­ski, trans­fer pre­miera z kontr­wy­wiadu woj­sko­wego, wysili się i spró­buje odzy­skać miesz­ka­nie. Roman dosko­nale to prze­wi­dział. Mówił, że Bolecki i Weso­łow­ski nie ścier­pią, by Dima zatrzy­mał sobie miesz­ka­nie w Ate­nach, i za wszelką cenę spró­bują coś na tym ugrać. „A to będzie dobra oka­zja do prze­ję­cia ini­cja­tywy” – zakoń­czył.

Dima pomy­ślał, że powi­nien się skon­tak­to­wać z Marią. Kiedy zło­żył raport o zwol­nie­nie, zadzwo­niła do niego i zapro­siła na kola­cję do restau­ra­cji. To było miłe spo­tka­nie przy libań­skim winie. Nie wspo­mi­nali tego, co się zda­rzyło w Baku, ale oboje dosko­nale wie­dzieli, że wła­śnie wtedy połą­czyła ich przy­jaźń. Na zakoń­cze­nie Maria zade­kla­ro­wała, że może na nią liczyć, i wrę­czyła mu kartkę z nazwą komu­ni­ka­tora inter­ne­to­wego, hasłem do ścią­gnię­cia apli­ka­cji i kodem dostępu. „Ten jest bez­pieczny – powie­działa. – Dam znać, gdy prze­sta­nie być, ale i tak wymień­cie cały sprzęt”.

Dima zro­zu­miał, że Maria Ger­ber, naczel­nik WBW, jest po jego stro­nie. Nie mógł mieć lep­szego sojusz­nika w AW, bo to ona nad­zo­ro­wała wewnętrzne postę­po­wa­nie doty­czące Sek­cji i współ­pracę z pro­ku­ra­turą.

Sytu­acja doj­rzała – pomy­ślał, patrząc na Far­bia­rza.

– Zrobi pan, co uzna za słuszne – ode­zwał się oschle pro­ku­ra­tor. – Kie­dyś być może zechce pan wyje­chać do jakie­goś cie­płego kraju i jak mnie­mam, zapewne będzie nim Gre­cja, więc miesz­ka­nie w Ate­nach się przyda.

– Widzę, że nic pan nie poj­muje – rzu­cił Dima i pod­niósł się do wyj­ścia. – Rozu­miem, że nie ma pan do mnie wię­cej pytań.

– Mam do pana wiele pytań i niech się pan spo­dziewa wezwa­nia, a raczej znacz­nie częst­szych wezwań niż dotąd. – Zamilkł na chwilę i opu­ścił oku­lary. – Chyba że…

– Żegnam pana – prze­rwał mu Dima, chwy­ta­jąc za klamkę.

– Do zoba­cze­nia, panie Cal­de­rón – dole­ciało, gdy zamy­kał za sobą drzwi.

Dima wyszedł na plac Unii. Było szaro i mroźno. Nacią­gnął czapkę, posta­wił koł­nierz i skie­ro­wał się w stronę cen­trum han­dlo­wego, gdzie w pod­ziem­nym garażu zapar­ko­wał swo­jego fiata uno.

Nim uru­cho­mił sil­nik, wyjął i włą­czył swój smart­fon, który przez cały czas cze­kał na niego pod dywa­ni­kiem. Akty­wo­wał go i po chwili ekran ożył. Przy apli­ka­cji Kal­ku­la­tor poja­wiło się czer­wone kółko z cyfrą 1. Miał też nie­ode­braną wia­do­mość gło­sową od kon­taktu Złote Brzozy. Przez chwilę wahał się, co zro­bić naj­pierw: oddzwo­nić do Tamary czy wysłu­chać wia­do­mo­ści?

3

Minęła szes­na­sta, gdy dotarli do gra­nicy serb­sko-chor­wac­kiej. Nikt o nic nie pytał, ale chor­waccy straż­nicy przej­rzeli samo­chód bar­dzo dokład­nie. Luka miał pasz­port austriacki i mówił płyn­nie po nie­miecku. Przez chwilę roz­ma­wiał z cel­ni­kiem, lecz Hani nic nie zro­zu­miał.

Po kilku minu­tach byli już po dru­giej stro­nie, w Unii Euro­pej­skiej. Dopiero teraz Luka zje­chał na sta­cję ben­zy­nową. Nie pozwo­lił Haniemu wysiąść i pójść do toa­lety. Wrę­czył mu pla­sti­kową butelkę i kazał do niej oddać mocz, sam zaś wysiadł, żeby zatan­ko­wać. Wró­cił z dwiema butel­kami wody, fran­cu­skim hot dogiem i gar­ścią bato­nów cze­ko­la­do­wych.

– Twoje śnia­da­nie. – Podał Haniemu bułkę z kieł­ba­ską. – Spo­koj­nie… jest halal – dodał i odje­chał spod dys­try­bu­tora. Zatrzy­mał samo­chód na par­kingu.

– Skąd wiesz? – zapy­tał Hani.

– Bo wiem. A gdyby nawet nie było, to co z tego? Prze­cież możesz jeść, co chcesz. Dla cie­bie nic nie jest już haram. – Luka roz­wi­nął bato­nik.

– A ty?

– Co ja?

– Nie jesz? – Hani poka­zał bułkę.

– Lubię bato­niki – odparł Luka z peł­nymi ustami.

– Sika­łem do butelki i umył­bym się… Rozu­miesz?

– Allah ci daruje, jesteś jego wybrań­cem. – Luka roz­wi­nął drugi bato­nik i łyk­nął wody. – Naj­trud­niej­szy moment mamy za sobą, jeste­śmy już w Unii, teraz jesteś bez­pieczny. Droga do Zagrze­bia otwarta. Moja rola się koń­czy, wra­cam do Bel­gradu, a tobą zaj­mie się ktoś inny. – Włą­czył sil­nik i zaczął wyco­fy­wać samo­chód. – Polu­bi­łem cię – rzu­cił nie­spo­dzie­wa­nie. – Jesteś inny niż wszy­scy.

– Inny? – zapy­tał zasko­czony Hani, prze­ły­ka­jąc kęs. – Prze­cież nic o mnie nie wiesz. Nawet nie zapy­tałeś, jak mam na imię, skąd jestem…

– To nie­ważne. Nie muszę znać two­jego imie­nia, żeby cię lubić. A ile masz lat? – zapy­tał Luka, wyjeż­dża­jąc na auto­stradę.

– Trzy­dzie­ści dwa.

– Ile? – Luka spoj­rzał na pasa­żera z nie­do­wie­rza­niem. – Myśla­łem, że… osiem­na­ście. No to teraz lubię cię jesz­cze bar­dziej! – Uśmiech­nął się drugi raz pod­czas tej podróży.

– Ukoń­czy­łem fizykę na Uni­wer­sy­te­cie Tehe­rań­skim jako pry­mus, pocho­dzę z Isfa­hanu, mam na imię Hani, a nazwi­sko Orahi, mój ojciec Nadir jest nie­wi­domy – wyrzu­cił z sie­bie Hani nie­mal jed­nym tchem, jakby chciał się zapre­zen­to­wać. Wytarł usta, zmiął papier po bułce i wło­żył go do śmiet­niczki w bocz­nych drzwiach. – Teraz wiesz już, kogo lubisz?

Luka nie odpo­wie­dział. Wpa­trzony w drogę uśmiech­nął się lekko i poki­wał głową. Zapa­lił papie­rosa.

Hani poczuł satys­fak­cję, że powie­dział Luce o sobie. Wpa­jano mu w Meszhe­dzie, że nie może nikomu ujaw­niać swo­jej toż­sa­mo­ści, ale uznał, że to bez­sen­sowne w obli­czu tego, co ma zro­bić.

W końcu Luka też należy do Kor­pusu – pomy­ślał, wpa­tru­jąc się w sunący za szybą obraz. Może jest tro­chę zimny i mało­mówny, ale jed­nak dba o moje bez­pie­czeń­stwo, jest duży, wyspor­to­wany, wygląda jak per­ski heros i wie­rzy w naszą misję. A hot dog był bar­dzo smaczny.

Oparł głowę o szybę, zamknął oczy i przy­wo­łał obraz uśmiech­nię­tego Moha­meda z auto­ma­tem w dłoni i zie­loną szarfą na czole. Zro­biło mu się bar­dzo przy­jem­nie, bo zaraz sobie wyobra­ził sie­bie kro­czą­cego obok niego.

Nawet nie zauwa­żył, kiedy dotarli na miej­sce. Luka szarp­nął go deli­kat­nie za ramię. Hani potrze­bo­wał chwili, by prze­trzeć oczy i zorien­to­wać się, że samo­chód stoi na par­kingu. Na zewnątrz było ciemno i padał drobny deszcz, a wycie­raczki leni­wie prze­cie­rały obraz. Sodowa latar­nia nie­śmiało oświe­tlała dwie cię­ża­rówki, kilka samo­cho­dów i szary dom z zie­lo­nym miga­ją­cym neo­nem Hostel Mostar.

– Jeste­śmy na miej­scu – rzu­cił Luka, wypusz­cza­jąc dym. – To teraz będzie twoje schro­nie­nie…

– Zagrzeb?

– Tak… przed­mie­ścia.

– Jak długo i co dalej? – zapy­tał Hani ści­szo­nym gło­sem.

– Nie wiem jesz­cze, ale na razie będę cały czas z tobą. Cze­kamy na nowe instruk­cje. – Luka naci­snął przy­cisk na desce roz­dziel­czej.

