Koniec mężczyzn - Christina Sweeney-Baird - ebook + książka

Koniec mężczyzn ebook

Sweeney-Baird Christina

4,0

Opis

Szkocja, rok 2025. Na oczach doktor Amandy MacLean umiera pacjent, który przed chwilą trafił do szpitala. Niedługo taki sam los spotyka kolejną osobę. I kolejną. Wszystko wskazuje na to, że to nowa, śmiertelna choroba, której nie sposób zatrzymać. I która atakuje tylko mężczyzn.

Gdy władze lekceważą ostrzeżenia ze strony MacLean, sytuacja w szybkim tempie staje się tragiczna. Lokalne ognisko błyskawicznie przybiera rozmiary globalnej pandemii. Połowa populacji żyje w strachu przed śmiertelną chorobą.

Doktor MacLean walczy z wirusem na pierwszej linii, antropolożka Catherine stara się uwiecznić zachodzące w społeczeństwie zmiany. Elizabeth jako jedna z naukowczyń pracuje nad szczepionką, która może powstrzymać zarazę. W przerażająco realistycznym thrillerze Christina Sweeney-Baird opowiada o przemianie świata, którego przetrwanie zależy wyłącznie od kobiet.

Christina Sweeney-Baird – dorastała w północnym Londynie i Glasgow. Studiowała prawo na Uniwersytecie Cambridge, który ukończyła z wyróżnieniem w 2015 roku. Obecnie pracuje jako prawnik ds. sporów korporacyjnych. Jako powieściopisarka zadebiutowała w wielkim stylu – Koniec mężczyzn stał się hitem wśród wydawców i został przetłumaczony na kilkanaście języków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 438

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (33 oceny)
13
9
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Macans

Z braku laku…

dość się męczyłam; historia bliska współczesności poprzez COVID 19, może dlatego czytałam bez wypieków
00
kaszerek

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę wstrząsająca.
00

Popularność




Nota odau­tor­ska

O koro­na­wi­ru­sie dowie­dzia­łam się jak więk­szość ludzi z frag­men­tów arty­ku­łów i maili od zna­jo­mych, któ­rzy pisali: „Widzia­łaś? Prze­dziwna sprawa!”. Przez wiele tygo­dni wyda­wał się rów­nie odle­gły jak więk­szość infor­ma­cji zza gra­nicy. Okropna cho­roba, która w grun­cie rze­czy zupeł­nie mnie nie doty­czyła.

Zale­d­wie kilka mie­sięcy po pierw­szych donie­sie­niach sie­dzę zamknięta w swoim miesz­ka­niu w cen­trum Lon­dynu. Wycho­dzę raz dzien­nie dla roz­pro­sto­wa­nia kości, raz w tygo­dniu robię zakupy i zała­twiam nie­zbędne sprawy. Nie wiem, kiedy zoba­czę bli­skich czy współ­pra­cow­ni­ków. W tej samej sytu­acji co ja są miliardy ludzi na całym świe­cie. Mam to bez­mierne szczę­ście, że zdo­ła­łam utrzy­mać pracę i dojść do sie­bie po praw­do­po­dob­nym zaka­że­niu (nie robi­łam testu, ale po wyjeź­dzie do pół­noc­nych Włoch mia­łam cha­rak­te­ry­styczny kaszel i dusz­no­ści, któ­rym towa­rzy­szyło wszech­ogar­nia­jące zmę­cze­nie). Rozu­miem, że mamy „prze­ży­wać swoją prawdę” poprzez sztukę i tak dalej, ale zaka­że­nie koro­na­wi­ru­sem było tym kro­kiem w stronę auten­tycz­no­ści, któ­rego naprawdę nie musia­łam robić.

Stwier­dze­nie, że jest coś abso­lut­nie nie­praw­do­po­dob­nego w tym, iż napi­sa­łam książkę o pan­de­mii tuż przed wybu­chem pan­de­mii, byłoby gru­bym nie­do­po­wie­dze­niem. Nie­jed­no­krot­nie niby to żar­tem nazy­wano mnie Kasan­drą. Kiedy we wrze­śniu 2018 roku zaczy­na­łam pisać Koniec męż­czyzn, ta powieść wyda­wała mi się jedy­nie daleko posu­nię­tym eks­pe­ry­men­tem myślo­wym. Dokąd dopro­wa­dzi mnie wyobraź­nia? Jak glo­balna pan­de­mia cho­roby o bar­dzo wyso­kiej śmier­tel­no­ści może zmie­nić świat? Jak wyglą­dałby świat bez męż­czyzn, a w każ­dym razie bez więk­szo­ści z nich? Pierw­sza wer­sja maszy­no­pisu powstała w ciągu dzie­wię­ciu mie­sięcy zwień­czo­nych okre­sem bar­dzo inten­syw­nej pracy w czerwcu 2019 roku. W tej chwili, reda­gu­jąc książkę przed wyda­niem, porów­nuję wyobra­żony przez sie­bie świat z praw­dzi­wym. Oce­niam dystans pomię­dzy tym, co napi­sa­łam, a tym, co się naprawdę wyda­rzyło. Jako autorka lite­rac­kiej fik­cji bada­jąca jedną z hipo­te­tycz­nych wer­sji przy­szło­ści nie spo­dzie­wa­łam się zna­leźć w tej sytu­acji.

Koro­na­wi­rus nie oka­zał się rów­nie śmier­telny jak wymy­ślony przeze mnie pato­gen. Mimo to doświad­czamy dziś naj­więk­szej pan­de­mii naszych cza­sów, któ­rej nie wyśni­ła­bym w naj­gor­szych kosz­ma­rach. Świat, który opi­sa­łam, miał pozo­stać na kar­tach powie­ści. Nie przy­pusz­cza­łam, że kie­dy­kol­wiek znaj­dzie tak dokładne odbi­cie w rze­czy­wi­sto­ści. Mam nadzieję, że gdy sia­da­cie do lek­tury, jest już dostępna szcze­pionka. Mam nadzieję, że sys­tem opieki zdro­wot­nej się nie zała­mał, a gospo­darka zaczyna się pod­no­sić. Mam nadzieję, że Wasi bli­scy są bez­pieczni, a świat wró­cił do cudow­nego stanu nudy, za któ­rym tak tęsk­nię. Do nor­mal­no­ści.

Chri­stina Swe­eney-Baird

12 kwiet­nia 2020

PRZED­TEM

Cathe­rine

Lon­dyn, Wielka Bry­ta­nia

Pięć dni wcze­śniej

Czy rodzic powi­nien się prze­brać na Hal­lo­ween? Ten dyle­mat ni­gdy dotąd nie zaist­niał. Teo­dor przed kil­koma mie­sią­cami skoń­czył trzy lata, więc wcze­śniej po pro­stu prze­bie­ra­łam go za coś uro­czego (naj­pierw mar­chewkę, potem lwa, wresz­cie roz­kosz­nego stra­żaka w pucha­tym kasku) i przed wyj­ściem z domu robi­łam mu zdję­cie. Nie chcę być nudną matką, którą wszy­scy uwa­żają za sztyw­niarę, bo fajne prze­bra­nie jest poni­żej jej god­no­ści, ale też nie chcę wyjść na żenu­ją­cego nad­gor­liwca. Czy pozo­stali rodzice się wysilą? Czy w ogóle któ­ry­kol­wiek się wysili? Dla­czego nikt nie roz­wiewa takich wąt­pli­wo­ści zawczasu?

Beatrice, jedyna brat­nia dusza z przed­szkola Teo­dora, powie­działa mi, że prę­dzej umrze, niż wbije się w jakiś łatwo­palny kostium, ale Beatrice pra­cuje w banku inwe­sty­cyj­nym i jak ma „zły dzień”, to kupuje sobie na pocie­sze­nie torebkę za tysiąc fun­tów, więc nie sądzę, by jej zacho­wa­nie można było uznać za repre­zen­ta­tywne dla popu­la­cji matek w tej cichej dziel­nicy połu­dnio­wego Lon­dynu.

Nie­pew­nie zer­kam na kostiumy. „Sek­sowna cza­row­nica”. Nie. „Sek­sowna pod­ręczna z Opo­wie­ści pod­ręcz­nej”. Za coś takiego wyle­cia­ła­bym z rady szkoły Świę­tego Józefa z wil­czym bile­tem. „Sek­sowna dynia”. Nie­do­rzeczne. Co zro­bi­łaby Pho­ebe? Spo­śród wszyst­kich moich przy­ja­ció­łek Pho­ebe jest naj­roz­sąd­niej­sza i naj­bar­dziej prag­ma­tyczna, do tego opa­no­wała magiczną zdol­ność wynaj­dy­wa­nia roz­wią­zań, które z per­spek­tywy czasu wydają się oczy­wi­ste, więc nie pozo­staje nic innego, jak zdu­mieć się, że sami ich nie dostrze­gli­śmy. Pho­ebe ubra­łaby się na czarno i uzu­peł­niła sty­li­za­cję o kape­lusz wiedźmy. I tak wła­śnie posta­na­wiam zro­bić. Podej­rze­wam, że hal­lo­we­enowy obchód pozwoli zgro­ma­dzić córce Pho­ebe eks­klu­zyw­niej­sze łupy niż słod­ko­ści, które sami przy­nie­siemy do domu. Ona i jej rodzina miesz­kają w prze­ra­ża­jąco dro­giej dziel­nicy Bat­ter­sea dzięki pokaź­nemu spad­kowi, który Pho­ebe dostała w zeszłym roku po ojcu. Zosta­wił im sze­ścio­po­ko­jowy dom z wiel­kim ogro­dem, ale ceną za to, jak lubi żar­to­wać Pho­ebe, jest jej rzym­ski nos. Ceną dość wygó­ro­waną, jak pod­kre­śla.

Zer­kam na zega­rek i uzmy­sła­wiam sobie, że znów spóź­nię się po odbiór Teo­dora. Łapię kape­lusz i pędzę do przed­szkola. Pięć minut spóź­nie­nia kosz­tuje mnie dwa­dzie­ścia fun­tów, co jest stawką tak astro­no­miczną, że zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy nie nale­ża­łoby zało­żyć przed­szkola. Chyba nikt nie nali­cza w tym kraju wyż­szych odse­tek.

Wymie­niam pospieszne uprzej­mo­ści z innymi mat­kami – Cześć, cześć, tak, wiem, znów spóź­niona, niby tyle pra­cuję w domu, prze­za­bawne, ha, ha, no ow­szem, jestem nie­zor­ga­ni­zo­wana, ależ ona jest zabawna, co za poczu­cie humoru – wbie­gam do środka i dopa­dam samot­nego Teo­dora.

– Mamu­sia znów się spóź­niła – mówi z wes­tchnie­niem.

– Prze­pra­szam, kocha­nie. Kupo­wa­łam kape­lusz cza­row­nicy na dzi­siej­szy wie­czór.

Buzia mu się roz­ja­śnia. Oto moc prze­kie­ro­wa­nia uwagi w dzia­ła­niu. Hal­lo­ween prze­stało być czymś, czego jesz­cze w zeszłym roku wła­ści­wie nie rozu­miał, i awan­so­wało do rangi naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego wyda­rze­nia, jakie można sobie wyma­rzyć (aż do Gwiazdki). Wła­śnie tak wyobra­ża­łam sobie macie­rzyń­stwo. Moi rodzice zmarli, gdy mia­łam dzie­sięć lat, a ponie­waż nie mam rodzeń­stwa, wcze­sne dzie­ciń­stwo Teo­dora oka­zało się serią nie­mi­łych nie­spo­dzia­nek. Jestem do tego stop­nia zmę­czona? On aż tak czę­sto cho­ruje? Czuję się aż tak samotna? Hal­lo­ween, Gwiazdka i uro­dziny to bez­pieczne przy­sta­nie, w któ­rych mogę na krótko dawać upust marze­niom o byciu ide­alną matką z Pin­te­re­sta.

