John Adderley. Ostatnie życie - Peter Nyström, Peter Mohlin - ebook + audiobook

John Adderley. Ostatnie życie ebook i audiobook

Peter Nyström, Peter Mohlin

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 2019, Baltimore. Szwedzko-amerykański agent FBI John Adderley budzi się w szpitalnym łóżku z rozległymi obrażeniami po postrzale. Jest świadom tego, że przeżył tylko dzięki fartowi, gdyż na łóżku obok leży człowiek, który kilka godzin wcześniej przystawił mu pistolet do głowy.

Rok 2009, Karlstad. Jedyna dziedziczka imperium modowego AchWe zostaje uznana za zaginioną. Ojciec dziewczyny, Heimer Bjurwall, obawia się, że została porwana. Kiedy policja znajduje krew i nasienie na jedynym z klifów, dochodzi do aresztowania nastoletniego chłopaka z biedniejszej dzielnicy. Ten nie przyznaje się do zbrodni, a bez ciała ofiary nie można go skazać.

Po latach akta zamkniętej sprawy trafiają do Johna Adderleya i rozbudzają jego ciekawość. Adderley ma zeznawać w procesie przeciwko kartelowi narkotykowemu, do którego przeniknął jako agent. Mężczyzna zostaje włączony do programu ochrony świadków, a ponieważ dorastał w Szwecji, domaga się przeniesienia do Karlstad. Zamierza pracować w tamtejszej policji nad nierozwiązaną sprawą sprzed lat. Jednocześnie ma świadomość, że kartel wyznaczył nagrodę za jego głowę.

Ostatnie życie to pierwsza książka z agentem FBI Johnem Adderleyem, która jest zapowiedzią nowej skandynawskiej serii kryminalnej. Powieść sprzedana została do 16 krajów i otrzymała nagrodę za najlepszy debiut kryminalny 2020 roku na Targach Książki w Goeteborgu. W przygotowaniu jest druga książka duetu Mohlin & Nyström pt. Druga siostra.

Peter Mohlin i Peter Nyström dorastali razem w małym szwedzkim miasteczku. W wieku dziesięciu lat stworzyli pierwszą wspólną powieść kryminalną. Po wielu latach profesjonalnego pisania do prasy, reżyserowania i tworzenia scenariuszy zdecydowali się powrócić do pomysłu z dzieciństwa. Zdali sobie sprawę, że ich mocne strony – cięte pióro dziennikarskie połączone z wyczuciem dramaturgii i dialogu właściwe scenarzystom – to owocne połączenie, które dzięki któremu światło dzienne ujrzała ich debiutancka powieść kryminalna.

Co za debiut! Ekscytująca powieść, od której nie można się oderwać. Dobrze napisana i naprawdę wciągająca – wcale nie byłabym zaskoczona, gdyby powstał na jej podstawie film albo serial Netfliksa! Książkę wyróżnia amerykański macho połączony z pewnością siebie i dobrze przeprowadzonymi śledztwami. Autorom naprawdę udaje się zaciekawić mnie, czytelniczkę, okolicznościami zaginięcia, a wydarzenia powoli splatają się tak, by na końcu ujawnić prawdę...

– millimys_books, Instagram

Znakomita nowa seria kryminałów ze Szwecji – uwielbiam w niej wszystko: postaci, strukturę, styl. Ogromnie się cieszę, że to my wydamy książkę niesamowitego duetu Mohlin i Nyström.

– Heide Kloth, dyrektorka wydawnicza HarperCollins Niemcy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 590

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 57 min

Lektor: Wojciech Żołądkowicz

Oceny
4,3 (90 ocen)
44
34
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulciaaa92

Nie oderwiesz się od lektury

Szczerze mówiąc nastawiłam się na to, że "Ostatnie życie" to będzie typowy skandynawski kryminał. Z tymi mam problem, bo nie jestem typowym fanem każdej książki z tego względu, że niektórzy pisarze mają bardzo specyficzny styl, akcja często ciągnie się przez setki stron i generalnie mi się zwyczajnie nudzi przy ich czytaniu. Zdarzają się jednak perełki i nazwiska, po które sięgam w ciemno, jak Nesbo. Czy w tym przypadku również tak będzie? W tym miejscu pojawia się mój drugi osobisty, dość spory problem. Otóż mam awersję do powieści pisanych w duetach. Odnoszę wrażenie, że każdy z autorów chciałby dołożyć coś od siebie, a jednocześnie musi iść na swego rodzaju kompromis z drugą osobą. Dlatego w tym przypadku nieco złe przeczucia mi towarzyszyły, ale nie zakładałam z góry, że to będzie nieciekawa książka. Ale do rzeczy! Zacznijmy od tego, co znajduje się w środku, za bądź co bądź, dość ciekawą okładką. Poznajemy głównego bohatera Johna Adderley'a, który budzi się w szpitalnym łóżku, p...
30
Miron74

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra fabuła z zakończeniem może nawet dość spodziewanym ale jednak napisana z werwą i nie nudząca. Główny bohater ciekawy dość oryginalny (pamiętać o dość) ale nie ktoś kto zostaje nam w głowie na dłużej. Czytało się swietnie. Polecam
20
Bibliofile

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Polecam.
10
Maluska85

Całkiem niezła

📍Historia zaczynająca się akcją amerykańskich tajniaków zdecydowanie nie jest dla mnie 🫣 Obiło mi się jednak o uszy, że ma być to skandynawski kryminał dałam, więc tej historii szansę. 📍Kiedy z Ameryki przenosimy się do Szwecji możemy poczuć się wciągnięci w wydarzenia w których prym wiedzie John. 📍Były agent otrzymuje zadanie, aby wyjaśnić tajemniczą śmierć Eme­lie. Dziewczyna zaginęła w 2009 roku i  nie odnaleziono jej ciała i nikogo nie skazano. Jedynym podejrzanym był Billy Ner­man, który jest przyrodnim bratem Johna. 📍Czasami gubiłam wątki, miałam wrażenie, że autorzy nie radzili sobie ze zmianą tożsamości Johna - skoro nikt nie zna jego prawdziwej tożsamości to dlaczego prasa ma pisać o nim jako o bracie mordercy. 📍Dużym i jedynym plusem książki jest jej zakończenie ci powinno daj już jej 5 gwiazdek, bo to chyba najbardziej problemowa część książki 😅 Ale nie będzie fanfar, dlatego że dojście do tego zakończenia było zbyt męczące - akcja się ślimaczyła, przez co się n...
00
blackmagicwoman

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały lektor! Słucha się go z wielką przyjemnością. Książka ok. Czekam na ciąg dalszy.
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERW­SZA

2019 : 2009

1.

Bal­ti­more, 2019

Leżał w łóżku i patrzył w biały sufit. Odbar­wie­nie na gip­so­wej pły­cie stop­niowo nabie­rało coraz ostrzej­szych kon­tu­rów. Plama wyglą­dała jak duch albo balon. Coś, co mogłoby nary­so­wać dziecko.

John wie­dział, że prze­bywa na gra­nicy mię­dzy jawą a snem, nie miał jed­nak poję­cia, jak długo miota się pomię­dzy tymi dwoma świa­tami. Spró­bo­wał obró­cić głowę, żeby zoba­czyć, gdzie się znaj­duje. Sekundę póź­niej nade­szła fala bólu. Jej mak­si­mum znaj­do­wało się z tyłu głowy i prze­ta­czała się po całym ciele. Zaci­snął powieki i pró­bo­wał zna­leźć jakieś miej­sce wewnątrz sie­bie, w któ­rym mógłby się schro­nić. Nie zna­lazł.

Zacze­kał, aż naj­gor­szy ból ustąpi, i posta­no­wił, że przy­swoi pokój innymi zmy­słami niż wzrok. W powie­trzu dało się wyczuć woń środ­ków do dezyn­fek­cji, jed­nak pozba­wio­nych syn­te­tycz­nych domie­szek, które zwy­kle są w tego typu pro­duk­tach. Żad­nych cytru­sów czy ukwie­co­nych łąk, tylko zapach kli­nicz­nej czy­sto­ści.

Usły­szał popi­ski­wa­nia po swo­jej lewej stro­nie. Dźwięk powta­rzał się z kil­ku­se­kun­do­wymi odstę­pami i nie­wąt­pli­wie docho­dził z jakie­goś urzą­dze­nia znaj­du­ją­cego się na wyso­ko­ści głowy.

Powoli zaci­snął dłoń na sta­lo­wej ramie łóżka i zsu­wał ją po niej, aż tra­fiła na coś, co wyglą­dało jak kabel. Chwy­cił go i pod­niósł na tyle wysoko, aby zoba­czyć, co to takiego. Po jed­nej stro­nie tkwił pla­sti­kowy walec z czer­wo­nym przy­ci­skiem. Naci­snął przy­cisk i cze­kał, aż coś się sta­nie. Wkrótce drzwi się otwo­rzyły i usły­szał zbli­ża­jące się kroki. Kobieta w bia­łym far­tu­chu, z wło­sami zwią­za­nymi w kok, nachy­liła się nad łóż­kiem.

– Jesteś przy­tomny, John? Sły­szysz mnie?

Ostroż­nie ski­nął głową i odpo­wie­dział mu uśmiech.

– Jesteś teraz w szpi­talu Johnsa Hop­kinsa w Bal­ti­more – oznaj­miła kobieta. – Ope­ro­wano cię tutaj, bo mia­łeś rany postrza­łowe klatki pier­sio­wej.

Kiedy tylko usły­szał głos pie­lę­gniarki, zaczął być świa­domy bólu poope­ra­cyj­nego. Ten był innego typu, bar­dziej tępy. Nie eks­plo­do­wał tak jak ból karku. Sta­no­wił jakby drugą war­stwę bólu.

Kobieta wciąż mówiła o sta­nie jego zdro­wia. Stra­cił dużo krwi i dobę wcze­śniej nie­przy­tomny tra­fił na oddział inten­syw­nej tera­pii. Prze­pro­wa­dzono ope­ra­cję, leka­rzom udało się powstrzy­mać krwo­toki wewnętrzne. Poci­ski, w sumie dwa, omi­nęły klu­czowe narządy i prze­szły na wylot.

– Wody – powie­dział i zasko­czyło go, jak piskliwy ma głos.

Pie­lę­gniarka wzięła ze sto­lika kubek z rurką i podała mu. Zaczął łap­czy­wie pić, wię­cej, niż mógł prze­łknąć. Zakasz­lał, a kobieta w bieli musiała mu wytrzeć poli­czek ser­wetką.

– Trudno się pije, gdy się leży pła­sko. Pod­nieść łóżko?

Ski­nął głową.

Pie­lę­gniarka naci­snęła guzik na ścia­nie, a zagłó­wek powę­dro­wał do góry. John wresz­cie mógł się rozej­rzeć po sali. Obok łóżka, po lewej stro­nie, zoba­czył sta­tyw na kół­kach, a na nim leki poda­wane dożyl­nie. Doli­czył się trzech prze­zro­czy­stych prze­wo­dów zaopa­tru­ją­cych jego ciało w che­mi­ka­lia poprzez wkłu­cia w zgię­ciu ręki. Piski, które sły­szał, dobie­gały z urzą­dze­nia nad­zo­ru­ją­cego oddy­cha­nie i zaopa­trze­nie w tlen.

Zasłony w dwóch oknach były cien­kie i prze­pusz­czały wię­cej słońca, niżby sobie tego życzył. Drzwi na kory­tarz też miały szybę. W gór­nej czę­ści drzwi pro­wa­dzą­cych na kory­tarz była szyba, i to na tyle duża, że widział przez nią pil­nu­ją­cego go poli­cjanta.

Powoli obró­cił głowę w drugą stronę i spo­strzegł jesz­cze jedno łóżko. Naj­wi­docz­niej nie był tu jedy­nym pacjen­tem. Kiedy zoba­czył twarz, ból w tyle głowy eks­plo­do­wał na nowo.

Na łóżku – zale­d­wie około metra od niego – leżał czło­wiek, który dwa­dzie­ścia cztery godziny wcze­śniej przy­ci­snął mu pisto­let do karku.

2.

Karl­stad, 2009

Znowu auto­ma­tyczna sekre­tarka. Heimer wie­dział, że choć docho­dzi pół­noc, ona widzi tele­fony od niego. Komórkę miała chyba przy­spa­waną do dłoni, dzia­łała przez całą dobę. Kiedy jeden kon­ty­nent się wyłą­czał, przy­cho­dził czas na kolejny, ona zaś była dostępna zawsze, gdy oddziały potrze­bo­wały swo­jego dowódcy.

Kiedy jed­nak on, jej mąż, chciał się z nią skon­tak­to­wać, wolała nie odbie­rać. Albo uży­wała funk­cji fil­tro­wa­nia połą­czeń, czyli scre­eno­wała je, jak to się okre­ślało nowo­cze­snym języ­kiem. Cza­sami nabie­rał ochoty, by poży­czyć komórkę od kogoś z kie­row­nic­twa i zadzwo­nić z niej do Sis­seli. Tylko żeby zoba­czyć, czy odbie­rze.

Heimer wyj­rzał przez pano­ra­miczne okno i z zasko­cze­niem spo­strzegł, jak ciemna jest woda. Wkrótce Eme­lie poje­dzie z powro­tem do Sztok­holmu i lato ofi­cjal­nie się zakoń­czy. Zaczął myśleć o tym, że kiedy tydzień przed mid­som­mar odbie­rał córkę na dworcu, pra­wie jej nie poznał. Prze­miana w schludną stu­dentkę szkoły biz­nesu nastą­piła tak szybko, że nie­mal zapo­mniał, jak wyglą­dała.

Sis­sela oczy­wi­ście nie posia­dała się z rado­ści, gdy ubie­głej jesieni Eme­lie roz­po­częła stu­dia. Dawne sprawy poszły w nie­pa­mięć, a dzie­dziczka rodzin­nej firmy zna­la­zła się na swoim miej­scu w naj­lep­szej ze szkol­nych ław. Heimer nie był rów­nie prze­ko­nany. Latem naprawdę się sta­rał napra­wić rela­cję z Eme­lie i odzy­skać jej zaufa­nie po tym, co się stało. Ona jed­nak nie chciała znów go do sie­bie dopu­ścić.

