Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 2019, Baltimore. Szwedzko-amerykański agent FBI John Adderley budzi się w szpitalnym łóżku z rozległymi obrażeniami po postrzale. Jest świadom tego, że przeżył tylko dzięki fartowi, gdyż na łóżku obok leży człowiek, który kilka godzin wcześniej przystawił mu pistolet do głowy.
Rok 2009, Karlstad. Jedyna dziedziczka imperium modowego AchWe zostaje uznana za zaginioną. Ojciec dziewczyny, Heimer Bjurwall, obawia się, że została porwana. Kiedy policja znajduje krew i nasienie na jedynym z klifów, dochodzi do aresztowania nastoletniego chłopaka z biedniejszej dzielnicy. Ten nie przyznaje się do zbrodni, a bez ciała ofiary nie można go skazać.
Po latach akta zamkniętej sprawy trafiają do Johna Adderleya i rozbudzają jego ciekawość. Adderley ma zeznawać w procesie przeciwko kartelowi narkotykowemu, do którego przeniknął jako agent. Mężczyzna zostaje włączony do programu ochrony świadków, a ponieważ dorastał w Szwecji, domaga się przeniesienia do Karlstad. Zamierza pracować w tamtejszej policji nad nierozwiązaną sprawą sprzed lat. Jednocześnie ma świadomość, że kartel wyznaczył nagrodę za jego głowę.
Ostatnie życie to pierwsza książka z agentem FBI Johnem Adderleyem, która jest zapowiedzią nowej skandynawskiej serii kryminalnej. Powieść sprzedana została do 16 krajów i otrzymała nagrodę za najlepszy debiut kryminalny 2020 roku na Targach Książki w Goeteborgu. W przygotowaniu jest druga książka duetu Mohlin & Nyström pt. Druga siostra.
Peter Mohlin i Peter Nyström dorastali razem w małym szwedzkim miasteczku. W wieku dziesięciu lat stworzyli pierwszą wspólną powieść kryminalną. Po wielu latach profesjonalnego pisania do prasy, reżyserowania i tworzenia scenariuszy zdecydowali się powrócić do pomysłu z dzieciństwa. Zdali sobie sprawę, że ich mocne strony – cięte pióro dziennikarskie połączone z wyczuciem dramaturgii i dialogu właściwe scenarzystom – to owocne połączenie, które dzięki któremu światło dzienne ujrzała ich debiutancka powieść kryminalna.
Co za debiut! Ekscytująca powieść, od której nie można się oderwać. Dobrze napisana i naprawdę wciągająca – wcale nie byłabym zaskoczona, gdyby powstał na jej podstawie film albo serial Netfliksa! Książkę wyróżnia amerykański macho połączony z pewnością siebie i dobrze przeprowadzonymi śledztwami. Autorom naprawdę udaje się zaciekawić mnie, czytelniczkę, okolicznościami zaginięcia, a wydarzenia powoli splatają się tak, by na końcu ujawnić prawdę...
– millimys_books, Instagram
Znakomita nowa seria kryminałów ze Szwecji – uwielbiam w niej wszystko: postaci, strukturę, styl. Ogromnie się cieszę, że to my wydamy książkę niesamowitego duetu Mohlin i Nyström.
– Heide Kloth, dyrektorka wydawnicza HarperCollins Niemcy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 590
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 16 godz. 57 min
Lektor: Wojciech Żołądkowicz
2019 : 2009
Baltimore, 2019
Leżał w łóżku i patrzył w biały sufit. Odbarwienie na gipsowej płycie stopniowo nabierało coraz ostrzejszych konturów. Plama wyglądała jak duch albo balon. Coś, co mogłoby narysować dziecko.
John wiedział, że przebywa na granicy między jawą a snem, nie miał jednak pojęcia, jak długo miota się pomiędzy tymi dwoma światami. Spróbował obrócić głowę, żeby zobaczyć, gdzie się znajduje. Sekundę później nadeszła fala bólu. Jej maksimum znajdowało się z tyłu głowy i przetaczała się po całym ciele. Zacisnął powieki i próbował znaleźć jakieś miejsce wewnątrz siebie, w którym mógłby się schronić. Nie znalazł.
Zaczekał, aż najgorszy ból ustąpi, i postanowił, że przyswoi pokój innymi zmysłami niż wzrok. W powietrzu dało się wyczuć woń środków do dezynfekcji, jednak pozbawionych syntetycznych domieszek, które zwykle są w tego typu produktach. Żadnych cytrusów czy ukwieconych łąk, tylko zapach klinicznej czystości.
Usłyszał popiskiwania po swojej lewej stronie. Dźwięk powtarzał się z kilkusekundowymi odstępami i niewątpliwie dochodził z jakiegoś urządzenia znajdującego się na wysokości głowy.
Powoli zacisnął dłoń na stalowej ramie łóżka i zsuwał ją po niej, aż trafiła na coś, co wyglądało jak kabel. Chwycił go i podniósł na tyle wysoko, aby zobaczyć, co to takiego. Po jednej stronie tkwił plastikowy walec z czerwonym przyciskiem. Nacisnął przycisk i czekał, aż coś się stanie. Wkrótce drzwi się otworzyły i usłyszał zbliżające się kroki. Kobieta w białym fartuchu, z włosami związanymi w kok, nachyliła się nad łóżkiem.
– Jesteś przytomny, John? Słyszysz mnie?
Ostrożnie skinął głową i odpowiedział mu uśmiech.
– Jesteś teraz w szpitalu Johnsa Hopkinsa w Baltimore – oznajmiła kobieta. – Operowano cię tutaj, bo miałeś rany postrzałowe klatki piersiowej.
Kiedy tylko usłyszał głos pielęgniarki, zaczął być świadomy bólu pooperacyjnego. Ten był innego typu, bardziej tępy. Nie eksplodował tak jak ból karku. Stanowił jakby drugą warstwę bólu.
Kobieta wciąż mówiła o stanie jego zdrowia. Stracił dużo krwi i dobę wcześniej nieprzytomny trafił na oddział intensywnej terapii. Przeprowadzono operację, lekarzom udało się powstrzymać krwotoki wewnętrzne. Pociski, w sumie dwa, ominęły kluczowe narządy i przeszły na wylot.
– Wody – powiedział i zaskoczyło go, jak piskliwy ma głos.
Pielęgniarka wzięła ze stolika kubek z rurką i podała mu. Zaczął łapczywie pić, więcej, niż mógł przełknąć. Zakaszlał, a kobieta w bieli musiała mu wytrzeć policzek serwetką.
– Trudno się pije, gdy się leży płasko. Podnieść łóżko?
Skinął głową.
Pielęgniarka nacisnęła guzik na ścianie, a zagłówek powędrował do góry. John wreszcie mógł się rozejrzeć po sali. Obok łóżka, po lewej stronie, zobaczył statyw na kółkach, a na nim leki podawane dożylnie. Doliczył się trzech przezroczystych przewodów zaopatrujących jego ciało w chemikalia poprzez wkłucia w zgięciu ręki. Piski, które słyszał, dobiegały z urządzenia nadzorującego oddychanie i zaopatrzenie w tlen.
Zasłony w dwóch oknach były cienkie i przepuszczały więcej słońca, niżby sobie tego życzył. Drzwi na korytarz też miały szybę. W górnej części drzwi prowadzących na korytarz była szyba, i to na tyle duża, że widział przez nią pilnującego go policjanta.
Powoli obrócił głowę w drugą stronę i spostrzegł jeszcze jedno łóżko. Najwidoczniej nie był tu jedynym pacjentem. Kiedy zobaczył twarz, ból w tyle głowy eksplodował na nowo.
Na łóżku – zaledwie około metra od niego – leżał człowiek, który dwadzieścia cztery godziny wcześniej przycisnął mu pistolet do karku.
Karlstad, 2009
Znowu automatyczna sekretarka. Heimer wiedział, że choć dochodzi północ, ona widzi telefony od niego. Komórkę miała chyba przyspawaną do dłoni, działała przez całą dobę. Kiedy jeden kontynent się wyłączał, przychodził czas na kolejny, ona zaś była dostępna zawsze, gdy oddziały potrzebowały swojego dowódcy.
Kiedy jednak on, jej mąż, chciał się z nią skontaktować, wolała nie odbierać. Albo używała funkcji filtrowania połączeń, czyli screenowała je, jak to się określało nowoczesnym językiem. Czasami nabierał ochoty, by pożyczyć komórkę od kogoś z kierownictwa i zadzwonić z niej do Sisseli. Tylko żeby zobaczyć, czy odbierze.
Heimer wyjrzał przez panoramiczne okno i z zaskoczeniem spostrzegł, jak ciemna jest woda. Wkrótce Emelie pojedzie z powrotem do Sztokholmu i lato oficjalnie się zakończy. Zaczął myśleć o tym, że kiedy tydzień przed midsommar odbierał córkę na dworcu, prawie jej nie poznał. Przemiana w schludną studentkę szkoły biznesu nastąpiła tak szybko, że niemal zapomniał, jak wyglądała.
Sissela oczywiście nie posiadała się z radości, gdy ubiegłej jesieni Emelie rozpoczęła studia. Dawne sprawy poszły w niepamięć, a dziedziczka rodzinnej firmy znalazła się na swoim miejscu w najlepszej ze szkolnych ław. Heimer nie był równie przekonany. Latem naprawdę się starał naprawić relację z Emelie i odzyskać jej zaufanie po tym, co się stało. Ona jednak nie chciała znów go do siebie dopuścić.
Ponownie zadzwonił do Sisseli. Dlaczego, do cholery, nie odbiera? Jeśli się dzwoni trzy razy w ciągu godziny, powinna chyba zrozumieć, że to coś ważnego?
Heimer usiadł przy wyspie kuchennej i zaczął myśleć, jak gówniany był to dzień. Rozpoczął się kłótnią już przy śniadaniu. Przez cały rok akademicki raporty ze Sztokholmu były dobre. Emelie mówiła, że zdaje egzaminy i dobrze się czuje z innymi w grupie. Zostawszy sam na sam z żoną, Heimer zaczął kwestionować rezultaty nauki. Córka odziedziczyła po nim dysleksję – sam pamiętał, jak trudno mu było nadążyć za częściami teoretycznymi na studiach architektonicznych. Sissela zbagatelizowała jego obiekcje i zapytała, dlaczego tak słabo wierzy w swoje jedyne dziecko.
Wczoraj jednak zamek z piasku runął. Znajoma z pracy Sisseli, bliska przyjaciółka rektora, wiedziała, że sytuacja Emelie budzi niepokój na uczelni. Miała dużo nieobecności i ostatnio rzadko można ją było spotkać na korytarzu. Sissela zadzwoniła do rektora i nie dała za wygraną, dopóki biedak nie wypowiedział się o jej córce bez owijania w bawełnę. Po dwóch semestrach Emelie miała zaledwie dwadzieścia cztery punkty na sześćdziesiąt możliwych. Do ostatnich dwóch egzaminów nawet nie podeszła.
Śniadanie zamieniło się w przesłuchanie z krzyżowym ogniem pytań, a Emelie została skonfrontowana ze swoimi kłamstwami. Heimer próbował uspokoić żonę, ale jej chyba wyleciało z głowy, jak źle było z Emelie w ciągu ostatnich lat. Jak niewiele brakowało, by stracili ją na dobre.