Wcho­dzimy do cie­płego domu i od razu staję przy kuchni. Pró­buję nakar­mić Teo­dora, nim Anthony wróci do domu, wsku­tek czego w powsta­łym cha­osie warzywa i reszta sma­ko­wi­to­ści pójdą w zapo­mnie­nie na porzu­co­nym tale­rzu. Nego­cja­cje, któ­rych celem jest zapew­nie­nie trzy­lat­kowi zbi­lan­so­wa­nego posiłku, ni­gdy się nie koń­czą, a tego wie­czoru oka­zują się szcze­gól­nie wyczer­pu­jące. Jesz­cze jeden gro­szek i będziesz mógł nało­żyć sobie dokładkę maka­ronu. Jesz­cze pięć grosz­ków i będziesz mógł obej­rzeć film w sobotę.

Anthony wraca do domu tuż po tym, jak Teo­dor wle­cze się na górę, przy­gnę­biony nużącą rutyną kąpieli przed snem. W drzwiach mój mąż wciąż jesz­cze pro­wa­dzi roz­mowę, dopi­na­jąc jakieś służ­bowe sprawy. Wygląda na zmę­czo­nego, wręcz wyczer­pa­nego. Potrze­bu­jemy waka­cji. Teraz, gdy mamy już po trzy­dzie­ści parę lat, powta­rzam to co drugi tydzień. Nawet po powro­cie z urlopu.

Wresz­cie odkłada komórkę. Roz­mowa miała jakiś zwią­zek z łań­cu­chami blo­ko­wymi i resztą nie­od­gad­nio­nej nomen­kla­tury, która pozo­staje dla mnie zagadką. Po dzie­się­ciu latach mał­żeń­stwa z rado­ścią prze­sta­łam się obwi­niać o to, że nie rozu­miem, na czym polega praca mojego męża, i od tej pory trwam w pogod­nej nie­wie­dzy. Gdyby dogłębne zro­zu­mie­nie pracy mał­żonka było warun­kiem trwa­łego, uda­nego związku, wszy­scy by się prę­dzej czy póź­niej roz­wie­dli.

Przy czym o ile ja nie umia­ła­bym napi­sać skryptu w Javie – to słowo zawsze przy­wo­dzi mi na myśl mleczko do ciała, sko­ja­rze­nia z pro­gra­mo­wa­niem nasu­wają się dopiero po chwili – o tyle Anthony nie potra­fiłby podać tytułu żad­nego z opu­bli­ko­wa­nych przeze mnie ostat­nio arty­ku­łów.

Dostaję „cześć!”, buziaka w poli­czek i pospieszny uścisk, po czym Anthony masze­ruje na górę. Kąpiel i kła­dze­nie Teo­dora do łóżka to jego działka, odbie­ra­nie go ze szkoły i kola­cja – moja. Rzadko tra­fia się cudowny wie­czór, który udaje nam się spę­dzić we dwoje. Gdy nale­wam sobie czer­wone wino – wsta­wia­nie naczyń do zmy­warki może pocze­kać, odpo­wia­da­nie na e-maile nie – przy­cho­dzi mi na myśl, że byłoby to nie­moż­liwe, gdy­by­śmy mieli jesz­cze jedno dziecko. Żad­nej cichej i pra­wie czy­stej kuchni, żad­nego wina, żegnaj per­spek­tywo wie­czor­nej roz­mowy z mężem, oglą­da­nia bez prze­szkód tele­wi­zji i dłu­giego, odświe­ża­ją­cego zwią­zek i umysł snu.

– Jak tam dzień?

Anthony wraca na dół i wrzuca sobie do miski pozo­sta­wiony przeze mnie maka­ron. Zauwa­żam, że nie sięga po wino.

– Redak­cja, redak­cja, redak­cja. Moja ulu­biona część pracy nad arty­ku­łem – odpo­wia­dam tonem wprost ocie­ka­ją­cym sar­ka­zmem.

Jedna z moich men­to­rek z Oks­fordu zdra­dziła mi kie­dyś, że praca naukowa równa się odra­bia­niu do końca życia prac domo­wych. Wtedy jej nie uwie­rzy­łam, lecz Bóg mi świad­kiem, że miała rację. Pierw­szą wer­sję mojego naj­now­szego arty­kułu o róż­ni­cach w podej­ściu do wycho­wa­nia dzieci pre­zen­to­wa­nych przez bry­tyj­skich i duń­skich rodzi­ców oraz ich wpły­wie na osią­gnię­cia edu­ka­cyjne ich potom­ków prze­czy­tało trzech recen­zen­tów i każdy z nich zasu­ge­ro­wał poprawki, które wza­jem­nie się wyklu­czają. Po ośmiu godzi­nach roz­szy­fro­wy­wa­nia komen­ta­rzy ze zmę­cze­nia mia­łam ochotę wyrzu­cić lap­top przez okno. Pod­su­nę­łam mojej uko­cha­nej sze­fo­wej myśl, że może mogła­bym je zwy­czaj­nie zigno­ro­wać, lecz tylko cmok­nęła z dez­apro­batą i pole­ciła mi nie żało­wać sobie dziś wina. A od jutra z powro­tem do roboty.

Wyja­śniam Anthony’emu dyle­mat kostiumu cza­row­nicy. Mój mąż patrzy na mnie uważ­nie.

– To dobry pomysł – mówi. – Plan A: cza­row­nica. Plan B: zwy­kła kobieta ubrana na czarno.

Powaga, z jaką trak­tuje tego rodzaju zagad­nie­nia, jest jed­nym z wielu powo­dów, dla któ­rych go kocham. Anthony ni­gdy by nie powie­dział: „Co za temat, czemu toczymy tę głu­pią roz­mowę?”. Kie­dyś były już chło­pak mojej przy­ja­ciółki Libby powie­dział jej, że to, o czym chcia­łaby wła­śnie poga­dać – nie pamię­tam już, o co cho­dziło – to jakiś idio­tyzm. Byli­śmy aku­rat na podwój­nej randce w Soho w jakiejś restau­ra­cji, w któ­rej poda­wano sushi. Anthony powie­dział wtedy bez cie­nia roz­ba­wie­nia w gło­sie: „Jeśli Libby chce o tym poroz­ma­wiać, to nie ma w tym nic idio­tycz­nego, bo Libby nie jest idiotką”.

Nato­miast Libby twier­dzi, że Anthony jest jed­nym z powo­dów, dla któ­rych wciąż jest samotna. Mój mąż jest rze­komo cho­dzą­cym dowo­dem na to, jak może wyglą­dać praw­dziwa miłość. Pró­buję jej przy­po­mnieć, jacy byli­śmy pod­czas stu­diów. Spę­dzi­li­śmy razem szmat życia. Nikt nie staje się dwiema połów­kami z dnia na dzień. Kie­dyś rzu­ci­łam coś w stylu, że zwią­zek jest „podróżą”. Libby nie odzy­wała się do mnie, dopóki nie kupi­łam jej podwój­nego ginu z toni­kiem.

Kiedy już Anthony koń­czy zbie­rać tale­rze, które zosta­wi­łam mu, prawdę mówiąc, celowo, bo jest schlud­niej­szy ode mnie, roz­sia­dam się z wes­tchnie­niem zado­wo­le­nia. Patrzy na mnie w sku­pie­niu. Albo chce się kochać, albo roz­ma­wiać o wiel­kim P. Robić in vitro czy nie robić? Pary cie­szą się luk­su­sem roz­wa­ża­nia tej kwe­stii zale­d­wie od czter­dzie­stu lat. Kilka mie­sięcy temu zauwa­ży­łam w robo­czym kalen­da­rzu Anthony’ego, w rogu piąt­ko­wej kartki, dru­ko­waną literę P. Mimo braku dowo­dów z miej­sca zało­ży­łam, że mój mąż ma romans. Penny? Paula? Pri­scilla? Kim ona jest? Przez kilka tygo­dni rzu­ca­łam w roz­mo­wie niby to przy­pad­kiem dam­skimi imio­nami na literę P, pełna obaw, że przy któ­rymś z nich Anthony zaczer­wieni się i spu­ści wzrok, tym­cza­sem on, jak się oka­zało, nabrał tylko prze­ko­na­nia, że deli­kat­nie pró­buję mu pod­su­nąć imię dla dziew­czynki.

Potem co kilka tygo­dni zaglą­da­łam do jego kalen­da­rza, wciąż co jakiś czas naty­ka­jąc się na literę P. Nie wiem, czemu zwy­czaj­nie nie spy­ta­łam, o co cho­dzi, bo Anthony mnie nie okła­muje i zapewne było to jakieś nudziar­stwo zwią­zane z pracą, ale coś nie dawało mi spo­koju i chcia­łam sama to roz­gryźć. Olśniło mnie przed dwoma tygo­dniami. „P” poja­wiało się zawsze w dniu, w któ­rym wywią­zy­wała się roz­mowa o poczę­ciu, a raczej nie­po­czy­na­niu. Przej­rza­łam swoje dzien­niki i pro­szę: w dniach, które ozna­czał literą P, wypły­wał ograny już do znu­dze­nia temat. Anthony lubi mieć wszystko zapla­no­wane i nie umie zdać się na los, co zna­ko­mi­cie spraw­dza się na waka­cjach: nie muszę się niczym przej­mo­wać, bo ani się obej­rzę, a już jeste­śmy w prze­pięk­nym hotelu w Lizbo­nie, który zare­zer­wo­wał dla nas w korzyst­nej cenie osiem mie­sięcy wcze­śniej. Jego umie­jęt­ność pla­no­wa­nia oka­zuje się jesz­cze przy­dat­niej­sza, gdy w grę wcho­dzą randki i postę­po­wa­nie rekru­ta­cyjne. Ale jeśli cho­dzi o Ważne Roz­mowy z poten­cja­łem ruj­no­wa­nia śro­do­wego wie­czoru, gdy miało się nadzieję na karesy, jest to jed­nak pewne roz­cza­ro­wa­nie.

Wła­ści­wie zazdrosz­czę kobie­tom, które były na moim miej­scu przed poja­wie­niem się cudow­nej tor­tury lecze­nia nie­płod­no­ści. Miały jedno dziecko albo nie miały ich w ogóle, i tyle. Były łzy, modli­twy i uża­la­nie się nad sobą, nie było nato­miast wyboru. Marzę, by roz­wią­za­nie tej kwe­stii nie leżało w mojej mocy. Marzę o braku kon­troli.

Toczymy te roz­mowy od roku. Wcze­śniej przez dwa­na­ście mie­sięcy sta­ra­li­śmy się o dziecko, zakła­da­jąc, że nam się uda. No i lipa, abso­lutny brak odzewu ze strony moich jaj­ni­ków. Przez jakiś czas bra­łam lek o nazwie Clo­mid, żeby je „obu­dzić”, ale naj­wy­raź­niej wci­snęły przy­cisk „drzemka”, cham­sko igno­ru­jąc moje apele o współ­pracę.

– Roz­ma­wia­łem dziś w pracy z moją sze­fową.

Wzdry­gam się na wspo­mnie­nie tej kobiety. Czemu znów ona? Bez­u­stan­nie pró­buje go namó­wić, żeby prze­ko­nał mnie do pro­ce­dury in vitro. Ni­gdy nie mia­łam oka­zji jej poznać, ale nie zno­szę bab­ska. To nie jej inte­res! Nie­mniej skła­da­jąc przy­sięgę mał­żeń­ską, obie­ca­łam zawsze słu­chać i ni­gdy nie oce­niać. Mia­łam dwa­dzie­ścia cztery lata! Skąd mogłam wie­dzieć, jak iry­tu­jąca jest koniecz­ność słu­cha­nia, gdy ma się chęć już tylko na kie­li­szek wina. Nie­mniej przy­się­ga­łam, więc pytam z uśmie­chem:

– O czym?

– Mówiła, że odkąd Alfie ma rodzeń­stwo, znacz­nie lepiej się zacho­wuje. Zro­bił się bar­dziej towa­rzy­ski, wię­cej mówi i jej zda­niem jest bar­dziej empa­tyczny.

Jeżę się na zawo­alo­waną kry­tykę mojego rodzin­nego układu wyra­żoną przez tę okropną babę. Jak­bym wycho­wy­wała mil­czą­cego socjo­patę tylko dla­tego, że nie uro­dzi­łam mu gro­madki rodzeń­stwa. Wydaję wie­lo­znaczny pomruk i wychy­lam kie­li­szek do dna. To mój drobny akt buntu, bo alko­hol obniża płod­ność.