Hani ze zdu­mie­niem zauwa­żył, że nad radiem wysu­nęła się podłużna skrytka dłu­go­ści pięt­na­stu i sze­ro­ko­ści dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Luka odcią­gnął ją moc­niej i spraw­nie wsu­nął dłoń do środka. Wyjął pisto­let, który natych­miast ukrył za paskiem, a po chwili smart­fon. Włą­czył go. Ekran zapeł­nił się kolo­ro­wymi iko­nami. Hani w mil­cze­niu obser­wo­wał, z jaką wprawą Luka wyko­nuje wszyst­kie czyn­no­ści, i od razu zro­zu­miał, że musi robić to czę­sto.

– Jaki to pisto­let? – zapy­tał.

– Beretta… M9. Ame­ry­kań­ski… dzie­więć mili­me­trów.

– Pokaż. – Hani wycią­gnął rękę. – Ni­gdy nie trzy­ma­łem pisto­letu.

– Nie – rzu­cił krótko Luka i wciąż cze­goś szu­kał w smart­fo­nie.

– Daj! – upie­rał się Hani. – Bądź przy­ja­cie­lem… Daj potrzy­mać! Jedyny raz w życiu… No?

Luka spoj­rzał na grube szkła, zza któ­rych świ­dro­wało go pro­szące spoj­rze­nie dziecka. Z lek­kim nie­do­wie­rza­niem pokrę­cił głową i się­gnął po pisto­let. Wyjął maga­zy­nek i prze­ła­do­wał.

– Ale ciężki! – zamru­czał Hani z wyraź­nym zdzi­wie­niem. – Ame­ry­kań­ski! – dodał. – Dzie­więć mili­me­trów. A ile poci­sków w maga­zynku?

– Waży pra­wie kilo­gram, a poci­sków pięt­na­ście, spe­cjal­nych…

– Czyli jakich?

– Daj już, wystar­czy. – Luka zde­cy­do­wa­nym ruchem wyjął pisto­let z ręki Haniego i scho­wał za pasek. – Idziemy. – Otwo­rzył drzwi.

– Chciał­bym mieć taki – rzu­cił Hani.

– Tobie jest nie­po­trzebny – odparł Luka obo­jęt­nym tonem.

Dwu­gwiazd­kowy hostel Mostar był typo­wym przy­droż­nym zajaz­dem usy­tu­owa­nym na zachod­nim skraju mia­sta, nie­całe dwie­ście metrów od auto­strady A2. Korzy­stali z niego głów­nie kie­rowcy cię­ża­ró­wek i spóź­nieni podróżni, któ­rzy chcieli omi­nąć Zagrzeb.

Pro­wa­dzili go bra­cia Josip i Petar Juri­cio­wie z Sara­jewa. Prze­nie­śli się do Zagrze­bia już po woj­nie, ale nikt nie pamię­tał kiedy. Bra­cia byli dumni, że w dniach roz­padu Jugo­sła­wii wal­czyli prze­ciwko Ser­bom w Her­ce­go­wi­nie i zachod­niej Sła­wo­nii, o czym miały świad­czyć liczne zdję­cia wysta­wione w barze czyn­nym całą dobę. Pozo­stałe, bar­dziej wraż­liwe pamiątki trzy­mali w domu.

Pod­czas wojny mieli zgro­ma­dzić potężny mają­tek, a hostel był tylko przy­krywką do pra­nia pie­nię­dzy, prze­mytu imi­gran­tów i spo­tkań chor­wac­kich wete­ra­nów. Bar był też miej­scem odwie­dza­nym czę­sto przez patrole, gdzie poli­cjanci mogli zjeść i wypić za darmo, poga­dać z Josi­pem albo Peta­rem i odpo­cząć w przy­ja­znej atmos­fe­rze. Od wojny minęło już dwa­dzie­ścia pięć lat, ale o każ­dej porze dnia i nocy można było z braćmi powspo­mi­nać dawne zwy­cię­stwa.

Luka czę­sto noco­wał w tym hostelu i cał­kiem dobrze poznał jego wła­ści­cieli. Nie wie­dział, dla­czego Tehe­ran wybrał ten hostel jako bez­pieczny safe house i punkt prze­rzu­towy, ale z łatwo­ścią mógł się domy­ślić. Bra­cia Juri­cio­wie nie ukry­wali przed nim, że mają bli­skie rela­cje z albań­ską mafią i czują rodzaj wspól­nej anty­serb­skiej sym­pa­tii, która zbliża ich z muzuł­ma­nami. A poli­cyjna ochrona była dodat­ko­wym argu­men­tem, by korzy­stać z tego hostelu.

Luka poda­wał się za Asy­ryj­czyka miesz­ka­ją­cego w Wied­niu, ale naprawdę był Per­sem i ofi­ce­rem Sił Ghods, o czym bra­cia oczy­wi­ście nie wie­dzieli. Jak przy­stało na chrze­ści­ja­nina, pił rakiję, jadł wie­przo­winę, roz­li­czał się solid­nie i ter­mi­nowo, więc o nic nie pytali.

Pierw­szy wszedł Luka. Hani kro­czył tuż za nim, nio­sąc torbę prze­rzu­coną przez ramię. Wyglą­dał, jakby mu usłu­gi­wał. W barze było kilka osób. Za bufe­tem stał star­szy, wąsaty Josip. Od razu zauwa­żył Lukę i uniósł rękę na powi­ta­nie.

– Ostat­nio czę­sto przy­jeż­dżasz – rzu­cił po nie­miecku i spoj­rzał na Haniego. – A ten to kto? Adop­to­wa­łeś synka?

– Nikt – odparł Luka obo­jęt­nie i podali sobie ręce. – Jedzie do rodziny w Ber­li­nie. Daj mi dwa pokoje i piwo. Jak sytu­acja? – Pocią­gnął wzro­kiem po sali.

– Spo­koj­nie. – Josip posta­wił piwo na barze i poło­żył dwa klu­cze.

– Dla niego też daj piwo. – Luka wska­zał Haniego.

– Dobrze, że jesteś. Mamy dla cie­bie robotę…

– Poga­damy jutro – prze­rwał mu Luka. – Jestem zmę­czony i zjadł­bym coś. Cały dzień na bato­ni­kach i wodzie. Masz te kotle­ciki jagnięce z pie­przem? Wiesz, te…

– Mam…

– Daj dwie por­cje.

Josip znikł na zaple­czu, a Luka podał Haniemu piwo i razem pode­szli do pierw­szego wol­nego sto­lika.

– Zamó­wi­łem dla nas jedze­nie, dobrze? Głodny jesteś? – zapy­tał w farsi. – Wiem, że nie znasz nie­miec­kiego, ale spo­koj­nie. – Rozej­rzał się po sali. – Tu jest bez­piecz­niej niż gdzie­kol­wiek indziej. Spraw­dzone miej­sce. Ale nie przy­zna­waj się, że znasz angiel­ski, i naj­le­piej nic nie mów.

– Wiem, wiem, szko­lili…

– To dobrze, że wiesz. Musisz być odpo­wie­dzialny, bo jesteś wybrań­cem Boga i nadzieją na zwy­cię­stwo naszego narodu – cią­gnął cicho Luka i raz po raz popi­jał piwo.

– Naprawdę nie wiesz, dokąd jedziemy? – zapy­tał Hani, zdej­mu­jąc kurtkę.

– Nie wiem. Cze­kam na dal­sze instruk­cje. Zgod­nie z pla­nem ma cię tu prze­jąć następny kurier. – Luka wyjął z kie­szeni smart­fon i zaczął w nim cze­goś szu­kać. Po chwili rzu­cił, wyraź­nie roz­cza­ro­wany: – Nic nowego. Cze­kamy.

– Muszę iść do toa­lety – powie­dział Hani.

Luka ruchem głowy wska­zał mu kie­ru­nek.

Gdy Hani znikł za bor­dową kotarą, do baru weszło dwóch męż­czyzn. Wyż­szy, w gra­na­to­wej weł­nia­nej czapce i woj­sko­wej kurtce, sta­nął przy drzwiach i zlu­stro­wał oto­cze­nie, jakby kogoś szu­kał. Niż­szy, blon­dyn z wyso­kimi zako­lami, zacze­sany do tyłu, w sza­rym dopa­so­wa­nym płasz­czu, ruszył zde­cy­do­wa­nie w stronę baru. W tym cza­sie weł­niana czapka usiadł już przy sto­liku obok, zmie­rzył Lukę podejrz­li­wym spoj­rze­niem, a po chwili prze­rzu­cił uwagę na dwóch męż­czyzn pod oknem.

Wypchnąw­szy tyłem wester­nowe drzwi, z kuchni wysu­nął się Josip z dwoma tale­rzami w rękach. Od razu dostrzegł sto­ją­cego przy barze blon­dyna i dys­kret­nie ski­nął do niego głową. Oczy­wi­ste było, że nie są to kie­rowcy cię­ża­ró­wek ani tym bar­dziej zbłą­kani podróżni. W ich zacho­wa­niu czuć było pew­ność sie­bie na gra­nicy aro­gan­cji i wrogi dystans do oto­cze­nia. Luka bar­dzo dobrze znał ten spo­sób bycia. Uzbro­jeni ludzie wyczu­wają zagro­że­nie, jakby mieli dodat­kowy zmysł – pomy­ślał i poczuł, że weł­niana czapka inten­syw­nie mu się przy­gląda. Nie spoj­rzał w jego stronę, nie chciał go pro­wo­ko­wać.