Finał poranka był taki, że Emelie zniknęła w swoim pokoju, a potem wyszła z domu z plecakiem. Chwilę później wyszła również Sissela, a on został na zgliszczach tego, co miało przypominać rodzinę. Sam miał posprzątać po innych. Jak zwykle.
Spędził przedpołudnie w piwnicy z winami i próbował zaprowadzić tam trochę porządku. Przez ostatnie miesiące zaniedbywał inwentaryzację, a przecież ze względu na kwestie ubezpieczeniowe musiał mieć aktualną listę butelek. Terapia podziałała i kiedy sznurował buty, żeby przebiec przewidziane w programie treningowym dwanaście kilometrów, czuł się lepiej.
Lepsze samopoczucie nie trwało jednak długo. Po obiedzie, który ugotował i zjadł w samotności, pękła ostatnia iluzja w kwestii nowego życia córki. Heimer wszedł do jej pokoju. Nie zamierzał myszkować. Chciał tylko przez chwilę w nim pobyć. Robił tak czasem, odkąd się przeprowadziła do Sztokholmu. Żeby sobie przypomnieć, że kiedyś byli oni dwoje kontra reszta świata.
Górną szufladę szafki pod biurkiem wysunął odruchowo. Nie była dokładnie zamknięta i tak naprawdę chciał tylko ją poprawić. A przynajmniej tak to sobie tłumaczył. W każdym razie wyciągnął szufladę i jego uwagę natychmiast przyciągnął stos starych prac domowych. To, że znajdowały się w tym miejscu, wyglądało podejrzanie. Podniósł papiery i znalazł torebkę z białym proszkiem.
Została tylko odrobina na dnie. Nabrał ją na palec wskazujący, położył proszek na języku i natychmiast wyczuł chemicznie gorzki smak kokainy.
Od tego czasu dzwonił do córki co najmniej osiem razy, ale nie mógł się z nią połączyć. Przeczuwał to gdzieś na skraju świadomości, ale nie chciał widzieć. Nowa Emelie była zbyt idealna. Terapeuci z ośrodka raz za razem przypominali, że wyjście z choroby psychicznej trwa długo, a droga często jest najeżona przeciwnościami. Jednak dla jego córki pobyt w Björkbacken wydawał się cudowną kuracją. Wkroczyła tam agresywna dziewiętnastolatka, którą ciągnęło do narkotyków, a wyszła dziewczyna, która zdała do szkoły biznesu i chciała się angażować w rodzinną firmę. Wszystko w zaledwie sześć miesięcy.
Heimer wstał od wyspy kuchennej i zaczął bez konkretnego celu chodzić po domu. Podeszwy jego skórzanych butów skrzypiały na konserwowanym białym mydłem parkiecie z długich desek. Czuł się jak jedyny człowiek na najbardziej wyludnionej z imprez. Ubrany zbyt elegancko, w koszulę i marynarkę, podczas gdy równie dobrze mógłby biegać w kapciach i szlafroku. Przecież nikogo tu nie było.
Przebrał się w beżowe chinosy i czarną koszulkę polo, którą kupił w Mediolanie. Koszulka dobrze leżała na jego muskularnym, żylastym torsie. Zawdzięczał go bieganiu. Niewielu mężczyzn, którzy skończyli czterdzieści osiem lat, było w takiej formie. Wprawdzie linia włosów się cofnęła, a na skórze wokół oczu pojawiły się zmarszczki, ale lubił swoją twarz, starzała się z godnością.
Bywało, że po kryjomu kupował „Svensk Damtidning” po tym, jak razem z Sisselą byli na jakiejś premierze w Sztokholmie. Uwielbiał to, że jest jedną z osób na zamieszczonych tam zdjęciach, i porównywał siebie i Sisselę z innymi parami w tym samym wieku. Jeśli chodziło o emanowanie autorytetem i dobrym smakiem, Bjurwallowie stanowili duet trudny do pobicia.
Wrócił do kuchni. Zrobił sobie kanapkę, ale nie był w stanie zjeść choćby połowy. Myślami wracał do Emelie i jej możliwego miejsca pobytu. Była bardzo rozzłoszczona, gdy rano wychodziła z domu, on zaś chciał mieć szansę z nią porozmawiać. W spokoju, kiedy najgorsza złość minie.
Ponownie wszedł do pokoju córki i usiadł na łóżku. Uderzyła go myśl, w jak małym stopniu nowa Emelie pasuje do tej dawnej. Białe bluzki i kaszmirowe swetry wisiały na wieszakach obok czarnych bluz z kapturem i T-shirtów z nazwami grup muzycznych. Torba Burberry stała na podłodze obok żółtego plastikowego pudełka z płytami winylowymi. Największy kontrast ze wszystkiego stanowił wysłużony macbook w skórzanym etui leżący obok peceta wielkiego jak wieżowiec, z trzema monitorami i zestawem słuchawkowym godnym pilota myśliwca.
Zdjęcie nad biurkiem wisiało jak przypomnienie o innych czasach. Grupowe zdjęcie Striker Chicks z pierwszych zawodów podczas Dreamhack w Jönköping. Emelie stała pierwsza z prawej i była o pół głowy wyższa od pozostałych dziewczyn z drużyny. Jasne włosy miała ufarbowane na ciemny kolor i ostrzyżone krótko na pazia. Jej makijaż był mocniejszy, a w górnej wardze tkwiły dwa kolczyki, które tak bardzo wyprowadzały Sisselę z równowagi.
Heimer odwrócił wzrok od zdjęcia. Chciał wyjść i znów pobiegać. Po prostu opróżnić ciało z energii i poczuć w ustach smak krwi. Zapomnieć o pozbawionej kręgosłupa amebie, którą był – choćby tylko na chwilę.
Nagle usłyszał odgłos otwieranych drzwi na dole. Potem głuche uderzenie torby stawianej na klinkierowej podłodze i podzwanianie zahaczających o siebie wieszaków na drążku pod półką w przedpokoju. W końcu zaś dobiegły go zmęczone kroki na schodach.
– Mógłbyś podać mi szklankę wody, skarbie?
Heimer wyszedł do kuchni, żeby powitać Sisselę. Zobaczył, jak zdejmuje buty na obcasie i opada na kanapę w sąsiednim salonie. Ledwo wyczuwalnie plątał jej się język. Wystarczająco jednak, aby zauważył, że piła.
– Pewnie – odpowiedział, starając się nie pokazać, jak bardzo jest zirytowany tym, że nie mógł się do niej dodzwonić przez cały wieczór. Emelie potrzebowała ich wsparcia, więc wszczynanie kolejnej kłótni byłoby głupotą.
Wcisnął szklankę w zagłębienie w drzwiach lodówki. W miarę jak spływała do niej zimna gazowana woda, obserwował siedzącą na kanapie żonę. Włosy w kolorze platynowego blond, z krnąbrnym pasmem, które nie chciało leżeć na swoim miejscu za uchem. Nos o arystokratycznym kształcie – wiedział, że jest z niego bardzo zadowolona. I wreszcie broda, którą nieco za często pocierała. Przy ostatnim zabiegu lekarz zbyt mocno naciągnął jej skórę. Narzekała, że nie wygląda to naturalnie u kobiety po czterdziestce. Heimer nic wtedy nie mówił, ale myślał, że o to właśnie chodzi w chirurgii plastycznej. Jeśli Sissela chciała wyglądać naturalnie, mogła mieć nadal dawną brodę.
Postawił szklankę wody na podkładce, dla ochrony stolika przy kanapie.
– Dziękuję – powiedziała Sissela i opróżniła połowę jednym haustem. – Przepraszam za spóźnienie. Spotkanie się przeciągnęło i zupełnie zapomniałam, że po nim miała być degustacja wina. Przyniosłam ci kilka butelek. Nowy chłopak z zarządu ma udziały w gospodarstwie w Afryce Południowej i kiedy opowiedziałam mu o twoim zainteresowaniu winem, chciał koniecznie sprezentować ci skrzynkę.
– Pozdrów i podziękuj – odparł Heimer i usiadł w fotelu Lamino.
Nie cierpiał, kiedy jego żona robiła takie rzeczy. Jakim prawem sądziła, że butelki od jakiegoś tam handlarza koni zasługują na miejsce w jego piwnicy. Czy nie rozumiała, z jaką troską uzupełniał kolekcję, i że ta niewielka ilość miejsca, która została, była bardzo istotna ze względu na tych kilka bordeaux, które miał nadzieję kupić na aukcji win w Sotheby’s tej jesieni?
– Czy dziś wieczorem odzywała się do ciebie Emelie? – zapytał.
– Nie – odparła Sissela. – Nie ma jej w domu?
Pokręcił głową. Żona podciągnęła nogę i zaczęła masować swoją stopę. Heimer próbował sobie przypomnieć, kiedy przestała go prosić, aby to dla niej zrobił po długim dniu pracy w niewygodnych butach.
– Nie czuje się dobrze – oznajmił i wstał.
Gestem dał znać, że też powinna wstać, i razem weszli do pokoju córki. Wysunął szufladę i wskazał woreczek z resztkami kokainy.
– Czy to jest to, co myślę? – spytała Sissela.
Skinął głową.
– Czuję się oszukana – podjęła po chwili ciszy. – Najpierw te wszystkie kłamstwa na temat szkoły, a teraz to. Przecież obiecała, że z tym skończy.
– Byliśmy naiwni. Powinniśmy zrozumieć, że to nie nastąpi tak łatwo.
– Chcesz powiedzieć, że ja byłam naiwna. Przecież sam nigdy nie wierzyłeś w to, że z nią naprawdę jest lepiej.
Właśnie o to mu chodziło. Nie podobało mu się jednak, że żona sama wyciągnęła ten wniosek, wolałby ją na niego naprowadzić.
– Nie odbiera komórki – rzekł. – Wyjdę jej poszukać.
– Czy to naprawdę rozsądny pomysł? – spytała Sissela. – Z pewnością niedługo wróci i chciałabym, abyśmy oboje byli wtedy w domu. Emelie chętniej słucha ciebie niż mnie.
Nieprawda, pomyślał. Tak było, ale przed pobytem w Björkbacken.
Jak zwykle zostawił decyzję Sisseli. Zaczęli pić herbatkę rumiankową, bo twierdziła, że koi nerwy. Kiedy minęła pierwsza, a córka nadal się nie zjawiła, Sissela poszła do sypialni się położyć. On skulił się na kanapie i naciągnął na siebie koc. Jeśli Emelie będzie chciała przemknąć obok niego, obudzi się. Obiecał sobie, że naprawdę spróbuje z nią porozmawiać. Gdzieś tam wciąż była dawna Emelie. Ta, która mu ufała. Tym razem miał zamiar jej nie zawieść.
Baltimore, 2019
Miejsce, w którym wcześniej leżał mężczyzna, było puste. Łóżko zostało zabrane, a przyrządy wcześniej podłączone do ciała stały wyłączone na wózku przy ścianie.
John ponownie stracił przytomność, gdy twarz tego mężczyzny przypomniała mu, dlaczego znajduje się w szpitalu. Za oknami panował już mrok. Dzień przeszedł w wieczór lub wręcz w noc. Nie wiedział – w sali brakowało zegara.