– Powin­ni­śmy to zro­bić – mówi Anthony z nagłą ener­gią. Sły­sza­łam to już wcze­śniej. – Naprawdę długo się nad tym zasta­na­wia­łem. Musimy prze­stać się wozić z tą decy­zją. Żadne z nas już młod­sze nie będzie, za dwa mie­siące koń­czysz trzy­dzie­ści cztery lata, a z wie­kiem spada odse­tek zabie­gów in vitro zakoń­czo­nych powo­dze­niem.

Patrzy na mnie tak, jakby roz­wią­za­nie było banal­nie pro­ste. Wystar­czy, że się zgo­dzę, i wszystko będzie dobrze!

– Już o tym roz­ma­wia­li­śmy. Znamy sta­ty­styki, ale…

Nie mam do powie­dze­nia nic, czego bym wcze­śniej nie mówiła dzie­siątki razy. Gdyby ktoś mi zagwa­ran­to­wał, że wsku­tek zabiegu uro­dzę dziecko, nowego członka naszej rodziny, na któ­rego oboje bar­dzo cze­kamy, nie waha­ła­bym się ani chwili. Ale nikt mi niczego takiego nie obieca. Wiem, jakie jest praw­do­po­do­bień­stwo suk­cesu: nie­wy­so­kie, a ja ni­gdy nie gusto­wa­łam w hazar­dzie. Roz­po­czy­na­nie pro­ce­dury in vitro, kiedy mamy już Teo­dora, wydaje się paskud­nie nie­roz­tropne. Dziś mogę poświę­cić Teo­do­rowi cały swój czas i nauczy­łam się akcep­to­wać naszą rodzinę taką, jaka jest. A jeśli nie będę mogła się nim opie­ko­wać, bo kom­plet­nie mnie roz­łożą hor­mony, któ­rymi mnie nafa­sze­rują, albo roz­cza­ro­wa­nie, które pozbawi mnie całej ener­gii? A jeśli w pogoni za dru­gim dziec­kiem prze­stanę być dobrą matką dla pierw­szego? A jed­nak pra­gnie­nie posia­da­nia kolej­nego Teo­dora, przy­glą­da­nia się wspól­nej zaba­wie dwójki dzieci ude­rza mnie cza­sem pro­sto w splot. I wtedy dosko­nale rozu­miem nie­ugiętą pew­ność Anthony’ego, że potrzebne nam dru­gie dziecko.

Prze­cho­dzę różne etapy. Cza­sem jestem zde­cy­do­wana i gotowa. Dam radę, dawaj­cie te igły, lej­cie hor­mony, ostrz­cie skal­pele, wszystko dla dziecka. Tydzień póź­niej sama myśl o tych wszyst­kich ludziach, kablach i maszy­nach, przed­mio­tach wpro­wa­dza­nych w moje ciało spra­wia, że mam ochotę zwi­nąć się w pozy­cji embrio­nal­nej. Nie – mówi mój orga­nizm – to nie jest w porządku. Anthony zagląda do wóz­ków chęt­niej niż ja. Wystar­czy, że jakiś zasmar­kany nowo­ro­dek albo jego chrze­śniak zrobi coś uro­czego, a już mój mąż dekla­ruje z głębi serca, że musimy to zro­bić, zróbmy to, nie mamy nic do stra­ce­nia! Tak jak dziś.

Nie mamy nic do stra­ce­nia? Mamy do stra­ce­nia wszystko, Anthony! – chcę krzy­czeć za każ­dym razem. Od czasu do czasu udaje mi się prze­ko­nać samą sie­bie, że zdo­łam przejść przez to całe in vitro, ale nie stać mnie na taką non­sza­lan­cję. Jak na faceta z zami­ło­wa­niem do pla­no­wa­nia Anthony zaska­ku­jąco bez­tro­sko lek­ce­waży wpływ in vitro i dzieci – lub, co gor­sza, in vitro i braku dzieci – na nasze życie. Chcę od niego usły­szeć, że ow­szem, moż­liwy jest sce­na­riusz pesy­mi­styczny. Muszę mieć pew­ność, że rozu­mie, jaka to będzie dla mnie mor­dęga, bo jak ze wszyst­kim, co wiąże się z hodowlą dzieci, wszyst­kie nega­tywne kon­se­kwen­cje obcią­żają kobietę. O ile zabieg się powie­dzie. A jeśli nie?

– Potrze­buję czasu, żeby to wszystko roz­wa­żyć. Prze­my­śleć za i prze­ciw.

– Czemu zakła­dasz, że się nie uda?

– Nie zakła­dam.

– Zakła­dasz. – W tonie jego głosu poja­wia się fru­stra­cja, którą pod­szyte są kolejne zda­nia. – Mówisz o kosz­cie finan­so­wym, emo­cjo­nal­nym i fizycz­nym, jak­byś miała pew­ność, że będziesz prze­cho­dzić kolejne zabiegi przez następne trzy lata. A jeśli uda się za pierw­szym razem? Jeśli dziecko jest w zasięgu ręki, a my nie korzy­stamy z tej moż­li­wo­ści?

– Łatwo ci mówić – mam­ro­czę.

– Słu­cham? – mówi, choć sły­szał mnie dosko­nale. Oczy­wi­ście, że sły­szał.

– Powie­dzia­łam, że łatwo ci mówić. To nie tobie to zro­bią.

– Przej­dziemy przez to razem, Cat. Pro­szę, nie mogę tego zro­bić za cie­bie. Wiem, że to nie­spra­wie­dliwe, ale nie mogę. Pro­szę. Zwy­czaj­nie to prze­myśl.

Mościmy się na kana­pie, by obej­rzeć coś, co zda­niem Anthony’ego warte jest pole­ce­nia, a ja uzmy­sła­wiam sobie, że serce nie wali mi wcale jak mło­tem. Jestem spo­kojna. Kie­dyś po tych roz­mo­wach łzy kapały mi ciur­kiem, lecz teraz ostrze stę­piało. Co to zna­czy? Że pogo­dzi­łam się z posia­da­niem jedy­naka? Może nawet jestem zado­wo­lona? Czy mogę pod­jąć tę decy­zję za nas dwoje, gdy kwe­stia posia­da­nia dzieci doty­czy każ­dego z nas?

Pro­blem polega na tym, że Anthony prosi mnie o coś, czego nie mogę zro­bić. Nie mogę pod­jąć tej decy­zji. W głębi serca pie­lę­gnuję nadzieję, że to się zwy­czaj­nie wyda­rzy. Jeśli będziemy cier­pliwi, odsu­niemy decy­zję o mie­siąc, a potem jesz­cze jeden i kolejny, może któ­ryś z nich okaże się wła­śnie tym. Zaszłam w ciążę z Teo­do­rem po sze­ściu mie­siącach bar­dzo przy­jem­nych regu­lar­nych prób spło­dze­nia potomka. Udało się wła­śnie wtedy, gdy już zaczy­na­łam wpa­dać w panikę. Poranne mdło­ści były tak potworne, że powa­li­łyby wołu. Wiem, że za nami dwa lata sta­rań nie­uwień­czo­nych suk­ce­sem. Wiem, że moja rezerwa komó­rek jajo­wych nie jest zbyt wielka, a moja macica ma dziwny kształt, przez co jest mniej „gościnna” dla zarodka (to słowo tak okrutne w kon­tek­ście nie­płod­no­ści, że cham­skiego kon­sul­tanta obra­ża­ją­cego moją ana­to­mię mia­łam ochotę zadu­sić jego wła­snym kra­wa­tem). Wiem to wszystko i żałuję, że nie pozo­sta­wiono mnie w nie­wie­dzy. Naprawdę szkoda, że nie jeste­śmy wciąż roz­kosz­nie nie­świa­domi i prze­peł­nieni nadzieją, bo to prze­cież mogłoby się zda­rzyć. Po pro­stu jesz­cze nie wiemy.

Tego wie­czoru, gdy mijam w dro­dze na górę nasze zdję­cia, zdu­miewa mnie (co czę­sto się zda­rza po naszych roz­mo­wach o poczę­ciu), ile udało nam się razem zbu­do­wać. Stwo­rzy­li­śmy rodzinę od zera. Prze­szli­śmy długą drogę od wspól­nego zdję­cia zro­bio­nego w pierw­szym roku naszego związku, gdy bez­tro­sko sple­ceni w barze patrzy­li­śmy sobie czule w oczy, do zdję­cia przed­sta­wia­ją­cego całą naszą trójkę, które Pho­ebe zro­biła przed kil­koma mie­sią­cami w Bat­ter­sea Park. Moje ciemne loki roz­bu­rzone wia­trem kon­tra­sto­wały z kasz­ta­nową czu­pryną Teo­dora, którą odzie­dzi­czył po Antho­nym.

Leżę w łóżku i czy­tam. Anthony kła­dzie się za mną i odgry­wamy swój wie­czorny rytuał. Odkła­dam książkę na bok, podaję mu maskę na oczy, gaszę świa­tła, przy­tu­lam głowę do jego ramie­nia, kładę rękę na jego piersi, on kła­dzie dłoń na moim łok­ciu. Pew­ność i bez­pie­czeń­stwo.

– Anthony – szep­czę.

– Tak?

Uwiel­biam to. Nie mówi: „Co?” ani „Hm?”. Odpo­wiada „Tak?” na wszystko, co chcia­ła­bym powie­dzieć.

– Nie chcę podej­mo­wać tej decy­zji. Nie mogę. – Gula w gar­dle. Rzadko opła­kuję naszą nie­płod­ność, więc pró­buję jakoś ją prze­łknąć, bo naprawdę nie spo­sób przez dwa lata co noc pła­kać. To jest tak przy­gnę­bia­jące, że brak słów. – A jeśli to się sta­nie natu­ral­nie? Chcia­ła­bym…

– Och, Cat – mówi cicho Anthony i jego głos obnaża sła­bość mojej wiary. Zdra­dza­jąc swój sekret, ode­bra­łam mu moc. Żało­sna, głu­pia nadzieja. Ale… kto wie? – Rozu­miem – mówi mój mąż. – Dajmy sobie jesz­cze mie­siąc.

Ni­gdy nie kocha­łam go bar­dziej niż w tej chwili.

WYBUCH

Amanda

Glas­gow, Wielka Bry­ta­nia

Dzień 1

W listo­pa­dzie zawsze jest spory ruch, ale to już prze­kra­cza wszel­kie gra­nice. Podziały w rejo­nie Gart­na­vel chyba ni­gdy nie ujaw­niły się rów­nie wyra­zi­ście. Upadki na lodzie i mokre kaszle miesz­kań­ców wyglan­so­wa­nego jak na klasę śred­nią przy­stało West Endu Glas­gow poja­wiają się na oddziale ratun­ko­wym wraz z kosz­tow­nymi pasem­kami, wie­dzą na temat roz­ma­itych typów anty­bio­ty­ków i szcze­kliwą wymową ludzi, któ­rzy nie pozo­sta­wiają per­so­ne­lowi wąt­pli­wo­ści, że ich rodzice i dziad­ko­wie mają zostać zba­dani w tej sekun­dzie. Rewer­sem tej opo­wie­ści o dwóch mia­stach jest mar­skość wątroby, chro­niczna bieda i mało przy­jemne dla oka efekty uboczne pale­nia od pod­sta­wówki.

– Kolejny SGŻ – mówi pogod­nie zna­ko­mita młoda pie­lę­gniarka Kir­sty i w prze­lo­cie bez­ce­re­mo­nial­nie wci­ska mi do ręki kartę pacjenta. Syn­drom Gów­nia­nego Życia. W lekar­skim żar­go­nie: „W sumie nic panu nie jest, jest pan po pro­stu bar­dzo smutny, bo pana życie jest fak­tycz­nie trudne i nic pan na to nie pora­dzi”. Kie­dyś pró­bo­wa­łam poma­gać, naiwna sie­rota. A jeśli ten ktoś nie ma nikogo poza mną? – myśla­łam zroz­pa­czona, dzwo­niąc sie­dem razy w pół­go­dzin­nych odstę­pach do ośrodka pomocy spo­łecz­nej, aż wresz­cie prze­stali odbie­rać. Po uzy­ska­niu spe­cja­li­za­cji nabra­łam dystansu.