Ponow­nie zadzwo­nił do Sis­seli. Dla­czego, do cho­lery, nie odbiera? Jeśli się dzwoni trzy razy w ciągu godziny, powinna chyba zro­zu­mieć, że to coś waż­nego?

Heimer usiadł przy wyspie kuchen­nej i zaczął myśleć, jak gów­niany był to dzień. Roz­po­czął się kłót­nią już przy śnia­da­niu. Przez cały rok aka­de­micki raporty ze Sztok­holmu były dobre. Eme­lie mówiła, że zdaje egza­miny i dobrze się czuje z innymi w gru­pie. Zostaw­szy sam na sam z żoną, Heimer zaczął kwe­stio­no­wać rezul­taty nauki. Córka odzie­dzi­czyła po nim dys­lek­sję – sam pamię­tał, jak trudno mu było nadą­żyć za czę­ściami teo­re­tycz­nymi na stu­diach archi­tek­to­nicz­nych. Sis­sela zba­ga­te­li­zo­wała jego obiek­cje i zapy­tała, dla­czego tak słabo wie­rzy w swoje jedyne dziecko.

Wczo­raj jed­nak zamek z pia­sku runął. Zna­joma z pracy Sis­seli, bli­ska przy­ja­ciółka rek­tora, wie­działa, że sytu­acja Eme­lie budzi nie­po­kój na uczelni. Miała dużo nie­obec­no­ści i ostat­nio rzadko można ją było spo­tkać na kory­ta­rzu. Sis­sela zadzwo­niła do rek­tora i nie dała za wygraną, dopóki bie­dak nie wypo­wie­dział się o jej córce bez owi­ja­nia w bawełnę. Po dwóch seme­strach Eme­lie miała zale­d­wie dwa­dzie­ścia cztery punkty na sześć­dzie­siąt moż­li­wych. Do ostat­nich dwóch egza­mi­nów nawet nie pode­szła.

Śnia­da­nie zamie­niło się w prze­słu­cha­nie z krzy­żo­wym ogniem pytań, a Eme­lie została skon­fron­to­wana ze swo­imi kłam­stwami. Heimer pró­bo­wał uspo­koić żonę, ale jej chyba wyle­ciało z głowy, jak źle było z Eme­lie w ciągu ostat­nich lat. Jak nie­wiele bra­ko­wało, by stra­cili ją na dobre.

Finał poranka był taki, że Eme­lie znik­nęła w swoim pokoju, a potem wyszła z domu z ple­ca­kiem. Chwilę póź­niej wyszła rów­nież Sis­sela, a on został na zglisz­czach tego, co miało przy­po­mi­nać rodzinę. Sam miał posprzą­tać po innych. Jak zwy­kle.

Spę­dził przed­po­łu­dnie w piw­nicy z winami i pró­bo­wał zapro­wa­dzić tam tro­chę porządku. Przez ostat­nie mie­siące zanie­dby­wał inwen­ta­ry­za­cję, a prze­cież ze względu na kwe­stie ubez­pie­cze­niowe musiał mieć aktu­alną listę bute­lek. Tera­pia podzia­łała i kiedy sznu­ro­wał buty, żeby prze­biec prze­wi­dziane w pro­gra­mie tre­nin­go­wym dwa­na­ście kilo­me­trów, czuł się lepiej.

Lep­sze samo­po­czu­cie nie trwało jed­nak długo. Po obie­dzie, który ugo­to­wał i zjadł w samot­no­ści, pękła ostat­nia ilu­zja w kwe­stii nowego życia córki. Heimer wszedł do jej pokoju. Nie zamie­rzał mysz­ko­wać. Chciał tylko przez chwilę w nim pobyć. Robił tak cza­sem, odkąd się prze­pro­wa­dziła do Sztok­holmu. Żeby sobie przy­po­mnieć, że kie­dyś byli oni dwoje kon­tra reszta świata.

Górną szu­fladę szafki pod biur­kiem wysu­nął odru­chowo. Nie była dokład­nie zamknięta i tak naprawdę chciał tylko ją popra­wić. A przy­naj­mniej tak to sobie tłu­ma­czył. W każ­dym razie wycią­gnął szu­fladę i jego uwagę natych­miast przy­cią­gnął stos sta­rych prac domo­wych. To, że znaj­do­wały się w tym miej­scu, wyglą­dało podej­rza­nie. Pod­niósł papiery i zna­lazł torebkę z bia­łym prosz­kiem.

Została tylko odro­bina na dnie. Nabrał ją na palec wska­zu­jący, poło­żył pro­szek na języku i natych­miast wyczuł che­micz­nie gorzki smak koka­iny.

Od tego czasu dzwo­nił do córki co naj­mniej osiem razy, ale nie mógł się z nią połą­czyć. Prze­czu­wał to gdzieś na skraju świa­do­mo­ści, ale nie chciał widzieć. Nowa Eme­lie była zbyt ide­alna. Tera­peuci z ośrodka raz za razem przy­po­mi­nali, że wyj­ście z cho­roby psy­chicz­nej trwa długo, a droga czę­sto jest naje­żona prze­ciw­no­ściami. Jed­nak dla jego córki pobyt w Björkbacken wyda­wał się cudowną kura­cją. Wkro­czyła tam agre­sywna dzie­więt­na­sto­latka, którą cią­gnęło do nar­ko­ty­ków, a wyszła dziew­czyna, która zdała do szkoły biz­nesu i chciała się anga­żo­wać w rodzinną firmę. Wszystko w zale­d­wie sześć mie­sięcy.

Heimer wstał od wyspy kuchen­nej i zaczął bez kon­kret­nego celu cho­dzić po domu. Pode­szwy jego skó­rza­nych butów skrzy­piały na kon­ser­wo­wa­nym bia­łym mydłem par­kie­cie z dłu­gich desek. Czuł się jak jedyny czło­wiek na naj­bar­dziej wylud­nio­nej z imprez. Ubrany zbyt ele­gancko, w koszulę i mary­narkę, pod­czas gdy rów­nie dobrze mógłby bie­gać w kap­ciach i szla­froku. Prze­cież nikogo tu nie było.

Prze­brał się w beżowe chi­nosy i czarną koszulkę polo, którą kupił w Medio­la­nie. Koszulka dobrze leżała na jego musku­lar­nym, żyla­stym tor­sie. Zawdzię­czał go bie­ga­niu. Nie­wielu męż­czyzn, któ­rzy skoń­czyli czter­dzie­ści osiem lat, było w takiej for­mie. Wpraw­dzie linia wło­sów się cof­nęła, a na skó­rze wokół oczu poja­wiły się zmarszczki, ale lubił swoją twarz, sta­rzała się z god­no­ścią.

Bywało, że po kry­jomu kupo­wał „Svensk Dam­tid­ning” po tym, jak razem z Sis­selą byli na jakiejś pre­mie­rze w Sztok­hol­mie. Uwiel­biał to, że jest jedną z osób na zamiesz­czo­nych tam zdję­ciach, i porów­ny­wał sie­bie i Sis­selę z innymi parami w tym samym wieku. Jeśli cho­dziło o ema­no­wa­nie auto­ry­te­tem i dobrym sma­kiem, Bjur­wal­lo­wie sta­no­wili duet trudny do pobi­cia.

Wró­cił do kuchni. Zro­bił sobie kanapkę, ale nie był w sta­nie zjeść choćby połowy. Myślami wra­cał do Eme­lie i jej moż­li­wego miej­sca pobytu. Była bar­dzo roz­złosz­czona, gdy rano wycho­dziła z domu, on zaś chciał mieć szansę z nią poroz­ma­wiać. W spo­koju, kiedy naj­gor­sza złość minie.

Ponow­nie wszedł do pokoju córki i usiadł na łóżku. Ude­rzyła go myśl, w jak małym stop­niu nowa Eme­lie pasuje do tej daw­nej. Białe bluzki i kasz­mi­rowe swe­try wisiały na wie­sza­kach obok czar­nych bluz z kap­tu­rem i T-shir­tów z nazwami grup muzycz­nych. Torba Bur­berry stała na pod­ło­dze obok żół­tego pla­sti­ko­wego pudełka z pły­tami winy­lo­wymi. Naj­więk­szy kon­trast ze wszyst­kiego sta­no­wił wysłu­żony mac­book w skó­rza­nym etui leżący obok peceta wiel­kiego jak wie­żo­wiec, z trzema moni­to­rami i zesta­wem słu­chaw­ko­wym god­nym pilota myśliwca.

Zdję­cie nad biur­kiem wisiało jak przy­po­mnie­nie o innych cza­sach. Gru­powe zdję­cie Stri­ker Chicks z pierw­szych zawo­dów pod­czas Dre­am­hack w Jönköping. Eme­lie stała pierw­sza z pra­wej i była o pół głowy wyż­sza od pozo­sta­łych dziew­czyn z dru­żyny. Jasne włosy miała ufar­bo­wane na ciemny kolor i ostrzy­żone krótko na pazia. Jej maki­jaż był moc­niej­szy, a w gór­nej war­dze tkwiły dwa kol­czyki, które tak bar­dzo wypro­wa­dzały Sis­selę z rów­no­wagi.

Heimer odwró­cił wzrok od zdję­cia. Chciał wyjść i znów pobie­gać. Po pro­stu opróż­nić ciało z ener­gii i poczuć w ustach smak krwi. Zapo­mnieć o pozba­wio­nej krę­go­słupa ame­bie, którą był – choćby tylko na chwilę.

Nagle usły­szał odgłos otwie­ra­nych drzwi na dole. Potem głu­che ude­rze­nie torby sta­wia­nej na klin­kie­ro­wej pod­ło­dze i podzwa­nia­nie zaha­cza­ją­cych o sie­bie wie­sza­ków na drążku pod półką w przed­po­koju. W końcu zaś dobie­gły go zmę­czone kroki na scho­dach.

– Mógł­byś podać mi szklankę wody, skar­bie?

Heimer wyszedł do kuchni, żeby powi­tać Sis­selę. Zoba­czył, jak zdej­muje buty na obca­sie i opada na kanapę w sąsied­nim salo­nie. Ledwo wyczu­wal­nie plą­tał jej się język. Wystar­cza­jąco jed­nak, aby zauwa­żył, że piła.

– Pew­nie – odpo­wie­dział, sta­ra­jąc się nie poka­zać, jak bar­dzo jest ziry­to­wany tym, że nie mógł się do niej dodzwo­nić przez cały wie­czór. Eme­lie potrze­bo­wała ich wspar­cia, więc wsz­czy­na­nie kolej­nej kłótni byłoby głu­potą.

Wci­snął szklankę w zagłę­bie­nie w drzwiach lodówki. W miarę jak spły­wała do niej zimna gazo­wana woda, obser­wo­wał sie­dzącą na kana­pie żonę. Włosy w kolo­rze pla­ty­no­wego blond, z krnąbr­nym pasmem, które nie chciało leżeć na swoim miej­scu za uchem. Nos o ary­sto­kra­tycz­nym kształ­cie – wie­dział, że jest z niego bar­dzo zado­wo­lona. I wresz­cie broda, którą nieco za czę­sto pocie­rała. Przy ostat­nim zabiegu lekarz zbyt mocno nacią­gnął jej skórę. Narze­kała, że nie wygląda to natu­ral­nie u kobiety po czter­dzie­stce. Heimer nic wtedy nie mówił, ale myślał, że o to wła­śnie cho­dzi w chi­rur­gii pla­stycz­nej. Jeśli Sis­sela chciała wyglą­dać natu­ral­nie, mogła mieć na­dal dawną brodę.

Posta­wił szklankę wody na pod­kładce, dla ochrony sto­lika przy kana­pie.

– Dzię­kuję – powie­działa Sis­sela i opróż­niła połowę jed­nym hau­stem. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Spo­tka­nie się prze­cią­gnęło i zupeł­nie zapo­mnia­łam, że po nim miała być degu­sta­cja wina. Przy­nio­słam ci kilka bute­lek. Nowy chło­pak z zarządu ma udziały w gospo­dar­stwie w Afryce Połu­dnio­wej i kiedy opowie­działam mu o twoim zain­te­re­so­wa­niu winem, chciał koniecz­nie spre­zen­to­wać ci skrzynkę.

– Pozdrów i podzię­kuj – odparł Heimer i usiadł w fotelu Lamino.

Nie cier­piał, kiedy jego żona robiła takie rze­czy. Jakim pra­wem sądziła, że butelki od jakie­goś tam han­dla­rza koni zasłu­gują na miej­sce w jego piw­nicy. Czy nie rozu­miała, z jaką tro­ską uzu­peł­niał kolek­cję, i że ta nie­wielka ilość miej­sca, która została, była bar­dzo istotna ze względu na tych kilka bor­de­aux, które miał nadzieję kupić na aukcji win w Sotheby’s tej jesieni?

– Czy dziś wie­czo­rem odzy­wała się do cie­bie Eme­lie? – zapy­tał.

– Nie – odparła Sis­sela. – Nie ma jej w domu?

Pokrę­cił głową. Żona pod­cią­gnęła nogę i zaczęła maso­wać swoją stopę. Heimer pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy prze­stała go pro­sić, aby to dla niej zro­bił po dłu­gim dniu pracy w nie­wy­god­nych butach.

– Nie czuje się dobrze – oznaj­mił i wstał.

Gestem dał znać, że też powinna wstać, i razem weszli do pokoju córki. Wysu­nął szu­fladę i wska­zał wore­czek z reszt­kami koka­iny.

– Czy to jest to, co myślę? – spy­tała Sis­sela.

Ski­nął głową.

– Czuję się oszu­kana – pod­jęła po chwili ciszy. – Naj­pierw te wszyst­kie kłam­stwa na temat szkoły, a teraz to. Prze­cież obie­cała, że z tym skoń­czy.

– Byli­śmy naiwni. Powin­ni­śmy zro­zu­mieć, że to nie nastąpi tak łatwo.

– Chcesz powie­dzieć, że ja byłam naiwna. Prze­cież sam ni­gdy nie wie­rzy­łeś w to, że z nią naprawdę jest lepiej.

Wła­śnie o to mu cho­dziło. Nie podo­bało mu się jed­nak, że żona sama wycią­gnęła ten wnio­sek, wolałby ją na niego napro­wa­dzić.

– Nie odbiera komórki – rzekł. – Wyjdę jej poszu­kać.