Przy­cią­gnął talerz, który chwilę wcze­śniej posta­wił przed nim Josip, i bio­rąc sztućce, dla pew­no­ści dotknął łok­ciem ręko­je­ści pisto­letu.

4

Dima nie opła­cił jesz­cze par­kingu, więc posta­no­wił pójść do baru sushi na pierw­szym pię­trze. Porząd­nie zgłod­niał, a poza tym chciał usiąść, pomy­śleć i w spo­koju zadzwo­nić. Naj­pierw do Tamary, potem do Moniki, a dopiero na końcu do ośrodka Złote Brzozy, cho­ciaż tego ostat­niego naj­chęt­niej w ogóle by nie zro­bił.

Józef sta­wał się coraz bar­dziej nie­zno­śny. Cza­sami Dima miał już dość, chciał po pro­stu wyma­zać z pamięci tego poru­sza­ją­cego się na wózku sta­rego zło­śliwca, który pew­nie po dwóch tygo­dniach i tak by zapo­mniał, że ma syna. Czy Józef w ogóle zda­wał sobie sprawę, że męż­czy­zna, który go odwie­dza, przy­wozi banany, owoce i lody, ser­wi­suje apa­rat słu­chowy, nazywa się Dima i jest jego synem? A już na pewno nie wie­dział, że dobro­wol­nie dopłaca do jego utrzy­ma­nia.

Dima rozu­miał, że wyda­rze­nia ostat­nich tygo­dni dodat­kowo pogor­szyły mu nastrój i mogło się to odbić rów­nież na Józe­fie, ale miał już dosyć tego obcią­że­nia i musiał zająć się sobą. Jeśli się roz­sy­pię psy­chicz­nie, to i Józef na tym ucierpi – pomy­ślał. Uświa­da­miał sobie, że trzeba się na coś zde­cy­do­wać i zacząć powoli odci­nać od swo­jego życia cały zbędny balast. Tym bar­dziej że może być jesz­cze gorzej, więc powi­nien zro­bić sobie miej­sce na nowe pro­blemy.

Sądził, że lata dzie­więć­dzie­siąte, które jako nie­le­gał spę­dził w Rosji, gdzie więk­szość trud­nych spraw roz­strzy­gała stara tetetka, nóż albo laska dyna­mitu, były naj­gor­szym okre­sem w jego życiu, ale się mylił. Nie star­cie z mafią GRU z Kronsz­tadu było naj­więk­szym prze­ży­ciem, ale to, co zafun­do­wała mu ojczy­zna, kraj, któ­remu słu­żył.

Scho­wał tele­fon do kie­szeni i wysiadł z samo­chodu. Od razu spo­strzegł dwóch męż­czyzn, któ­rzy wysu­nęli się z gra­na­to­wego forda mon­deo. Zauwa­żył go wcze­śniej, ale nie mógł wypa­trzyć, czy ktoś jest w środku, zwłasz­cza że samo­chód miał zaciem­nione szyby. Dima poczuł, że coś się dzieje, i posta­no­wił spraw­dzić się w cen­trum han­dlo­wym, na szybko i na ostro. Nie był w Moskwie, nie musiał się ukry­wać.

ABW, wojacy czy CBA? Cie­kawe, kiedy zapłacą za par­king – pomy­ślał nieco roz­ba­wiony. A może mają wyku­piony abo­na­ment, bo chyba nie jeż­dżą na bla­chę?

Wszedł na ruchomą pochyl­nię. Sta­nął i zaczął dys­kret­nie kon­tro­lo­wać oto­cze­nie. Męż­czyźni się roz­dzie­lili. Jeden wyprze­dził Dimę, a drugi usta­wił się z tyłu.

Kla­syczne roz­sta­wie­nie w cen­trum han­dlo­wym. Zaraz ich spraw­dzę – zde­cy­do­wał Dima.

W cen­trum było sto­sun­kowo pusto. Zatrzy­mał się przy kan­to­rze i przez chwilę uda­wał, że obser­wuje tablicę z kur­sami walut, ale w rze­czy­wi­sto­ści patrzył na odbity w szy­bie obraz, który miał za ple­cami. Obser­wa­to­rzy zajęli pozy­cje: jeden sta­nął przy wysta­wie księ­garni, drugi przy­siadł na ławce.

Dima skrę­cił w lewo do super­mar­ketu. Facet z ławki ruszył za nim, drugi obsta­wiał wyj­ście.

Dobrze, pro­fe­sjo­nal­nie – pomy­ślał Dima. Tylko po co to robią? Prze­cież wie­dzą, że ich roz­kuję. Nie cho­dzą po japoń­sku, więc od razu widać, że nie robią tego pre­wen­cyj­nie ani zło­śli­wie. Dostali durne zle­ce­nie, ale muszą je wyko­nać. Żal mi ich, to takie poni­ża­jące.

W super­mar­ke­cie też było pusto. Dima nie brał koszyka, tylko od razu wszedł do działu z alko­ho­lami. Sta­nął w mar­twym punk­cie, wziął do ręki butelkę wina i zaczął odli­czać. Nie minęło pięt­na­ście sekund, gdy poja­wił się obser­wa­tor. Też bez koszyka. Od razu natknął się na Dimę, ale się nie spe­szył. Spo­koj­nie zaczął prze­glą­dać wina na pół­kach. Po chwili się rozej­rzał, jakby kogoś szu­kał, puścił oko i rzu­cił cicho:

– Bar­dzo dobre wino, panie Cal­de­rón. Pole­cam.

Odwró­cił się i wyszedł.

Dima był już pewny, że obser­wa­cja nie pod­cho­dzi poważ­nie do zada­nia. Wyglą­dało na to, że zle­ce­nie jest z AW. Posta­no­wiw­szy oka­zać chło­pa­kom sza­cu­nek i sym­pa­tię, udał się wprost do restau­ra­cji na pierw­szym pię­trze. Obaj obser­wa­to­rzy zajęli miej­sca na zewnątrz, skąd mogli widzieć Dimę, który usiadł odwró­cony do nich ple­cami.

Wyjął smart­fon i poło­żył przed sobą. Na apce Kal­ku­la­tor poja­wiła się w czer­wo­nej kropce cyfra 2, a zatem Tamara musiała dzwo­nić ponow­nie. Dopiero teraz spo­strzegł, że nie włą­czył dźwięku. Spraw­dził jesz­cze raz: dzwo­niła pięć minut temu. Posta­no­wił oddzwo­nić po zło­że­niu zamó­wie­nia. I w tym momen­cie jak na zawo­ła­nie poja­wił się kel­ner. Dima na chy­bił tra­fił wska­zał zestaw z obrazka i drugi taki sam na wynos dla dwóch osób. Gdy kel­ner się odda­lił, zało­żył słu­chawkę i naci­snął Kal­ku­la­tor.

Tamara ode­brała nie­mal natych­miast.

– Co nowego, bra­ciszku? – zapy­tała pierw­sza.

– Nic – odparł. – Wła­śnie wysze­dłem z kolej­nego niby-prze­słu­cha­nia i posi­lam się sushi. A coś się stało?

– Wła­ści­wie to…

– No?

– Kiedy będziesz w Ate­nach?

– Ale o co… – Dima lekko się zanie­po­koił.

– No wiem, że nie możesz swo­bod­nie się poru­szać, ale bar­dzo chcia­ła­bym z tobą poroz­ma­wiać. I to, nie­stety, nie są nasze sprawy pry­watne. Cho­ciaż mógł­byś przy­je­chać też do Tel Awiwu. Aje­let bar­dzo się za tobą stę­sk­niła. Poje­cha­li­by­śmy do Ejlatu popły­wać z del­fi­nami, jak ostat­nio.

– Tamara, czy ty wiesz, co ja tutaj teraz mam… a wła­ści­wie co wszy­scy mamy? Wy tego w nor­mal­nym kraju nie zro­zu­mie­cie. – Dima na moment prze­rwał, bo kel­ner posta­wił przed nim butelkę wody. – Mów, o co cho­dzi, bo zaczy­nam się nie­po­koić, a to nie jest mi teraz potrzebne.

– Wola­ła­bym jed­nak się z tobą zoba­czyć. To ważne, Dima, bar­dzo ważne. – Tamara obni­żyła ton. Zro­zu­miał, że mówi to na serio. – A czasu mało, coraz mniej.

– Prze­cież ten kanał jest bez­pieczny. Już nie?

– Nie o to cho­dzi. Jest bez­pieczny, ale wszystko ma swoje gra­nice. Kurwa, Dima! To nie jest nasza rodzinna sprawa, zro­zum to w końcu! To doty­czy naszych kra­jów. Po pro­stu wsiądź do tego pie­przo­nego samo­lotu i przy­leć do Aten, ale nie mów o tym nikomu… tym swoim z Sek­cji też. Dotarło?

– Nooo… po takim zapro­sze­niu, sio­strzyczko, chyba nie mam wyboru. Ale to może być trudne, bo wła­śnie mam ogon.

– Nie żar­tuj! Co się tam u was dzieje? – Wyraź­nie się obru­szyła i zaraz zmie­niła ton. – To chyba nie jest dla cie­bie pro­blem, co?

– Dobrze, dam ci znać, kiedy przy­lecę – odparł nie­pew­nie.

– Jutro, Dima! Jutro! – nale­gała Tamara.