– To po co mam go badać? – pytam.

To strata mojego czasu, kla­syczna gów­niana robota spa­da­jąca na rezy­den­tów, jeśli można mówić w tym kon­tek­ście o jakiej­kol­wiek kla­syce.

– Matka popro­siła o kon­sul­ta­cję spe­cja­li­sty. Z nikim innym nie chce roz­ma­wiać.

Jasne. To nie fair, nie­mniej fak­tem jest, że gło­śne, upo­rczywe i ogól­nie męczące dla per­so­nelu doma­ga­nie się kon­sul­ta­cji spe­cja­li­sty zapew­nia w szpi­talu lep­szą opiekę. Nie to, żeby­śmy nabie­rali sza­cunku do natręta. Po pro­stu chcemy się go pozbyć.

Odsu­wam zasłonę zapew­nia­jącą pacjen­towi namiastkę pry­wat­no­ści.

– Jak mogę pomóc? – pytam tym dziar­skim, a przy tym lako­nicz­nym tonem zare­zer­wo­wa­nym dla zdro­wych oku­pu­ją­cych mój zatło­czony i nie­do­fi­nan­so­wany oddział ratun­kowy.

– On źle wygląda – war­czy cho­ro­bli­wie blada kobieta, wska­zu­jąc na dziecko, które choć znu­dzone, spra­wia wra­że­nie bez­czel­nie zdro­wego.

– Co mu dolega? – pytam, sia­da­jąc na wprost niego. Z karty wynika, że wszyst­kie pod­sta­wowe para­me­try są w nor­mie. Nie ma nawet gorączki. Nic mu nie jest.

– Śpi do połu­dnia i ma kaszel.

Dziecko nie wydało z sie­bie naj­lżej­szego dźwięku.

Po kilku nie­win­nych pyta­niach wszystko się wyja­śnia. Dzie­ciak prze­cho­dzi fazę szyb­kiego wzro­stu, a gdy wra­cał ze szkoły do domu z jakimś zna­jo­mym ancy­mo­nem, zapa­lił ukrad­kiem papie­rosa. Niech ktoś zadzwoni po Sher­locka, jestem gotowa wejść w spółkę.

Gdy wypy­cham stro­pio­nego chłopca i jego matkę za drzwi, dzwoni tele­fon, pod któ­rym przyj­mu­jemy zgło­sze­nia wyma­ga­jące natych­mia­sto­wej inter­wen­cji. Dwu­mie­sięczne dziecko, podej­rze­nie sepsy, już do nas jedzie.

Nawet dwa­dzie­ścia lat prak­tyki lekar­skiej nie uod­por­niło mnie na adre­na­linę towa­rzy­szącą ode­bra­niu tele­fonu sygna­li­zu­ją­cego potrzebę nagłej inter­wen­cji. Po czter­dzie­stu pię­ciu minu­tach zażar­tej walki udaje nam się usta­bi­li­zo­wać malut­kiego pacjenta, któ­rego wysy­łamy na inten­sywną tera­pię pię­tro wyżej. Nie zdą­żam zła­pać odde­chu, a już wjeż­dża kolejny, tym razem bar­dziej typowy: wypa­dek dro­gowy, któ­rego efek­tem są paskudne rany i podej­rze­nie krwo­toku wewnętrz­nego. Przed upły­wem dwu­dzie­stu minut wysy­łamy go na górę na tomo­gra­fię. Myję ręce, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, o któ­rej zaczyna się wywia­dówka w szkole mojego syna, gdy łapie mnie za łokieć jedna z rezy­den­tek.

Beł­ko­cze coś o gwał­tow­nie pogar­sza­ją­cym się pacjen­cie, jesz­cze przed chwilą było dobrze, a już nie jest i pomocy. Kom­plet­nie się posy­pała. Ile razy to widzia­łam? Pra­cuje na oddziale od dzie­się­ciu tygo­dni, pogor­szył jej się pacjent i już panika. Wiem, że powin­nam trak­to­wać ją z sza­cun­kiem, świa­doma faktu, że jest tylko rezy­dentką i wszy­scy się kie­dyś uczy­li­śmy, ale jest to naprawdę bez­mier­nie iry­tu­jące. Rozu­miem brak wie­dzy i doświad­cze­nia, jestem gotowa tole­ro­wać błędy będące skut­kiem zmę­cze­nia, ale bez­ro­zumna panika na oddziale ratun­ko­wym jest rów­nie uży­teczna jak papie­rowa łódź z zapad­nią w dnie. Brzmi to obce­sowo – choć zacho­wuję tę myśl dla sie­bie – nie­mniej przy­cho­dzi mi do głowy, że z tej dziew­czyny ni­gdy nie będzie porząd­nej lekarki oddziału ratun­ko­wego. Jak czło­wiek nie potrafi zacho­wać chłod­nej głowy, gdy pacjent gwał­tow­nie się pogar­sza, to medy­cyna ratun­kowa nie jest wła­ści­wym wybo­rem.

Bie­gnę za nią do łóżka pacjenta, któ­rego żona stoi obok łóżka i pła­cze. Dosłow­nie syczę na Fionę, żeby go zawieźć na oddział reani­ma­cyjny, i z powstrzy­my­waną furią pytam moż­li­wie cicho, czemu go tam jesz­cze nie ma. Wystar­czy spoj­rzeć na czło­wieka i jego kartę, żeby stwier­dzić, że jest w fatal­nym sta­nie. Chry­ste, nawet nie trzeba patrzeć. Wszyst­kie maszyny wyją na alarm.

Fiona mówi, że przy­je­chał z grypą i wyglą­dał dobrze, zupeł­nie dobrze! Dała mu kro­plówkę i para­ce­ta­mol z nadzieję, że za chwilę ode­śle go do domu. Była prze­ko­nana, że to zwy­kła grypa, nic wię­cej.

W tym momen­cie pacjent jest już w ago­nii. Oddy­cha płytko i z wysił­kiem, ciało nie radzi sobie z pod­sta­wo­wym zada­niem czer­pa­nia powie­trza. Jego skóra jest szara sza­ro­ścią skóry czło­wieka, któ­rego kolejne układy prze­stają funk­cjo­no­wać, pod­czas gdy tem­pe­ra­tura ciała coraz bar­dziej się pod­nosi. Uwija się przy nim już sied­miu człon­ków per­so­nelu medycz­nego. Oddzia­łowa co dwie minuty mie­rzy mu tem­pe­ra­turę i obwiesz­cza ze słabo skry­wa­nym nie­do­wie­rza­niem, że ta w nie­wia­ry­god­nym tem­pie rośnie. Roz­bie­ramy go do naga, okła­damy lodem i zim­nymi ręcz­ni­kami. Oglą­dam jego ciało, szu­kam rany, ugry­zie­nia, uką­sze­nia, dra­śnię­cia przy gole­niu, zadra­pa­nia, cze­go­kol­wiek, co wyja­śnia­łoby sepsę. Bez efektu. Brak wysypki, więc to raczej nie zapa­le­nie opon mózgo­wych. Nabie­ram prze­ko­na­nia, że nie zdo­łamy go zawró­cić. Nie­wiele można zro­bić, gdy narządy prze­stają funk­cjo­no­wać. Cew­ni­ku­jemy go, poda­jemy płyny i tlen, potężne dawki anty­bio­ty­ków i leków anty­wi­ru­so­wych, żeby zaczął wal­czyć z tym, co go zjada – cokol­wiek to jest! Do tego ste­rydy, żeby uła­twić oddy­cha­nie. Robimy wszystko, co w naszej mocy! Pobie­ramy krew na bada­nie pod kątem infek­cji, bo jeśli zdoła dożyć do momentu otrzy­ma­nia wyni­ków z labo­ra­to­rium, podamy mu lepiej dobrane anty­bio­tyki i leki anty­wi­ru­sowe, ale wyłą­czają się nerki. Ani kro­pli moczu, roz­pacz­li­wie pusta torba pod łóż­kiem, do któ­rej pro­wa­dzi rurka cew­nika, powiewa jak smutny żagiel. Gdy zna­jomi pytają cza­sem żar­tem, czy już idzie po nich kostu­cha, odpo­wia­dam, że póki chce im się sikać, to jesz­cze nie.

Cofam się o krok i patrzę na roz­gry­wa­jącą się przede mną scenę, zacho­wu­jąc wyraz spo­koj­nej powagi. Przy­stojny gość. Ciemne włosy, kil­ku­dniowy zarost, wygląda na sym­pa­tycz­nego. Jego żona wcho­dzi wszyst­kim pod nogi i bez prze­rwy pła­cze. Widzi, że to koniec. Wszy­scy widzimy. Od czasu do czasu krzy­czy na nas, żeby­śmy coś zro­bili, ale tu już nie ma nic do zro­bie­nia, można tylko cze­kać z nadzieją, że ciało jakimś cudem zawróci. Trzy godziny od jego wjazdu na SOR maszyna, na którą cze­ka­li­śmy, wydaje z sie­bie długi sko­wyt. Serce prze­staje bić i w jakiś prze­dziwny spo­sób przy­nosi nam to ulgę. Opada napię­cie, wszy­scy możemy wresz­cie coś zro­bić. Oddzia­łowa zaczyna uci­skać klatkę pier­siową, zarzą­dzam poda­nie adre­na­liny. Ser­wu­jemy mu jeden wstrząs, drugi, trzeci. Pie­lę­gniarka zaj­muje się żoną, któ­rej szok ode­brał mowę. Stoi z nią w kącie oddziału, z dala od łóżka męż­czy­zny, i nie pozwala jej upaść. Elek­trow­strząsy są tak silne, że bli­scy w miarę moż­li­wo­ści nie powinni być zmu­szeni ich oglą­dać. Pró­bu­jąc powró­cić zmar­łych z zaświa­tów, miaż­dżymy im żebra i razimy ich prą­dem, sta­ra­jąc się skło­nić serce, by pod­jęło wymu­szony rytm.

To nie działa, ale nikt nie spo­dzie­wał się cudu. Patrzymy na czło­wieka, któ­rego ciało zostało spu­sto­szone, choć jesz­cze nie wiemy czym. Ręce mi mdleją z wysiłku. Oddzia­łowa patrzy pyta­jąco, nie wypusz­cza­jąc elek­trod z rąk. Kręcę głową. Zro­bi­li­śmy wszystko, co było można. Dal­sza reani­ma­cja jest rów­no­znaczna z pod­da­wa­niem zwłok zbęd­nym tor­tu­rom. Po pięć­dzie­się­ciu dwóch minu­tach wydaję pole­ce­nie.

– Prze­sta­jemy. Wystar­czy. Czas zgonu dwu­na­sta trzy­dzie­ści cztery, trzeci listo­pada dwa tysiące dwu­dzie­stego pią­tego roku.

Zosta­wiam jedną z bar­dziej doświad­czo­nych pie­lę­gnia­rek, żeby uzu­peł­niła doku­men­ta­cję i pocie­szyła zroz­pa­czoną wdowę, która jesz­cze kilka minut temu była żoną.

Fiona, moja spa­ni­ko­wana rezy­dentka, spra­wia wra­że­nie kom­plet­nie wytrą­co­nej z rów­no­wagi. To pierw­szy młody czło­wiek, któ­rego stra­ciła na oddziale. Wiek ma zna­cze­nie. Strata pacjenta ni­gdy nie jest łatwa, ale jak ktoś ma osiem­dzie­siąt pięć lat i dłu­gie życie za sobą, po czym doznaje udaru albo zawału, to jest to smutne, lecz wydaje się natu­ralne. Śmierć przyj­dzie po każ­dego, a ten dożył sędzi­wego wieku. Powo­dze­nia i do zoba­cze­nia po tam­tej stro­nie.

Gdy ktoś umiera młodo, to zna­czy, że coś poszło nie tak, a nam nie udało się tego napra­wić. Pacjent nazy­wał się Fra­ser McAl­pine. Jego żona szlo­cha nie­po­wstrzy­ma­nie, powta­rza­jąc raz za razem przez łzy, że to była zwy­kła grypa.