– Czy to naprawdę roz­sądny pomysł? – spy­tała Sis­sela. – Z pew­no­ścią nie­długo wróci i chcia­ła­bym, aby­śmy oboje byli wtedy w domu. Eme­lie chęt­niej słu­cha cie­bie niż mnie.

Nie­prawda, pomy­ślał. Tak było, ale przed poby­tem w Björkbacken.

Jak zwy­kle zosta­wił decy­zję Sis­seli. Zaczęli pić her­batkę rumian­kową, bo twier­dziła, że koi nerwy. Kiedy minęła pierw­sza, a córka na­dal się nie zja­wiła, Sis­sela poszła do sypialni się poło­żyć. On sku­lił się na kana­pie i nacią­gnął na sie­bie koc. Jeśli Eme­lie będzie chciała prze­mknąć obok niego, obu­dzi się. Obie­cał sobie, że naprawdę spró­buje z nią poroz­ma­wiać. Gdzieś tam wciąż była dawna Eme­lie. Ta, która mu ufała. Tym razem miał zamiar jej nie zawieść.

3.

Bal­ti­more, 2019

Miej­sce, w któ­rym wcze­śniej leżał męż­czy­zna, było puste. Łóżko zostało zabrane, a przy­rządy wcze­śniej pod­łą­czone do ciała stały wyłą­czone na wózku przy ścia­nie.

John ponow­nie stra­cił przy­tom­ność, gdy twarz tego męż­czy­zny przy­po­mniała mu, dla­czego znaj­duje się w szpi­talu. Za oknami pano­wał już mrok. Dzień prze­szedł w wie­czór lub wręcz w noc. Nie wie­dział – w sali bra­ko­wało zegara.

Weszła pie­lę­gniarka. Sta­nęła przy łóżku i spoj­rzała na niego z nie­po­ko­jem. Twier­dziła, że utraty przy­tom­no­ści nie mają związku z ranami postrza­ło­wymi tuło­wia, i chciała spro­wa­dzić leka­rza. John zaczął pro­te­sto­wać. Kark już go nie bolał, a bólami klatki pier­sio­wej zajęła się mor­fina. Po pew­nym waha­niu kobieta ustą­piła.

– Co się stało z tym czło­wie­kiem, który leżał obok mnie? – spy­tał.

– Znów jest ope­ro­wany. Za pierw­szym razem nie do końca się udało, więc chi­rurg posta­no­wił prze­pro­wa­dzić kolejny zabieg – odparła i się zawa­hała.

Może powie­działa zbyt wiele na temat innego pacjenta. W szpi­talu obo­wią­zy­wała ści­sła tajem­nica zawo­dowa. John zaczął się zasta­na­wiać, ile pie­lę­gniarka tak naprawdę wie o czło­wieku, któ­rym się opie­kuje. W szpi­talu Johnsa Hop­kinsa poli­cyjna straż przed drzwiami nie była na porządku dzien­nym.

Kiedy obie­cał, że naci­śnie alarm, jeśli będzie miał zawroty głowy, pie­lę­gniarka życzyła mu dobrej nocy. Pocze­kał, aż wyj­dzie z pokoju, a potem zamknął oczy. Frag­men­ta­ryczne wspo­mnie­nia zda­rzeń z portu w Bal­ti­more utwo­rzyły zro­zu­miałą całość, gdy tylko zoba­czył twarz tego czło­wieka. Mimo że orga­nizm pro­te­sto­wał, a ból z tyłu głowy znów zaczął pul­so­wać, zmu­sił się, aby wró­cić do kon­te­nera, w któ­rym – był o tym prze­ko­nany – jego życie dobie­gnie końca.

Był tam Aba­eze razem z resztą zna­jo­mych osób. No i oczy­wi­ście Ganiru. Zawsze Ganiru. To on wezwał ich na spo­tka­nie i prze­pro­wa­dził przez labi­rynt kon­te­ne­rów do pół­noc­nej czę­ści portu. Potem sta­nął przed jed­nym z nich i prze­ciął blo­kadę, a cięż­kie drzwi się otwo­rzyły.

Dał znak sto­ją­cemu naj­bli­żej Aba­ezemu, że ma wejść. Za nim podą­żyli John i pozo­stali. Usta­wili się pod ścia­nami i patrzyli, jak Ganiru pró­buje zamknąć za sobą drzwi. Mecha­nizm zamka sta­wiał opór, ale kiedy pomógł sobie bio­drem, bolec wsko­czył na wła­ściwą pozy­cję, a mały pro­myk wcze­sno­wio­sen­nego słońca, który wciąż sączył się do środka, został na zewnątrz.

Sekundę póź­niej włą­czyło się słabe oświe­tle­nie w sufi­cie kon­te­nera. John pod­niósł wzrok i zoba­czył wiszącą na haku lampę robo­czą. Ganiru zro­bił kilka kro­ków przed sie­bie i się­gnął po źró­dło świa­tła. Zdjął je z haka i trzy­mał przed sobą na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej. Zimny, biały blask oświe­tlił jego twarz od dołu i nadał mu wygląd zło­wro­giej zjawy.

– Sia­daj­cie.

John zer­k­nął na pozo­sta­łych. Dziw­nie się czuł, opa­da­jąc na brudną posadzkę.

– Sia­daj­cie – powtó­rzył Ganiru.

Tym razem męż­czyźni posłu­chali i oparli się ple­cami o sko­ro­do­wane sta­lowe ściany. John poczuł przez koszulę chłód metalu.

– O co tu cho­dzi? – zapy­tał Aba­eze.

Gdyby John powie­dział do Ganiru coś podob­nego, w odpo­wie­dzi dostałby po pysku. Jed­nak z Aba­ezem sprawa wyglą­dała ina­czej. Był z nimi dłu­żej i miał inną pozy­cję w gru­pie.

– Nie przy­pusz­cza­łem, że kie­dy­kol­wiek to powiem, ale któ­ryś z was sypie.

John poczuł ulgę, że jego twarz jest skryta w mroku i nie mogła niczego zdra­dzić, gdy Ganiru wypo­wie­dział te słowa. Wiele razy widział w wyobraźni ogromne łap­ska szefa na swo­jej szyi. Kciuki wci­śnięte tuż pod jabł­kiem Adama i napie­ra­jące, aż cał­ko­wi­cie ode­tną powie­trze.

– Jesteś tego pewien? – spy­tał Aba­eze, tym razem ciszej.

– Na sto pie­przo­nych pro­cent. Mie­li­śmy pro­blem z dosta­wami, zatrzy­mała je DEA. Uzna­łem więc, że poroz­ma­wiam z wami o sfał­szo­wa­nej par­tii, która miała nadejść drogą lot­ni­czą. Zgad­nij­cie, które pudła otwo­rzyły te świ­nie.

Ganiru prze­su­nął lampą przed oczami swo­ich ludzi, jakby to była pochod­nia. Prze­cho­dził od twa­rzy do twa­rzy i zatrzy­my­wał się na kilka sekund przed każ­dym.

– Jeśli ktoś chce coś powie­dzieć, to teraz jest dobra oka­zja – wyce­dził.

Kiedy ciemne oczy minęły Johna, spró­bo­wał pod­nieść dłoń do czoła, żeby otrzeć pot. Dłoń odmó­wiła posłu­szeń­stwa. Sygnały z mózgu nie docie­rały do celu, sys­tem zawiódł gdzieś wewnątrz ciała.

Znowu Ganiru. Ryk odbi­jał się echem wewnątrz kon­te­nera.

– Odpo­wia­dać, do kurwy nędzy!

Kiedy nikt się nie ode­zwał, Ganiru wyszarp­nął pisto­let z kabury, którą miał pod mary­narką, i poło­żył go przed sobą na posadzce. Wpra­wił go w ruch i pisto­let zaczął się obra­cać wokół wła­snej osi. John podą­żał wzro­kiem za wiru­jącą lufą. Pręd­kość stop­niowo malała, a pod koniec jego szanse wyglą­dały kiep­sko. W ostat­niej chwili lufa posta­no­wiła jed­nak go omi­nąć i znie­ru­cho­miała przed jed­nym z pozo­sta­łych męż­czyzn.

Ganiru pod­niósł broń, scho­wał ją do kabury i odwie­sił lampę robo­czą na hak w sufi­cie. Potem pod­cią­gnął czło­wieka, który prze­grał w obłą­kań­czą ruletkę, i zacią­gnął go do drzwi. Wolną ręką otwo­rzył kon­te­ner i pchnął tak mocno, że czło­wiek ten upadł na asfalt za drzwiami.

Ganiru z powro­tem odwró­cił się do ludzi w środku. Wyglą­dał już na spo­koj­niej­szego. Uśmiech­nął się ostroż­nie, jakby zabawa z pisto­le­tem nie była tak do końca na poważ­nie.

– Co dzie­sięć minut będę strze­lał do któ­re­goś z was, dopóki się nie dowiem, kto syp­nął – powie­dział i wyszedł.

W uszach Johna roz­legł się huk zamy­ka­nych cięż­kich drzwi. Oświe­tle­nie ponow­nie zostało zre­du­ko­wane do bia­łego bla­sku lampy robo­czej. Sekundę póź­niej za ścianą kon­te­nera oddano dwa szyb­kie strzały.

Cisza, która potem nastała, była abso­lutna. Jakby wszy­scy męż­czyźni w czte­rech bla­sza­nych ścia­nach wstrzy­mali oddech i żaden nie chciał pierw­szy wypu­ścić z płuc powie­trza. W końcu mil­cze­nie stało się tak przy­tła­cza­jące, że ten, który stał naj­bli­żej drzwi, i tak otwo­rzył usta.

– Spo­koj­nie, nikt nie jest ranny – rzekł. – Te poci­ski tkwią w ziemi. Za cho­lerę nie wie­rzę w tę histo­rię o prze­rwa­nych dosta­wach. Nikt z nas nie byłby chyba tak kurew­sko głupi, żeby syp­nąć, nie? Ganiru zawsze miał para­noję, tylko nas spraw­dza.

John był pra­wie gotów mu uwie­rzyć. Słowa te tak uspo­ka­jały, tak pocie­szały. Wkrótce wszystko się zakoń­czy i razem będą się z tego śmiali. Szef zaprosi na drinka w tej obskur­nej knaj­pie przy Pat­ter­son Park, którą pro­wa­dzi jego kuzyn.

John spró­bo­wał popro­sić mózg, by znów uniósł prawe ramię. Połą­cze­nia ner­wowe w dal­szym ciągu straj­ko­wały.

– A co ty sądzisz, Aba­eze? Prze­cież go znasz – ode­zwał się głos z ciem­no­ści kawa­łek dalej.

Aba­eze wyglą­dał na mocno sku­pio­nego i tylko wzru­szył ramio­nami. Jakby nie obcho­dziło go nic, tylko wła­sne myśli.

Nagle mecha­nizm zamka huk­nął ponow­nie. Drobna wiązka świa­tła dzien­nego wpa­dła do środka i posze­rzyła się, gdy drzwi otwarto do połowy. Coś zostało wepchnięte do kon­te­nera i świa­tło z powro­tem znik­nęło. Zza sta­lo­wej ściany dobiegł stłu­miony głos Ganiru:

– Zostało pięć minut.

John patrzył na kilku męż­czyzn, któ­rzy pode­rwali się na nogi i sta­nęli w pół­kolu wokół leżą­cego na posadzce ciała. Ktoś zaczął nim potrzą­sać, aby spro­wo­ko­wać reak­cję. Na początku ostroż­nie, a potem coraz moc­niej. Głowa prze­chy­liła się na bok i mię­dzy parą nóg jed­nego ze sto­ją­cych John dostrzegł spo­glą­da­jące na niego oko. W miej­scu dru­giego wid­niał zakrwa­wiony oczo­dół.

Męż­czy­zna, który chwilę wcze­śniej pró­bo­wał uspo­koić grupę, poczła­pał do prze­ciw­le­głego rogu kon­te­nera i zaczął gło­śno wymio­to­wać. Po cia­snym pomiesz­cze­niu roz­nio­sła się gry­ząca woń soku żołąd­ko­wego i czę­ściowo stra­wio­nej fajity.

Kilku męż­czyzn zaczęło krzy­czeć i obwi­niać się nawza­jem o to czy tamto. John sie­dział dalej jak przy­kle­jony do posadzki i usi­ło­wał w jakiś spo­sób upo­rząd­ko­wać myśli. Wciąż zmie­niały tor i nie dało się ich połą­czyć w zro­zu­miałą całość.

Aba­eze sta­nął na środku i roz­dzie­lił dwóch męż­czyzn, któ­rzy zaczęli się bić. Pew­nie zro­zu­mieli, że jedy­nym czło­wie­kiem, który ma szansę powstrzy­mać Ganiru, jest Aba­eze.

– Kiedy wróci, opo­wiem, kto syp­nął. Ni­gdy sobie nie wyba­czę, że jeden z nas musiał umrzeć, zanim doda­łem dwa do dwóch – powie­dział i usiadł z powro­tem.

Pozo­stali męż­czyźni poszli w jego ślady. W kon­te­ne­rze zapa­dła oso­bliwa cisza. Prze­ra­żeni męż­czyźni sie­dzieli pod ścianą i uni­kali patrze­nia sobie w oczy. W końcu ktoś odwa­żył się zadać pyta­nie.

– Kto to taki?

Aba­eze pokrę­cił głową.

– Kiedy przyj­dzie Ganiru – odparł.

John zasta­na­wiał się, jak duża część cha­osu wiru­ją­cego w jego gło­wie jest widoczna na zewnątrz. Oddech miał tak szybki i płytki, że z pew­no­ścią sapał jak dziecko z gorączką. Nikt jed­nak nie zwra­cał na niego uwagi. Każdy miał dość swo­ich spraw i prze­pro­wa­dzał kal­ku­la­cję. W razie wska­za­nia będzie to ich słowo prze­ciwko słowu Aba­ezego. Komu uwie­rzy Ganiru?

Drzwi kon­te­nera otwo­rzyły się znowu, a ich oprawca bez trudu prze­stą­pił nad leżą­cym na pod­ło­dze tru­pem. Na pewno zauwa­żył, że spoj­rze­nia wszyst­kich powę­dro­wały do Aba­ezego.

– Chcesz mi coś powie­dzieć? – zapy­tał.

Aba­eze się nie wahał. Jego głos był silny i ocie­kał pogardą.