– Dam znać. Cześć.

– Cześć… A Izrael to też nie jest nor­malny kraj – rzu­ciła na koniec.

Skoń­czył roz­ma­wiać, a kel­ner posta­wił przed nim tackę z sushi i drugą w papie­ro­wej tor­bie.

– Tę… – wrę­czył torbę z powro­tem kel­ne­rowi – pro­szę dać tym panom. – Wska­zał obser­wa­to­rów za swo­imi ple­cami.

Roz­mowa z Tamarą rze­czy­wi­ście go zanie­po­ko­iła. Nie miał wąt­pli­wo­ści, że musiało się stać coś naprawdę waż­nego. Jed­no­cze­śnie wie­dział, że nie może być nic bar­dziej intry­gu­ją­cego niż tajem­nice wewnątrz Mosadu. Tamara pia­sto­wała wyso­kie sta­no­wi­sko w pio­nie ope­ra­cyj­nym, nie mógł więc jej podej­rze­wać o brak roz­sądku, dystansu, a już w żad­nym razie o prze­sadną ner­wo­wość. Ale dla­czego to wła­śnie on jej był potrzebny? Po chwili miał już kilka wer­sji, jed­nak wszyst­kie były tak abs­trak­cyjne, że zre­zy­gno­wał z dal­szego kom­bi­no­wa­nia. W końcu doszedł do wnio­sku, że nic nie wie, i zanie­po­koił się jesz­cze bar­dziej. Poczuł, że ma ochotę napić się metaxy.

Nie ma rady, muszę pole­cieć do Aten – pomy­ślał.

Obej­rzał się. Obser­wa­to­rzy sie­dzieli na ławeczce i nie zwra­ca­jąc na niego uwagi, jedli sushi.

Nie powinno być pro­blemu – dotarło do niego. Cie­kawe, na jak długo mają na mnie zle­ce­nie? No to będą mieć kło­poty, jak im zniknę.

Nie spra­wiło mu to satys­fak­cji. Byli w porządku.

Zapo­mniał, że ma jesz­cze zadzwo­nić do Moniki i Zło­tych Brzóz. Posta­no­wił jed­nak naj­pierw zjeść sushi i zasta­no­wić się, jaką drogą wyje­chać bez­piecz­nie z Pol­ski i naj­szyb­ciej dotrzeć do Aten. Była pięt­na­sta jede­na­ście, więc zwąt­pił, by udało mu się dotrzeć jutro na Pin­da­rou.

Poju­trze… może poju­trze. Naj­le­piej będzie chyba przez Wie­deń. Obser­wa­cja natych­miast stwier­dzi moje znik­nię­cie i poin­for­muje AW, a szef – Bolec­kiego i pro­ku­ra­turę. Dostaną furii.

Przez chwilę zro­biło mu się przy­jem­nie, ale zaraz do niego dotarło, że wście­kłość pre­miera odbije się na Roma­nie, Monice i Sek­cji, bo i oni nie powinni o tym wie­dzieć. To byłoby nie fair, sprzeczne z zasa­dami, przy­sięgą…

Dima poczuł, że ma pro­sty, ale poważny pro­blem i nie wie, jak go roz­wią­zać.

Wezwał kel­nera, zapła­cił rachu­nek i wyszedł z restau­ra­cji. Obser­wa­to­rzy roz­sta­wili się, uda­jąc tylko, że przy­stę­pują do pracy, i kiedy Dima mijał zna­jo­mego z działu win, usły­szał:

– Niech pan koniecz­nie zmieni samo­chód i dobrze zamyka drzwi miesz­ka­nia.

Deli­kat­nie ski­nął głową. Nie był zasko­czony, bo od początku zakła­dał, że samo­chód jest pod kon­trolą, ale prze­sła­nie zro­zu­miał natych­miast. Obser­wa­cja jest po jego stro­nie, choć musi wyko­nać zada­nie. Dziwne było jedy­nie, skąd ta sym­pa­tia. Prze­cież go nie znali, a w zle­ce­niu musiał być opi­sany jako obiekt „podej­rzany, nie­bez­pieczny i dobrze zna­jący tech­nikę pracy ope­ra­cyj­nej”.

Sto­krotka? – prze­le­ciało mu przez myśl. Mary­sia, i wszystko jasne!

5

Skoń­czyli jeść, a weł­niana czapka, roz­party na krze­śle, wciąż sie­dział przy sto­liku obok. Hani, skon­cen­tro­wany na kro­je­niu twar­dej bara­niny, nie zwra­cał uwagi na oto­cze­nie. Luka robił to samo, więc męż­czy­zna szybko prze­stał się nimi inte­re­so­wać. Utkwił wzrok w samot­nym gru­bym męż­czyź­nie o śnia­dej twa­rzy, który pod oknem jadł klu­ski i popi­jał wodą.

Blon­dyn w płasz­czu, odwró­cony ple­cami do sali, wciąż stał przy barze i roz­ma­wiał z Josi­pem. Wychy­lił szybko dwa kie­liszki, ale Luka był pewny, że nie przy­szedł się napić. Gadali już pięt­na­ście minut, ale mówił głów­nie nie­zna­jomy. Josip, cały czas krzą­ta­jąc się za barem, krę­cił głową i wydy­mał usta, jakby chciał powie­dzieć: „Czy ja wiem, może, kie­dyś…”. Luka szybko zro­zu­miał, że jest prze­słu­chi­wany. W pew­nej chwili Josip przy­bli­żył się do męż­czy­zny i wsłu­chu­jąc się w jego słowa, spoj­rzał w stronę Luki. Przez kilka sekund patrzyli na sie­bie, a Josip wyglą­dał, jakby chciał mu prze­słać wia­do­mość: „O tobie mówi”.

Luka dopił swoje piwo i ski­nął na Haniego, by się pospie­szył.

Ruszyli w stronę scho­dów, odpro­wa­dzani spoj­rze­niem Josipa, a kiedy ten w końcu puścił oko, Luka zro­zu­miał, że może liczyć na jego dys­kre­cję. Wie­dział dosko­nale, że hostel braci Juri­ciów jest miej­scem, gdzie krzy­żują się drogi bał­kań­skich mafii i służb spe­cjal­nych. I to wła­śnie było jego naj­więk­szą zaletą, także dla Sił Ghods, bo zawsze można tam było ukryć się w gąsz­czu prze­stęp­ców, dono­si­cieli, zbrod­nia­rzy wojen­nych czy szpie­gów i zdo­być cie­kawe infor­ma­cje. Zostać tym, kim w danym momen­cie chciało się być. Wszy­scy podej­rze­wali wszyst­kich, kupić i sprze­dać też można było wszystko.

Luka miał dobrze przy­go­to­waną legendę. Od lat krą­żył po całej Euro­pie i dzia­łał w bał­kań­skim pod­zie­miu, które opa­no­wało szlaki pro­wa­dzące do Nie­miec. Znał wszyst­kich, któ­rzy mieli coś do powie­dze­nia, mię­dzy Stam­bu­łem i Södertälje. Szybko też został taj­nym współ­pra­cow­ni­kiem austriac­kiej poli­cji i korzy­stał z jej ochrony. Od czasu do czasu, by uwia­ry­god­nić się jako źró­dło, prze­ka­zy­wał coś war­to­ścio­wego, przy­go­to­wa­nego spe­cjal­nie przez komórkę wywiadu „Zachód” Sił Ghods. Luka wie­dział, że te infor­ma­cje tra­fiają cza­sami do BND i CIA, bo mówił mu o tym jego pro­wa­dzący z austriac­kiej poli­cji – nie­jaki Her­mann. Luka uwa­żany był za jed­nego z naj­waż­niej­szych infor­ma­to­rów, więc poli­cja zazdro­śnie chro­niła go przed kon­tak­tami ze służ­bami spe­cjal­nymi, a nie­raz nawet ostrze­gała zawczasu.

Jed­nak tym razem Luka wyczuł, że dwaj nie­zna­jomi na pewno nie są z poli­cji, a spoj­rze­nie Josipa suge­ro­wało, że dzieje się coś waż­nego.

Zada­nie, jakie tym razem Luka miał do wyko­na­nia, było wyjąt­kowe i mogło zade­cy­do­wać o zwy­cię­stwie w zbli­ża­ją­cej się woj­nie. W grę wcho­dziło życie tysięcy ludzi. Była to naj­więk­sza tajem­nica naj­wyż­szego przy­wódcy i Luka ją znał. Dla­tego musiał być bar­dziej ostrożny niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

– Będziemy spać w jed­nym pokoju. – Otwo­rzył drzwi. – Ale nie martw się. – Rzu­cił Haniemu uśmiech. – Będę spał na pod­ło­dze.

– Jestem wytrzy­mały – odparł dum­nie Hani. – Przy­go­to­wany do poświę­ce­nia…

– Dla­tego muszę zadbać, byś wypo­czął. Jesteś świę­tym czło­wie­kiem, Wybra­nym. – Weszli i Luka zamknął drzwi. – Teraz możesz się wyką­pać i pomo­dlić, już pora. Ja muszę wyjść i coś zała­twić. Nie otwie­raj nikomu. Rozu­miesz, Hani?

– Oczy­wi­ście. – Hani po piwie był wyraź­nie w dobrym nastroju.

– Jesteś wybrań­cem Allaha. – Luka poło­żył mu rękę na ramie­niu. – Zazdrosz­czę ci, wiesz?