Zabie­ram kartę Fra­sera i pro­wa­dzę Fionę do dyżurki. Sadzam ją, żeby doszła do sie­bie i przej­rzała razem ze mną, co się wyda­rzyło i dla­czego. Tej tech­niki nauczy­łam się od star­szej lekarki pod­czas stażu, który odby­wa­łam w Edyn­burgu. Po stra­cie pacjenta od razu prze­gląda się doku­men­ta­cję od pierw­szej do ostat­niej strony, krok po kroku. Co zro­biono? Kiedy? Jak? Dla­czego? W zwy­kłych oko­licz­no­ściach rezy­dent uzmy­sła­wia sobie, że wszystko wyko­nał popraw­nie, a to, co się wyda­rzyło, znaj­do­wało się poza obsza­rem jego kon­troli. Jeśli coś zro­bił nie tak, zyskuje cenne doświad­cze­nie. Zyskuje coś w obu przy­pad­kach.

Uważ­nie czy­tamy doku­men­ta­cję od deski do deski. Fra­ser zja­wił się na oddziale ratun­ko­wym o ósmej trzy­dzie­ści dzie­więć rano, na razie bez zasko­czeń. O dzie­wią­tej dwie obej­rzała go pie­lę­gniarka prze­pro­wa­dza­jąca kwa­li­fi­ka­cję. Wyda­wało się, że ma grypę, uznała, że to nic pil­nego. Nieco pod­wyż­szona tem­pe­ra­tura, oddech w nor­mie, skar­żył się na ospa­łość i ból głowy. O dzie­sią­tej pięt­na­ście zba­dała go Fiona, zaor­dy­no­wała kro­plówkę i para­ce­ta­mol. Zapro­po­no­wała wyko­na­nie bada­nia krwi, żeby spraw­dzić, czy to infek­cja bak­te­ryjna czy wiru­sowa, a następ­nie wdro­żyć odpo­wied­nie lecze­nie. Wcią­gnięto go na listę pacjen­tów do pobra­nia. Kwa­drans po dzie­sią­tej miał trzy­dzie­ści osiem i osiem, co w sumie nie jest jesz­cze tak wysoką tem­pe­ra­turą. Nawet świeżo upie­czony rodzic sze­ścio­ty­go­dnio­wego nie­mow­lę­cia nie wpadłby z tego powodu w histe­rię.

Trzy­dzie­ści minut póź­niej, o dzie­sią­tej czter­dzie­ści pięć, trzy kwa­dranse przed tym, nim ustało krą­że­nie, miał już czter­dzie­ści dwa stop­nie. Przy takiej tem­pe­ra­tu­rze czło­wiek jest w zasa­dzie tru­pem. Wła­śnie wtedy Fiona po mnie przy­bie­gła. Zimny dreszcz prze­biega mi po ple­cach. W ciągu nie­spełna godziny ten pra­wie zdrowy czło­wiek zna­lazł się na gra­nicy życia i śmierci.

Widzę, że w miarę prze­glą­da­nia doku­men­ta­cji Fiona zaczyna się odprę­żać. Nie wspo­mi­nam o popeł­nio­nych przez nią błę­dach i jestem wyraź­nie nie­wzru­szona. To nie jest pro­sty przy­pa­dek pomyłki nie­do­świad­czo­nego leka­rza. To coś prze­ra­ża­ją­cego. Nie grypa i raczej nie sepsa. Był młody i zdrowy i jasne, nawet mło­dym i zdro­wym ludziom zda­rza się wycią­gnąć nogi, ale zwy­kle wia­domo, co poszło nie tak.

I wtedy zauwa­żam coś, od czego żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. Był w szpi­talu przed dwoma dniami. W pierw­szej chwili nabie­ram prze­ko­na­nia, że musie­li­śmy coś prze­oczyć. Ktoś z mojego zespołu, któ­ryś z leka­rzy, któ­raś z pie­lę­gnia­rek, ktoś z nich musiał prze­oczyć coś, przez co ten męż­czy­zna stra­cił życie. Czy­tam notatkę: zja­wił się ze skrę­coną kostką po meczu rugby.

Śmierć nie jest skut­kiem ubocz­nym prze­świe­tle­nia i obkła­da­nia nad­we­rę­żo­nych ścię­gien lodem.

Przy­cho­dzi mi nagle do głowy, że to może gron­ko­wiec oporny na mety­cy­linę, któ­rego po cichu oba­wia się każdy lekarz. Ale to… No nie wiem. Ni­gdy dotąd szczę­śli­wie nie spo­tka­łam się z opor­nym szcze­pem gron­kowca. Ale to wszystko się nie składa.

Prze­glą­dam doku­men­ta­cję jesz­cze raz, pró­bu­jąc zna­leźć jakie­kol­wiek wyja­śnie­nie tego, czego byłam wła­śnie świad­kiem. Coś mi się koła­cze… Coś nie daje mi spo­koju, choć nie potra­fię tego nazwać. Co to może być? Nie wczo­raj. Może przedwczo­raj? Nagle doznaję olśnie­nia. Pacjent, któ­rego leczy­łam dwa dni wcze­śniej. Star­szy, osiem­dzie­siąt dwa lata, przy­wie­ziony w bar­dzo złym sta­nie heli­kop­te­rem z wyspy Bute. Zain­tu­bo­wali go jesz­cze na pokła­dzie, nerki prze­stały funk­cjo­no­wać. Nie rozu­mia­łam, czemu przy­wieźli go wła­śnie do mnie, ale ratow­nik był bar­dzo zde­ner­wo­wany. Powie­dział: „On wcale tak źle nie wyglą­dał, jak go zabie­ra­li­śmy. A potem tem­pe­ra­tura zaczęła mu rosnąć dosłow­nie z minuty na minutę”. Wtedy jakoś mnie to nie zasta­no­wiło. Cho­rym ludziom ska­cze tem­pe­ra­tura, to żadne zasko­cze­nie.

Zmarł kwa­drans po tym, jak go przy­wieźli. Zro­bi­li­śmy to samo co z Fra­se­rem McAl­pi­nem: pobra­li­śmy krew, żeby spraw­dzić, co go zaata­ko­wało, ale skoro zmarł, nie spraw­dza­li­śmy już wyni­ków. Prze­jęli go ludzie z kost­nicy. Odczy­ta­łam numer łóżka – nie mieli ze sobą kon­taktu, pacjenci ze skrę­co­nymi kost­kami nie wcho­dzą na oddział reani­ma­cyjny – a potem spraw­dzi­łam, kto z per­so­nelu zaj­mo­wał się męż­czy­zną z wyspy Bute. Leczy­łam go jako lekarz spe­cja­li­sta razem z moim rezy­den­tem Ros­sem, nato­miast jedna z pie­lę­gnia­rek, Kir­sty, zaj­mo­wała się nimi oboma.

Boże, spraw, by Kir­sty oka­zała się mor­der­czy­nią! Byłoby to znacz­nie mniej nie­po­ko­jące niż cho­roba zakaźna lub nie­do­sta­teczna higiena. Cho­ciaż nie, chyba zwa­rio­wa­łam. Mor­der­stwo to masa papie­ro­lo­gii.

Mój nie­po­kój rośnie i tu nie cho­dzi o zgony, do któ­rych przy­wy­kłam, ale o nie­pew­ność. W medy­cy­nie naj­bar­dziej pociąga mnie jej prze­ci­wień­stwo: plany i pro­ce­dury, listy i wytyczne, autop­sje, ana­liza przy­czyn zgonu, brak pytań bez odpo­wie­dzi. Przy­po­mi­nam sobie, w jak fatal­nym sta­nie byłam na trze­cim roku stu­diów po śmierci mamy. To swo­ista tera­pia eks­po­zy­cyjna, którą ordy­nuję sobie w myślach. Prze­trwa­łam tamto, prze­trwam i to. Prze­ży­łam ówcze­sne ataki paniki, więc gdyby irra­cjo­nalny lęk dopadł mnie teraz, to też prze­żyję. Myśla­łam, że umrę, ale żyję. Sama myśl, że umrę, nie ozna­cza, że tak się sta­nie. Nie wie­dzia­łam, czy zdo­łam pod­jąć pracę lekarki, a jed­nak nią jestem. Muszę uwa­żać na ten cichy głos, który pró­buje wyko­rzy­stać każdy prze­ra­ża­jący dro­biazg, by popchnąć mnie w prze­paść.

Nie pani­kuj, Amando, to zwy­kły nie­po­kój. Dwóch pacjen­tów nie zwia­stuje jesz­cze anty­bio­ty­ko­opor­nej infek­cji. Dwóch pacjen­tów to jesz­cze nie pan­de­mia. Dwóch pacjen­tów to nawet nie powta­rzalny wzo­rzec.

Fiona mówi, że musi już iść. Gapię się na nią tępo, nie­pewna, jak długo tu sie­dzimy. Zapew­niam ją, że w porządku, może kilka minut odpo­cząć, nie­ła­two zaak­cep­to­wać stratę pacjenta. Fiona odpo­wiada, że nie może, bo ktoś wła­śnie poszedł na zwol­nie­nie.

– Dzwo­nił Ross, że słabo się czuje, więc mamy jed­nego leka­rza mniej.

W ułamku sekundy podej­muję decy­zję, która jest kom­plet­nym sza­leń­stwem. Gdyby był tutaj mój mąż, kazałby mi natych­miast zare­zer­wo­wać wizytę u psy­cho­te­ra­peutki, bo widać, że moje lęki wymknęły się spod kon­troli, ale mojego męża tu nie ma, więc niczego nie rezer­wuję, bo jeśli…? Mama powta­rzała, by ufać intu­icji, a mnie intu­icja aktu­al­nie pod­po­wiada, że mamy tu, kurwa, kata­strofę. I ta świa­do­mość mnie dławi. Muszę powie­dzieć pozo­sta­łym. Muszę coś zro­bić, zamiast bez­gło­śnie się zamar­twiać.

Wra­cam na oddział i pro­szę oddzia­łową, żeby zapy­tała wszyst­kich naszych pacjen­tów, czy nie było ich na oddziale ratun­ko­wym dwa dni wcze­śniej. Patrzy na mnie z dez­apro­batą, ale nie mam czasu z nią dys­ku­to­wać, więc prze­cho­dzę do pocze­kalni i pytam, kto z ocze­ku­ją­cych był tu przed dwoma dniami. Wstaje dwóch męż­czyzn, trzeci tylko pod­nosi rękę, jest bled­szy niż dwóch pozo­sta­łych. Każę go poło­żyć na noszach i czuję ucisk w klatce pier­sio­wej jak zawsze, gdy dostaję ataku paniki, tyle że tym razem mam powód. To się ni­gdy wcze­śniej nie zda­rzyło. Zawsze pani­ko­wa­łam bez przy­czyny. Mam ochotę się roz­pła­kać, sku­lić na fotelu w dyżurce i zrzu­cić wszystko, czym­kol­wiek jest, na kogoś innego.

Wszy­scy ci męż­czyźni mają objawy gry­po­po­dobne, przy czym każdy z nich – albo jego żona – oba­wia się, że to może być coś poważ­niej­szego w rodzaju sepsy. W paź­dzier­niku mie­li­śmy kam­pa­nię spo­łeczną na temat sepsy, dzięki któ­rej tylko w naszym szpi­talu udało się oca­lić aż dwa­dzie­ścia osób, choć czas ocze­ki­wa­nia na kon­sul­ta­cję auto­ma­tycz­nie wzrósł, gdyż wszy­scy łącz­nie z panem Jan­kiem spod sklepu nabrali prze­ko­na­nia, że cho­rują na sepsę.