– To on sypie – oznaj­mił i wska­zał.

John spo­strzegł, że palec jest wymie­rzony w niego, i natych­miast poczuł na sobie spoj­rze­nia męż­czyzn. W ich oczach była nie tylko nie­na­wiść, ale i szczypta ulgi. Jeśli prze­gra, oni wygrają. Pierw­szą nagrodą była łaska, która pozwoli obu­dzić się następ­nego dnia.

Skąd jed­nak Aba­eze mógł to wie­dzieć? O ile w ogóle wie­dział. Rów­nie dobrze mógł wybrać kogoś na chy­bił tra­fił, żeby samemu unik­nąć oskar­że­nia. John był z nimi naj­kró­cej, już samo to czy­niło z niego odpo­wied­nią ofiarę.

– Jesteś pewny? – zapy­tał Ganiru.

– Tak. Jed­nego razu zosta­wił w samo­cho­dzie tele­fon, kiedy poszedł się odlać. Przy­cho­dziły do niego podej­rzane wia­do­mo­ści. Wtedy ich nie rozu­mia­łem, ale teraz już wiem, o co cho­dziło – oznaj­mił i strzyk­nął śliną w kie­runku zdrajcy.

John utkwił wzrok w pla­mie śliny kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od swo­ich stóp. Poczuł mdło­ści, ale udało mu się nad nimi zapa­no­wać. Czy Ganiru naprawdę to kupi? Czy serio uwie­rzy, że agenci kon­tak­tują się w ten spo­sób ze swo­imi zle­ce­nio­daw­cami?

Naj­wy­raź­niej tak, bo wyce­lo­wał w niego pisto­let.

– Łamiesz mi serce. Tę nie­wielką część, która z niego została.

John chciał się bro­nić. Nawci­skać temu psy­cho­pa­cie tyle kitu, że już ni­gdy potem nikomu by nie uwie­rzył. Jed­nak język miał spa­ra­li­żo­wany, tak samo jak resztę ciała. Nie mógł wykrztu­sić ani słowa.

– Pozwól mi to zro­bić – powie­dział Aba­eze. – Lepiej prze­śpię dzi­siej­szą noc, jeśli będę mógł zga­sić tego gnojka.

Ganiru poki­wał głową z apro­batą.

– Jasne. Jest twój.

Aba­eze gwał­tow­nie pode­rwał Johna z pod­łogi. Taka upo­ka­rza­jąca śmierć. Czło­wiek wyćwi­czony w dzia­ła­niu pod pre­sją dawał się pro­wa­dzić na rzeź jak bez­wolne zwie­rzę. Ganiru przy­trzy­mał drzwi, żeby Aba­eze mógł go wycią­gnąć na zewnątrz. W pew­nym sen­sie przy­nio­sło to Joh­nowi ulgę – nie umrze wewnątrz kon­te­nera. Ostatni oddech będzie przy­naj­mniej wypeł­niony świe­żym powie­trzem.

– Na kolana – roz­ka­zał Aba­eze.

John poczuł pchnię­cie, pod­parł się dłońmi. Stał teraz na czwo­ra­kach ple­cami do niego. Pomy­ślał, że to dobrze, iż reszta męż­czyzn została w kon­te­ne­rze. Śmierć była pry­watną sprawą, nie chciał dzie­lić z nimi ostat­niej chwili.

Odwró­cił się i zoba­czył, że Ganiru podaje mu pisto­let. Usły­szał meta­liczny odgłos, kiedy Aba­eze odbez­pie­czył broń. Lufa pisto­letu wci­snęła się w tył głowy i zmu­siła twarz do zetknię­cia się z zie­mią. John śle­dził wzro­kiem szcze­linę w asfal­cie, dopóki nie znik­nęła pod jesz­cze jed­nym kon­te­ne­rem.

Tak wyglą­dał koniec, ostatni roz­dział. Był o tym prze­ko­nany.

Wewnętrzny film znie­ru­cho­miał, gdy John usły­szał dźwięk naci­ska­nej klamki. Otwo­rzył oczy i zoba­czył poli­cjanta na kory­ta­rzu, poma­ga­ją­cego pie­lę­gniarce prze­je­chać łóż­kiem przez drzwi. To na pewno Aba­eze wró­cił z ope­ra­cji. John natych­miast zaczął szu­kać oznak ruchu, ale męż­czy­zna nie wyda­wał się przy­tomny.

Pie­lę­gniarka zatrzy­mała łóżko obok łóżka Johna i pod­łą­czyła czuj­niki pil­nu­jące stanu pacjenta. Chwilę póź­niej pik­nął jej pager i zosta­wiła Johna samego ze śpią­cym Aba­ezem.

John przyj­rzał się cięż­kiemu ciału, ledwo miesz­czą­cemu się w łóżku. Ten czło­wiek miał pra­wie dwa metry wzro­stu i ważył sporo ponad sto kilo­gra­mów. Skóra na jego twa­rzy była tak czarna, że wręcz gra­na­towa. Nos wyglą­dał na szer­szy, a zmarszczki na policz­kach były głęb­sze, niż wyda­wało się wcze­śniej. Grube ręce spo­czy­wa­jące na koł­drze nie miały żad­nych zde­for­mo­wa­nych po siłowni mię­śni. Siła tego męż­czy­zny była opa­ko­wana w war­stwę tłusz­czu, ale to nie czy­niło jej mniej impo­nu­jącą. John rozu­miał, dla­czego Ganiru był nim tak zachwy­cony. Ludzie, któ­rzy mieli pro­blem ze spłatą dłu­gów, naj­czę­ściej znaj­do­wali ukryte rezerwy, kiedy przy stole nego­cja­cyj­nym poja­wiał się Aba­eze.

Nagle z obwi­słych ust dobyło się kaszl­nię­cie. John się wzdry­gnął. Potem roz­brzmiały kolejne i nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jego sąsiad z łóżka obok odzy­skuje przy­tom­ność.

John roz­wa­żał, czy wezwać pie­lę­gniarkę, ale zawa­hał się, gdy Aba­eze otwo­rzył oczy i odwró­cił ku niemu twarz. Dopiero po kilku sekun­dach olbrzym zro­zu­miał, na kogo patrzy. Uśmiech­nął się słabo i powie­dział:

– Czyli jed­nak żyjesz.

John odwza­jem­nił uśmiech.

– Tak. I obaj wiemy, komu to zawdzię­czam.

4.

Karl­stad, 2009

Heimer spró­bo­wał świeżo wyci­śnię­tego soku i stwier­dził, że poma­rań­cze nie są dość dobre. W skle­pie mieli teraz nową odmianę, nie tak słodką jak poprzed­nia. Wypłu­kał wyci­skarkę, napeł­nił dwie szklanki i podał je żonie sie­dzą­cej przy wyspie kuchen­nej. Zwy­kle jedli śnia­da­nia w tym miej­scu, bo tylko tu padało świa­tło rów­nież ze wschodu. W dniach dobrej pogody widzieli słońce wscho­dzące nad wierz­choł­kami drzew.

Okno zostało dory­so­wane do pro­jektu w ostat­niej chwili i Heimer cie­szył się, że posta­wił na swoim. Posia­dłość mie­ściła się nad jezio­rem Wener, więc wyda­wało się natu­ralne, żeby z każ­dego pomiesz­cze­nia roz­cią­gał się widok na wodę. Jed­nak Värmlandia to nie tylko jeziora, ale rów­nież lasy. Heimer był zado­wo­lony z tego sfor­mu­ło­wa­nia. Użył go do prze­ko­na­nia firmy budow­la­nej, aby jesz­cze raz sko­ry­go­wała pro­jekt. W zamian obie­cał, że to ostat­nia zmiana wpły­wa­jąca na umiej­sco­wie­nie rur i ścian nośnych. Zła­mał tę obiet­nicę już następ­nego dnia, bo obu­dził się z nową wizją głów­nej sypialni z wła­sną łazienką.

Ni­gdy wcze­śniej nie czuł się tak dobrze jak wtedy, kiedy budo­wali dom, a tym razem Sis­sela wyjąt­kowo usu­nęła się z drogi. To on był archi­tek­tem z wykształ­ce­nia, sza­no­wała to. Nawet jeśli od wielu lat nie pra­co­wał, wciąż się na tym znał.

Heimer spoj­rzał na żonę uno­szącą do ust szklankę soku. Jej dło­nie wyglą­dały staro. Na tę część ciała nic nie mogli pora­dzić chi­rur­dzy pla­styczni ani dro­gie kremy. Jeśli chce się znać wiek kobiety, wystar­czy się przyj­rzeć jej dło­niom. To rów­nie pewne jak dato­wa­nie radio­wę­glowe.

Zaczął znów myśleć o Eme­lie.

Jego myśli mogły podą­żać w innych kie­run­kach tylko przez krót­kie momenty, potem znów wra­cały do niej. Czuł się tak, jakby ktoś umie­ścił mu klatkę pier­siową w ima­dle i powoli obra­cał pokrę­tła, zwięk­sza­jąc nacisk. Zaczął tęsk­nić za torem bie­go­wym. Chciał pobiec tak szybko i daleko, aż poczuje w ustach smak krwi. Ogłu­szyć mózg za pomocą kom­plet­nego wycień­cze­nia fizycz­nego.

– Jest wpół do jede­na­stej – powie­działa Sis­sela. – Musimy coś zro­bić.

Jej głos był cichy, ale zde­cy­do­wany.

– Ten sok – ode­zwał się Heimer. – Nie wydaje ci się, że jest z nim coś dziw­nego?

– Heimer, to nie w porządku. Koka­ina w jej pokoju…

– Na pewno nie­długo Eme­lie się ode­zwie.

– Mar­twię się, że znów zro­biła sobie krzywdę. Może jest z Man­gem, latem spę­dzali ze sobą dużo czasu. Zadzwo­nię do Hugona.

Heimer patrzył, jak jego żona znika w biblio­tece z tele­fo­nem komór­ko­wym w ręku. Dyrek­tor finan­sowy Hugo Aglin jako jedyny z zarządu AchWe cza­sem roz­ma­wiał z nim tak naprawdę. Wybu­do­wał dom nie­da­leko od nich i kilka razy pro­sił o radę, a Heimer ocho­czo dora­dzał. To, że ktoś z firmy myślał, iż jest zdolny do cze­goś oprócz wyda­wa­nia pie­nię­dzy żony, nale­żało do rzad­ko­ści. Więk­szość trak­to­wała go jak Sis­sela – ze sztucz­nym entu­zja­zmem pod­cho­dziła do jego eks­cen­trycz­nych zain­te­re­so­wań. Zachę­ca­jące okla­ski dla dziecka, a potem zamknię­cie drzwi, bo doro­śli muszą poroz­ma­wiać. Z nich wszyst­kich tylko Hugo­nowi poka­zał piw­nicę z winami. Pozo­stali nie umie­liby odróż­nić Barolo Rise­rva od soku owo­co­wego, więc nie było po co ich tam zapra­szać.

Zado­wo­le­nie Sis­seli z tego, że Eme­lie zaczęła czę­ściej prze­by­wać z synem Hugona, nie było takie trudne do zro­zu­mie­nia. On był pod każ­dym wzglę­dem bar­dziej odpo­wied­nim towa­rzy­stwem niż dziew­czyny ze Stri­ker Chicks obej­mu­jące się ramio­nami na zdję­ciu w pokoju córki. Sis­sela nazy­wała je pogar­dli­wie ner­dami, kiedy Eme­lie nie sły­szała. Jeśli cho­dziło o Heimera, nie wie­dział, co tak naprawdę sądzić na temat Man­gego Aglina czy też Magnusa, jak naprawdę brzmiało jego imię. Ze swo­imi tłu­stymi, zacze­sa­nymi do tyłu wło­sami nie­wąt­pli­wie poma­gał Tynäs zasłu­żyć na epi­tet The Hämptons.

Sis­sela zde­ner­wo­wała się, kiedy dzien­ni­karz „Nya Werm­lands-Tid­nin­gen” dodał dwie kropki nad „a” w nazwie ame­ry­kań­skiej dziel­nicy boga­czy i w ten spo­sób – jak uwa­żała – ośmie­szył ich oko­licę. Z kolei Heimer był zda­nia, że dzien­ni­karz doko­nał zabaw­nej obser­wa­cji. Na małym cyplu, oto­czo­nym z obu stron wodami jeziora Wener, miesz­kał w końcu wła­ści­ciel gazety.

Poza tym naj­bar­dziej pro­mi­nent­nym miesz­kań­cem przy­lądka Tynäs był król muzyki tanecz­nej z kil­koma milio­nami sprze­da­nych płyt na kon­cie. Heimera bawiło, że kupili sąsied­nią pose­sję i wybu­do­wali dom, przy któ­rym pokaźna willa pio­sen­ka­rza przy­po­mi­nała zwy­kły domek let­ni­skowy. Ten nie pro­te­sto­wał, ale w cza­sie budowy, kiedy wymie­niali pozdro­wie­nia w skle­pie spo­żyw­czym, w jego zazwy­czaj aksa­mit­nym bary­to­nie dało się sły­szeć napię­cie.

Rubryka w gaze­cie nosiła tytuł Różne światy i opi­sy­wano w niej nie tylko zamożną część Hammarö w oko­licy Karl­stad, ale także tereny wokół zakła­dów w Sko­ghall. Tam układ spo­łeczno-eko­no­miczny wyglą­dał ina­czej, a miesz­kańcy musieli zno­sić woń siar­cza­nów z pro­duk­cji masy papie­ro­wej.

Odle­głość mię­dzy Tynäs a Sko­ghall nie była duża, wyno­siła nie­całe dzie­sięć kilo­me­trów. Jed­nak po wielu latach miesz­ka­nia na Hammarö Heimer wie­dział, że odle­głość tak naprawdę jest więk­sza. Oba te miej­sca były jak pla­nety w róż­nych ukła­dach sło­necz­nych.

Ledwo skoń­czył sprzą­tać po śnia­da­niu, kiedy żona wró­ciła z biblio­teki.

– Mange na­dal śpi, ale Hugo obie­cał, że poroz­ma­wia z nim, jak tylko się obu­dzi. Wygląda na to, że mło­dzi mieli wczo­raj domówkę i bar­dzo moż­liwe, że Eme­lie tam była. Stwier­dził, że nie mamy się czego oba­wiać.