– Przyj­dzie i twoja kolej, tylko musisz bar­dzo chcieć i wie­rzyć…

– Wie­rzę, wie­rzę – prze­rwał mu Luka i znikł za drzwiami.

Hani prze­krę­cił klucz i zaczął się roz­bie­rać. Bar­dzo chciał się pomo­dlić, potrze­bo­wał kon­taktu z Naj­wyż­szym, bo czas spo­tka­nia z nim był coraz bli­żej. Ale naj­pierw musiał się wyką­pać. Luka oka­zał się praw­dzi­wym przy­ja­cie­lem i prze­wod­ni­kiem. Taki potężny męż­czy­zna z praw­dzi­wym zaan­ga­żo­wa­niem opie­ko­wał się kimś tak nie­po­zor­nym jak on. Hani czuł się dowar­to­ścio­wany i gdy wcho­dził pod prysz­nic, obie­cał sobie, że całą wie­czorną modli­twę poświęci Luce, żeby i on jak naj­szyb­ciej został męczen­ni­kiem.

Kiedy Luka zszedł na dół, męż­czyzn już nie było, a Josip stał za barem i roz­ma­wiał przez tele­fon komór­kowy. Luka, nie­zau­wa­żony, usiadł z boku. Znał tro­chę serb­sko-chor­wacki, ale był za daleko i nie mógł zro­zu­mieć, o czym mówi Josip. Zorien­to­wał się tylko, że roz­ma­wia z bra­tem Peta­rem i jest bar­dzo zde­ner­wo­wany, bo raz po raz prze­kli­nał pod­nie­sio­nym gło­sem.

Po minu­cie się roz­łą­czył. Dopiero teraz się odwró­cił i zoba­czył, że za bufe­tem sie­dzi Luka. Ruszył w jego stronę, chwy­ta­jąc po dro­dze butelkę śli­wo­wicy i dwa kie­liszki. Bez słowa posta­wił je na bufe­cie i napeł­nił oba spraw­nym ruchem, nie odry­wa­jąc butelki.

– To była nasza bez­pieka – rzu­cił, stuk­nął kie­lisz­kiem o kie­li­szek i nie cze­ka­jąc na Lukę, wychy­lił. – Poważna sprawa… Szu­kają jakie­goś irań­skiego dywer­santa, który podaje się za Asy­ryj­czyka. Podobno pra­cuje dla wywiadu. – Spoj­rzał Luce w oczy. – Ale ty jesteś z Syrii, prawda?

– Prawda. A czego kon­kret­nie chciał? – zapy­tał obo­jęt­nie Luka i wlał śli­wo­wicę do gar­dła. – Co ja mam z tym wspól­nego? Znam jed­nego irań­skiego Asy­ryj­czyka, który się tu kręci, wozi cza­sami herę. Może to on.

– Tak? – Josip spoj­rzał na niego spod krza­cza­stych brwi i uzu­peł­nił kie­liszki, a Luka zapa­lił papie­rosa. – Ja nie znam, a znam tu wszyst­kich. Znam tylko jed­nego Asy­ryj­czyka, który regu­lar­nie się u mnie zatrzy­muje.

– A co mnie to może obcho­dzić? – Luka zacią­gnął się dymem. – Cią­gle kogoś szu­kają, w Wied­niu jest to samo. CIA, Anglicy albo Fran­cuzi. Wszystko przez tę wojnę w Syrii. Pełno róż­nego gówna wypły­nęło i pcha się teraz do Europy, ale to nie nasz inte­res. Nie, Josip?

– Nie­stety, Luka… – Josip uniósł kie­li­szek i uśmiech­nął się. – Wszystko wska­zuje na cie­bie. Nooo… – Uniósł kie­li­szek jesz­cze wyżej. – Wypi­jemy za inte­res życia?

– Czyli za co? – zapy­tał zasko­czony Luka.

– Naj­pierw wypij!

Znów się stuk­nęli i razem łyk­nęli śli­wo­wicę.

– Powiem ci tak… – zaczął Josip. – Chuj mnie to obcho­dzi, że robisz dla Irań­czy­ków. Każdy dla kogoś pra­cuje i każdy ma coś na sumie­niu. Dzi­siaj nie ma już dzie­wic, bo wszy­scy ruchają się ze wszyst­kimi. Widzisz tę rękę? – Uniósł dużą wło­chatą dłoń i roz­ca­pie­rzył palce. – Pięć­dzie­się­ciu ośmiu Ser­bów i trzy­dzie­stu Mujo… tą jedną ręką. I co? Chu­jów sto! – Uśmiech­nął się, poka­zu­jąc żółte zęby. – A Iran to stary kraj, nie?

– No więc… Co za inte­res życia?

– No wła­śnie! – Josip spoj­rzał Luce pro­sto w oczy. – Ty mi powiedz, jaki to będzie mój inte­res życia! A wiesz prze­cież, że z żydami i muzuł­ma­nami inte­resów nie robię.

– Pier­do­lisz, Josip. Pijany jesteś…

– To co? – Josip wycią­gnął kartkę z kie­szonki na piersi i poma­chał nią Luce przed nosem. – Mam zadzwo­nić? Zaraz tu przy­jadą.

– Dzwoń, gdzie chcesz – spo­koj­nie odparł Luka i spoj­rzał na kamerę nad barem. – Idę spać. Zapłacę jutro – oznaj­mił zde­cy­do­wa­nie i ruszył w stronę scho­dów.

– Okej, masz czas do jutra. Zacze­kamy. – Gdy Luka zni­kał w drzwiach, Josip rzu­cił jesz­cze za nim: – I nie przej­muj się, inszal­lah!

W pokoju paliło się świa­tło, a Hani spał sku­lony na pod­ło­dze, jakby zasnął pod­czas modli­twy. Luka wziął go deli­kat­nie na ręce. Hani tylko zamru­czał i powie­dział coś nie­wy­raź­nie. Luka poło­żył drob­nego męż­czy­znę na łóżku, zdjął mu oku­lary i przy­krył go narzutą. Dopiero teraz powie­sił swoją czarną skó­rzaną kurtkę. Zga­sił świa­tło, usiadł na krze­śle i uchy­lił okno. Zapa­lił papie­rosa.

Na par­kingu stało kilka samo­cho­dów oso­bo­wych i dwa tiry. Luka wycią­gnął pisto­let i poło­żył go na para­pe­cie. Spraw­dził smart­fon, ale nie było żad­nych nowych wia­do­mo­ści. Nie­do­brze, bo następ­nego dnia miał prze­jąć Haniego nowy kurier, chyba że Tehe­ran zmieni plany. Tak było usta­lone.

Nie to jed­nak mar­twiło Lukę. Roz­mowa z Josi­pem wybiła go z rytmu i zabu­rzyła porzą­dek spraw, które dotąd ukła­dały się zgod­nie ze sce­na­riu­szem. Od początku zakła­dano, że służby mogą wpaść na jego trop, ale nie przy­pusz­czał, że sta­nie się to tak szybko. A czas był naj­waż­niej­szy, bo cały oddział miał być na miej­scu w ciągu dwóch dni. Hani był ostatni. Luka zapew­niał gene­rała Haru­miego, że szlak jest bez­pieczny, i nie było w tym prze­sady, cho­ciaż to i owo prze­mil­czał. Mieli oczy­wi­ście plan awa­ryjny, ale nikt nie wziął pod uwagę, że Luka zosta­nie zde­kon­spi­ro­wany przez kogoś, kto zna go oso­bi­ście. Nie mogło być nic gor­szego. Poza tym Josip praw­do­po­dob­nie nie zdra­dził wszyst­kiego, co usły­szał od taj­niaka. A szcze­góły były naj­waż­niej­sze, bo mogły wska­zy­wać, skąd chor­wac­kie, izra­el­skie albo ame­ry­kań­skie służby o nim wie­dzą. Josip zbyt łatwo sko­ja­rzył go z poszu­ki­wa­nym Asy­ryj­czy­kiem.

To byłoby zbyt pro­ste. Muszę wie­dzieć wię­cej – pomy­ślał Luka. Josip jest zbyt prze­bie­gły, by wysy­pać się od razu. Dla­tego nie bez powodu zadzwo­nił do Petara. A chor­wac­kie służby na pewno mogą wiele zaofe­ro­wać byłym rzeź­ni­kom z Bośni.

Wszy­scy wie­dzieli, że bra­cia Juri­cio­wie mają na sumie­niu zbrod­nie wojenne i tylko ze względu na układy w poli­cji i woj­sku są pod cichą ochroną. Ale odkąd Chor­wa­cja weszła do Unii, w każ­dej chwili mogło się to zmie­nić i bra­cia dobrze o tym wie­dzieli. Musieli być ostroż­niejsi, a przede wszyst­kim bar­dziej pokorni. Luka doszedł do wnio­sku, że dopóki jego legenda pozo­sta­nie nie­za­gro­żona, uwi­kła­nie Juri­ciów będzie dla niego korzystne.

Zanim więc coś posta­nowi, musi się upew­nić, co wie Josip i czy zre­la­cjo­no­wał bratu roz­mowę z taj­nia­kiem. Dopiero wtedy poin­for­muje Tehe­ran. Nie­po­ko­iło go, że kurier się opóź­nia. Jeżeli nie pojawi się do jutra, wtedy on sam będzie musiał pod­jąć decy­zję. Ina­czej pogrze­bie całą ope­ra­cję.