Mam ochotę obwie­ścić im wszyst­kim, że to może być coś gor­szego od sepsy, coś o rząd wiel­ko­ści gor­szego od jed­nego z naj­sku­tecz­niej­szych zabój­ców w tym kraju, ale gryzę się w język. Zacho­wuję roz­wagę, sta­now­czość i pozorny spo­kój. Nikt nie kwe­stio­nuje moich poczy­nań, dopóki nie podej­muję decy­zji o wyrzu­ce­niu wszyst­kich pacjen­tów z ura­zówki i nie umiesz­czam tam cho­rych z podej­rze­niem infek­cji. Jedna z pie­lę­gnia­rek zaczyna się ciskać, ale pole­cam jej przejść natych­miast na oddział reani­ma­cyjny. Nie ma czasu na wyja­śnie­nia. Oddzia­łowa zna­la­zła dwóch pacjen­tów, któ­rzy byli przed­wczo­raj na SOR-ze i wła­śnie wró­cili. Łącz­nie z trzema z pocze­kalni to pię­ciu. Z Fra­se­rem McAl­pine’em sze­ściu. Z face­tem z wyspy Bute sied­miu. To nie przy­pa­dek.

Na oddział wpada Fiona.

– Rossa przy­wio­zła karetka.

Ośmiu.

Już wiem, że to nie moje lęki. Drę­twie­ją­cymi pal­cami wybie­ram numer męża.

– Mamy tu infek­cję. Bar­dzo źle to wygląda.

– Co? Jaką infek­cję? Super­bak­te­rię?

– Nie. Ni­gdy się z czymś takim nie zetknę­łam. To za szybko się roz­prze­strze­nia. Wra­caj do domu. Natych­miast.

– To nie jest kwe­stia two­ich lęków…?

– Słu­chaj, mam tu w kolejce ośmiu umie­ra­ją­cych pacjen­tów, jakby to był szpi­tal polowy. Sami męż­czyźni, nie wiem jesz­cze, co to zna­czy, ale nic dobrego, więc wra­caj do domu. Jeśli natych­miast nie wymy­ślisz, że wła­śnie rzy­ga­łeś czy coś, to przy­się­gam, że się z tobą roz­wiodę.

Zaczy­nam wpa­dać w histe­rię. Ni­gdy nie gro­zi­łam mojemu uko­cha­nemu i nie­odmien­nie wspie­ra­ją­cemu mnie mężowi onko­lo­gowi, że go porzucę. Ni­gdy nie sądzi­łam, że cokol­wiek skłoni mnie do wysu­nię­cia takich gróźb. Ale też ni­gdy nie wyobra­ża­łam sobie cze­goś takiego.

– Jedź do domu. Nikogo nie doty­kaj, z nikim nie roz­ma­wiaj, po pro­stu jedź. Odbierz po dro­dze chłop­ców. Powiedz im, żeby do cie­bie wyszli. Nie wchodź do szkoły. Pro­szę, pojedź po nich.

Zaczy­nam go bła­gać i Will się zga­dza. Nie wiem, czy bar­dziej boi się mnie czy o mnie, ale mam to w nosie, niech tylko bez­piecz­nie dotrze do domu z naszymi synami. Wystu­kuję wia­do­mość do chłop­ców. Piszę, że tata po nich jedzie i mają cze­kać na zewnątrz. Napi­szę im dowolne uspra­wie­dli­wie­nie.

Jedna z moich dal­szych zna­jo­mych pra­cuje w szkoc­kim inspek­to­ra­cie sani­tar­nym. Zanim objęła sta­no­wi­sko wice­dy­rek­tora, cho­dzi­ły­śmy razem na stu­dia. Zawsze była dość oschła, ale teraz to bez zna­cze­nia, musi mnie wysłu­chać. Dzwo­nię do niej, pró­bu­jąc zacho­wać spo­kój, gdy recep­cjo­nistka mnie prze­łą­cza. Wyłusz­czam wszystko pospiesz­nie, ale moja zna­joma tylko pobur­kuje, jakby miała ochotę się roz­łą­czyć. Nie spra­wia wra­że­nia zanie­po­ko­jo­nej. Chyba jest prze­ko­nana, że nie pierw­szy raz spo­tyka się z taką sytu­acją. Od dekady nie pra­cuje jako lekarka, ale z tonu jej głosu wnio­skuję, że mi po pro­stu nie ufa. Może nie dałam jasno do zro­zu­mie­nia, że to pilne? Dla mnie sprawa jest jasna, ale może fak­tycz­nie nie brzmi to alar­mu­jąco: ośmiu cho­rych, no dobra, zobaczmy, jak sprawa się roz­wi­nie. Opi­suję jej wszystko w mailu z suge­stią, że tak na wszelki wypa­dek powinni tu kogoś przy­słać. Sia­dam obok jed­nego z pacjen­tów i mie­rzę mu tętno. Czter­dzie­ści pięć ude­rzeń na minutę. Wkrótce umrze. Umrą wszy­scy. Oddy­chaj, Amando, oddy­chaj, nie­ba­wem nadejdą posiłki, nie musisz radzić sobie ze wszyst­kim sama. Zjawi się ktoś, komu będziesz mogła oddać dowo­dze­nie, ktoś wykwa­li­fi­ko­wany, kto na co dzień nosi kom­bi­ne­zon ochronny. Pozwoli ci pójść do domu i zapo­mnieć, że cokol­wiek się wyda­rzyło.

Otwie­rają się drzwi ura­zówki i staje w nich oddzia­łowa.

– Karetki przy­wio­zły czte­rech kolej­nych. Dwóch było tu przed­wczo­raj, dwóch wczo­raj. Nie wiem, co robić.

Urze­czy­wist­nia się mój naj­gor­szy kosz­mar.

E-mail od Amandy Mac­lean (amanda.mac­[email protected]) do Leah Spi­cer (l.spi­cer@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) 3 listo­pada 2025, 18.42

Leah,

zna­la­złam Twój adres w sieci, bo zapo­mnia­łaś mi go podać przez tele­fon po tym, jak popro­si­łaś mnie o napi­sa­nie maila. Wró­ci­łam wła­śnie z dyżuru. Kiedy wycho­dzi­łam do domu, na SOR-ze leżało dzie­więt­na­stu pacjen­tów i wszy­scy mieli objawy, jak podej­rze­wam, infek­cji wiru­so­wej (anty­bio­tyki nie poma­gały, choć oczy­wi­ście potrze­bu­jemy wyni­ków histo­pa­to­lo­gii, żeby potwier­dzić, co się dzieje; lepiej, żeby­śmy prze­słali próbki do Two­jego labo­ra­to­rium w HPS, czy szyb­ciej będzie upo­rać się z tym u nas w Gart­na­vel?). Z dwu­dzie­stu sze­ściu pacjen­tów, któ­rzy zja­wili się u nas do tej pory, pię­ciu zmarło przed moim wyj­ściem ze szpi­tala. Przed­wczo­raj zmarł męż­czy­zna z wyspy Bute, pierw­szy oglą­dany przeze mnie przy­pa­dek, dziś po połu­dniu nie­jaki Fra­ser McAl­pine. Trzech męż­czyzn zmarło wkrótce po przy­ję­ciu na oddział, wśród nich był Ross, jeden z moich rezy­den­tów.

To wszystko męż­czyźni. Na razie próbka jest oczy­wi­ście zbyt mała, by wycią­gać daleko idące wnio­ski, ale ni­gdy dotąd z czymś takim się nie spo­tka­łam. Może męż­czyźni są bar­dziej podatni? Czy możemy umó­wić się na roz­mowę? Może nale­ża­łoby włą­czyć w tę sprawę kogoś z wyż­szego szcze­bla? Bar­dzo źle to wygląda, Leah, chcia­ła­bym, żebyś to zro­zu­miała. Wystar­czy kilka godzin, żeby czło­wiek z obja­wami grypy i nie­szcze­gól­nym samo­po­czu­ciem zamie­nił się w trupa, który w chwili śmierci miał czter­dzie­ści trzy stop­nie.

Pro­szę, odpisz jak naj­szyb­ciej.

Amanda

E-mail od Amandy Mac­lean (amanda.mac­[email protected]) do Leah Spi­cer (l.spi­cer@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) 3 listo­pada 2025, 18.48

Leah, wła­śnie sobie uprzy­tom­ni­łam, że było jesz­cze dziecko. Ten chło­piec miał zale­d­wie dwa mie­siące, sądzi­li­śmy, że to sepsa, przy­ję­li­śmy go jesz­cze przed Fra­se­rem McAl­pine’em. Myśle­li­śmy, że jest sta­bilny, gdy wysy­ła­li­śmy go na inten­sywną tera­pię, ale wła­śnie do nich dzwo­ni­łam i dowie­dzia­łam się, że zmarł kilka minut po tym, jak wywieźli go z windy. Kilka dni wcze­śniej był u nas na SOR-ze.

Więc mamy łącz­nie dwu­dzie­stu sied­miu. Sze­ściu zmarło. Naj­star­szy osiem­dzie­siąt dwa lata, naj­młod­szy dwa mie­siące.

Amanda

FW: E-mail od Amandy Mac­lean (amanda.mac­[email protected]) do Leah Spi­cer (l.spi­cer@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) 3 listo­pada 2025, 18.48. FW do Ray­monda McNab (r.mcnab@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) 4 listo­pada 2025, 10.30

Ron,

w załącz­niku masz dwa maile od kobiety, z którą stu­dio­wa­łam, jest leka­rzem spe­cja­li­stą w Gart­na­vel. Sądzę, że omył­kowo bie­rze za coś poważ­niej­szego cięż­kie przy­padki grypy (w końcu mamy listo­pad…) powi­kłane sepsą i cho­ro­bami współ­ist­nie­ją­cymi. Nie mie­li­śmy żad­nych donie­sień o czym­kol­wiek z listy pod­pa­da­ją­cej pod kate­go­rię 1, więc myślę, że jeśli cho­dzi o SARS/MRSA/ebolę, to jeste­śmy bez­pieczni.

Tak mię­dzy nami, Amanda w trak­cie stu­diów prze­szła zała­ma­nie ner­wowe. Kom­plet­nie się roz­sy­pała, musiała wziąć urlop dzie­kań­ski, chyba zmarło któ­reś z jej rodzi­ców czy coś takiego… W każ­dym razie jest dość wraż­liwa. Zamie­rzam odpi­sać jej w wywa­żo­nym tonie, zale­ca­jąc przed­się­wzię­cie zwy­czaj­nych środ­ków ostroż­no­ści i kon­tak­to­wa­nie się w razie potrzeby. Daj znać, jeśli widzisz to ina­czej.

Dzięki,

Leah

E-mail od Ray­monda McNaba (r.mcnab@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) do Leah Spi­cer (l.spi­cer@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) 4 listo­pada 2025, 10.42

Dzięki, Leah,

z tonu maili wnio­skuję, że to kom­pletna wariatka, która pró­buje nad­we­rę­żyć ogra­ni­czone zasoby cza­sowe i mate­ria­łowe tej insty­tu­cji. Nie wspo­mi­na­jąc o mojej cier­pli­wo­ści. Zigno­ruj, pro­szę.

Ron

Cathe­rine

Lon­dyn, Wielka Bry­ta­nia

Dzień piąty

Ni­gdy mi nie wycho­dziło odbie­ra­nie Teo­dora z przed­szkola. Nie lubię roz­ma­wiać z led­wie zna­nymi mi ludźmi, gdy łączą się w grupy. Obcy są w porządku, przy­ja­ciele rów­nież, nato­miast abso­lut­nie nie umiem two­rzyć stron­nictw i klik. Każde wej­ście na teren przed­szkola stwa­rza stre­su­jącą spo­sob­ność popeł­nie­nia gafy lub błęd­nego zin­ter­pre­to­wa­nia przy­ja­znego powi­ta­nia jako: „Chodź do nas!”, gdy tym­cza­sem był to komu­ni­kat: „Roz­ma­wiam z kimś innym, miło cię widzieć z oddali!”. Dok­to­ry­zo­wa­łam się z antro­po­lo­gii spo­łecz­nej, tym­cza­sem raz po raz umyka mi róż­nica dzie­ląca te dwie sytu­acje. Nato­miast iro­nia mojej nie­po­rad­no­ści jest dla mnie jasna jak słońce.