Sis­sela miała teraz spo­koj­niej­szy głos – bar­dziej jak dyrek­tor zarzą­dza­jąca, a mniej jak zmar­twiona mama. Heimer uznał, że to odpo­wiedni moment, aby zosta­wić ją na chwilę samą. Czuł, że musi urzą­dzić sobie tę prze­bieżkę. Ciało i głowa jej potrze­bo­wały.

Kwa­drans póź­niej roz­po­czął zwy­cza­jową rundkę. Upew­nił się, że nowy zega­rek Gar­min ma kon­takt z sate­li­tami i reje­struje ude­rze­nia serca. Potem wci­snął słu­chawki do uszu i włą­czył odtwa­rzacz MP3. Tego dnia zamie­rzał prze­biec krót­szy dystans, więc powi­nien dać sobie radę z utrzy­ma­niem tempa 3.40.

Pierw­szy długi odci­nek pod górę poja­wił się już po ośmiu­set metrach. Był to punkt prze­ło­mowy. Kiedy Heimer miał dobre dni, cie­szył się siłą wła­snych nóg – tym, jak odry­wają się od ziemi i pro­wa­dzą go pod górę. W inne dni przy końcu wznie­sie­nia zaczy­nał się wydzie­lać kwas mle­kowy. Wtedy Heimer wie­dział, że czeka go zma­ga­nie z wła­snym cia­łem.

Zer­k­nął na zega­rek i odczy­tał, że pierw­szy kilo­metr jest już za nim. Orga­nizm reago­wał dobrze, mimo że Heimer myślał o Eme­lie. A może wła­śnie dzięki temu. Nie­po­kój go napę­dzał. Heimer czuł, że musi zadać sobie cier­pie­nie, balan­so­wać tak bli­sko gra­nicy, jak tylko się da. Widział w tym jedyną szansę na uci­sze­nie myśli.

Kiedy wznie­sie­nie zostało już poko­nane, sze­roka ścieżka pro­wa­dziła w lewo i dalej wzdłuż jeziora. To był ulu­biony odci­nek Eme­lie. Twier­dziła, że z powodu widoku na Wener w dole. Lubił się z nią draż­nić i mówić, że cho­dzi bar­dziej o to, iż ten odci­nek jest łatwy i pozwala dojść do sie­bie po biegu pod górkę.

Kochał ich żar­gon zwią­zany z bie­ga­niem. Na początku musiał ją zmu­szać. Każdy kilo­metr na torze mógł zostać wymie­niony na dwa­dzie­ścia minut przed kom­pu­te­rem. Zaak­cep­to­wała ten układ, kiedy obie­cał, że każ­dego dnia będzie przez chwilę patrzył, jak gra.

Otwo­rzyło mu to oczy. Nie miał poję­cia, co to jest Coun­ter-Strike, dopóki Eme­lie nie wpro­wa­dziła go w taj­niki gry. Zasady były pro­ste. Dwie dru­żyny, po pięć osób każda. Jedni grali ter­ro­ry­stów, a dru­dzy antyter­ro­ry­stów. Wszystko działo się w wir­tu­alu, w tem­pie, które począt­kowo przy­pra­wiało go o ból głowy, ale potem zaczęło fascy­no­wać. Szybko zro­zu­miał, że Eme­lie i jej kole­żanki z dru­żyny Stri­ker Chicks są zdolne i zdą­żyły wyro­bić sobie dobrą opi­nię na stro­nach poświę­co­nych e-spor­towi.

– Jak myślisz, co powie­dzia­łaby mama, gdy­bym grała w tenisa rów­nie dobrze jak w Coun­ter-Strike’a? – zapy­tała Eme­lie, kiedy po raz pierw­szy prze­bie­gła z nim dwa pełne okrą­że­nia i zaro­biła pra­wie pięć godzin gry.

Te słowa tra­fiły do niego. Wie­dział dokład­nie, co zro­bi­łaby wtedy Sis­sela – dałaby znać całemu światu, że jej córka jest przy­szłą gwiazdą, i spro­wa­dzi­łaby ze Sta­nów pry­wat­nego tre­nera.

W tam­tej chwili Heimer posta­no­wił wyro­bić sobie nową opi­nię o grze. Jego córka zna­la­zła coś, co kochała, a do niego nale­żało wspie­ra­nie jej w tym. Po prysz­nicu pole­cił jej zadzwo­nić do kole­ża­nek ze Stri­ker Chicks i popro­sić, żeby wpa­dły. Potem zawiózł całą ekipę do sklepu z elek­tro­niką Elgi­gan­ten i poin­stru­ował, że mają napeł­nić samo­chód wszyst­kim, czego potrze­bują, aby lepiej grać. Pokrył koszty.

Ależ na niego patrzyła, kiedy zamy­kał bagaż­nik z górą elek­tro­niki. Zacho­wał w pamięci tę chwilę i trak­to­wał ją niczym naj­cen­niej­szy skarb. To jed­nak było kie­dyś. Tego lata córka nie wybie­gła z nim na tor ani razu.

Zega­rek zapisz­czał ponow­nie i zwró­cił jego uwagę na tempo biegu. Kilo­metr w trzy minuty i pięć­dzie­siąt osiem sekund. Za słabo. Myśli o Eme­lie spra­wiły, że zgu­bił rytm. Zmu­sił się do przy­spie­sze­nia.

Kiedy wró­cił po biegu, zoba­czył, że Sis­sela ma gości. Hugo Aglin stał obok niej przy wyspie kuchen­nej i poka­zy­wał jej coś na lap­to­pie. Może było to tylko świa­tło z ekranu, ale odniósł wra­że­nie, że twarz żony wygląda wyjąt­kowo blado.

– Prze­pra­szam, Hugo, że nie witam się z tobą jak trzeba, ale jestem cały mokry. – Heimer uniósł ręce w powie­trze, żeby zilu­stro­wać, jak lep­kie ma dło­nie.

– Musisz to zoba­czyć – powie­działa Sis­sela. Tak mocno zaci­skała usta, że jej głos nabrał ostrego brzmie­nia.

– To zdję­cie z pro­filu Eme­lie na Face­bo­oku – wyja­śnił Hugo. – Mange mi je poka­zał, kiedy zapy­ta­łem, czy wie, gdzie ona jest.

Heimer miał tylko nie­wy­raźne poję­cie, czym jest Face­book. Sły­szał, jak Eme­lie o nim roz­ma­wia, i zro­zu­miał, że to coś w rodzaju tablicy ogło­szeń dla przy­ja­ciół w sieci. Pod­szedł do wyspy kuchen­nej i zwró­cił uwagę, że jego skar­petki zosta­wiają na par­kie­cie mokre ślady.

Hugo obró­cił do niego ekran, żeby zoba­czył. Było tam przed­ra­mię Eme­lie z dziw­nym tatu­ażem, z któ­rego robiła taką tajem­nicę. Wzór skła­dał się z trzech kwa­dra­to­wych pól, z któ­rych dwa miały w sobie zna­czek w kształ­cie litery V.

Heimer zoba­czył go przez przy­pa­dek tuż po tym, jak córka wró­ciła z Björkbacken. Pró­bo­wał ją namó­wić, żeby wyja­śniła, co ozna­cza. Sta­wiała opór, ale w końcu wykrztu­siła, że to buc­ket lista. Trzy rze­czy, które obie­cała sobie zro­bić przed śmier­cią. Kiedy zapy­tał, jakie to rze­czy, pokrę­ciła głową i odparła, że nie zamie­rza tego nikomu mówić.

– Widzisz? – Sis­sela wska­zała trzeci kwa­drat, który wcze­śniej był pusty. Tutaj się pocięła. Wycięła ostatni znak bez­po­śred­nio w skó­rze.

5.

Bal­ti­more, 2019

Ude­rzyło go, że nie wie, jak się nazywa czło­wiek, który ura­to­wał mu życie. Dla Johna był to Aba­eze, prawa ręka Ganiru i posłuszny żoł­nierz nige­ryj­skiej siatki nar­ko­ty­ko­wej. Prawda była jed­nak inna. Zro­zu­miał to sekundy po strzale odda­nym w por­cie. Cze­kał na pocisk, który miał prze­szyć głowę i wycho­dząc z dru­giej strony, zabrać ze sobą życie, ale w jego uszach roz­legł się tylko ogłu­sza­jący pisk. Kiedy wysoki dźwięk nie usta­wał, dotarło do niego, że jakimś dziw­nym spo­so­bem prze­żył.

Chwilę póź­niej zoba­czył, że Ganiru leży na asfal­cie i trzyma się za rzepki. Naj­wy­raź­niej jego obrońca oddał w kie­runku szefa nie jeden, lecz dwa strzały.

Następ­nie Aba­eze roz­ka­zał mu biec. Pierw­sze kroki były naj­trud­niej­sze, jed­nak wkrótce potem połą­cze­nie mię­dzy głową a sto­pami powró­ciło i John biegł coraz szyb­ciej. Nagle za nimi roz­le­gły się strzały. Męż­czyźni w kon­te­ne­rze z pew­no­ścią zro­zu­mieli, co zaszło, kiedy Ganiru krzyk­nął za drzwiami. Ruszyli w pogoń za zdraj­cami i nie zawa­hali się użyć broni. Gdyby jed­nostka spe­cjalna przy­była na miej­sce kilka minut póź­niej, praw­do­po­dob­nie obaj byliby mar­twi.

– Jak tam, młody? – zapy­tał Aba­eze i pod­su­nął się tro­chę wyżej na poduszce, tak że się­gał twa­rzą nad boczną barierkę ochronną łóżka.

Cał­ko­wi­cie się wybu­dził i nie robił wra­że­nia tak zdez­o­rien­to­wa­nego po ope­ra­cji jak John. Aba­eze był od niego o dobrych pięt­na­ście lat star­szy, ale okre­śle­nie „młody” było prze­sadą. John w przy­szłym roku miał skoń­czyć trzy­dzie­ści pięć lat i ludzie rzadko mylili się co do jego wieku, a w każ­dym razie go nie zani­żali.

– W porządku, cał­kiem okej – odparł John nie­pew­nie. – A ty?

– Do dupy. Czuję się, jakby ktoś strze­lił mi w brzuch – odparł i zasko­czył Johna śmie­chem, który szybko prze­szedł w kwi­cze­nie, kiedy rany po ope­ra­cji zostały nacią­gnięte przez ruchy mię­śni brzu­cha. – O kurwa, ale boli. Potrze­buję wię­cej środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Nie znasz przy­pad­kiem jakie­goś dilera?

Znów zare­cho­tał. John ni­gdy nie widział, żeby ktoś uległ tak kom­plet­nej prze­mia­nie. Han­dlarz nar­ko­ty­ków Aba­eze i rekon­wa­le­scent Aba­eze dzie­lili to samo pokaź­nych roz­mia­rów ciało. Poza tym nie mieli ze sobą nic wspól­nego. Jeden był cichy i poważny, a drugi sta­no­wił paro­dię leżą­cego w łóżku komika stand-upo­wego.

– Kim ty wła­ści­wie jesteś? – wykrztu­sił John. Oczy­wi­ście domy­ślał się odpo­wie­dzi, ale mimo wszystko chciał usły­szeć, co ma do powie­dze­nia towa­rzysz z sali.

Aba­eze natych­miast spo­waż­niał.

– Bro­dwic­kowi się nie spodoba, że o tym roz­ma­wiamy. Na pewno będzie chciał naj­pierw prze­pro­wa­dzić nam odprawę osobno.

Bro­dwick, a dokład­nie James E. Bro­dwick. Szef lokal­nego oddziału FBI w Bal­ti­more. A więc John zgadł. Aba­eze był agen­tem tak jak on. Dla­czego jed­nak nie powie­dziano mu, że w siatce Ganiru jest jesz­cze jeden kret? Bro­dwick z pew­no­ścią miał powody. A jed­nak mimo woli John poczuł się wywie­dziony w pole przez swo­ich ludzi.

Jed­no­cze­śnie uznał, że nie jest to odpo­wied­nia pora na obra­ża­nie się. Bez Aba­ezego wszystko skoń­czy­łoby się ina­czej. To on zacho­wał zimną krew i zna­lazł roz­wią­za­nie. Co zro­bił John? Gówno. Był spa­ra­li­żo­wany i nie mógł się ruszyć.

– Myśla­łem, że nie żyję. Kiedy strze­li­łeś do Ganiru. Musia­łem spraw­dzić, czy mój mózg nie został odstrze­lony.

– Przy­kro mi – odparł Aba­eze. – Ale to musiało wyglą­dać reali­stycz­nie.

John odru­chowo uniósł rękę do punktu z tyłu głowy, do któ­rego była przy­ci­śnięta lufa pisto­letu.

– Musisz powie­dzieć, jak się nazy­wasz, żebym wie­dział, komu dzię­ko­wać.

– Tre­vor. Gdy­bym nie był tak cho­ler­nie obo­lały, wycią­gnął­bym rękę na powi­ta­nie. A ty?

– John, mam na imię John.

Dziw­nie się poczuł, poda­jąc swoje praw­dziwe imię. Przez pra­wie rok był kimś innym. Biuro stwo­rzyło dla niego toż­sa­mość i mocne CV, które przy­cią­gnie dział HR Ganiru. Otrzy­mał miesz­ka­nie przy Belair Road i zosta­wiono go tam, żeby w spo­koju wyko­ny­wał swoją pracę. To wyma­gało czasu, ale powoli zdo­by­wał zaufa­nie prze­ło­żo­nych i Ganiru. Zaczy­nał jako chło­pak na posyłki, ale szybko prze­szedł do zadań wyma­ga­ją­cych wyż­szych kwa­li­fi­ka­cji i wcze­sną wio­sną otrzy­mał zapro­sze­nie na nie­dzielę do ele­ganc­kiej willi na przed­mie­ściach. Wła­śnie wtedy – kiedy odwie­dził żonę Ganiru i na próbę prze­je­chał się jego lam­bor­ghini – poczuł, że naprawdę został zaak­cep­to­wany.