Weszła pielęgniarka. Stanęła przy łóżku i spojrzała na niego z niepokojem. Twierdziła, że utraty przytomności nie mają związku z ranami postrzałowymi tułowia, i chciała sprowadzić lekarza. John zaczął protestować. Kark już go nie bolał, a bólami klatki piersiowej zajęła się morfina. Po pewnym wahaniu kobieta ustąpiła.
– Co się stało z tym człowiekiem, który leżał obok mnie? – spytał.
– Znów jest operowany. Za pierwszym razem nie do końca się udało, więc chirurg postanowił przeprowadzić kolejny zabieg – odparła i się zawahała.
Może powiedziała zbyt wiele na temat innego pacjenta. W szpitalu obowiązywała ścisła tajemnica zawodowa. John zaczął się zastanawiać, ile pielęgniarka tak naprawdę wie o człowieku, którym się opiekuje. W szpitalu Johnsa Hopkinsa policyjna straż przed drzwiami nie była na porządku dziennym.
Kiedy obiecał, że naciśnie alarm, jeśli będzie miał zawroty głowy, pielęgniarka życzyła mu dobrej nocy. Poczekał, aż wyjdzie z pokoju, a potem zamknął oczy. Fragmentaryczne wspomnienia zdarzeń z portu w Baltimore utworzyły zrozumiałą całość, gdy tylko zobaczył twarz tego człowieka. Mimo że organizm protestował, a ból z tyłu głowy znów zaczął pulsować, zmusił się, aby wrócić do kontenera, w którym – był o tym przekonany – jego życie dobiegnie końca.
Był tam Abaeze razem z resztą znajomych osób. No i oczywiście Ganiru. Zawsze Ganiru. To on wezwał ich na spotkanie i przeprowadził przez labirynt kontenerów do północnej części portu. Potem stanął przed jednym z nich i przeciął blokadę, a ciężkie drzwi się otworzyły.
Dał znak stojącemu najbliżej Abaezemu, że ma wejść. Za nim podążyli John i pozostali. Ustawili się pod ścianami i patrzyli, jak Ganiru próbuje zamknąć za sobą drzwi. Mechanizm zamka stawiał opór, ale kiedy pomógł sobie biodrem, bolec wskoczył na właściwą pozycję, a mały promyk wczesnowiosennego słońca, który wciąż sączył się do środka, został na zewnątrz.
Sekundę później włączyło się słabe oświetlenie w suficie kontenera. John podniósł wzrok i zobaczył wiszącą na haku lampę roboczą. Ganiru zrobił kilka kroków przed siebie i sięgnął po źródło światła. Zdjął je z haka i trzymał przed sobą na wysokości klatki piersiowej. Zimny, biały blask oświetlił jego twarz od dołu i nadał mu wygląd złowrogiej zjawy.
– Siadajcie.
John zerknął na pozostałych. Dziwnie się czuł, opadając na brudną posadzkę.
– Siadajcie – powtórzył Ganiru.
Tym razem mężczyźni posłuchali i oparli się plecami o skorodowane stalowe ściany. John poczuł przez koszulę chłód metalu.
– O co tu chodzi? – zapytał Abaeze.
Gdyby John powiedział do Ganiru coś podobnego, w odpowiedzi dostałby po pysku. Jednak z Abaezem sprawa wyglądała inaczej. Był z nimi dłużej i miał inną pozycję w grupie.
– Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiem, ale któryś z was sypie.
John poczuł ulgę, że jego twarz jest skryta w mroku i nie mogła niczego zdradzić, gdy Ganiru wypowiedział te słowa. Wiele razy widział w wyobraźni ogromne łapska szefa na swojej szyi. Kciuki wciśnięte tuż pod jabłkiem Adama i napierające, aż całkowicie odetną powietrze.
– Jesteś tego pewien? – spytał Abaeze, tym razem ciszej.
– Na sto pieprzonych procent. Mieliśmy problem z dostawami, zatrzymała je DEA. Uznałem więc, że porozmawiam z wami o sfałszowanej partii, która miała nadejść drogą lotniczą. Zgadnijcie, które pudła otworzyły te świnie.
Ganiru przesunął lampą przed oczami swoich ludzi, jakby to była pochodnia. Przechodził od twarzy do twarzy i zatrzymywał się na kilka sekund przed każdym.
– Jeśli ktoś chce coś powiedzieć, to teraz jest dobra okazja – wycedził.
Kiedy ciemne oczy minęły Johna, spróbował podnieść dłoń do czoła, żeby otrzeć pot. Dłoń odmówiła posłuszeństwa. Sygnały z mózgu nie docierały do celu, system zawiódł gdzieś wewnątrz ciała.
Znowu Ganiru. Ryk odbijał się echem wewnątrz kontenera.
– Odpowiadać, do kurwy nędzy!
Kiedy nikt się nie odezwał, Ganiru wyszarpnął pistolet z kabury, którą miał pod marynarką, i położył go przed sobą na posadzce. Wprawił go w ruch i pistolet zaczął się obracać wokół własnej osi. John podążał wzrokiem za wirującą lufą. Prędkość stopniowo malała, a pod koniec jego szanse wyglądały kiepsko. W ostatniej chwili lufa postanowiła jednak go ominąć i znieruchomiała przed jednym z pozostałych mężczyzn.
Ganiru podniósł broń, schował ją do kabury i odwiesił lampę roboczą na hak w suficie. Potem podciągnął człowieka, który przegrał w obłąkańczą ruletkę, i zaciągnął go do drzwi. Wolną ręką otworzył kontener i pchnął tak mocno, że człowiek ten upadł na asfalt za drzwiami.
Ganiru z powrotem odwrócił się do ludzi w środku. Wyglądał już na spokojniejszego. Uśmiechnął się ostrożnie, jakby zabawa z pistoletem nie była tak do końca na poważnie.
– Co dziesięć minut będę strzelał do któregoś z was, dopóki się nie dowiem, kto sypnął – powiedział i wyszedł.
W uszach Johna rozległ się huk zamykanych ciężkich drzwi. Oświetlenie ponownie zostało zredukowane do białego blasku lampy roboczej. Sekundę później za ścianą kontenera oddano dwa szybkie strzały.
Cisza, która potem nastała, była absolutna. Jakby wszyscy mężczyźni w czterech blaszanych ścianach wstrzymali oddech i żaden nie chciał pierwszy wypuścić z płuc powietrza. W końcu milczenie stało się tak przytłaczające, że ten, który stał najbliżej drzwi, i tak otworzył usta.
– Spokojnie, nikt nie jest ranny – rzekł. – Te pociski tkwią w ziemi. Za cholerę nie wierzę w tę historię o przerwanych dostawach. Nikt z nas nie byłby chyba tak kurewsko głupi, żeby sypnąć, nie? Ganiru zawsze miał paranoję, tylko nas sprawdza.
John był prawie gotów mu uwierzyć. Słowa te tak uspokajały, tak pocieszały. Wkrótce wszystko się zakończy i razem będą się z tego śmiali. Szef zaprosi na drinka w tej obskurnej knajpie przy Patterson Park, którą prowadzi jego kuzyn.
John spróbował poprosić mózg, by znów uniósł prawe ramię. Połączenia nerwowe w dalszym ciągu strajkowały.
– A co ty sądzisz, Abaeze? Przecież go znasz – odezwał się głos z ciemności kawałek dalej.
Abaeze wyglądał na mocno skupionego i tylko wzruszył ramionami. Jakby nie obchodziło go nic, tylko własne myśli.
Nagle mechanizm zamka huknął ponownie. Drobna wiązka światła dziennego wpadła do środka i poszerzyła się, gdy drzwi otwarto do połowy. Coś zostało wepchnięte do kontenera i światło z powrotem zniknęło. Zza stalowej ściany dobiegł stłumiony głos Ganiru:
– Zostało pięć minut.
John patrzył na kilku mężczyzn, którzy poderwali się na nogi i stanęli w półkolu wokół leżącego na posadzce ciała. Ktoś zaczął nim potrząsać, aby sprowokować reakcję. Na początku ostrożnie, a potem coraz mocniej. Głowa przechyliła się na bok i między parą nóg jednego ze stojących John dostrzegł spoglądające na niego oko. W miejscu drugiego widniał zakrwawiony oczodół.
Mężczyzna, który chwilę wcześniej próbował uspokoić grupę, poczłapał do przeciwległego rogu kontenera i zaczął głośno wymiotować. Po ciasnym pomieszczeniu rozniosła się gryząca woń soku żołądkowego i częściowo strawionej fajity.
Kilku mężczyzn zaczęło krzyczeć i obwiniać się nawzajem o to czy tamto. John siedział dalej jak przyklejony do posadzki i usiłował w jakiś sposób uporządkować myśli. Wciąż zmieniały tor i nie dało się ich połączyć w zrozumiałą całość.
Abaeze stanął na środku i rozdzielił dwóch mężczyzn, którzy zaczęli się bić. Pewnie zrozumieli, że jedynym człowiekiem, który ma szansę powstrzymać Ganiru, jest Abaeze.
– Kiedy wróci, opowiem, kto sypnął. Nigdy sobie nie wybaczę, że jeden z nas musiał umrzeć, zanim dodałem dwa do dwóch – powiedział i usiadł z powrotem.
Pozostali mężczyźni poszli w jego ślady. W kontenerze zapadła osobliwa cisza. Przerażeni mężczyźni siedzieli pod ścianą i unikali patrzenia sobie w oczy. W końcu ktoś odważył się zadać pytanie.
– Kto to taki?
Abaeze pokręcił głową.
– Kiedy przyjdzie Ganiru – odparł.
John zastanawiał się, jak duża część chaosu wirującego w jego głowie jest widoczna na zewnątrz. Oddech miał tak szybki i płytki, że z pewnością sapał jak dziecko z gorączką. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi. Każdy miał dość swoich spraw i przeprowadzał kalkulację. W razie wskazania będzie to ich słowo przeciwko słowu Abaezego. Komu uwierzy Ganiru?
Drzwi kontenera otworzyły się znowu, a ich oprawca bez trudu przestąpił nad leżącym na podłodze trupem. Na pewno zauważył, że spojrzenia wszystkich powędrowały do Abaezego.
– Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytał.
Abaeze się nie wahał. Jego głos był silny i ociekał pogardą.
– To on sypie – oznajmił i wskazał.
John spostrzegł, że palec jest wymierzony w niego, i natychmiast poczuł na sobie spojrzenia mężczyzn. W ich oczach była nie tylko nienawiść, ale i szczypta ulgi. Jeśli przegra, oni wygrają. Pierwszą nagrodą była łaska, która pozwoli obudzić się następnego dnia.
Skąd jednak Abaeze mógł to wiedzieć? O ile w ogóle wiedział. Równie dobrze mógł wybrać kogoś na chybił trafił, żeby samemu uniknąć oskarżenia. John był z nimi najkrócej, już samo to czyniło z niego odpowiednią ofiarę.
– Jesteś pewny? – zapytał Ganiru.
– Tak. Jednego razu zostawił w samochodzie telefon, kiedy poszedł się odlać. Przychodziły do niego podejrzane wiadomości. Wtedy ich nie rozumiałem, ale teraz już wiem, o co chodziło – oznajmił i strzyknął śliną w kierunku zdrajcy.