Od kilku dni odbie­ra­nie Teo­dora z przed­szkola stało się stre­su­jące z innych wzglę­dów. Wszy­scy chcą roz­ma­wiać. By­naj­mniej nie dla­tego, że uwa­żają mnie za bły­sko­tliwą inter­lo­ku­torkę (choć nie tracę nadziei), lecz chyba zwy­czaj­nie szu­kają kogoś, kto odbije i wzmocni coraz sil­niej drę­czący ich nie­po­kój. Wszy­scy mówią już o tylko o epi­de­mii, zapew­nia­jąc się przy tym nawza­jem, że to bar­dzo daleko, bo w końcu ile jest do Glas­gow, chyba z sześć­set kilo­me­trów? Jeste­śmy zupeł­nie bez­pieczni, wła­dze lada moment opa­nują sytu­ację. Jedna z mam, praw­niczka, trzeci dzień z rzędu powta­rza mi sta­now­czym, nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem, któ­rego zapewne używa na sali sądo­wej, że abso­lut­nie nie ma się czego oba­wiać. Abso­lut­nie! Jeśli stara się prze­ko­nać samą sie­bie, to mam nadzieję, że robi to z więk­szym powo­dze­niem niż w odnie­sie­niu do mnie, bo na razie pod­sy­ciła jedy­nie panikę, którą usil­nie sta­ram się tłu­mić.

Mam wra­że­nie, jak­by­śmy dosłow­nie wczo­raj obcho­dzili w szkole Świę­tego Józefa rocz­nicę spi­sku pro­cho­wego wie­czo­rem fajer­wer­ków. To był wie­czór hot dogów jedzo­nych w ręka­wicz­kach z jed­nym pal­cem i uro­czych zdjęć, na któ­rych Anthony trzyma na rękach zaró­żo­wio­nego z pod­nie­ce­nia Teo­dora. Wtedy chyba po raz ostatni czu­łam się szczę­śliwa i roz­luź­niona w tłu­mie ludzi. A było to zale­d­wie pięć dni temu. Pre­zen­te­rzy ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych wciąż uży­wają wywa­żo­nego tonu ludzi zaj­mu­ją­cych się nie opi­niami, lecz fak­tami, nie­mniej fakty wystar­czą, żeby czło­wieka zemdliło ze stra­chu. Wirus ata­ku­jący wyłącz­nie męż­czyzn. „Wła­dze na dziś nie potwier­dzają, ale powszech­nie obser­wuje się ogni­ska zaka­żeń w Glas­gow, Edyn­burgu i na zachod­nim wybrzeżu Szko­cji” – dono­szą media.

Bez­sku­tecz­nie zacho­dzę w głowę, pró­bu­jąc przy­po­mnieć sobie choćby jedną cho­robę zakaźną, która ata­ko­wa­łaby wyłącz­nie męż­czyzn. To zna­czy nie znam się jakoś spe­cjal­nie na cho­ro­bach zakaź­nych, ale mimo wszystko… Czy to nie dziwne? Czemu żaden lekarz ani mini­ster nie potwier­dzi, że to strasz­nie dziwne? Mam kurio­zalne wra­że­nie, że popra­wi­łoby mi to samo­po­czu­cie, gdyby jakiś urzęd­nik wyszedł i powie­dział: „Ni­gdy o czymś takim nie sły­szano i nie mamy poję­cia, co się dzieje”.

Beatrice, moja przed­szkolna przy­ja­ciółka ratu­jąca mnie zwy­kle z towa­rzy­skiej opre­sji, łapie mnie za rękę tak nagle, że aż się wzdry­gam.

– Beatrice!

Przez kilka ostat­nich dni wysy­łała po odbiór dziecka nia­nię. Co za ulga widzieć zna­jomą twarz! Ale moja radość szybko gaśnie, bo Beatrice wygląda blado i mizer­nie.

– Wypro­wa­dzamy się do Nor­folk. Jutro.

– Co? Dokąd? – beł­kocę. Beatrice ma w hrab­stwie Nor­folk dom, w któ­rym spę­dza naj­wy­żej mie­siąc w roku, przez resztę czasu wynaj­muje go za pośred­nic­twem Airbnb.

– Wirus. Nie podoba mi się to, Cathe­rine. Krążą pogło­ski o ogni­sku cho­roby w Stre­atham. Wyno­szę się z mia­sta, zanim będzie za późno.

– Zanim będzie za późno na co?

– Nie ma sensu wyjeż­dżać, gdy doj­dzie do naj­gor­szego.

Wyraz twa­rzy Beatrice budzi moje prze­ra­że­nie. Jest naj­spo­koj­niej­szą osobą, jaką znam, a wygląda i mówi w tym momen­cie jak czło­wiek kom­plet­nie wytrą­cony z rów­no­wagi.

– Mam trzech synów, Cathe­rine. Dwóch braci. Moja mama zmarła w zeszłym roku, został mi tylko ojciec. Nie zosta­niemy w Lon­dy­nie, żeby prze­ko­nać się na wła­snej skó­rze, jak wygląda naj­gor­szy sce­na­riusz.

Nie wiem, co odpo­wie­dzieć. Nie mam żad­nych kontr­ar­gu­men­tów, tylko uspo­ka­ja­jące komu­nały zasły­szane od innych matek i uczu­cie, że żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła, gdy pod­su­mo­wuję wła­sne sta­ty­styki. Jeden syn. Jeden mąż. Żad­nej matki. Żad­nej córki. To nie skoń­czy­łoby się dla mnie dobrze.

– Stać was na to? – Znaj­duję w końcu słowa pozwa­la­jące zadać sen­sowne pyta­nie.

Beatrice patrzy na mnie z nara­sta­ją­cym poli­to­wa­niem.

– A jak myślisz, skar­bie, po co się z Jere­mym ura­bia­li­śmy po łok­cie? Dla­czego, twoim zda­niem, tu miesz­kamy? Mamy oszczęd­no­ści na kilka lat.

Odcho­dzi szyb­kim kro­kiem z torebką Diora koły­szącą się na ramie­niu, by zabrać Dylana z pokoju zabaw tej miłej, spo­koj­nej szkoły Mon­tes­sori w miłej, spo­koj­nej dziel­nicy połu­dnio­wego Lon­dynu, którą – co sobie wła­śnie uzmy­sła­wiam – uważa za miej­sce leżące znacz­nie poni­żej poziomu jej moż­li­wo­ści. W prze­ci­wień­stwie do niej nie mam dokąd uciec. Muszę tu zostać i cze­kać.

Amanda

Glas­gow, Wielka Bry­ta­nia

Dzień 9

Czy począ­tek epi­de­mii to dobry moment na pozew roz­wo­dowy? A może powin­nam go zabić i oszczę­dzić sobie papier­ko­wej roboty? Will, ten cho­lerny dureń, poszedł do pracy. Wie­dział, że ma nie iść. A taka byłam ostrożna!

Gdy trze­ciego listo­pada opu­ści­łam po dyżu­rze szpi­tal, zdję­łam ubra­nie robo­cze i w samej bie­liź­nie ruszy­łam do wyj­ścia ewa­ku­acyj­nego w prze­bie­ralni, po czym wło­ży­łam zestaw świeżo wyjęty z pla­sti­ko­wego opa­ko­wa­nia i wyszłam przez drzwi z napi­sem: „Uży­wać jedy­nie w razie pożaru”. W dupie mia­łam ich prze­pisy.

Kiedy już zaje­cha­łam pod dom, omi­nę­łam drzwi wej­ściowe, po czym roze­bra­łam się w garażu i spa­li­łam ubra­nia, w któ­rych przy­szłam. Naga prze­szłam przez dom i wzię­łam prysz­nic tak gorący, że led­wie zdo­ła­łam pod nim wystać. Wyszo­ro­wa­łam się peelin­giem odka­ża­ją­cym z nowej butelki zabra­nej ze szpi­tal­nego maga­zynku. Nie zbli­ża­łam się do chłop­ców i nawrzesz­cza­łam na nich, kiedy niby to żar­tem pró­bo­wali mnie ukrad­kiem podejść. Pierw­szego wie­czoru, gdy zaście­li­łam sobie w garażu polowe łóżko, Will był co naj­mniej scep­tyczny. Następ­nego dnia poszedł do pracy, cho­ciaż zakli­na­łam go, by tego nie robił. Wyszedł, nim się obu­dzi­łam, i wró­cił do domu biały jak papier.

– Wie­rzę ci – powie­dział.

Chcia­łam krzy­czeć, że rychło w czas! Nara­ził się bez sensu! Poszedł do szpi­tala! Aku­rat tego miej­sca w całym kraju, w któ­rym zaka­żo­nych ludzi było z pew­no­ścią wię­cej niż gdzie indziej.

Nie poszedł już do pracy. Aż do wczo­raj. Od pamięt­nego dnia na SOR-ze minęło osiem dób, a on wciąż miał się cał­kiem nie­źle. Wnio­sku­jąc z tempa, w jakim zara­żeni męż­czyźni wra­cali na oddział ratun­kowy, okres inku­ba­cji nie mógł trwać dłu­żej niż kilka dni. Byli­śmy bez­pieczni i na tyle daleko od strefy zagro­że­nia, że sia­da­łam z Wil­lem i chłop­cami w tym samym pokoju i śmia­li­śmy się wspól­nie z filmu pusz­czo­nego na Net­fli­xie, a ja nie dosta­wa­łam pal­pi­ta­cji za każ­dym razem, gdy któ­ryś z nich zakasz­lał. Mój skre­ty­niały mąż poszedł do pracy czwar­tego listo­pada i cudem unik­nął śmierci, po czym nie­cały tydzień póź­niej uznał chyba, że spo­kojne życie na przed­mie­ściach Glas­gow nie zapew­nia mu wystar­cza­ją­cych pod­niet.

– To małe dziecko! – wrzesz­czy na mnie, gdy w końcu chrypnę i milknę. Wyszedł tylko na kilka godzin. – Umrze, jeśli jej nie pomogę! W całym szpi­talu jestem w tym momen­cie jedy­nym pedia­trą onko­lo­giem.

Nie mówi, czemu jest jedyny, bo dałby mi w ten spo­sób argu­ment do ręki i ujaw­nił absur­dal­ność wła­snego sta­no­wi­ska. Jest w tym momen­cie jedy­nym pedia­trą onko­lo­giem, bo dwaj pozo­stali, kurwa, zmarli!

– Masz dwójkę dzieci tutaj, w tym domu! – odwrza­skuję z furią. – Może jesteś lep­szym leka­rzem ode mnie, ale ja jestem lep­szym rodzi­cem! Bar­dziej obcho­dzą mnie Char­lie i Josh niż jakiś przed­szko­lak!

Will zaczyna pła­kać. Ni­gdy dotąd nie dopro­wa­dzi­łam go do pła­czu. Słowa, które chcia­łam wykrzy­czeć, wię­zną mi w gar­dle.

– Jej matka zadzwo­niła do mnie na komórkę. Bła­gała mnie. Ta mała by umarła… Nikt nie podał jej che­mii od czter­dzie­stu ośmiu godzin. Ona… Ona… Ja…

Zaczyna szlo­chać. Mimo gniewu tak bar­dzo chcę go pocie­szyć, utu­lić, uko­ły­sać, powie­dzieć, że wszystko w porządku, wszystko da się napra­wić, wyba­czam.

Ale tego błędu nie da się cof­nąć. Nie mogę dotknąć wła­snego męża, bo jeśli jest nosi­cie­lem, to mogę się zara­zić, tym samym zwięk­sza­jąc praw­do­po­do­bień­stwo, że zarażą się chłopcy. Nie wyba­czy­ła­bym mu, gdyby z tego powodu umarli. Ano­ni­mowe dziecko leżące w szpi­talu sześć kilo­me­trów dalej nie jest moją sprawą. Moją sprawą są moi chłopcy, Char­lie i Josh, z począt­kami zaro­stu, piw­nymi oczyma, pie­gami i czo­łem zmarsz­czo­nym w sku­pie­niu nad pracą domową. Nie potra­fię wyba­czyć Wil­lowi, że nie sta­wia ich na pierw­szym miej­scu. Dla mnie liczą się tylko oni.

– Idź spać w garażu. Niczego nie doty­kaj, nic nie rób, nie zbli­żaj się do chłop­ców. Gdyby pró­bo­wali wejść do garażu, wrzeszcz tak, jakby mieli dotknąć roz­grza­nej płyty.