Bro­dwick pocią­gnął za wszyst­kie wła­ściwe sznurki, kiedy wer­bo­wał go z nowo­jor­skiego wydziału zabójstw. Mówił o wyjąt­ko­wej moż­li­wo­ści pod­ję­cia kon­kret­nych dzia­łań i o tym, że agenci są naj­waż­niej­szą bro­nią FBI w walce z prze­stęp­czo­ścią zor­ga­ni­zo­waną. John wie­dział, dla­czego tak się sta­rał. Zna­le­zie­nie kan­dy­da­tów goto­wych pod­jąć tego rodzaju ryzyko nie było łatwe. Przy­jął ofertę, ale w swej naiw­no­ści nie prze­wi­dział, co będzie ozna­czało jego nowe życie. Han­del nar­ko­ty­kami odby­wał się przez całą dobę. Nie mógłby się odwa­żyć na spo­tka­nie z kimś z zewnątrz. W krę­gach, w któ­rych się obra­cał, ludzie mieli na sie­bie oko.

Do pokoju weszła kobieta w bia­łym far­tu­chu. Nie widział jej wcze­śniej. Miała krót­kie i celowo potar­gane po chło­pię­cemu włosy. Nie nosiła maki­jażu, a jed­nak jej twarz była tak dosko­nała, że paso­wa­łaby do każ­dego maga­zynu mody.

Tre­vor natych­miast zaczął spra­wiać wra­że­nie znacz­nie bar­dziej oży­wio­nego. Mimo że dopiero się obu­dził po dru­giej ope­ra­cji, uśmiech się­gał mu od ucha do ucha.

– Cześć – powie­działa. – Wiesz, gdzie się znaj­du­jesz?

– W nie­bie z jed­nym z boskich anio­łów – odparł i zakoń­czył śmie­chem naj­gło­śniej­szym z dotych­cza­so­wych.

On tak na serio? – zdą­żył jesz­cze pomy­śleć John, zanim ponow­nie sobie przy­po­mniał, jaki ma dług wdzięcz­no­ści. Kobieta nie zare­ago­wała. Praw­do­po­dob­nie przy­wy­kła, że pacjenci na różne spo­soby komen­tują jej wygląd.

– Pro­szę uwa­żać, żeby nie uszko­dził pan szwów. Miał pan ope­ra­cję brzu­cha po ranie postrza­ło­wej.

Dalej infor­mo­wała Tre­vora o sta­nie jego zdro­wia. Z jej słów wyni­kało, że odniósł gor­sze obra­że­nia niż John. I minie tro­chę czasu, zanim zdoła samo­dziel­nie jeść.

Tre­vor słu­chał z uwagą i zadał kilka krót­kich pytań. Potem zapy­tał, czy pie­lę­gniarka może poroz­ma­wiać z leka­rzem i popro­sić o zwięk­sze­nie dawki środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych. Tym razem to ona wybuch­nęła śmie­chem.

– Prze­pra­szam, nie przed­sta­wi­łam się jak trzeba. Jestem lekarką. Chi­rur­giem ura­zo­wym, to ja prze­pro­wa­dzi­łam obie pań­skie ope­ra­cje.

– O kurde, w takim razie prze­pra­szam – odparł Tre­vor.

– Nie musi pan się tłu­ma­czyć. Oczy­wi­ście, dosta­nie pan wię­cej mor­finy. Poroz­ma­wiam z pie­lę­gniarką i dopil­nuję, żeby sko­ry­go­wała dawkę.

Roz­mowę prze­rwało otwar­cie drzwi sali. Męż­czy­zna, który wszedł, miał na sobie ciemny gar­ni­tur i jak zwy­kle krzywo się uśmie­chał. John ni­gdy nie potra­fił usta­lić, czy ten uśmiech jest przy­ja­zny czy tylko aro­gancki. Lekarka się obró­ciła, wyraź­nie zde­ner­wo­wana.

– Pro­si­łam, aby pocze­kał pan na zewnątrz.

– Obie­cała pani, że będę mógł z nimi poroz­ma­wiać.

Wes­tchnęła.

– Nie­uważ­nie mnie pan słu­chał. Obie­ca­łam, że będzie pan mógł się z nimi spo­tkać, kiedy uznam, że ich stan na to pozwala.

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– Moim zda­niem wyglą­dają okej.

– Opiera pan tę ocenę na wie­lo­let­nim doświad­cze­niu w medy­cy­nie?

John upa­jał się tą chwilą. Nie­czę­sto ktoś poka­zy­wał Bro­dwic­kowi, gdzie jego miej­sce. Szef był wyraź­nie wytrą­cony z rów­no­wagi, ale zacho­wał uśmiech i wybrał łagodną ścieżkę.

– Prze­pra­szam, pani dok­tor. To oczy­wi­ście pani doko­nuje takich ocen. Wystar­czy mi pięć minut.

Pokrę­ciła głową.

– Niech pan o tym zapo­mni. Pro­szę poje­chać do domu i się prze­spać. Jeżeli nie wystą­pią żadne kom­pli­ka­cje, roz­mowa będzie moż­liwa jutro po połu­dniu. Naj­wcze­śniej.

Bro­dwick pod­niósł ręce w obron­nym geście. W jed­nej trzy­mał nie­bie­ską pla­sti­kową teczkę, a w dru­giej lap­topa.

– Okej, tak się uma­wiamy. Ale na razie może mu pani to dać – powie­dział i ski­nął głową w kie­runku łóżka Johna.

Lekarka wzięła do ręki teczkę i poło­żyła ją razem z kom­pu­te­rem na sto­liku przy łóżku, a Bro­dwick znik­nął z powro­tem na kory­ta­rzu. Potem prze­nio­sła uwagę na Johna.

– Prze­czy­ta­łam w kar­cie, że miał pan bóle głowy i stra­cił przy­tom­ność.

– Tak, zga­dza się – odparł i ponow­nie się­gnął ręką do karku.

– Teraz pana boli?

– Nie, ale ból poja­wia się i znika.

Lekarka zapi­sała coś w notat­niku. Joh­nowi nie podo­bała się jej zmar­twiona mina.

– Jutro rano zro­bimy prze­świe­tle­nie głowy. Teraz chcia­ła­bym, aby pano­wie spró­bo­wali odpo­cząć. Obaj.

Kilka minut póź­niej Tre­vor spał. John się­gnął po teczkę zosta­wioną przez Bro­dwicka. Ruch spo­wo­do­wał ból w klatce pier­sio­wej. John miał nadzieję, że nie wycią­gnął sobie drenu. Górne świa­tło było przy­tłu­mione, więc musiał zapa­lić lampkę do czy­ta­nia, żeby dobrze się przyj­rzeć.

W teczce znaj­do­wała się kore­spon­den­cja wysłana na jego praw­dziwe nazwi­sko, John Adder­ley, do sta­rego miesz­ka­nia w Nowym Jorku. Biuro zała­twiło prze­kie­ro­wa­nie i prze­cho­wy­wało ją dla niego. Przej­rzał ulotki zakładu sto­ma­to­lo­gicz­nego, banku i urzędu skar­bo­wego, a potem sku­pił się na dwóch prze­sył­kach, na któ­rych adres wypi­sano ręcz­nie.

Jedna była cienką kopertą i zawie­rała zdję­cie. Przed­sta­wiało go w towa­rzy­stwie kole­gów z nowo­jor­skiego wydziału zabójstw. Kilku miało na gło­wach czapki świę­tego miko­łaja. Ciemny drew­niany wystrój wnę­trza wraz z barem i irlandzką flagą w tle zdra­dzały, że zdję­cie zostało zro­bione w umó­wio­nym miej­scu zale­d­wie prze­cznicę od komi­sa­riatu poli­cji.

John odwró­cił zdję­cie i prze­czy­tał:

Nie wiemy, czy to doj­dzie, nie mamy two­jego nowego adresu. Ale tak czy ina­czej: powo­dze­nia w sek­to­rze pry­wat­nym, ty pie­przony zdrajco.

To była wer­sja ofi­cjalna. Według niej prze­pro­wa­dził się do nie­zna­nego mia­sta, żeby pod­jąć pracę w taj­nej fir­mie ochro­niar­skiej zaj­mu­ją­cej się ochroną sze­fów firm.

John się uśmiech­nął. Dawno nie myślał o życiu w Nowym Jorku. Przyj­rzał się sobie na zdję­ciu. Jego ręce na ramio­nach kole­gów wyda­wały się takie wątłe. Zanim został agen­tem w siatce nar­ko­ty­ko­wej, tre­no­wał jak sza­lony, żeby paso­wać do swo­jej nowej roli prze­stępcy. Nie wsty­dził się tego, że ostat­nio chęt­nie prze­glą­dał się w lustrze ran­kiem po prysz­nicu. Lubił swoje nowe ramiona i kalo­ry­fer na brzu­chu.

Twarz na zdję­ciu rów­nież była inna. Wtedy miał jesz­cze włosy, ciemne i krę­cone. Zawdzię­czał to poło­wie swo­jego kodu gene­tycz­nego. Kiedy Bro­dwick zapro­po­no­wał, by je zgo­lił, w pierw­szej chwili poczuł waha­nie. Oba­wiał się, że przez jasno­brą­zową skórę Ganiru nie uzna jego wyglądu za wystar­cza­jąco afry­kań­ski. Szef skwi­to­wał, że to bzdury, i dał mu try­mer. John nie żało­wał. Bez wło­sów na gło­wie rysy jego twa­rzy stały się ostrzej­sze, bar­dziej męskie. Nie zamie­rzał już ni­gdy wię­cej wyglą­dać jak ten kędzie­rzawy chu­dzie­lec na zdję­ciu z baru.

John scho­wał zdję­cie z powro­tem do teczki i otwo­rzył ostat­nią kopertę. Była to brą­zowa koperta powietrzna obkle­jona zagra­nicz­nymi znacz­kami. Wyłu­skał z niej zawar­tość i poło­żył sobie na kola­nach. Były to: wyci­nek z gazety, pen­drive i odręcz­nie napi­sany list.

Prze­syłka sta­no­wiła pozdro­wie­nie z rów­no­le­głego wszech­świata. John wie­dział, że taki ist­nieje, ale wypie­rał go na tyle sku­tecz­nie, że ten wszech­świat pra­wie wyblakł. List wysłała jego matka. Nie widział jej ponad dwa­dzie­ścia lat – po sepa­ra­cji ojciec zabrał go ze sobą do Nowego Jorku, a ona została w Szwe­cji.

Nie­chęt­nie wziął kartkę i zaczął czy­tać.

John!

Tym razem musisz przy­je­chać do domu.

Zdą­żył prze­czy­tać tylko tyle, gdy ogar­nęła go fala wyrzu­tów sumie­nia. Zza kośla­wych liter sły­szał głos matki i natych­miast do oczu napły­nęły mu łzy. Jej słowa tra­fiły go pro­sto w pierś i zmu­siły do przyj­rze­nia się sobie w nowym świe­tle. Nie był to zbyt pochlebny obraz. Zoba­czył kogoś pozba­wio­nego krę­go­słupa, kogoś, kto chowa głowę w pia­sek i wybiera prawdę naj­bar­dziej pasu­jącą do jego celów.

John zasta­no­wił się, czy kon­ty­nu­ować lek­turę listu, i w końcu uznał, że da sobie spo­kój. Zamiast tego zaczął czy­tać arty­kuł. Poja­wił się w „Nya Werm­lands-Tid­nin­gen”, opu­bli­ko­wano go przed kil­koma tygo­dniami. Zaczął od pod­pisu pod zdję­ciem przed­sta­wia­ją­cym dwóch poważ­nych męż­czyzn patrzą­cych w obiek­tyw.

[…] komi­sarz poli­cji w Värmlandii i Bernt Pri­mer, przy­szły szef nowej poli­cyj­nej grupy do spraw nie­wy­ja­śnio­nych zbrodni. – Takie ini­cja­tywy doty­czące nie­roz­wią­za­nych spraw spraw­dziły się za gra­nicą i w innych czę­ściach Szwe­cji – uza­sad­nia jej powo­ła­nie Bernt Pri­mer. Grupa roz­pocz­nie pracę jesie­nią, a jej pierw­szym zada­niem będzie ponowne przyj­rze­nie się oko­licz­no­ściom sprawy sprzed dzie­się­ciu lat: zagi­nię­cia dzie­dziczki firmy AchWe, Eme­lie Bjur­wall.

John przy­pusz­czał, na jakiej pod­sta­wie wybrano pierw­szą sprawę – posta­wiono na to, co zyska naj­więk­szy roz­głos medialny. Wyglą­dało na to, że szwedzka poli­cja przej­muje się opi­nią publiczną w takim samym stop­niu jak orga­ni­za­cje, w któ­rych sam pra­co­wał. FBI i NYPD ni­gdy nie rezy­gno­wały z szansy na pozy­tywny roz­głos i były gotowe na wiele, by unik­nąć tego nega­tyw­nego.

Odło­żył arty­kuł i poczuł, jak bar­dzo jest zmę­czony. Lekarz zale­cił mu odpo­czy­nek. John jed­nak zda­wał sobie sprawę, że trudno mu będzie zasnąć. Uznał więc, że lepiej jesz­cze przez chwilę nie iść spać. Się­gnął po kom­pu­ter, który miał ze sobą Bro­dwick. Jeśli nie da rady prze­czy­tać listu od matki, przy­naj­mniej zacznie się prze­dzie­rać przez zawar­tość pen­drive’a, który mu przy­słała.

Śledz­two w spra­wie zabój­stwa było obszerne – dało się to zauwa­żyć po licz­bie fol­de­rów i doku­men­tów zmiesz­czo­nych na małym kawałku metalu. Media rzu­ciły się na tę sprawę, a zatem poli­cja prze­zna­czała na nią coraz wię­cej środ­ków. Firma, którą miała odzie­dzi­czyć zagi­niona dziew­czyna, już dzie­sięć lat temu była szwedz­kim eks­por­to­wym suk­ce­sem. Obec­nie w każ­dym więk­szym ame­ry­kań­skim mie­ście było kilka skle­pów, w któ­rych sprze­da­wano dżinsy i kolek­cje mody ulicz­nej AchWe. Przy­pusz­czal­nie w innych zakąt­kach świata wyglą­dało to podob­nie.