John utkwił wzrok w plamie śliny kilkadziesiąt centymetrów od swoich stóp. Poczuł mdłości, ale udało mu się nad nimi zapanować. Czy Ganiru naprawdę to kupi? Czy serio uwierzy, że agenci kontaktują się w ten sposób ze swoimi zleceniodawcami?
Najwyraźniej tak, bo wycelował w niego pistolet.
– Łamiesz mi serce. Tę niewielką część, która z niego została.
John chciał się bronić. Nawciskać temu psychopacie tyle kitu, że już nigdy potem nikomu by nie uwierzył. Jednak język miał sparaliżowany, tak samo jak resztę ciała. Nie mógł wykrztusić ani słowa.
– Pozwól mi to zrobić – powiedział Abaeze. – Lepiej prześpię dzisiejszą noc, jeśli będę mógł zgasić tego gnojka.
Ganiru pokiwał głową z aprobatą.
– Jasne. Jest twój.
Abaeze gwałtownie poderwał Johna z podłogi. Taka upokarzająca śmierć. Człowiek wyćwiczony w działaniu pod presją dawał się prowadzić na rzeź jak bezwolne zwierzę. Ganiru przytrzymał drzwi, żeby Abaeze mógł go wyciągnąć na zewnątrz. W pewnym sensie przyniosło to Johnowi ulgę – nie umrze wewnątrz kontenera. Ostatni oddech będzie przynajmniej wypełniony świeżym powietrzem.
– Na kolana – rozkazał Abaeze.
John poczuł pchnięcie, podparł się dłońmi. Stał teraz na czworakach plecami do niego. Pomyślał, że to dobrze, iż reszta mężczyzn została w kontenerze. Śmierć była prywatną sprawą, nie chciał dzielić z nimi ostatniej chwili.
Odwrócił się i zobaczył, że Ganiru podaje mu pistolet. Usłyszał metaliczny odgłos, kiedy Abaeze odbezpieczył broń. Lufa pistoletu wcisnęła się w tył głowy i zmusiła twarz do zetknięcia się z ziemią. John śledził wzrokiem szczelinę w asfalcie, dopóki nie zniknęła pod jeszcze jednym kontenerem.
Tak wyglądał koniec, ostatni rozdział. Był o tym przekonany.
Wewnętrzny film znieruchomiał, gdy John usłyszał dźwięk naciskanej klamki. Otworzył oczy i zobaczył policjanta na korytarzu, pomagającego pielęgniarce przejechać łóżkiem przez drzwi. To na pewno Abaeze wrócił z operacji. John natychmiast zaczął szukać oznak ruchu, ale mężczyzna nie wydawał się przytomny.
Pielęgniarka zatrzymała łóżko obok łóżka Johna i podłączyła czujniki pilnujące stanu pacjenta. Chwilę później piknął jej pager i zostawiła Johna samego ze śpiącym Abaezem.
John przyjrzał się ciężkiemu ciału, ledwo mieszczącemu się w łóżku. Ten człowiek miał prawie dwa metry wzrostu i ważył sporo ponad sto kilogramów. Skóra na jego twarzy była tak czarna, że wręcz granatowa. Nos wyglądał na szerszy, a zmarszczki na policzkach były głębsze, niż wydawało się wcześniej. Grube ręce spoczywające na kołdrze nie miały żadnych zdeformowanych po siłowni mięśni. Siła tego mężczyzny była opakowana w warstwę tłuszczu, ale to nie czyniło jej mniej imponującą. John rozumiał, dlaczego Ganiru był nim tak zachwycony. Ludzie, którzy mieli problem ze spłatą długów, najczęściej znajdowali ukryte rezerwy, kiedy przy stole negocjacyjnym pojawiał się Abaeze.
Nagle z obwisłych ust dobyło się kaszlnięcie. John się wzdrygnął. Potem rozbrzmiały kolejne i nie ulegało wątpliwości, że jego sąsiad z łóżka obok odzyskuje przytomność.
John rozważał, czy wezwać pielęgniarkę, ale zawahał się, gdy Abaeze otworzył oczy i odwrócił ku niemu twarz. Dopiero po kilku sekundach olbrzym zrozumiał, na kogo patrzy. Uśmiechnął się słabo i powiedział:
– Czyli jednak żyjesz.
John odwzajemnił uśmiech.
– Tak. I obaj wiemy, komu to zawdzięczam.
Karlstad, 2009
Heimer spróbował świeżo wyciśniętego soku i stwierdził, że pomarańcze nie są dość dobre. W sklepie mieli teraz nową odmianę, nie tak słodką jak poprzednia. Wypłukał wyciskarkę, napełnił dwie szklanki i podał je żonie siedzącej przy wyspie kuchennej. Zwykle jedli śniadania w tym miejscu, bo tylko tu padało światło również ze wschodu. W dniach dobrej pogody widzieli słońce wschodzące nad wierzchołkami drzew.
Okno zostało dorysowane do projektu w ostatniej chwili i Heimer cieszył się, że postawił na swoim. Posiadłość mieściła się nad jeziorem Wener, więc wydawało się naturalne, żeby z każdego pomieszczenia rozciągał się widok na wodę. Jednak Värmlandia to nie tylko jeziora, ale również lasy. Heimer był zadowolony z tego sformułowania. Użył go do przekonania firmy budowlanej, aby jeszcze raz skorygowała projekt. W zamian obiecał, że to ostatnia zmiana wpływająca na umiejscowienie rur i ścian nośnych. Złamał tę obietnicę już następnego dnia, bo obudził się z nową wizją głównej sypialni z własną łazienką.
Nigdy wcześniej nie czuł się tak dobrze jak wtedy, kiedy budowali dom, a tym razem Sissela wyjątkowo usunęła się z drogi. To on był architektem z wykształcenia, szanowała to. Nawet jeśli od wielu lat nie pracował, wciąż się na tym znał.
Heimer spojrzał na żonę unoszącą do ust szklankę soku. Jej dłonie wyglądały staro. Na tę część ciała nic nie mogli poradzić chirurdzy plastyczni ani drogie kremy. Jeśli chce się znać wiek kobiety, wystarczy się przyjrzeć jej dłoniom. To równie pewne jak datowanie radiowęglowe.
Zaczął znów myśleć o Emelie.
Jego myśli mogły podążać w innych kierunkach tylko przez krótkie momenty, potem znów wracały do niej. Czuł się tak, jakby ktoś umieścił mu klatkę piersiową w imadle i powoli obracał pokrętła, zwiększając nacisk. Zaczął tęsknić za torem biegowym. Chciał pobiec tak szybko i daleko, aż poczuje w ustach smak krwi. Ogłuszyć mózg za pomocą kompletnego wycieńczenia fizycznego.
– Jest wpół do jedenastej – powiedziała Sissela. – Musimy coś zrobić.
Jej głos był cichy, ale zdecydowany.
– Ten sok – odezwał się Heimer. – Nie wydaje ci się, że jest z nim coś dziwnego?
– Heimer, to nie w porządku. Kokaina w jej pokoju…
– Na pewno niedługo Emelie się odezwie.
– Martwię się, że znów zrobiła sobie krzywdę. Może jest z Mangem, latem spędzali ze sobą dużo czasu. Zadzwonię do Hugona.
Heimer patrzył, jak jego żona znika w bibliotece z telefonem komórkowym w ręku. Dyrektor finansowy Hugo Aglin jako jedyny z zarządu AchWe czasem rozmawiał z nim tak naprawdę. Wybudował dom niedaleko od nich i kilka razy prosił o radę, a Heimer ochoczo doradzał. To, że ktoś z firmy myślał, iż jest zdolny do czegoś oprócz wydawania pieniędzy żony, należało do rzadkości. Większość traktowała go jak Sissela – ze sztucznym entuzjazmem podchodziła do jego ekscentrycznych zainteresowań. Zachęcające oklaski dla dziecka, a potem zamknięcie drzwi, bo dorośli muszą porozmawiać. Z nich wszystkich tylko Hugonowi pokazał piwnicę z winami. Pozostali nie umieliby odróżnić Barolo Riserva od soku owocowego, więc nie było po co ich tam zapraszać.
Zadowolenie Sisseli z tego, że Emelie zaczęła częściej przebywać z synem Hugona, nie było takie trudne do zrozumienia. On był pod każdym względem bardziej odpowiednim towarzystwem niż dziewczyny ze Striker Chicks obejmujące się ramionami na zdjęciu w pokoju córki. Sissela nazywała je pogardliwie nerdami, kiedy Emelie nie słyszała. Jeśli chodziło o Heimera, nie wiedział, co tak naprawdę sądzić na temat Mangego Aglina czy też Magnusa, jak naprawdę brzmiało jego imię. Ze swoimi tłustymi, zaczesanymi do tyłu włosami niewątpliwie pomagał Tynäs zasłużyć na epitet The Hämptons.
Sissela zdenerwowała się, kiedy dziennikarz „Nya Wermlands-Tidningen” dodał dwie kropki nad „a” w nazwie amerykańskiej dzielnicy bogaczy i w ten sposób – jak uważała – ośmieszył ich okolicę. Z kolei Heimer był zdania, że dziennikarz dokonał zabawnej obserwacji. Na małym cyplu, otoczonym z obu stron wodami jeziora Wener, mieszkał w końcu właściciel gazety.
Poza tym najbardziej prominentnym mieszkańcem przylądka Tynäs był król muzyki tanecznej z kilkoma milionami sprzedanych płyt na koncie. Heimera bawiło, że kupili sąsiednią posesję i wybudowali dom, przy którym pokaźna willa piosenkarza przypominała zwykły domek letniskowy. Ten nie protestował, ale w czasie budowy, kiedy wymieniali pozdrowienia w sklepie spożywczym, w jego zazwyczaj aksamitnym barytonie dało się słyszeć napięcie.
Rubryka w gazecie nosiła tytuł Różne światy i opisywano w niej nie tylko zamożną część Hammarö w okolicy Karlstad, ale także tereny wokół zakładów w Skoghall. Tam układ społeczno-ekonomiczny wyglądał inaczej, a mieszkańcy musieli znosić woń siarczanów z produkcji masy papierowej.
Odległość między Tynäs a Skoghall nie była duża, wynosiła niecałe dziesięć kilometrów. Jednak po wielu latach mieszkania na Hammarö Heimer wiedział, że odległość tak naprawdę jest większa. Oba te miejsca były jak planety w różnych układach słonecznych.
Ledwo skończył sprzątać po śniadaniu, kiedy żona wróciła z biblioteki.
– Mange nadal śpi, ale Hugo obiecał, że porozmawia z nim, jak tylko się obudzi. Wygląda na to, że młodzi mieli wczoraj domówkę i bardzo możliwe, że Emelie tam była. Stwierdził, że nie mamy się czego obawiać.
Sissela miała teraz spokojniejszy głos – bardziej jak dyrektor zarządzająca, a mniej jak zmartwiona mama. Heimer uznał, że to odpowiedni moment, aby zostawić ją na chwilę samą. Czuł, że musi urządzić sobie tę przebieżkę. Ciało i głowa jej potrzebowały.
Kwadrans później rozpoczął zwyczajową rundkę. Upewnił się, że nowy zegarek Garmin ma kontakt z satelitami i rejestruje uderzenia serca. Potem wcisnął słuchawki do uszu i włączył odtwarzacz MP3. Tego dnia zamierzał przebiec krótszy dystans, więc powinien dać sobie radę z utrzymaniem tempa 3.40.