Poło­żył dłoń na zim­nym pisto­le­cie i spoj­rzał na śpią­cego Haniego. Nagle zro­biło mu się go żal. Wszy­scy męczen­nicy, któ­rych prze­rzu­cał do Europy, byli głę­boko prze­ko­nani do swo­jej misji, wie­rzyli w jej boskie prze­sła­nie. Pod tym wzglę­dem Hani się od nich nie róż­nił, ale mimo wykształ­ce­nia było w nim coś roz­bra­ja­jąco naiw­nego, ale jed­no­cze­śnie szcze­rego. Może to ten jego nie­winny wygląd tak na mnie wpływa – pomy­ślał Luka i uśmiech­nął się do sie­bie, lecz wcale nie zro­biło mu się lepiej. Hani sam wybrał swój los, cho­ciaż tak naprawdę nie mógł wie­dzieć, na co się waży.

Luka wyglą­dał przez okno na ską­pany w desz­czu par­king. Po lewej stro­nie, przy bra­mie zamknię­tego garażu, stał czarny mer­ce­des Josipa. Wła­ści­ciel był jesz­cze w zajeź­dzie. Luka spoj­rzał na zega­rek: kwa­drans po dwu­dzie­stej pierw­szej. Od nie­do­pałka przy­pa­lił kolej­nego papie­rosa i cienką strużką wypu­ścił dym przez uchy­lone okno.

Wtedy zoba­czył świa­tła wjeż­dża­ją­cego na par­king samo­chodu. Srebrny jaguar I-Pace minął latar­nię i sta­nął obok mer­ce­desa. Chwilę póź­niej z nie­ma­łym tru­dem wyto­czył się z niego pra­wie dwu­stu­ki­lowy star­szy brat Josipa, szef miej­sco­wej mafii.

Kiedy Luka patrzył, jak Petar kro­czy w desz­czu do wej­ścia, dotarło do niego, że cze­ka­nie do rana nie ma sensu, bo za chwilę pętla może się zaci­snąć.

Czas gra na moją… naszą nie­ko­rzyść – pomy­ślał z nara­sta­ją­cym nie­po­ko­jem. Josip i Petar się upew­nią, że dobrze robią, a ja stracę noc, czas… i zasko­cze­nie.

6

Amina chwy­ciła ostrze trzema pal­cami i wciąż trzy­ma­jąc na kola­nach śpiącą Asę, z całej siły cisnęła nożem kuchen­nym. Jagan wie­dział, że to zrobi, lecz nie zamie­rzał się bro­nić. Miał wystar­cza­jąco dużo czasu, by sko­czyć i ją obez­wład­nić, ale jakaś potężna siła kazała mu tylko pod­nieść rękę i nad­sta­wić dłoń na lecący w jego stronę nóż. Wła­ści­wie nic nie poczuł. Ze zdzi­wie­niem zoba­czył, że nóż prze­bił mu lewą dłoń i utkwił w niej po ręko­jeść. Nie popły­nęła ani jedna kro­pla krwi. Wysu­nął powoli ostrze i odło­żył nóż na sto­lik obok. Zaci­snął mocno dłoń i po pro­stu wyszedł.

Tra­fił do jakie­goś nędz­nego baru pod odra­pa­nym szyl­dem Ragna­rok i zamó­wił cztery wódki. Trzy wypił od razu, a czwartą polał sobie zbie­lałą już pięść.

Cały czas obser­wo­wał go potężny bar­man z runicz­nym tatu­ażem na łysej gło­wie i zaple­cio­nymi wąsami. W końcu pod­szedł, obej­rzał pięść, ze zro­zu­mie­niem poki­wał głową, powie­dział coś po nor­we­sku i wycią­gnął z szafki pla­ster z opa­trun­kiem. Spró­bo­wał otwo­rzyć dłoń, ale była zaci­śnięta jak kamień. Jagan mil­cząco dał znać, że nie może jej roze­wrzeć. Nor­weg przy­tak­nął i nakleił pla­ster na wierzch­nią stronę.

– Jævla tøff rus­sisk – rzu­cił pod nosem i posta­wił Jaga­nowi wódkę na koszt firmy.

Następ­nego dnia Jagan był już w Moskwie. Wciąż miał zaci­śniętą pięść i wła­ści­wie o niej zapo­mniał, bo nawet już jej nie czuł. Cał­kiem spraw­nie radził sobie w podróży jedną ręką, ale uznał w końcu, że powi­nien coś zro­bić z tą dło­nią, bo była mu potrzebna do pro­wa­dze­nia moto­cy­kla. Pró­bo­wał ją otwo­rzyć na siłę za pomocą pra­wej ręki, ale bez­sku­tecz­nie. Kiedy doje­chał do Alek­san­drowki, zna­lazł w garażu meta­lowy pręt, wepchnął go w śro­dek dłoni i spró­bo­wał roze­wrzeć palce, ale metal tylko się wygiął.

W końcu wziął butelkę samo­gonu, ogórki, pół czar­nego chleba i poszedł do sta­rej Maru­chy, która miesz­kała za lasem. Wygrze­bał ją spod sterty koł­der, nalał szklankę wódki, ukroił chleba i poło­żył na gaze­cie kiszony ogó­rek. Maru­cha wódkę wypiła, chle­bem się tylko zacią­gnęła, ale ogór­kiem zaką­siła, poru­sza­jąc bez­zębną szczęką. Resztę wódki scho­wała po sto­łem.

Jagan bez słowa poka­zał dłoń. Maru­cha obej­rzała ją uważ­nie, cho­ciaż wszy­scy mówili, że jest pra­wie ślepa. Obra­cała nią na wszyst­kie strony, pową­chała, aż w końcu orze­kła:

– Mocz.

– Mocz? – zapy­tał Jagan, ani tro­chę nie zasko­czony, bo Maru­cha wszystko leczyła za pomocą moczu.

– Tak, ale tylko twój – dodała.

– Mam pić?

– Nie, masz sobie szczać na rękę przez dwa dni, ale powoli i do środka. Zawsze rano i wie­czo­rem. Przej­dzie – orze­kła z prze­ko­na­niem, po czym wzięła butelkę spod stołu i poczła­pała z powro­tem do łóżka.

Jagan zro­zu­miał, że kon­sul­ta­cje się skoń­czyły. Wyszedł na zewnątrz i sta­nął przed drzwiami. W sumie był zado­wo­lony, że nie kazała mu pić moczu, bo chyba nie dałby rady. Maru­cha zale­cała go do użytku zewnętrz­nego i wewnętrz­nego, a mimo to ludzie z Alek­san­drowki i oko­licz­nych wio­sek do niej zjeż­dżali, bo poma­gało. Cza­sami wąchała, pró­bo­wała i patrzyła na mocz i jeśli wie­działa, że nie może pomóc, nie zale­cała jego uży­cia, więc ludzie uwa­żali, że jest uczciwa. Podobno nikt w Rosji nie znał się na moczu tak jak Maru­cha.

Odszedł za róg chaty i roz­piął spodnie. Powoli, ostroż­nie i dokład­nie zaczął odda­wać mocz na pobla­dłą zaci­śniętą pięść. Poczuł cie­pło i pomy­ślał, że Maru­cha ma jed­nak rację. Poru­szył małym pal­cem, potem następ­nym, mocz dostał się do wnę­trza i po chwili dłoń się otwo­rzyła. Zapiął spodnie i zaczął oglą­dać palce, które z tru­dem co prawda, ale zaczy­nały się poru­szać. Dłoń się zaru­mie­niła. Jagan pomy­ślał, że rosyj­ska medy­cyna ludowa bije na głowę chiń­ską, nie mówiąc już o ame­ry­kań­skiej, i jest o wiele tań­sza. Do wie­czora dłoń zaczęła nor­mal­nie pra­co­wać.

Od tam­tych dni minęło dużo czasu i Jagan nie pamię­tał już, dla­czego wtedy pod­dał się woli Aminy. Z tru­dem przy­po­mi­nał sobie frag­menty obra­zów z Oslo, jakby przy­wo­ły­wał cudze wspo­mnie­nia albo prze­glą­dał inter­net. Zawsze miał pro­blemy z pamię­cią, ale nasi­liły się one po wyda­rze­niach na Gotlan­dii, gdzie został ciężko ranny. Do dzi­siaj nie wie­dział, co się wtedy stało.

O Boga­je­wach zapo­mniał i nawet bli­zna na dłoni nic mu już nie mówiła. Śmierć puł­kow­nika Olega Dunina z ręki jego byłej żony zamknęła roz­li­cze­nie. Jagan został bez pie­nię­dzy, jesz­cze moc­niej roz­go­ry­czony. Nikogo nie nie­na­wi­dził teraz bar­dziej niż face­tów z GRU i SWR, ludzi bez honoru i wyzu­tych z miło­ści do ojczy­zny, jak uwa­żał. Nie mógł zro­zu­mieć, dla­czego pre­zy­dent wciąż tole­ruje to żmi­jo­wi­sko, zamiast oprzeć się na zdro­wej czę­ści rosyj­skiej armii. Czuł się wie­lo­krot­nie oszu­kany i zakła­dał, że szpie­dzy oszu­kują też pre­zy­denta, a nawet samych sie­bie.

No, może z wyjąt­kiem puł­kow­nika Miszy Popo­wskiego. On był inny, miał wspa­niały kre­dens w domu i zasady, ale gdzieś, bladź, prze­padł – zasta­na­wiał się Jagan.