John zaczął od lek­tury dołą­czo­nej do mate­ria­łów histo­rii firmy zaczerp­nię­tej z Wiki­pe­dii. Zro­zu­mie­nie tek­stu w jego daw­nym języku ojczy­stym przy­cho­dziło mu z zaska­ku­jącą łatwo­ścią. Zda­rzały się poje­dyn­cze słowa, z któ­rymi miał pro­blem, ale naj­czę­ściej potra­fił odgad­nąć zna­cze­nie z kontek­stu. Był wdzięczny sam sobie, że przez lata oglą­dał szwedz­kie filmy i utrzy­my­wał zdol­no­ści języ­kowe przy życiu.

Firma została zało­żona w tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym pierw­szym roku przez dzieci emi­gran­tów, które zabrały ze sobą dżin­sowy mate­riał do Värmlandii. Nazwa firmy była hoł­dem dla regio­nal­nej pie­śni Ach, Värmlandio, ty piękna kra­ino. Eme­lie Bjur­wall, bo tak się nazy­wała córka, nale­żała do czwar­tego poko­le­nia zało­ży­cieli firmy i kie­dyś miała nią pokie­ro­wać. John przyj­rzał się jej sta­rej foto­gra­fii, na któ­rej pozo­wała razem ze swoją mamą Sis­selą przy oka­zji otwar­cia sklepu w Lon­dy­nie. Nie mogła mieć wię­cej niż dzie­sięć lat, a jed­nak pre­zen­to­wała foto­gra­fowi wyćwi­czony uśmiech. Z pod­pisu pod zdję­ciem wyni­kało, że bar­dzo ceni ubra­nia AchWe i nie może się docze­kać, aż pew­nego dnia sama sta­nie na czele rodzin­nej firmy.

Jeśli cho­dziło o infor­ma­cje o losach dziew­czyny, arty­kuł w Wiki­pe­dii był powścią­gliwy. Napi­sano tylko, że w dwa tysiące dzie­wią­tym roku zagi­nęła w nie­zna­nych oko­licz­no­ściach w oko­li­cach Tynäs w gmi­nie Hammarö nie­opo­dal Karl­stad w Szwe­cji.

John zamknął okienko z tek­stem i zaczął szu­kać pod­su­mo­wa­nia śledz­twa – cze­goś, co pomo­głoby mu uzy­skać cało­ściowy ogląd sytu­acji. Po chwili poszu­ki­wań w tecz­kach zna­lazł chro­no­lo­giczne pod­su­mo­wa­nie, w któ­rym punkt wyj­ścia sta­no­wiła domnie­mana ofiara.

Ostat­nim zna­kiem życia Eme­lie Bjur­wall było publiczne zdję­cie zamiesz­czone na jej pro­filu na Face­bo­oku. Przed­sta­wiało tatuaż na lewym przed­ra­mie­niu dziew­czyny. Motyw skła­dał się z trzech kwa­dra­to­wych pól ze zna­kami V. Ten naj­bli­żej nad­garstka nie był wyta­tu­owany, lecz wycięty w skó­rze ostrym narzę­dziem.

Oparty na pro­ce­sie krzep­nię­cia krwi raport zakładu medy­cyny sądo­wej przed­sta­wiał wnio­sek, że rana jest sto­sun­kowo płytka, a Eme­lie żyła, kiedy ją zadano. Tego, czy zdję­cie przed­sta­wia ją żywą czy mar­twą, nie udało się usta­lić. Nie usta­lono rów­nież, czy zro­biła je ona czy ktoś inny.

Face­book udo­stęp­nił dane, które z dużą dokład­no­ścią pozwa­lały usta­lić loka­li­za­cję tele­fonu w momen­cie wrzu­ce­nia zdję­cia. Obszar zazna­czony na mapie w jed­nym z doku­men­tów miał pro­mień zale­d­wie stu metrów. Był to wierz­cho­łek przy­lądka Tynäs, odda­lony zale­d­wie o pół kilo­me­tra od domu, w któ­rym Eme­lie impre­zo­wała w dniu zagi­nię­cia.

Dane ope­ra­tora komór­ko­wego potwier­dziły infor­ma­cje z Face­bo­oka. Tele­fon Eme­lie komu­ni­ko­wał się z masz­tami w tej oko­licy i dopiero póź­niej tej samej nocy cał­kiem stra­cił kon­takt. Bate­ria się roz­ła­do­wała albo ktoś go wyłą­czył.

John zapo­znał się z pró­bami poli­cji z Karl­stad zmie­rza­ją­cymi do uło­że­nia moż­li­wie naj­bar­dziej kom­plet­nego obrazu poczy­nań dziew­czyny tego kon­kret­nego wie­czoru. Według zgod­nej rela­cji świad­ków wyszła z imprezy około pół­nocy, a zdję­cie zostało opu­bli­ko­wane na Face­bo­oku czter­dzie­ści osiem minut po pierw­szej.

Usta­le­nie, co zaszło w ciągu tych kry­tycz­nych dwóch godzin, sta­no­wiło sedno całego docho­dze­nia.

6.

Karl­stad, 2009

Zale­d­wie dwa­dzie­ścia minut po tym, jak Sis­sela skon­tak­to­wała się z poli­cją, zadzwo­nił dzwo­nek przy furtce. Kiedy wzy­wała pani Bjur­wall, nale­żało się szybko sta­wić. Doty­czyło to rów­nież władz porząd­ko­wych. Heimer spo­dzie­wał się funk­cjo­na­riu­szy w mun­du­rach, ale czło­wiek, który ode­brał zgło­sze­nie, naj­wy­raź­niej nadał mu naj­wyż­szy prio­ry­tet i prze­kie­ro­wał sprawę bez­po­śred­nio do wydziału kry­mi­nal­nego.

Heimer poznał młod­szego z dwóch poli­cjan­tów w klu­bie jach­to­wym. Nazy­wał się Bernt Pri­mer, mieli kie­dyś wspólną nocną wartę. Heimer poka­zał mu swój nim­bus 405 fly­bridge, kiedy pil­no­wali pomo­stów nie­opo­dal kościoła Lövnäs. Pri­mer ni­gdy jed­nak nie mówił, że pra­cuje w poli­cji. Albo Heimer nie­uważ­nie go słu­chał. Pamię­tał, że kilka razy byli na rybach, ale szybko sprzy­krzyło mu się to towa­rzy­stwo i poczuł zmę­cze­nie poto­kiem słów pły­ną­cych z ust Bernta. Facet znał połowę klubu i miał coś do powie­dze­nia o każ­dym z jego człon­ków.

Dru­giego z poli­cjan­tów Heimer ni­gdy wcze­śniej nie widział. Pamię­tałby. Poli­cjant na łysym cie­mie­niu miał wiel­kie zna­mię, zacho­dzące aż na frag­menty twa­rzy, przez co przy­po­mi­nał Gor­ba­czowa – sta­rego radziec­kiego poli­tyka, który mówił o gła­sno­sti i pie­re­strojce i był świad­kiem upadku całego bloku wschod­niego. Heimer był pewien, że facet sły­szał to nie­raz od ludzi, któ­rzy nie grze­szyli tak­tem.

Oczy­wi­ste pyta­nia mieli już za sobą. Kiedy ostat­nio widzieli Eme­lie? Poprzed­niego dnia rano, kiedy wybie­gła po kłótni przy śnia­da­niu. Czy wie­dzieli, dokąd idzie albo z jakimi ludźmi ma się spo­tkać? Nie, ale Hugo Aglin – który został i pocze­kał na poli­cję – wypeł­nił luki. Jego syn Mange twier­dził, że Eme­lie była u niego na impre­zie. Kiedy Hugo wró­cił do domu póź­nym wie­czo­rem, zastał dom pełen mło­dzieży. Nie spo­dzie­wał się tego, bo syn zapo­wia­dał, że prze­no­cuje u kolegi.

Na­dal nie było wia­domo, kiedy dokład­nie Eme­lie wyszła z imprezy. Hugo jej tam nie widział, ale prze­cież poszedł się poło­żyć do piw­nicy. Praw­do­po­dob­nie syn i reszta mło­dych wie­dzieli wię­cej. Poli­cja będzie musiała z nimi poroz­ma­wiać.

Gor­ba­czow bez wąt­pie­nia był wyż­szy rangą od swego towa­rzy­sza. Heimer zauwa­żył, że przy­siadł na przed­niej czę­ści poduszki fotela, jakby chciał się zbli­żyć do niego i Sis­seli sie­dzą­cych na kana­pie. Szklany sto­lik mię­dzy nimi był nieco za sze­roki. Jeśli ktoś się odchy­lił, odle­głość nie pozwa­lała na roz­mowę nor­mal­nym tonem. To był jeden z nie­wielu zaku­pów do domu, któ­rego Heimer rze­czy­wi­ście żało­wał.

Poru­szyli temat zdję­cia z Face­bo­oka. Hugo, sie­dzący na pufie przy krót­szym boku stołu, poka­zał poli­cjan­tom przed­ra­mię Eme­lie.

– Co przed­sta­wia ten tatuaż? – zapy­tał Gor­ba­czow.

Sis­sela spoj­rzała na Heimera.

– Ty wiesz o tym wię­cej ode mnie – oznaj­miła.

– Eme­lie mówi, że to buc­ket lista.

Poli­cjant zmarsz­czył brwi.

– Buc­ket lista? Co to takiego?

– Lista rze­czy, które chce się zro­bić przed śmier­cią – wyja­śnił Heimer.

– Aha. W takim razie jakie rze­czy chce zro­bić Eme­lie?

– To wie tylko ona.

– Roz­ma­wia­li­ście o tym?

– Tak, ale nie chce nic powie­dzieć. Przy­naj­mniej mnie.

– A pani też nic nie mówiła? – Gor­ba­czow zwró­cił się do Sis­seli i strzep­nął ze spodni kilka uro­jo­nych okrusz­ków.

Heimer zwró­cił uwagę, że w obec­no­ści żony gli­niarz staje się bez­radny, nieco zagu­biony. Ona powo­do­wała to u męż­czyzn, zwłasz­cza tych nie­przy­zwy­cza­jo­nych do jej świata.

– Nie. I wiem, że nie ma sensu pytać.

– Orien­tu­je­cie się, kiedy zro­biła sobie ten tatuaż? – wtrą­cił Pri­mer sie­dzący na fotelu obok szefa.

– Na pewno po tym, jak wró­ciła do domu z Björkbacken – odparł Heimer. – A przy­naj­mniej ja widzia­łem go wtedy po raz pierw­szy.

– Björkbacken? W Char­lot­ten­bergu? – zdzi­wił się Gor­ba­czow.

Heimer wie­dział, że wkra­czają teraz na pole minowe. Sis­sela trzy­mała w tajem­nicy pobyt w ośrodku dla mło­dych kobiet. Ofi­cjal­nie Eme­lie była na prak­ty­kach zagra­nicz­nych w jed­nym z licz­nych oddzia­łów AchWe.

– Nasza córka miała pra­co­wity okres i potrze­bo­wała wspar­cia i tera­pii w rodzaju tych, które są tam ofe­ro­wane – powie­działa Sis­sela neu­tral­nym tonem.

Jeśli była zła, że ujaw­nił rodzinne tajem­nice, to nie dała tego po sobie poznać. Heimer zer­k­nął na Hugona cie­kaw jego reak­cji, ale dyrek­tor finan­sowy wyda­wał się nie­wzru­szony. Albo był rów­nie bie­gły w zacho­wy­wa­niu kamien­nej twa­rzy jak Sis­sela, albo już wcze­śniej mówiła mu o ośrodku. Sam nie zamie­rzał utrzy­my­wać w tajem­nicy spraw, które i tak wyszłyby na jaw.

– Ten znak wycięty w ręce… czy mogła go zro­bić sama? – zapy­tał Pri­mer.

Żona szybko odpo­wie­działa. Heimer zro­zu­miał, że zamie­rza two­rzyć histo­rię Eme­lie.

– Rozu­miem pań­ski tok rozu­mo­wa­nia, panie inspek­to­rze. Nie chcemy robić tajem­nicy z tego, że Eme­lie nie zawsze trak­to­wała dobrze samą sie­bie. A więc tak, mogła się pociąć.

„Nie zawsze trak­to­wała dobrze samą sie­bie”.

W sumie tak też można to ująć, pomy­ślał Heimer. Pamię­tał puste listki po tablet­kach na kla­pie muszli klo­ze­to­wej i mar­twe oczy Eme­lie, którą zastał leżącą w wan­nie, kiedy już udało mu się otwo­rzyć zamek nożem kuchen­nym. Ock­nęła się dopiero po płu­ka­niu żołądka w szpi­talu.

– Jak się ostat­nio czuła wasza córka? – zapy­tał Pri­mer.

– O wiele lepiej – odparła Sis­sela. – Ogar­nęła się i jesie­nią zaczęła stu­dia w szkole biz­nesu w Sztok­hol­mie.

Oczy­wi­ście histo­ria zaczyna się aku­rat tym, pomy­ślał Heimer, a nie zawa­lo­nymi stu­diami czy nar­ko­ty­kami, które zna­leźli. Zaczął się zasta­na­wiać, czy powi­nien coś powie­dzieć, i nie przy­szedł mu do głowy żaden powód, żeby mil­czeć.

– W szu­fla­dzie biurka miała wore­czek z resztką jakiejś sub­stan­cji. Jestem w zasa­dzie prze­ko­nany, że to była koka­ina – oznaj­mił, nie zwra­ca­jąc się do nikogo kon­kret­nego w pokoju.

– Tak, to prawda – dodała pospiesz­nie Sis­sela.

Skoro już szy­dło wyszło z worka, chciała oczy­wi­ście być odpo­wie­dzialną matką.

– Heimer i ja mar­twi­li­śmy się, że wpad­nie z powro­tem w depre­sję. Chwi­lowe trud­no­ści w pro­ce­sie odwy­ko­wym nie są czymś nie­ty­po­wym.

– Teraz naj­waż­niej­sze jest usta­le­nie miej­sca pobytu Eme­lie – oznaj­mił Gor­ba­czow i prze­su­nął się jesz­cze bli­żej na poduszce, pró­bu­jąc stwo­rzyć intymną atmos­ferę nad sze­ro­kim szkla­nym sto­łem. – Wiemy, jak zro­biono to zdję­cie?

– Na pewno komórką Eme­lie – odparła Sis­sela. – Dzwo­ni­li­śmy pod ten numer mnó­stwo razy, ale bez rezul­tatu. Wczo­raj wie­czo­rem przy­naj­mniej było sły­chać sygnały, ale teraz łączy bez­po­śred­nio z auto­ma­tyczną sekre­tarką.