Pierwszy długi odcinek pod górę pojawił się już po ośmiuset metrach. Był to punkt przełomowy. Kiedy Heimer miał dobre dni, cieszył się siłą własnych nóg – tym, jak odrywają się od ziemi i prowadzą go pod górę. W inne dni przy końcu wzniesienia zaczynał się wydzielać kwas mlekowy. Wtedy Heimer wiedział, że czeka go zmaganie z własnym ciałem.
Zerknął na zegarek i odczytał, że pierwszy kilometr jest już za nim. Organizm reagował dobrze, mimo że Heimer myślał o Emelie. A może właśnie dzięki temu. Niepokój go napędzał. Heimer czuł, że musi zadać sobie cierpienie, balansować tak blisko granicy, jak tylko się da. Widział w tym jedyną szansę na uciszenie myśli.
Kiedy wzniesienie zostało już pokonane, szeroka ścieżka prowadziła w lewo i dalej wzdłuż jeziora. To był ulubiony odcinek Emelie. Twierdziła, że z powodu widoku na Wener w dole. Lubił się z nią drażnić i mówić, że chodzi bardziej o to, iż ten odcinek jest łatwy i pozwala dojść do siebie po biegu pod górkę.
Kochał ich żargon związany z bieganiem. Na początku musiał ją zmuszać. Każdy kilometr na torze mógł zostać wymieniony na dwadzieścia minut przed komputerem. Zaakceptowała ten układ, kiedy obiecał, że każdego dnia będzie przez chwilę patrzył, jak gra.
Otworzyło mu to oczy. Nie miał pojęcia, co to jest Counter-Strike, dopóki Emelie nie wprowadziła go w tajniki gry. Zasady były proste. Dwie drużyny, po pięć osób każda. Jedni grali terrorystów, a drudzy antyterrorystów. Wszystko działo się w wirtualu, w tempie, które początkowo przyprawiało go o ból głowy, ale potem zaczęło fascynować. Szybko zrozumiał, że Emelie i jej koleżanki z drużyny Striker Chicks są zdolne i zdążyły wyrobić sobie dobrą opinię na stronach poświęconych e-sportowi.
– Jak myślisz, co powiedziałaby mama, gdybym grała w tenisa równie dobrze jak w Counter-Strike’a? – zapytała Emelie, kiedy po raz pierwszy przebiegła z nim dwa pełne okrążenia i zarobiła prawie pięć godzin gry.
Te słowa trafiły do niego. Wiedział dokładnie, co zrobiłaby wtedy Sissela – dałaby znać całemu światu, że jej córka jest przyszłą gwiazdą, i sprowadziłaby ze Stanów prywatnego trenera.
W tamtej chwili Heimer postanowił wyrobić sobie nową opinię o grze. Jego córka znalazła coś, co kochała, a do niego należało wspieranie jej w tym. Po prysznicu polecił jej zadzwonić do koleżanek ze Striker Chicks i poprosić, żeby wpadły. Potem zawiózł całą ekipę do sklepu z elektroniką Elgiganten i poinstruował, że mają napełnić samochód wszystkim, czego potrzebują, aby lepiej grać. Pokrył koszty.
Ależ na niego patrzyła, kiedy zamykał bagażnik z górą elektroniki. Zachował w pamięci tę chwilę i traktował ją niczym najcenniejszy skarb. To jednak było kiedyś. Tego lata córka nie wybiegła z nim na tor ani razu.
Zegarek zapiszczał ponownie i zwrócił jego uwagę na tempo biegu. Kilometr w trzy minuty i pięćdziesiąt osiem sekund. Za słabo. Myśli o Emelie sprawiły, że zgubił rytm. Zmusił się do przyspieszenia.
Kiedy wrócił po biegu, zobaczył, że Sissela ma gości. Hugo Aglin stał obok niej przy wyspie kuchennej i pokazywał jej coś na laptopie. Może było to tylko światło z ekranu, ale odniósł wrażenie, że twarz żony wygląda wyjątkowo blado.
– Przepraszam, Hugo, że nie witam się z tobą jak trzeba, ale jestem cały mokry. – Heimer uniósł ręce w powietrze, żeby zilustrować, jak lepkie ma dłonie.
– Musisz to zobaczyć – powiedziała Sissela. Tak mocno zaciskała usta, że jej głos nabrał ostrego brzmienia.
– To zdjęcie z profilu Emelie na Facebooku – wyjaśnił Hugo. – Mange mi je pokazał, kiedy zapytałem, czy wie, gdzie ona jest.
Heimer miał tylko niewyraźne pojęcie, czym jest Facebook. Słyszał, jak Emelie o nim rozmawia, i zrozumiał, że to coś w rodzaju tablicy ogłoszeń dla przyjaciół w sieci. Podszedł do wyspy kuchennej i zwrócił uwagę, że jego skarpetki zostawiają na parkiecie mokre ślady.
Hugo obrócił do niego ekran, żeby zobaczył. Było tam przedramię Emelie z dziwnym tatuażem, z którego robiła taką tajemnicę. Wzór składał się z trzech kwadratowych pól, z których dwa miały w sobie znaczek w kształcie litery V.
Heimer zobaczył go przez przypadek tuż po tym, jak córka wróciła z Björkbacken. Próbował ją namówić, żeby wyjaśniła, co oznacza. Stawiała opór, ale w końcu wykrztusiła, że to bucket lista. Trzy rzeczy, które obiecała sobie zrobić przed śmiercią. Kiedy zapytał, jakie to rzeczy, pokręciła głową i odparła, że nie zamierza tego nikomu mówić.
– Widzisz? – Sissela wskazała trzeci kwadrat, który wcześniej był pusty. Tutaj się pocięła. Wycięła ostatni znak bezpośrednio w skórze.
Baltimore, 2019
Uderzyło go, że nie wie, jak się nazywa człowiek, który uratował mu życie. Dla Johna był to Abaeze, prawa ręka Ganiru i posłuszny żołnierz nigeryjskiej siatki narkotykowej. Prawda była jednak inna. Zrozumiał to sekundy po strzale oddanym w porcie. Czekał na pocisk, który miał przeszyć głowę i wychodząc z drugiej strony, zabrać ze sobą życie, ale w jego uszach rozległ się tylko ogłuszający pisk. Kiedy wysoki dźwięk nie ustawał, dotarło do niego, że jakimś dziwnym sposobem przeżył.
Chwilę później zobaczył, że Ganiru leży na asfalcie i trzyma się za rzepki. Najwyraźniej jego obrońca oddał w kierunku szefa nie jeden, lecz dwa strzały.
Następnie Abaeze rozkazał mu biec. Pierwsze kroki były najtrudniejsze, jednak wkrótce potem połączenie między głową a stopami powróciło i John biegł coraz szybciej. Nagle za nimi rozległy się strzały. Mężczyźni w kontenerze z pewnością zrozumieli, co zaszło, kiedy Ganiru krzyknął za drzwiami. Ruszyli w pogoń za zdrajcami i nie zawahali się użyć broni. Gdyby jednostka specjalna przybyła na miejsce kilka minut później, prawdopodobnie obaj byliby martwi.
– Jak tam, młody? – zapytał Abaeze i podsunął się trochę wyżej na poduszce, tak że sięgał twarzą nad boczną barierkę ochronną łóżka.
Całkowicie się wybudził i nie robił wrażenia tak zdezorientowanego po operacji jak John. Abaeze był od niego o dobrych piętnaście lat starszy, ale określenie „młody” było przesadą. John w przyszłym roku miał skończyć trzydzieści pięć lat i ludzie rzadko mylili się co do jego wieku, a w każdym razie go nie zaniżali.
– W porządku, całkiem okej – odparł John niepewnie. – A ty?
– Do dupy. Czuję się, jakby ktoś strzelił mi w brzuch – odparł i zaskoczył Johna śmiechem, który szybko przeszedł w kwiczenie, kiedy rany po operacji zostały naciągnięte przez ruchy mięśni brzucha. – O kurwa, ale boli. Potrzebuję więcej środków przeciwbólowych. Nie znasz przypadkiem jakiegoś dilera?
Znów zarechotał. John nigdy nie widział, żeby ktoś uległ tak kompletnej przemianie. Handlarz narkotyków Abaeze i rekonwalescent Abaeze dzielili to samo pokaźnych rozmiarów ciało. Poza tym nie mieli ze sobą nic wspólnego. Jeden był cichy i poważny, a drugi stanowił parodię leżącego w łóżku komika stand-upowego.
– Kim ty właściwie jesteś? – wykrztusił John. Oczywiście domyślał się odpowiedzi, ale mimo wszystko chciał usłyszeć, co ma do powiedzenia towarzysz z sali.
Abaeze natychmiast spoważniał.
– Brodwickowi się nie spodoba, że o tym rozmawiamy. Na pewno będzie chciał najpierw przeprowadzić nam odprawę osobno.
Brodwick, a dokładnie James E. Brodwick. Szef lokalnego oddziału FBI w Baltimore. A więc John zgadł. Abaeze był agentem tak jak on. Dlaczego jednak nie powiedziano mu, że w siatce Ganiru jest jeszcze jeden kret? Brodwick z pewnością miał powody. A jednak mimo woli John poczuł się wywiedziony w pole przez swoich ludzi.
Jednocześnie uznał, że nie jest to odpowiednia pora na obrażanie się. Bez Abaezego wszystko skończyłoby się inaczej. To on zachował zimną krew i znalazł rozwiązanie. Co zrobił John? Gówno. Był sparaliżowany i nie mógł się ruszyć.
– Myślałem, że nie żyję. Kiedy strzeliłeś do Ganiru. Musiałem sprawdzić, czy mój mózg nie został odstrzelony.
– Przykro mi – odparł Abaeze. – Ale to musiało wyglądać realistycznie.
John odruchowo uniósł rękę do punktu z tyłu głowy, do którego była przyciśnięta lufa pistoletu.
– Musisz powiedzieć, jak się nazywasz, żebym wiedział, komu dziękować.
– Trevor. Gdybym nie był tak cholernie obolały, wyciągnąłbym rękę na powitanie. A ty?
– John, mam na imię John.
Dziwnie się poczuł, podając swoje prawdziwe imię. Przez prawie rok był kimś innym. Biuro stworzyło dla niego tożsamość i mocne CV, które przyciągnie dział HR Ganiru. Otrzymał mieszkanie przy Belair Road i zostawiono go tam, żeby w spokoju wykonywał swoją pracę. To wymagało czasu, ale powoli zdobywał zaufanie przełożonych i Ganiru. Zaczynał jako chłopak na posyłki, ale szybko przeszedł do zadań wymagających wyższych kwalifikacji i wczesną wiosną otrzymał zaproszenie na niedzielę do eleganckiej willi na przedmieściach. Właśnie wtedy – kiedy odwiedził żonę Ganiru i na próbę przejechał się jego lamborghini – poczuł, że naprawdę został zaakceptowany.