Od powrotu z Nor­we­gii zmie­nił się, ale nikt nie był w sta­nie tego zauwa­żyć, bo Jagan dalej miesz­kał sam i oprócz dzieci z Alek­san­drowki, które uczył samo­obrony, z nikim nie utrzy­my­wał kon­tak­tów.

Kupił lap­top z inter­ne­tem i godzi­nami sie­dział w swo­jej cha­cie, prze­glą­da­jąc różne strony. Nagle odkrył świat na nowo. Naj­bar­dziej lubił filmy radziec­kie z lat pięć­dzie­sią­tych i westerny. Wie­czo­rami pił wódkę i śpie­wał razem z Mar­kiem Ber­ne­sem Żurawli albo Tiom­naja nocz´. Musiał jed­nak w końcu zmie­nić reper­tuar, bo pił coraz wię­cej i zaczął się wsty­dzić swo­ich łez. Prze­szedł na zespół Lube, któ­rego pio­senki dobrze go moty­wo­wały i przy­po­mi­nały czasy chwały. Wpraw­dzie pił tyle samo, ale już nie pła­kał.

Co rano, aby prze­wie­trzyć głowę, wsia­dał na swój moto­cykl Ural M-72 z 1951, któ­rego nazy­wał Rusła­nem, i z dubel­tówką na ple­cach pędził po leśnych bez­dro­żach. Tro­chę to poma­gało, ale nie na długo, bo inter­net poże­rał Jagana coraz bar­dziej. On sam zda­wał sobie z tego sprawę i sta­rał się dłu­żej jeź­dzić na moto­rze. Zebrał kil­ku­na­stu miej­sco­wych łobu­zia­ków, odcią­gnął ich od alko­holu i kleju i zor­ga­ni­zo­wał w oddział pła­stu­nów Junar­mii. Z tru­dem, ale wytrwale kształ­to­wał w nich patrio­tyczne postawy, odnaj­du­jąc w sobie silne wycho­waw­cze powo­ła­nie.

Praw­dziwe pro­blemy zaczęły się, kiedy chłopcy poka­zali mu gry wojenne. Następ­nego dnia przy­wiózł z Moskwy na ple­cach wielki moni­tor i Play­Sta­tion, którą pole­cił mu sprze­dawca. Od tego dnia prze­stał jeź­dzić na moto­rze i pić wódkę. Zasło­nił okna. Żył czip­sami i colą. Spał godzinę, dwie, a i w snach dalej wal­czył.

Chłopcy wysta­wali u niego pod oknem, ale Jagan stra­cił chęć do dal­szej pracy spo­łecz­nej i z dnia na dzień prze­kła­dał zaję­cia. W końcu prze­stali przy­cho­dzić, a Jagan odpa­lał moto­cykl tylko wtedy, kiedy jechał do Moskwy, żeby kupić nowe gry. Cią­gle zwy­cię­żał i prze­cho­dził wszyst­kie poziomy bez trudu. Wkrótce jako „Borysa” znał go nie­mal cały świat gra­czy i roz­po­częły się poszu­ki­wa­nia, kim naprawdę jest ten Rosja­nin. Każdy chciał być z nim w jed­nej dru­ży­nie i poja­wiły się pierw­sze pro­po­zy­cje od pro­du­cen­tów gier, któ­rzy chcieli go zatrud­nić do pisa­nia sce­na­riu­szy i testo­wa­nia. Jagan jed­nak z nikim nie roz­ma­wiał, co jesz­cze bar­dziej roz­bu­dzało wyobraź­nię gra­czy i budo­wało mit nie­zwy­cię­żo­nego „Borysa”.

Cią­gle kupo­wał nowe gry, bo musiał szu­kać świe­żych doznań. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że te gry nie mają nic wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią, a jed­nak zatra­cał się zupeł­nie i prze­ży­wał każdą misję, jakby to było naprawdę. Cza­sami uczył się nawet cze­goś nowego.

7

Luka prze­ła­do­wał swoją berettę, odbez­pie­czył i wci­snął za pasek z tyłu. Cicho zamknął za sobą drzwi, żeby nie obu­dzić Haniego. Zszedł na dół. Za barem stała czarna Mila, kochanka Josipa i kie­row­niczka zajazdu. Z uśmie­chem obsłu­gi­wała dwóch obję­tych czule pija­ków mru­czą­cych nie­skład­nie jakąś melo­dię. Zauwa­żyła go, kiedy kie­ro­wał się do wyj­ścia, i unio­sła dłoń na powi­ta­nie.

– Josip? – zapy­tał z odle­gło­ści kilku metrów, bez­gło­śnie poru­sza­jąc ustami.

Wska­zała głową na zaple­cze.

Luka wyszedł na zewnątrz i pod­biegł do swo­jego volvo, bo deszcz się wzmógł. Otwo­rzył skrytkę, w któ­rej trzy­mał pisto­let, i wło­żył rękę do środka. Koń­cami pal­ców wyczuł podłużny przed­miot, ale nie mógł go chwy­cić, bo leżał zbyt głę­boko, a ręka się nie mie­ściła. Od początku mówił tech­ni­kowi, że skrytka jest zbyt wąska. W końcu naci­snął ów przed­miot z jed­nej strony, tak żeby uniósł się z dru­giej, i wtedy chwy­cił go dwoma pal­cami.

Wyjął ze skrytki wło­ski nóż sprę­ży­nowy Frank Bel­trame obło­żony pali­san­drem. Nazy­wał go Fra­nio. Luka lubił ten nóż o wiele bar­dziej niż swoją berettę, bo wie­dział, że można go łatwo ukryć, sku­tecz­nie nim zaata­ko­wać i cicho zabić. Nie obroni się jed­nak nożem przed ata­kiem tak jak pisto­le­tem kali­bru 9 mili­me­trów.

Zwol­nił kciu­kiem blo­kadę i dwu­na­sto­cen­ty­me­trowe cien­kie ostrze wysko­czyło z cha­rak­te­ry­stycz­nym klik­nię­ciem. Luka uwiel­biał ten dźwięk. Zło­żył nóż i wsu­nął go sobie za skar­petkę na pra­wej nodze.

Wró­cił do zajazdu.

Mila pró­bo­wała obu­dzić pijaka, który naj­wy­raź­niej zasnął na barze. Drugi gdzieś znikł. Luka wska­zał głową na zaple­cze, a Mila potwier­dziła.

Biuro Josipa, nazy­wane kaverną, było ponad­trzy­dzie­sto­me­tro­wym pomiesz­cze­niem i peł­niło funk­cję cen­trum biz­ne­sowo-ope­ra­cyj­nego braci Juri­ciów oraz izby pamięci ich wojen­nych doko­nań. Było to jedyne miej­sce, w któ­rym czuli się bez­piecz­nie i wygod­nie, więc nie każdy miał tam wstęp. Uwa­żało się nawet, że zapro­sze­nie do kaverny nobi­li­tuje. Tutaj bra­cia trzy­mali pamiątki z wojny, któ­rych nie mogli wysta­wić w barze. Dwie wiel­kie wytarte czer­wone kanapy pamię­tały czasy wcze­snego Tito, ale Josip bar­dzo je lubił i nie pozwa­lał ich wyrzu­cić. Ściany, które kazał poma­lo­wać na ciem­no­czer­wony kolor, żeby paso­wały do tych skó­rza­nych piko­wa­nych kanap, były ozdo­bione licz­nymi tro­fe­ami z rogami, zdję­ciami z wojny w Her­ce­go­wi­nie oraz nama­lo­wa­nym na zamó­wie­nie Petara dużym por­tre­tem Ante Pave­li­cia w mun­du­rze. Boczne oświe­tle­nie, zapro­jek­to­wane przez Josipa, miało doda­wać kaver­nie intym­no­ści i cie­pła, ale Mila uwa­żała, że tylko wzmac­nia sko­ja­rze­nie z Pave­li­ciem.

Luka prze­szedł kilka metrów wąskim kory­ta­rzem i sta­nął pod pan­cer­nymi drzwiami. Zastu­kał, ale nikt nie otwie­rał. Zastu­kał jesz­cze raz. Luka pamię­tał, że Josip ma obse­sję na punk­cie bez­pie­czeń­stwa i wszę­dzie insta­luje kamery, więc musi wie­dzieć, kto stoi pod drzwiami.

Nara­dzają się – pomy­ślał. Nie przy­pusz­czali, że przyjdę.

Drzwi zachrzę­ściły i otwo­rzyły się na oścież. Przed Luką sta­nął Petar w koszuli z pod­wi­nię­tymi ręka­wami. W ustach miał wiel­kie cygaro. Wypeł­niał sobą całe wej­ście, ale Luka był wystar­cza­jąco wysoki, by dostrzec Josipa, który z roz­ło­żo­nymi ramio­nami sie­dział na kana­pie.

Petar usu­nął się na bok i Luka wszedł, prze­ci­na­jąc gęsty dym z cygar wzmoc­niony zapa­chem whi­sky. Zajął miej­sce na dru­giej kana­pie, naprze­ciwko Josipa, który wyglą­dał na mocno wla­nego.

– Napi­jesz się… Luka? – zapy­tał Petar, pod­cho­dząc do barku. – A wła­ści­wie to jak się nazy­wasz, Hasan, Moha­med? – Oba imiona wypo­wie­dział z nie­skry­waną pogardą. – Zresztą… chuj, jak się nazy­wasz. – Nalał whi­sky do szklanki i podał Luce. – Widzisz! Usłu­guję ci… – Na chwilę zawie­sił głos. – Sza­nuję. Wiesz, co to zna­czy?