– Prze­ka­żemy to do zba­da­nia naszym tech­ni­kom – oznaj­mił Gor­ba­czow i zapi­sał numer w swoim notat­niku.

Potem wyja­śnił, co będzie dalej. Zosta­nie spo­rzą­dzone ofi­cjalne zgło­sze­nie zagi­nię­cia i wszyst­kie patrole poli­cji w okręgu Värmland otrzy­mają zdję­cie Eme­lie. Nie było jed­nak powodu do nad­mier­nego nie­po­koju. Dziew­czyna pokłó­ciła się z rodzi­cami. W takich sytu­acjach bywa, że mło­dzi ludzie zni­kają, a kilka dni póź­niej wra­cają. W końcu dziew­czyna ma dwa­dzie­ścia kilka lat i nie musi tłu­ma­czyć się ze swo­ich poczy­nań mamie i tacie.

Komi­sarz ze zna­mie­niem zro­bił pauzę, po czym kon­ty­nu­ował. Było wyraź­nie widoczne, że ostroż­nie dobiera słowa.

– Jeżeli ktoś się z wami skon­tak­tuje, od razu do mnie zadzwoń­cie.

Sis­sela spoj­rzała na niego.

– Skon­tak­tuje? – powtó­rzyła. – A więc tak wam się wydaje? Że została porwana?

– Nic nam się nie wydaje – odpo­wie­dział. – Po pro­stu jeste­ście znaną rodziną, a my musimy wziąć pod uwagę każdą ewen­tu­al­ność.

Heimer zauwa­żył, że jego żona kiwa głową z namy­słem. Nie roz­ma­wiali na ten temat, ale wie­dział, że prze­ro­biła w gło­wie wszyst­kie wcho­dzące w grę sce­na­riu­sze. Wyda­wało mu się nie do pomy­śle­nia, że mogłaby pomi­nąć porwa­nie.

– Przy­go­tuję zdję­cie Eme­lie – oznaj­miła i znik­nęła w biblio­tece.

Wybór powi­nien być duży. Heimer zauwa­żył, że odkąd córka zaczęła stu­dia w szkole biz­nesu, żona na nowo zain­te­re­so­wała się foto­gra­fią. Puste miej­sca w rodzin­nym albu­mie zapeł­niły się jed­nym moty­wem, który wresz­cie znów odpo­wia­dał ocze­ki­wa­niom.

Na zdję­ciu, które przy­nio­sła Sis­sela, Eme­lie miała białą sukienkę z ple­cio­nym paskiem. Heimer dostrzegł, że zostało zro­bione w tym samym roku, w przed­dzień święta mid­som­mar. Córka spo­glą­dała na niego spod ronda słom­ko­wego kape­lu­sza. Jej jasne włosy były roz­pusz­czone i oka­lały usianą let­nimi pie­gami twarz.

W jed­nej chwili jego klatka pier­siowa zna­la­zła się z powro­tem w ima­dle. Z każ­dym obro­tem pokrę­tła ucho­dziło z niego wyci­śnięte powie­trze. Odwró­cił wzrok od zdję­cia i sku­pił go na obra­zie Larsa Lerina wiszą­cym nad głową Gor­ba­czowa.

– Jak się czu­jesz, Heimer?

Poczuł na ple­cach chłodną dłoń Sis­seli.

– Po pro­stu bar­dzo się mar­twię – wymam­ro­tał.

7.

Bal­ti­more, 2019

Na wózku na kół­kach, który pie­lę­gniarka wpro­wa­dziła do sali, znaj­do­wała się nowa par­tia leków dożyl­nych.

– Ach, wła­śnie tego potrze­bu­jemy. Wię­cej leków!

Tre­vor zaśmiał się zado­wo­lony z wła­snego dow­cipu, a potem jęk­nął z powodu bólu brzu­cha. Naj­wy­raź­niej nie miało zna­cze­nia, jak bar­dzo go bolało. Po pro­stu musiał recho­tać. John zauwa­żył, że to zaraź­liwe. Pozy­tywna ener­gia sąsiada z łóżka obok nie była tylko fasadą, lecz czymś, co zda­wało się pocho­dzić z wewnątrz. Natu­ralną siłą dobrego humoru, któ­remu nie spo­sób się oprzeć.

John został obu­dzony wcze­snym ran­kiem na prze­świe­tle­nie głowy. Po powro­cie do sali zapadł w długi, pozba­wiony marzeń mor­fi­nowy sen. Za cien­kimi zasłon­kami wio­senne słońce stało już wysoko na nie­bie. Zro­zu­miał, że już pew­nie nad­cho­dzi pora lun­chu. A może jest jesz­cze póź­niej. Z poprzed­niego wie­czora pamię­tał roz­mowę lekarki z ich natar­czy­wym sze­fem. Jeśli ona da zie­lone świa­tło, prze­słu­cha­nie pod­su­mo­wu­jące misję roz­pocz­nie się po połu­dniu.

– Widzia­łeś dziś Bro­dwicka? – zapy­tał John, kiedy pie­lę­gniarka wyszła z sali.

– Chyba nie odważy się wejść tu znowu bez pozwo­le­nia. Pra­wie było warto dostać kulkę w brzuch, żeby zoba­czyć, jak go usa­dza nasza ulu­biona lekarka.

Tre­vor odwró­cił się do niego z wiel­kim wysił­kiem. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że bar­dzo potrze­buje leków prze­ciw­bó­lo­wych.

– Mar­twisz się na myśl o pyta­niach? – kon­ty­nu­ował kolega.

– Nie – odparł John. – Po pro­stu chcia­łem wie­dzieć, czy już przy­szedł.

Prawda była inna. Czuł strach przed pierw­szą roz­mową. Bro­dwick miał ją nagrać i prze­ka­zać dalej pro­ku­ra­to­rowi. Może wręcz zosta­nie odtwo­rzona w sądzie. Pod żad­nym pozo­rem nie wolno mu było powie­dzieć cze­goś sprzecz­nego ze spra­woz­da­niem Tre­vora. To zmniej­szy­łoby jego wia­ry­god­ność jako świadka, a wie­dział, że obrona nie prze­pu­ści żad­nej szansy na wyko­rzy­sta­nie takich sła­bo­ści. Jed­no­cze­śnie nie chciał, by cały świat wie­dział o zała­ma­niu w kon­te­ne­rze.

– Spo­koj­nie – powie­dział Tre­vor, jakby czy­tał mu w myślach. – Bro­dwick dowie się tego, co musi wie­dzieć. Z jakim zde­cy­do­wa­niem obaj dzia­ła­li­śmy pod pre­sją. Zro­zu­mia­łeś, że ja też jestem agen­tem FBI, i wspól­nie uło­ży­li­śmy impro­wi­zo­wany plan, dzięki któ­remu uszli­śmy z życiem.

– Wspól­nie? – zapy­tał John.

– Tak, wspól­nie. Bro­dwick jest nie­do­uczo­nym face­tem z wywiadu. Nie rozu­mie roboty w tere­nie, więc nie będziemy go obcią­żać nad­mia­rem szcze­gó­łów.

– A w jaki spo­sób kon­kret­nie dowie­dzia­łem się, że jesteś agen­tem?

– Wyszep­ta­łem ci to do ucha, kiedy szli­śmy do kon­te­nera. Dopiero wtedy zro­zu­mia­łem, co się dzieje.

John powoli poki­wał głową, w ciszy powta­rza­jąc sobie swoje zezna­nia.

– Dzięki – odparł. Naprawdę był wdzięczny.

– Nie ma za co. Wła­śnie ura­to­wa­łem twoje życie i ego, ty pie­przony karie­ro­wi­czu.

Tre­vor znów się roze­śmiał. Tym razem chyba nie zabo­lało go tak bar­dzo. Może pie­lę­gniarka, dobie­ra­jąc dawkę mor­finy, wzięła poprawkę na skłon­ność pacjenta do śmie­chu w każ­dej sytu­acji.

– Ale nie rozu­miem, dla­czego się przej­mu­jesz, co pomy­śli nasz macho z Biura – kon­ty­nu­ował. – Prze­cież po pro­ce­sie i tak zaczniemy życie każdy w swoim miej­scu, z daleka od tego wszyst­kiego.

Jego kolega miał oczy­wi­ście rację. John powi­nien myśleć wię­cej o przy­szło­ści, niż wspo­mi­nać pracę w FBI. Siatka nar­ko­ty­kowa znacz­nie prze­ra­stała samego Ganiru i jej człon­ko­wie zro­bią wszystko, by po pro­ce­sie zna­leźć szpicli – bez względu na to, w któ­rym zakątku świata ci posta­no­wią się osie­dlić. To dla­tego mieli otrzy­mać nowe per­so­na­lia i wziąć udział w pro­gra­mie ochrony świad­ków.

– Posłu­chaj mnie i wyko­rzy­staj oka­zję na posta­wie­nie żądań teraz – powie­dział Tre­vor. – Kiedy zło­żysz zezna­nia, a sędzia ude­rzy młot­kiem w stół, nie będziesz już miał pola do nego­cja­cji.

John pocze­kał na spo­dzie­wany wybuch śmie­chu. Jed­nak tym razem obyło się bez niego. Sąsiad z łóżka obok naj­wy­raź­niej dużo myślał o tym, co ma nadejść.

– Tu cho­dzi o twoją rodzinę – cią­gnął. – Warunki usta­lone z Biu­rem zade­cy­dują, jak będzie wyglą­dało wasze przy­szłe życie.

John się wzdry­gnął. Czy Tre­vor miał rodzinę? On sam uwa­żał to za nie­moż­liwe do pogo­dze­nia z pracą agenta.

– Czyli nie tylko ty znik­niesz? – zapy­tał.

– Moja żona rów­nież. I nasza córka.

– Twoja córka?

– No. Latem koń­czy rok.

John pró­bo­wał nadą­żyć za zawi­ło­ściami. Skoro córka była taka mała, Tre­vor musiał zostać ojcem w cza­sie, gdy roz­pra­co­wy­wał siatkę nar­ko­ty­kową.

– Była piękną wpadką. – Tre­vor uśmiech­nął się, widząc jego dez­orien­ta­cję. – Kiedy żonka odkryła, że jest w ciąży, sie­dzia­łem już głę­boko w gangu Ganiru. Zażą­da­łem, by mnie zwol­niono jak naj­szyb­ciej, ale wie­dzia­łem, że to może potrwać. To dla­tego Bro­dwick miał w siatce dwóch agen­tów. Kiedy tylko zosta­łeś zaak­cep­to­wany, plan zli­kwi­do­wa­nia mnie wszedł w życie, a potem chcieli, żebyś żył jak naj­dłu­żej i ujaw­nił, komu Ganiru składa raporty.

John ski­nął głową. Zro­zu­miał, dla­czego Bro­dwick nic nie mówił. Cho­dziło o ochro­nie­nie jego i kolegi. Im mniej John wie­dział o agen­cie, któ­rego następcą miał zostać, tym lepiej dla wszyst­kich zain­te­re­so­wa­nych.

– Czy mogłeś być obecny przy poro­dzie?

Spoj­rze­nie Tre­vora nabrało posęp­nego wyrazu.

– Nie­stety nie. Nasza mała księż­niczka była uprzejma przyjść na świat w ten sam week­end, kiedy kuzyn Ganiru został zastrze­lony w Cherry Hill. Nie dało się wykom­bi­no­wać żad­nego pre­tek­stu do mojego wyjazdu z mia­sta aku­rat wtedy.

– Ale mia­łeś oka­zję się z nią zoba­czyć?

– Tak, cho­lera, byłem tam dwa razy – odparł Tre­vor i znów się roz­pro­mie­nił. – Ona jest naprawdę eks­tra. Jak kędzie­rzawy anio­łek. Potrafi też poka­zać cha­rak­te­rek, kiedy coś idzie nie po jej myśli. Ma to po mamie.

– A jakie skłon­no­ści ty jej prze­ka­za­łeś? – spy­tał John.

– Wygląda na to, że je jak koń, to na pewno po mnie.

Tre­vor znów wystrze­lił kano­nadą śmie­chu i nie­chcący prze­wró­cił szklankę wody sto­jącą na sto­liku przy łóżku.

– A ty? Weź­miesz kogoś ze sobą? – zapy­tał, kiedy już odzy­skał oddech.

John pokrę­cił głową.

– Nie, jestem tylko ja.

Kiedy to powie­dział, poczuł się samotny. Zwłasz­cza w porów­na­niu z nowym Tre­vo­rem – ojcem małego dziecka. Jemu trudno było się dostrzec w tej roli. Wpraw­dzie był młod­szy, ale nie cho­dziło głów­nie o to. Kilku nowo­jor­skich kole­gów w jego wieku miało jedno lub dwoje dzieci. Cho­dziło raczej o doświad­cze­nie dora­sta­nia z dys­funk­cyj­nymi rodzi­cami, co odci­snęło na nim swoje piętno.

Histo­ria miło­sna jego sta­rusz­ków była cudow­nym przy­kła­dem na to, że powie­dze­nie „prze­ci­wień­stwa się przy­cią­gają” jest kiep­ską stra­te­gią przy dobo­rze part­nera. Jego ojciec pocho­dził z Nige­rii i prze­niósł się do Nowego Jorku w poło­wie lat sześć­dzie­sią­tych. John wie­lo­krot­nie sły­szał opo­wieść o tym, jak tata poznał mamę. Nie w ramach roman­tycz­nej histo­rii, tylko prze­strogi, jak kobiety potra­fią zamą­cić męż­czy­znom w gło­wie.

Dwu­dzie­sto­let­nia blon­dynka weszła do baru w połu­dnio­wym Bronk­sie, gdzie pra­co­wał ojciec. Była w Nowym Jorku na sty­pen­dium dla arty­stów i miesz­kała w tej dziel­nicy. Jedno dopro­wa­dziło do dru­giego, a rok póź­niej była w ciąży. Wyje­chał dla niej ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych i kupili w Szwe­cji dom, który stał się domem rodzin­nym Johna.

– Masz myśleć tą dużą głową, nie tą małą. Jesteś jedy­nym pozy­tyw­nym efek­tem tego mał­żeń­stwa – mawiał ojciec wiele lat póź­niej, kiedy sie­dzieli przy stole w kuchni na Lower East Side.