Brodwick pociągnął za wszystkie właściwe sznurki, kiedy werbował go z nowojorskiego wydziału zabójstw. Mówił o wyjątkowej możliwości podjęcia konkretnych działań i o tym, że agenci są najważniejszą bronią FBI w walce z przestępczością zorganizowaną. John wiedział, dlaczego tak się starał. Znalezienie kandydatów gotowych podjąć tego rodzaju ryzyko nie było łatwe. Przyjął ofertę, ale w swej naiwności nie przewidział, co będzie oznaczało jego nowe życie. Handel narkotykami odbywał się przez całą dobę. Nie mógłby się odważyć na spotkanie z kimś z zewnątrz. W kręgach, w których się obracał, ludzie mieli na siebie oko.
Do pokoju weszła kobieta w białym fartuchu. Nie widział jej wcześniej. Miała krótkie i celowo potargane po chłopięcemu włosy. Nie nosiła makijażu, a jednak jej twarz była tak doskonała, że pasowałaby do każdego magazynu mody.
Trevor natychmiast zaczął sprawiać wrażenie znacznie bardziej ożywionego. Mimo że dopiero się obudził po drugiej operacji, uśmiech sięgał mu od ucha do ucha.
– Cześć – powiedziała. – Wiesz, gdzie się znajdujesz?
– W niebie z jednym z boskich aniołów – odparł i zakończył śmiechem najgłośniejszym z dotychczasowych.
On tak na serio? – zdążył jeszcze pomyśleć John, zanim ponownie sobie przypomniał, jaki ma dług wdzięczności. Kobieta nie zareagowała. Prawdopodobnie przywykła, że pacjenci na różne sposoby komentują jej wygląd.
– Proszę uważać, żeby nie uszkodził pan szwów. Miał pan operację brzucha po ranie postrzałowej.
Dalej informowała Trevora o stanie jego zdrowia. Z jej słów wynikało, że odniósł gorsze obrażenia niż John. I minie trochę czasu, zanim zdoła samodzielnie jeść.
Trevor słuchał z uwagą i zadał kilka krótkich pytań. Potem zapytał, czy pielęgniarka może porozmawiać z lekarzem i poprosić o zwiększenie dawki środków przeciwbólowych. Tym razem to ona wybuchnęła śmiechem.
– Przepraszam, nie przedstawiłam się jak trzeba. Jestem lekarką. Chirurgiem urazowym, to ja przeprowadziłam obie pańskie operacje.
– O kurde, w takim razie przepraszam – odparł Trevor.
– Nie musi pan się tłumaczyć. Oczywiście, dostanie pan więcej morfiny. Porozmawiam z pielęgniarką i dopilnuję, żeby skorygowała dawkę.
Rozmowę przerwało otwarcie drzwi sali. Mężczyzna, który wszedł, miał na sobie ciemny garnitur i jak zwykle krzywo się uśmiechał. John nigdy nie potrafił ustalić, czy ten uśmiech jest przyjazny czy tylko arogancki. Lekarka się obróciła, wyraźnie zdenerwowana.
– Prosiłam, aby poczekał pan na zewnątrz.
– Obiecała pani, że będę mógł z nimi porozmawiać.
Westchnęła.
– Nieuważnie mnie pan słuchał. Obiecałam, że będzie pan mógł się z nimi spotkać, kiedy uznam, że ich stan na to pozwala.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Moim zdaniem wyglądają okej.
– Opiera pan tę ocenę na wieloletnim doświadczeniu w medycynie?
John upajał się tą chwilą. Nieczęsto ktoś pokazywał Brodwickowi, gdzie jego miejsce. Szef był wyraźnie wytrącony z równowagi, ale zachował uśmiech i wybrał łagodną ścieżkę.
– Przepraszam, pani doktor. To oczywiście pani dokonuje takich ocen. Wystarczy mi pięć minut.
Pokręciła głową.
– Niech pan o tym zapomni. Proszę pojechać do domu i się przespać. Jeżeli nie wystąpią żadne komplikacje, rozmowa będzie możliwa jutro po południu. Najwcześniej.
Brodwick podniósł ręce w obronnym geście. W jednej trzymał niebieską plastikową teczkę, a w drugiej laptopa.
– Okej, tak się umawiamy. Ale na razie może mu pani to dać – powiedział i skinął głową w kierunku łóżka Johna.
Lekarka wzięła do ręki teczkę i położyła ją razem z komputerem na stoliku przy łóżku, a Brodwick zniknął z powrotem na korytarzu. Potem przeniosła uwagę na Johna.
– Przeczytałam w karcie, że miał pan bóle głowy i stracił przytomność.
– Tak, zgadza się – odparł i ponownie sięgnął ręką do karku.
– Teraz pana boli?
– Nie, ale ból pojawia się i znika.
Lekarka zapisała coś w notatniku. Johnowi nie podobała się jej zmartwiona mina.
– Jutro rano zrobimy prześwietlenie głowy. Teraz chciałabym, aby panowie spróbowali odpocząć. Obaj.
Kilka minut później Trevor spał. John sięgnął po teczkę zostawioną przez Brodwicka. Ruch spowodował ból w klatce piersiowej. John miał nadzieję, że nie wyciągnął sobie drenu. Górne światło było przytłumione, więc musiał zapalić lampkę do czytania, żeby dobrze się przyjrzeć.
W teczce znajdowała się korespondencja wysłana na jego prawdziwe nazwisko, John Adderley, do starego mieszkania w Nowym Jorku. Biuro załatwiło przekierowanie i przechowywało ją dla niego. Przejrzał ulotki zakładu stomatologicznego, banku i urzędu skarbowego, a potem skupił się na dwóch przesyłkach, na których adres wypisano ręcznie.
Jedna była cienką kopertą i zawierała zdjęcie. Przedstawiało go w towarzystwie kolegów z nowojorskiego wydziału zabójstw. Kilku miało na głowach czapki świętego mikołaja. Ciemny drewniany wystrój wnętrza wraz z barem i irlandzką flagą w tle zdradzały, że zdjęcie zostało zrobione w umówionym miejscu zaledwie przecznicę od komisariatu policji.
John odwrócił zdjęcie i przeczytał:
Nie wiemy, czy to dojdzie, nie mamy twojego nowego adresu. Ale tak czy inaczej: powodzenia w sektorze prywatnym, ty pieprzony zdrajco.
To była wersja oficjalna. Według niej przeprowadził się do nieznanego miasta, żeby podjąć pracę w tajnej firmie ochroniarskiej zajmującej się ochroną szefów firm.
John się uśmiechnął. Dawno nie myślał o życiu w Nowym Jorku. Przyjrzał się sobie na zdjęciu. Jego ręce na ramionach kolegów wydawały się takie wątłe. Zanim został agentem w siatce narkotykowej, trenował jak szalony, żeby pasować do swojej nowej roli przestępcy. Nie wstydził się tego, że ostatnio chętnie przeglądał się w lustrze rankiem po prysznicu. Lubił swoje nowe ramiona i kaloryfer na brzuchu.
Twarz na zdjęciu również była inna. Wtedy miał jeszcze włosy, ciemne i kręcone. Zawdzięczał to połowie swojego kodu genetycznego. Kiedy Brodwick zaproponował, by je zgolił, w pierwszej chwili poczuł wahanie. Obawiał się, że przez jasnobrązową skórę Ganiru nie uzna jego wyglądu za wystarczająco afrykański. Szef skwitował, że to bzdury, i dał mu trymer. John nie żałował. Bez włosów na głowie rysy jego twarzy stały się ostrzejsze, bardziej męskie. Nie zamierzał już nigdy więcej wyglądać jak ten kędzierzawy chudzielec na zdjęciu z baru.
John schował zdjęcie z powrotem do teczki i otworzył ostatnią kopertę. Była to brązowa koperta powietrzna obklejona zagranicznymi znaczkami. Wyłuskał z niej zawartość i położył sobie na kolanach. Były to: wycinek z gazety, pendrive i odręcznie napisany list.
Przesyłka stanowiła pozdrowienie z równoległego wszechświata. John wiedział, że taki istnieje, ale wypierał go na tyle skutecznie, że ten wszechświat prawie wyblakł. List wysłała jego matka. Nie widział jej ponad dwadzieścia lat – po separacji ojciec zabrał go ze sobą do Nowego Jorku, a ona została w Szwecji.
Niechętnie wziął kartkę i zaczął czytać.
John!
Tym razem musisz przyjechać do domu.
Zdążył przeczytać tylko tyle, gdy ogarnęła go fala wyrzutów sumienia. Zza koślawych liter słyszał głos matki i natychmiast do oczu napłynęły mu łzy. Jej słowa trafiły go prosto w pierś i zmusiły do przyjrzenia się sobie w nowym świetle. Nie był to zbyt pochlebny obraz. Zobaczył kogoś pozbawionego kręgosłupa, kogoś, kto chowa głowę w piasek i wybiera prawdę najbardziej pasującą do jego celów.
John zastanowił się, czy kontynuować lekturę listu, i w końcu uznał, że da sobie spokój. Zamiast tego zaczął czytać artykuł. Pojawił się w „Nya Wermlands-Tidningen”, opublikowano go przed kilkoma tygodniami. Zaczął od podpisu pod zdjęciem przedstawiającym dwóch poważnych mężczyzn patrzących w obiektyw.
[…] komisarz policji w Värmlandii i Bernt Primer, przyszły szef nowej policyjnej grupy do spraw niewyjaśnionych zbrodni. – Takie inicjatywy dotyczące nierozwiązanych spraw sprawdziły się za granicą i w innych częściach Szwecji – uzasadnia jej powołanie Bernt Primer. Grupa rozpocznie pracę jesienią, a jej pierwszym zadaniem będzie ponowne przyjrzenie się okolicznościom sprawy sprzed dziesięciu lat: zaginięcia dziedziczki firmy AchWe, Emelie Bjurwall.
John przypuszczał, na jakiej podstawie wybrano pierwszą sprawę – postawiono na to, co zyska największy rozgłos medialny. Wyglądało na to, że szwedzka policja przejmuje się opinią publiczną w takim samym stopniu jak organizacje, w których sam pracował. FBI i NYPD nigdy nie rezygnowały z szansy na pozytywny rozgłos i były gotowe na wiele, by uniknąć tego negatywnego.
Odłożył artykuł i poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Lekarz zalecił mu odpoczynek. John jednak zdawał sobie sprawę, że trudno mu będzie zasnąć. Uznał więc, że lepiej jeszcze przez chwilę nie iść spać. Sięgnął po komputer, który miał ze sobą Brodwick. Jeśli nie da rady przeczytać listu od matki, przynajmniej zacznie się przedzierać przez zawartość pendrive’a, który mu przysłała.
Śledztwo w sprawie zabójstwa było obszerne – dało się to zauważyć po liczbie folderów i dokumentów zmieszczonych na małym kawałku metalu. Media rzuciły się na tę sprawę, a zatem policja przeznaczała na nią coraz więcej środków. Firma, którą miała odziedziczyć zaginiona dziewczyna, już dziesięć lat temu była szwedzkim eksportowym sukcesem. Obecnie w każdym większym amerykańskim mieście było kilka sklepów, w których sprzedawano dżinsy i kolekcje mody ulicznej AchWe. Przypuszczalnie w innych zakątkach świata wyglądało to podobnie.
John zaczął od lektury dołączonej do materiałów historii firmy zaczerpniętej z Wikipedii. Zrozumienie tekstu w jego dawnym języku ojczystym przychodziło mu z zaskakującą łatwością. Zdarzały się pojedyncze słowa, z którymi miał problem, ale najczęściej potrafił odgadnąć znaczenie z kontekstu. Był wdzięczny sam sobie, że przez lata oglądał szwedzkie filmy i utrzymywał zdolności językowe przy życiu.