– Rozu­miem, że Josip już ci opo­wie­dział o wizy­cie bez­pieki – odparł Luka.

– A co myśla­łeś? – wtrą­cił się Josip. – Możemy mieć przez cie­bie sporo pro­ble­mów i może nas to drogo kosz­to­wać. Wła­ści­wie powin­ni­śmy dać ci teraz w łeb, zwią­zać i odsta­wić do Zagrze­bia. Przy­słu­żymy się ojczyź­nie i jesz­cze na tym zaro­bimy. – Pochy­lił się, by wziąć ze stołu szklankę, ale drugą ręką się­gnął za plecy i wydo­był pisto­let, który wyce­lo­wał w Lukę. – Masz broń? – zapy­tał i dał znak bratu, by go spraw­dził. – Wstań! – roz­ka­zał.

Luka pod­niósł się, wciąż trzy­ma­jąc szklankę z whi­sky, a Petar, jakby wie­dział, gdzie chowa broń, wyszarp­nął mu berettę zza paska.

– Teraz możemy poroz­ma­wiać – oświad­czył Josip. – To tak na wszelki wypa­dek.

– Przy­sze­dłeś do nas z zała­do­wa­nym i odbez­pie­czo­nym pisto­le­tem? – Petar uniósł berettę, jakby demon­stro­wał dowód w sądzie.

– No wła­śnie! – rzu­cił Josip. – Jak ci zaufać? Od razu widać, że jesteś pod­stępny jak każdy wyznawca Allaha.

– To co ci powie­dział ten taj­niak? – zapy­tał Luka, baga­te­li­zu­jąc sytu­ację, bo wie­dział, że na Juri­ciach odbez­pie­czona broń nie robi wra­że­nia. – Że szu­kają mnie… wła­śnie mnie? Niby z jakiego powodu? Że jestem kim… irań­skim szpie­giem? – Usiadł na kana­pie. Spra­wiał wra­że­nie spo­koj­nego i zdy­stan­so­wa­nego, ale w rze­czy­wi­sto­ści był spięty i czuł, że naj­pierw musi zapa­no­wać nad rękami, bo to był jego naj­słab­szy punkt.

– Sam fakt, że teraz przy­sze­dłeś, to potwier­dza, zresztą i tak sprawa jest oczy­wi­sta.

– No więc? – Luka nie ustę­po­wał. – Załóżmy, że tak jest. I co?

– I to jest poważna roz­mowa – włą­czył się Petar. – Mamy dla two­ich aja­tol­la­hów godną uwagi pro­po­zy­cję i chcie­li­by­śmy poroz­ma­wiać z kimś odpo­wie­dzial­nym i decy­zyj­nym w Tehe­ra­nie. No… i ty też w tym jesteś. – Spoj­rzał na Lukę z uda­waną sym­pa­tią, pusz­cza­jąc kłęby dymu. – Masz u nas pro­wi­zję, bo u was to nagrodę chyba dadzą ci w nie­bie.

– W ten spo­sób zaro­bisz podwój­nie – dodał Josip i pocią­gnął whi­sky. – Na ziemi i w nie­bie. Uznaw­szy to za dobry dow­cip, Juri­cio­wie roze­śmiali się chra­pli­wie.

Luka wie­dział już, co ma zro­bić, i był gotów. Dla­tego nie mógł się teraz odkryć, jeśli chciał usta­lić, co taj­niak powie­dział Josi­powi.

– Okej. – Poki­wał głową. – Zga­dza się, pra­cuję dla Tehe­ranu i nie za zba­wie­nie, tylko za kasę, dobrą kasę. To jest biz­nes…

– Mamy nadzieję, że nie kumasz się z tymi rzeź­ni­kami halal z ISIS – wtrą­cił Petar. – Tego nie bie­rzemy. Rozu­miesz?

– Iran wal­czy z ter­ro­ry­stami, ale przede wszyst­kim musi sobie radzić z embar­giem USA. A szcze­gól­nie teraz, kiedy wojna wisi w powie­trzu. Jasne? – rzu­cił Luka z peł­nym prze­ko­na­niem.

– I o to wła­śnie cho­dzi, nasz drogi irań­ski przy­ja­cielu – ucie­szył się szcze­rze Josip. – O to cho­dzi! Nie tylko przy­mkniemy oko na waszą dzia­łal­ność, ale jesz­cze pomo­żemy wam twór­czo się roz­wi­nąć. Od dawna szu­ka­li­śmy spo­sobu, żeby dobrać się do tego inte­resu, i nagle spa­dłeś nam z nieba, per­ski przy­ja­cielu. Biz­nes jest bar­dzo deli­katny, więc potrze­bu­jemy kogoś, kto potrafi zacho­wać tajem­nicę i jed­no­cze­śnie będzie wia­ry­god­nie umo­co­wany. Nie ma lep­szego kanału niż wasze służby, prawda? – Uniósł krza­cza­ste brwi i zaraz sam sobie odpo­wie­dział: – Oczy­wi­ście, że prawda! Josip dobrze to wie.

– Kon­kret­nie – znie­cier­pli­wił się Luka. – Czego ocze­ku­je­cie?

– Mówiąc krótko – zaczął Petar – mamy kon­takty w por­cie i w rafi­ne­rii w Rijece oraz w Zagrze­biu, ty masz kon­takty w Tehe­ra­nie i tanią ropę. Pro­ste? Biz­nes łatwy i zyskowny.

– A co z Ame­ry­ka­nami? – zapy­tał Luka.

– Chuj z nimi. – Petar mach­nął ręką. – Zała­twimy sprawę. Pies ich jebał.

– Możemy poroz­ma­wiać, bo pomysł jest nie­nowy i już reali­zo­wany tu i tam. Ale czy wy macie jakieś poję­cie o han­dlu ropą? I kto o tym wie? I co wasze służby wie­dzą o mnie?

Ostat­nie pyta­nie było naj­waż­niej­sze, bo Luka dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że Juri­cio­wie nie mają zie­lo­nego poję­cia o prze­my­cie ropy, tylko po pro­stu zwie­trzyli biz­nes. Z zajazdu na przed­mie­ściach Zagrze­bia do kupna tan­kowca lewej ropy droga daleka, ale chci­wość nie ma gra­nic – pomy­ślał.

– I to jest wła­ściwe podej­ście – oświad­czył Josip. – O biz­nes się nie martw. Mamy ludzi, któ­rzy się na tym znają. Daj nam tylko odpo­wiedni kon­takt w Tehe­ra­nie.

– Resztą my się zaj­miemy – dodał Petar. – A ty spo­koj­nie będziesz mógł sobie dzia­łać dalej.

– Co o mnie wie­dzą? – zapy­tał ponow­nie Luka.

– Szu­kają Irań­czyka, który pra­cuje dla wywiadu i podaje się za Asy­ryj­czyka – wyja­śnił Josip. – Wie­dzą, że zatrzy­my­wał się kil­ka­krot­nie w naszym zajeź­dzie. Prze­rzuca ludzi do Europy. I wszystko było jasne.

– No i jest synem jakie­goś bar­dzo waż­nego mułły czy kogoś w tym rodzaju – z uśmie­chem dorzu­cił Petar. – I to wła­śnie zain­spi­ro­wało nas naj­bar­dziej.

Luka zro­zu­miał, jak bar­dzo naiwni są bra­cia Juri­cio­wie. Mogli być dobrzy w ban­dyc­kim i prze­myt­ni­czym pro­ce­de­rze, ale nic nie rozu­mieli z poli­tyki ani tym bar­dziej z dzia­łal­no­ści służb spe­cjal­nych. Wyda­wało im się, że zła­pali oka­zję, bo mają kon­takty i pomysł, ale wkro­czyli na nie­bez­pieczny teren. Nagle stało się dla Luki oczy­wi­ste, że wkrótce Mosad albo CIA wpadną na jego trop i wszystko ustalą, więc musiał jak naj­szyb­ciej zatrzeć za sobą ślady. Nie miał czasu.

Zgu­biła ich zwy­kła aro­gan­cja. Jakie to żało­sne – pomy­ślał i schy­lił się powoli, jakby chciał popra­wić spodnie.

Się­gnął ręką do buta. Wyczuł podłużny kształt noża i wycią­gnął go, kry­jąc w dłoni. Przy­su­nął się do Petara, który chwilę wcze­śniej przy­siadł się do niego na kana­pie, i odbez­pie­czył nóż.

Usły­szeli tylko meta­liczne klik­nię­cie. Luka jed­nym ruchem pod­ciął grube gar­dło Petara i nim któ­ryś z braci poła­pał się, co zaszło, wybił się z całej siły i sko­czył przez stół.

Josip zdą­żył wycią­gnąć rękę w stronę pisto­letu, który leżał obok, ale Luka spadł na niego okra­kiem i szyb­kim pchnię­ciem wbił mu ostrze w pierś aż po ręko­jeść. Josip zamarł w bez­ru­chu, z sze­roko otwar­tymi oczami i ustami, jakby chciał coś powie­dzieć. I wtedy Luka gwał­tow­nie obró­cił nożem.

Wstał. Petar jesz­cze char­czał, trzy­ma­jąc się za gar­dło i prze­wra­ca­jąc oczami, a spod jego dłoni kaskada krwi wyle­wała się na pierś.