Firma została założona w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku przez dzieci emigrantów, które zabrały ze sobą dżinsowy materiał do Värmlandii. Nazwa firmy była hołdem dla regionalnej pieśni Ach, Värmlandio, ty piękna kraino. Emelie Bjurwall, bo tak się nazywała córka, należała do czwartego pokolenia założycieli firmy i kiedyś miała nią pokierować. John przyjrzał się jej starej fotografii, na której pozowała razem ze swoją mamą Sisselą przy okazji otwarcia sklepu w Londynie. Nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat, a jednak prezentowała fotografowi wyćwiczony uśmiech. Z podpisu pod zdjęciem wynikało, że bardzo ceni ubrania AchWe i nie może się doczekać, aż pewnego dnia sama stanie na czele rodzinnej firmy.
Jeśli chodziło o informacje o losach dziewczyny, artykuł w Wikipedii był powściągliwy. Napisano tylko, że w dwa tysiące dziewiątym roku zaginęła w nieznanych okolicznościach w okolicach Tynäs w gminie Hammarö nieopodal Karlstad w Szwecji.
John zamknął okienko z tekstem i zaczął szukać podsumowania śledztwa – czegoś, co pomogłoby mu uzyskać całościowy ogląd sytuacji. Po chwili poszukiwań w teczkach znalazł chronologiczne podsumowanie, w którym punkt wyjścia stanowiła domniemana ofiara.
Ostatnim znakiem życia Emelie Bjurwall było publiczne zdjęcie zamieszczone na jej profilu na Facebooku. Przedstawiało tatuaż na lewym przedramieniu dziewczyny. Motyw składał się z trzech kwadratowych pól ze znakami V. Ten najbliżej nadgarstka nie był wytatuowany, lecz wycięty w skórze ostrym narzędziem.
Oparty na procesie krzepnięcia krwi raport zakładu medycyny sądowej przedstawiał wniosek, że rana jest stosunkowo płytka, a Emelie żyła, kiedy ją zadano. Tego, czy zdjęcie przedstawia ją żywą czy martwą, nie udało się ustalić. Nie ustalono również, czy zrobiła je ona czy ktoś inny.
Facebook udostępnił dane, które z dużą dokładnością pozwalały ustalić lokalizację telefonu w momencie wrzucenia zdjęcia. Obszar zaznaczony na mapie w jednym z dokumentów miał promień zaledwie stu metrów. Był to wierzchołek przylądka Tynäs, oddalony zaledwie o pół kilometra od domu, w którym Emelie imprezowała w dniu zaginięcia.
Dane operatora komórkowego potwierdziły informacje z Facebooka. Telefon Emelie komunikował się z masztami w tej okolicy i dopiero później tej samej nocy całkiem stracił kontakt. Bateria się rozładowała albo ktoś go wyłączył.
John zapoznał się z próbami policji z Karlstad zmierzającymi do ułożenia możliwie najbardziej kompletnego obrazu poczynań dziewczyny tego konkretnego wieczoru. Według zgodnej relacji świadków wyszła z imprezy około północy, a zdjęcie zostało opublikowane na Facebooku czterdzieści osiem minut po pierwszej.
Ustalenie, co zaszło w ciągu tych krytycznych dwóch godzin, stanowiło sedno całego dochodzenia.
Karlstad, 2009
Zaledwie dwadzieścia minut po tym, jak Sissela skontaktowała się z policją, zadzwonił dzwonek przy furtce. Kiedy wzywała pani Bjurwall, należało się szybko stawić. Dotyczyło to również władz porządkowych. Heimer spodziewał się funkcjonariuszy w mundurach, ale człowiek, który odebrał zgłoszenie, najwyraźniej nadał mu najwyższy priorytet i przekierował sprawę bezpośrednio do wydziału kryminalnego.
Heimer poznał młodszego z dwóch policjantów w klubie jachtowym. Nazywał się Bernt Primer, mieli kiedyś wspólną nocną wartę. Heimer pokazał mu swój nimbus 405 flybridge, kiedy pilnowali pomostów nieopodal kościoła Lövnäs. Primer nigdy jednak nie mówił, że pracuje w policji. Albo Heimer nieuważnie go słuchał. Pamiętał, że kilka razy byli na rybach, ale szybko sprzykrzyło mu się to towarzystwo i poczuł zmęczenie potokiem słów płynących z ust Bernta. Facet znał połowę klubu i miał coś do powiedzenia o każdym z jego członków.
Drugiego z policjantów Heimer nigdy wcześniej nie widział. Pamiętałby. Policjant na łysym ciemieniu miał wielkie znamię, zachodzące aż na fragmenty twarzy, przez co przypominał Gorbaczowa – starego radzieckiego polityka, który mówił o głasnosti i pierestrojce i był świadkiem upadku całego bloku wschodniego. Heimer był pewien, że facet słyszał to nieraz od ludzi, którzy nie grzeszyli taktem.
Oczywiste pytania mieli już za sobą. Kiedy ostatnio widzieli Emelie? Poprzedniego dnia rano, kiedy wybiegła po kłótni przy śniadaniu. Czy wiedzieli, dokąd idzie albo z jakimi ludźmi ma się spotkać? Nie, ale Hugo Aglin – który został i poczekał na policję – wypełnił luki. Jego syn Mange twierdził, że Emelie była u niego na imprezie. Kiedy Hugo wrócił do domu późnym wieczorem, zastał dom pełen młodzieży. Nie spodziewał się tego, bo syn zapowiadał, że przenocuje u kolegi.
Nadal nie było wiadomo, kiedy dokładnie Emelie wyszła z imprezy. Hugo jej tam nie widział, ale przecież poszedł się położyć do piwnicy. Prawdopodobnie syn i reszta młodych wiedzieli więcej. Policja będzie musiała z nimi porozmawiać.
Gorbaczow bez wątpienia był wyższy rangą od swego towarzysza. Heimer zauważył, że przysiadł na przedniej części poduszki fotela, jakby chciał się zbliżyć do niego i Sisseli siedzących na kanapie. Szklany stolik między nimi był nieco za szeroki. Jeśli ktoś się odchylił, odległość nie pozwalała na rozmowę normalnym tonem. To był jeden z niewielu zakupów do domu, którego Heimer rzeczywiście żałował.
Poruszyli temat zdjęcia z Facebooka. Hugo, siedzący na pufie przy krótszym boku stołu, pokazał policjantom przedramię Emelie.
– Co przedstawia ten tatuaż? – zapytał Gorbaczow.
Sissela spojrzała na Heimera.
– Ty wiesz o tym więcej ode mnie – oznajmiła.
– Emelie mówi, że to bucket lista.
Policjant zmarszczył brwi.
– Bucket lista? Co to takiego?
– Lista rzeczy, które chce się zrobić przed śmiercią – wyjaśnił Heimer.
– Aha. W takim razie jakie rzeczy chce zrobić Emelie?
– To wie tylko ona.
– Rozmawialiście o tym?
– Tak, ale nie chce nic powiedzieć. Przynajmniej mnie.
– A pani też nic nie mówiła? – Gorbaczow zwrócił się do Sisseli i strzepnął ze spodni kilka urojonych okruszków.
Heimer zwrócił uwagę, że w obecności żony gliniarz staje się bezradny, nieco zagubiony. Ona powodowała to u mężczyzn, zwłaszcza tych nieprzyzwyczajonych do jej świata.
– Nie. I wiem, że nie ma sensu pytać.
– Orientujecie się, kiedy zrobiła sobie ten tatuaż? – wtrącił Primer siedzący na fotelu obok szefa.
– Na pewno po tym, jak wróciła do domu z Björkbacken – odparł Heimer. – A przynajmniej ja widziałem go wtedy po raz pierwszy.
– Björkbacken? W Charlottenbergu? – zdziwił się Gorbaczow.
Heimer wiedział, że wkraczają teraz na pole minowe. Sissela trzymała w tajemnicy pobyt w ośrodku dla młodych kobiet. Oficjalnie Emelie była na praktykach zagranicznych w jednym z licznych oddziałów AchWe.
– Nasza córka miała pracowity okres i potrzebowała wsparcia i terapii w rodzaju tych, które są tam oferowane – powiedziała Sissela neutralnym tonem.
Jeśli była zła, że ujawnił rodzinne tajemnice, to nie dała tego po sobie poznać. Heimer zerknął na Hugona ciekaw jego reakcji, ale dyrektor finansowy wydawał się niewzruszony. Albo był równie biegły w zachowywaniu kamiennej twarzy jak Sissela, albo już wcześniej mówiła mu o ośrodku. Sam nie zamierzał utrzymywać w tajemnicy spraw, które i tak wyszłyby na jaw.
– Ten znak wycięty w ręce… czy mogła go zrobić sama? – zapytał Primer.
Żona szybko odpowiedziała. Heimer zrozumiał, że zamierza tworzyć historię Emelie.
– Rozumiem pański tok rozumowania, panie inspektorze. Nie chcemy robić tajemnicy z tego, że Emelie nie zawsze traktowała dobrze samą siebie. A więc tak, mogła się pociąć.
„Nie zawsze traktowała dobrze samą siebie”.
W sumie tak też można to ująć, pomyślał Heimer. Pamiętał puste listki po tabletkach na klapie muszli klozetowej i martwe oczy Emelie, którą zastał leżącą w wannie, kiedy już udało mu się otworzyć zamek nożem kuchennym. Ocknęła się dopiero po płukaniu żołądka w szpitalu.
– Jak się ostatnio czuła wasza córka? – zapytał Primer.
– O wiele lepiej – odparła Sissela. – Ogarnęła się i jesienią zaczęła studia w szkole biznesu w Sztokholmie.
Oczywiście historia zaczyna się akurat tym, pomyślał Heimer, a nie zawalonymi studiami czy narkotykami, które znaleźli. Zaczął się zastanawiać, czy powinien coś powiedzieć, i nie przyszedł mu do głowy żaden powód, żeby milczeć.
– W szufladzie biurka miała woreczek z resztką jakiejś substancji. Jestem w zasadzie przekonany, że to była kokaina – oznajmił, nie zwracając się do nikogo konkretnego w pokoju.
– Tak, to prawda – dodała pospiesznie Sissela.
Skoro już szydło wyszło z worka, chciała oczywiście być odpowiedzialną matką.
– Heimer i ja martwiliśmy się, że wpadnie z powrotem w depresję. Chwilowe trudności w procesie odwykowym nie są czymś nietypowym.
– Teraz najważniejsze jest ustalenie miejsca pobytu Emelie – oznajmił Gorbaczow i przesunął się jeszcze bliżej na poduszce, próbując stworzyć intymną atmosferę nad szerokim szklanym stołem. – Wiemy, jak zrobiono to zdjęcie?
– Na pewno komórką Emelie – odparła Sissela. – Dzwoniliśmy pod ten numer mnóstwo razy, ale bez rezultatu. Wczoraj wieczorem przynajmniej było słychać sygnały, ale teraz łączy bezpośrednio z automatyczną sekretarką.
– Przekażemy to do zbadania naszym technikom – oznajmił Gorbaczow i zapisał numer w swoim notatniku.
Potem wyjaśnił, co będzie dalej. Zostanie sporządzone oficjalne zgłoszenie zaginięcia i wszystkie patrole policji w okręgu Värmland otrzymają zdjęcie Emelie. Nie było jednak powodu do nadmiernego niepokoju. Dziewczyna pokłóciła się z rodzicami. W takich sytuacjach bywa, że młodzi ludzie znikają, a kilka dni później wracają. W końcu dziewczyna ma dwadzieścia kilka lat i nie musi tłumaczyć się ze swoich poczynań mamie i tacie.
Komisarz ze znamieniem zrobił pauzę, po czym kontynuował. Było wyraźnie widoczne, że ostrożnie dobiera słowa.
– Jeżeli ktoś się z wami skontaktuje, od razu do mnie zadzwońcie.
Sissela spojrzała na niego.
– Skontaktuje? – powtórzyła. – A więc tak wam się wydaje? Że została porwana?
– Nic nam się nie wydaje – odpowiedział. – Po prostu jesteście znaną rodziną, a my musimy wziąć pod uwagę każdą ewentualność.
Heimer zauważył, że jego żona kiwa głową z namysłem. Nie rozmawiali na ten temat, ale wiedział, że przerobiła w głowie wszystkie wchodzące w grę scenariusze. Wydawało mu się nie do pomyślenia, że mogłaby pominąć porwanie.
– Przygotuję zdjęcie Emelie – oznajmiła i zniknęła w bibliotece.
Wybór powinien być duży. Heimer zauważył, że odkąd córka zaczęła studia w szkole biznesu, żona na nowo zainteresowała się fotografią. Puste miejsca w rodzinnym albumie zapełniły się jednym motywem, który wreszcie znów odpowiadał oczekiwaniom.
Na zdjęciu, które przyniosła Sissela, Emelie miała białą sukienkę z plecionym paskiem. Heimer dostrzegł, że zostało zrobione w tym samym roku, w przeddzień święta midsommar. Córka spoglądała na niego spod ronda słomkowego kapelusza. Jej jasne włosy były rozpuszczone i okalały usianą letnimi piegami twarz.
W jednej chwili jego klatka piersiowa znalazła się z powrotem w imadle. Z każdym obrotem pokrętła uchodziło z niego wyciśnięte powietrze. Odwrócił wzrok od zdjęcia i skupił go na obrazie Larsa Lerina wiszącym nad głową Gorbaczowa.
– Jak się czujesz, Heimer?
Poczuł na plecach chłodną dłoń Sisseli.
– Po prostu bardzo się martwię – wymamrotał.
Baltimore, 2019
Na wózku na kółkach, który pielęgniarka wprowadziła do sali, znajdowała się nowa partia leków dożylnych.
– Ach, właśnie tego potrzebujemy. Więcej leków!
Trevor zaśmiał się zadowolony z własnego dowcipu, a potem jęknął z powodu bólu brzucha. Najwyraźniej nie miało znaczenia, jak bardzo go bolało. Po prostu musiał rechotać. John zauważył, że to zaraźliwe. Pozytywna energia sąsiada z łóżka obok nie była tylko fasadą, lecz czymś, co zdawało się pochodzić z wewnątrz. Naturalną siłą dobrego humoru, któremu nie sposób się oprzeć.
John został obudzony wczesnym rankiem na prześwietlenie głowy. Po powrocie do sali zapadł w długi, pozbawiony marzeń morfinowy sen. Za cienkimi zasłonkami wiosenne słońce stało już wysoko na niebie. Zrozumiał, że już pewnie nadchodzi pora lunchu. A może jest jeszcze później. Z poprzedniego wieczora pamiętał rozmowę lekarki z ich natarczywym szefem. Jeśli ona da zielone światło, przesłuchanie podsumowujące misję rozpocznie się po południu.
– Widziałeś dziś Brodwicka? – zapytał John, kiedy pielęgniarka wyszła z sali.
– Chyba nie odważy się wejść tu znowu bez pozwolenia. Prawie było warto dostać kulkę w brzuch, żeby zobaczyć, jak go usadza nasza ulubiona lekarka.
Trevor odwrócił się do niego z wielkim wysiłkiem. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo potrzebuje leków przeciwbólowych.
– Martwisz się na myśl o pytaniach? – kontynuował kolega.
– Nie – odparł John. – Po prostu chciałem wiedzieć, czy już przyszedł.
Prawda była inna. Czuł strach przed pierwszą rozmową. Brodwick miał ją nagrać i przekazać dalej prokuratorowi. Może wręcz zostanie odtworzona w sądzie. Pod żadnym pozorem nie wolno mu było powiedzieć czegoś sprzecznego ze sprawozdaniem Trevora. To zmniejszyłoby jego wiarygodność jako świadka, a wiedział, że obrona nie przepuści żadnej szansy na wykorzystanie takich słabości. Jednocześnie nie chciał, by cały świat wiedział o załamaniu w kontenerze.
– Spokojnie – powiedział Trevor, jakby czytał mu w myślach. – Brodwick dowie się tego, co musi wiedzieć. Z jakim zdecydowaniem obaj działaliśmy pod presją. Zrozumiałeś, że ja też jestem agentem FBI, i wspólnie ułożyliśmy improwizowany plan, dzięki któremu uszliśmy z życiem.
– Wspólnie? – zapytał John.
– Tak, wspólnie. Brodwick jest niedouczonym facetem z wywiadu. Nie rozumie roboty w terenie, więc nie będziemy go obciążać nadmiarem szczegółów.
– A w jaki sposób konkretnie dowiedziałem się, że jesteś agentem?
– Wyszeptałem ci to do ucha, kiedy szliśmy do kontenera. Dopiero wtedy zrozumiałem, co się dzieje.
John powoli pokiwał głową, w ciszy powtarzając sobie swoje zeznania.
– Dzięki – odparł. Naprawdę był wdzięczny.
– Nie ma za co. Właśnie uratowałem twoje życie i ego, ty pieprzony karierowiczu.
Trevor znów się roześmiał. Tym razem chyba nie zabolało go tak bardzo. Może pielęgniarka, dobierając dawkę morfiny, wzięła poprawkę na skłonność pacjenta do śmiechu w każdej sytuacji.
– Ale nie rozumiem, dlaczego się przejmujesz, co pomyśli nasz macho z Biura – kontynuował. – Przecież po procesie i tak zaczniemy życie każdy w swoim miejscu, z daleka od tego wszystkiego.
Jego kolega miał oczywiście rację. John powinien myśleć więcej o przyszłości, niż wspominać pracę w FBI. Siatka narkotykowa znacznie przerastała samego Ganiru i jej członkowie zrobią wszystko, by po procesie znaleźć szpicli – bez względu na to, w którym zakątku świata ci postanowią się osiedlić. To dlatego mieli otrzymać nowe personalia i wziąć udział w programie ochrony świadków.
– Posłuchaj mnie i wykorzystaj okazję na postawienie żądań teraz – powiedział Trevor. – Kiedy złożysz zeznania, a sędzia uderzy młotkiem w stół, nie będziesz już miał pola do negocjacji.
John poczekał na spodziewany wybuch śmiechu. Jednak tym razem obyło się bez niego. Sąsiad z łóżka obok najwyraźniej dużo myślał o tym, co ma nadejść.
– Tu chodzi o twoją rodzinę – ciągnął. – Warunki ustalone z Biurem zadecydują, jak będzie wyglądało wasze przyszłe życie.
John się wzdrygnął. Czy Trevor miał rodzinę? On sam uważał to za niemożliwe do pogodzenia z pracą agenta.
– Czyli nie tylko ty znikniesz? – zapytał.
– Moja żona również. I nasza córka.
– Twoja córka?
– No. Latem kończy rok.
John próbował nadążyć za zawiłościami. Skoro córka była taka mała, Trevor musiał zostać ojcem w czasie, gdy rozpracowywał siatkę narkotykową.
– Była piękną wpadką. – Trevor uśmiechnął się, widząc jego dezorientację. – Kiedy żonka odkryła, że jest w ciąży, siedziałem już głęboko w gangu Ganiru. Zażądałem, by mnie zwolniono jak najszybciej, ale wiedziałem, że to może potrwać. To dlatego Brodwick miał w siatce dwóch agentów. Kiedy tylko zostałeś zaakceptowany, plan zlikwidowania mnie wszedł w życie, a potem chcieli, żebyś żył jak najdłużej i ujawnił, komu Ganiru składa raporty.
John skinął głową. Zrozumiał, dlaczego Brodwick nic nie mówił. Chodziło o ochronienie jego i kolegi. Im mniej John wiedział o agencie, którego następcą miał zostać, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych.
– Czy mogłeś być obecny przy porodzie?
Spojrzenie Trevora nabrało posępnego wyrazu.
– Niestety nie. Nasza mała księżniczka była uprzejma przyjść na świat w ten sam weekend, kiedy kuzyn Ganiru został zastrzelony w Cherry Hill. Nie dało się wykombinować żadnego pretekstu do mojego wyjazdu z miasta akurat wtedy.
– Ale miałeś okazję się z nią zobaczyć?
– Tak, cholera, byłem tam dwa razy – odparł Trevor i znów się rozpromienił. – Ona jest naprawdę ekstra. Jak kędzierzawy aniołek. Potrafi też pokazać charakterek, kiedy coś idzie nie po jej myśli. Ma to po mamie.
– A jakie skłonności ty jej przekazałeś? – spytał John.
– Wygląda na to, że je jak koń, to na pewno po mnie.
Trevor znów wystrzelił kanonadą śmiechu i niechcący przewrócił szklankę wody stojącą na stoliku przy łóżku.
– A ty? Weźmiesz kogoś ze sobą? – zapytał, kiedy już odzyskał oddech.
John pokręcił głową.
– Nie, jestem tylko ja.
Kiedy to powiedział, poczuł się samotny. Zwłaszcza w porównaniu z nowym Trevorem – ojcem małego dziecka. Jemu trudno było się dostrzec w tej roli. Wprawdzie był młodszy, ale nie chodziło głównie o to. Kilku nowojorskich kolegów w jego wieku miało jedno lub dwoje dzieci. Chodziło raczej o doświadczenie dorastania z dysfunkcyjnymi rodzicami, co odcisnęło na nim swoje piętno.
Historia miłosna jego staruszków była cudownym przykładem na to, że powiedzenie „przeciwieństwa się przyciągają” jest kiepską strategią przy doborze partnera. Jego ojciec pochodził z Nigerii i przeniósł się do Nowego Jorku w połowie lat sześćdziesiątych. John wielokrotnie słyszał opowieść o tym, jak tata poznał mamę. Nie w ramach romantycznej historii, tylko przestrogi, jak kobiety potrafią zamącić mężczyznom w głowie.
Dwudziestoletnia blondynka weszła do baru w południowym Bronksie, gdzie pracował ojciec. Była w Nowym Jorku na stypendium dla artystów i mieszkała w tej dzielnicy. Jedno doprowadziło do drugiego, a rok później była w ciąży. Wyjechał dla niej ze Stanów Zjednoczonych i kupili w Szwecji dom, który stał się domem rodzinnym Johna.
– Masz myśleć tą dużą głową, nie tą małą. Jesteś jedynym pozytywnym efektem tego małżeństwa – mawiał ojciec wiele lat później, kiedy siedzieli przy stole w kuchni na Lower East Side.