W odpo­wie­dzi tylko łka cicho i kiwa głową.

– Kocham cię – mówię.

Przy­po­mi­nam sobie kobietę, którą widzia­łam przed kil­koma laty na oddziale ratun­ko­wym. Po wście­kłej awan­tu­rze zna­la­zła męża w sypialni. Powie­sił się na żyran­dolu. A przy­szła tam, żeby prze­pro­sić, pogo­dzić się! Nie powie­dzia­łam tego ni­gdy Wil­lowi, ale od tam­tej pory choć­by­śmy sobie nawrzu­cali, zawsze przed wyj­ściem z pokoju mówię, że go kocham. Epi­de­mia szybko roz­pra­wia się z męż­czy­znami. Nie musimy jej w tym poma­gać.

– Też cię kocham. Prze­pra­szam.

Wiem, naj­droż­szy. Ale ni­gdy ci nie wyba­czę.

Lisa

Toronto, Kanada

Dzień 13

– Hej, skar­bie, widzia­łaś to?

Żona macha mi przed oczami arty­ku­łem z działu nauko­wego „New York Timesa”. Przy­wy­kłam, że na okrą­gło pró­buje mnie namó­wić do prze­czy­ta­nia tego czy tam­tego, ale chyba ni­gdy w ciągu pięt­na­stu lat nie pró­bo­wała mnie skło­nić do lek­tury cze­go­kol­wiek, co mia­łoby zwią­zek z nauką.

– Agre­sywna odmiana grypy, któ­rej ogni­sko poja­wiło się w Glas­gow na początku listo­pada, dotknęła dzie­siątki tysięcy cho­rych w całej Szko­cji. Przy­padki zacho­ro­wań odno­to­wano rów­nież w Lon­dy­nie, Man­che­ste­rze, Leeds, Liver­po­olu, Bir­ming­ham i Bri­stolu. Zgod­nie z nie­po­twier­dzo­nymi donie­sie­niami cho­roba dotyka wyłącz­nie męż­czyzn. Nie odno­to­wano dotąd żad­nego przy­padku zacho­ro­wa­nia przez kobietę. Śmier­tel­ność wydaje się znacz­nie wyż­sza niż w przy­padku grypy. Do tej pory zare­je­stro­wano ponad pięć tysięcy zgo­nów.

Pięć tysięcy zgo­nów? Jak na grypę to bar­dzo dużo. I to w ciągu zale­d­wie kilku tygo­dni.

– Moment – mówię i w myślach cofam się o kilka zdań. – Powie­dzia­łaś, że dotyka tylko męż­czyzn?

Mar­got pota­ku­jąco kiwa głową.

– Ow­szem.

Sia­dam obok niej, myśląc inten­syw­nie.

– Tylko męż­czyzn? Grypa? Cho­ler­nie dziwne. Ni­gdy o niczym podob­nym nie sły­sza­łam.

– Ja też nie – przy­znaje Mar­got.

Tyle że Mar­got wykłada histo­rię rene­sansu i doryw­czo pisze romanse. Ani jedno, ani dru­gie nie wiąże się ze szcze­gó­ło­wym oma­wia­niem zaraz­ków grypy, chyba że mówimy o boha­te­rze roman­tycz­nym balan­su­ją­cym na gra­nicy życia i śmierci. Tym­cza­sem w mojej robo­cie grypa zaj­muje czo­łowe miej­sce. I jeśli ja nie sły­sza­łam dotąd o gry­pie czy w ogóle jakiej­kol­wiek cho­ro­bie zakaź­nej ata­ku­ją­cej wyłącz­nie męż­czyzn, to zna­czy, że taka cho­roba nie ist­nieje, a w każ­dym razie nie została dotąd prze­ba­dana. To może być cie­kawe. Kle­pię maila do swo­jej asy­stentki Ash­ley z nadzieją, że rano go odczyta.

Ash­ley,

widzia­łam dziś w NYT w dziale Nauka donie­sie­nia o gry­pie ata­ku­ją­cej w Szko­cji wyłącz­nie męż­czyzn. Możesz prze­le­cieć jutro rano wszyst­kie bada­nia na ten temat i przy­nieść mi je w teczce przed jede­na­stą?

Dzięki,

Lisa

Dr Lisa Michael

Wiru­so­lożka, Kie­row­niczka Kate­dry Wiru­so­lo­gii Uni­wer­sy­tetu Toronto

Nolite Te Bastar­des Car­bo­run­do­rum

Amanda

Glas­gow, Wielka Bry­ta­nia

Dzień 16

Nikt mnie nie słu­cha, przez co sama zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy aby nie zwa­rio­wa­łam. Wysy­łam maila, a gdy nikt nie odpo­wiada, nabie­ram wąt­pli­wo­ści, czy go wysła­łam. Całe szkoc­kie śro­do­wi­sko medyczne uważa mnie za wariatkę. Wylali mnie z Gart­na­vel, co w sumie nie jest od rze­czy, bo od pięt­na­stu dni nie zja­wiam się w pracy. Nie ma mowy, żebym przed­ło­żyła sys­tem opieki zdro­wot­nej nad wła­sne dzieci. Kobieta po dru­giej stro­nie tele­fonu, jakaś idiotka imie­niem Karen (no jasne, że Karen, jak­żeby ina­czej?), powie­działa: „Powinna się pani wsty­dzić, że opusz­cza pani pacjen­tów w chwili próby”. Zapy­ta­łam Karen, czym się zaj­muje zawo­dowo. No więc oka­zało się, że jest admi­ni­stra­torką. „Co pani może wie­dzieć o potrze­bach moich pacjen­tów?” – wysy­cza­łam, czu­jąc na ple­cach zacie­ka­wione spoj­rze­nia swo­ich synów. Prze­szłam do dru­giego pokoju i zamknę­łam za sobą drzwi. „Ten wirus nie pod­daje się lecze­niu, nie reaguje na żadne leki. Cokol­wiek zro­bię, nie ma żad­nego zna­cze­nia. Choć­bym była Naj­święt­szą Panienką, i tak nikogo nie ocalę”. I wtedy się roz­łą­czyła.

Tak dokład­nie to powie­dzia­łam jej, żeby się odpier­do­liła, i dopiero wtedy się roz­łą­czyła. Praw­do­po­dob­nie po to, by zadzwo­nić do jakie­goś leka­rza despe­racko pró­bu­ją­cego oca­lić wła­sną rodzinę i zmu­sić go, żeby się sta­wił do pracy. Will prze­stał odbie­rać tele­fony i tak jest naj­le­piej, bo zwy­kle nie potrafi odmó­wić. Wciąż zda­rza mi się zasta­na­wiać, czy nie pobra­li­śmy się tylko dla­tego, że po trzech latach zaczął się dener­wo­wać, czy aby nie sprawi mi przy­kro­ści, jeśli w końcu się nie oświad­czy, a nie dla­tego, że mnie tak strasz­nie kochał.

Napi­sa­łam już do czter­na­stu dzien­ni­ków z całego świata. Wysła­łam osiem maili do szkoc­kiego inspek­to­ratu sani­tar­nego, dzwo­ni­łam dwa­na­ście razy, nikt nie oddzwo­nił. Dzie­wię­cio­krot­nie napi­sa­łam do WHO w Lon­dy­nie i w Gene­wie. Jestem gło­sem woła­ją­cego na pustyni.

W wia­do­mo­ściach poka­zują, jak Glas­gow i Edyn­burg osu­wają się w kosz­mar pan­de­mii. Spro­wa­dzono woj­sko do kie­ro­wa­nia karet­kami, wozami straży pożar­nej i cię­ża­rów­kami prze­wo­żą­cymi żyw­ność z gospo­darstw rol­nych do fabryk i super­mar­ke­tów. Cał­kiem roz­sądne, jak się zasta­no­wić. Widzie­li­ście kie­dyś kobietę kie­ru­jącą tirem? Dun­dee i Aber­deen ogło­siły wła­śnie, że na naj­bliż­szy pią­tek zamy­kają szkoły i jest to chyba naj­za­baw­niej­sza decy­zja z zakresu zdro­wia publicz­nego, o jakiej sły­sza­łam. Jasne, to świetny pomysł, spo­wol­nijmy odro­binę roz­prze­strze­nia­nie się pra­wie stu­pro­cen­towo śmier­tel­nego wirusa. Zróbmy mu długi week­end i sprawdźmy, czy poprawi mu to nastrój na tyle, że w ponie­dzia­łek nie poza­bija pierw­szo­kla­si­stów.

Ludzie będący u wła­dzy muszą mnie wysłu­chać, bo na razie mar­nują cenny czas. Kiszę się w domu z synami, któ­rym włosy z każ­dym dniem coraz bar­dziej stają dęba od lek­tury spa­ni­ko­wa­nych wpi­sów na Twit­te­rze, Face­bo­oku i Snap­cha­cie. Od rana do wie­czora widzę ich w nie­bie­skiej poświa­cie ekra­nów. Trzy­na­sto­letni Char­lie powie­dział wczo­raj piskli­wym gło­sem, któ­rego nie sły­sza­łam u niego od lat: „Mamo, Tay­lor nie żyje”. W pierw­szej chwili pomy­śla­łam: „Kim jest Tay­lor?”, ale trudno to uznać za prze­jaw wspar­cia. „Naprawdę zmarł” – powie­dział Char­lie jakby w zdu­mie­niu, po czym poszedł do swo­jego pokoju i włą­czył nie­zno­śnie gło­śną muzykę, i wrzesz­czał na mnie za każ­dym razem, gdy przy­cho­dzi­łam – równo co dzie­sięć minut – żeby spraw­dzić, czy nie chce cze­goś do picia (i czy nie ma ochoty się zabić).

Jako lekarka bywam gor­szą matką w aspek­cie uczu­cio­wym, ale lep­szą w aspek­cie orga­ni­za­cyj­nym i to jest wła­śnie ten przy­pa­dek. Ni­gdy nie myślę: „Dobra, nic mu nie będzie”. Przez lata pracy zawo­do­wej naoglą­da­łam się chłop­ców, męż­czyzn, kobiet i dziew­cząt, któ­rzy zabili się w ciągu kilku minut i zostali przy­wie­zieni do szpi­tala, jesz­cze cie­pli, przez rodzi­ców i mał­żon­ków, któ­rym ni­gdy nie zaświ­tało, że mogą się zabić. Ci, o któ­rych już wcze­śniej się zamar­twiano, tra­fiają pro­sto do kost­nicy, bo zwy­kle mają lep­szy plan. Moi syno­wie żyją, bo jakimś cudem udało mi się utrzy­mać tę kosz­marną cho­robę z dala od naszego domu, ale potwor­nie bra­kuje im mojej opieki i ser­decz­no­ści, a ja nie mogę im jej dać. Nie przy­tu­lam ich, nie gotuję, nie pod­cho­dzę, jeśli nie muszę. Ni­gdy dość ostroż­no­ści. Tym razem to kwe­stia życia i śmierci.

Każda minuta, w któ­rej moje maile pozo­stają bez odpo­wie­dzi, jest minutą odda­la­jącą nas od szcze­pionki. Epi­de­mia nie roz­pły­nie się w powie­trzu. Będzie tylko gorzej, a wszy­scy mar­nują cenny czas. Jestem lekarką, nie wiru­so­lożką. Nie znajdę roz­wią­za­nia, ale jeśli nikt mnie nie słu­cha, to jak kto­kol­wiek ma je zna­leźć?

Will uważa, że zacho­wuję się nie­mą­drze. Sądzi, że wła­dze wzięły się już do roboty, tylko po pro­stu tego nie mówią. Co za bred­nie. Wszy­scy znani mi ludzie mający jakie­kol­wiek związki z poli­tyką lub zdro­wiem publicz­nym sprze­da­liby wła­sną bab­cię za jeden przy­chylny arty­kuł. Gada­liby bez końca, że „mają sytu­ację pod kon­trolą”, a „naj­wy­bit­niejsi naukowcy z całego kraju pra­cują już nad roz­wią­za­niem”. Powo­łano by zespół zada­niowy (zawsze powo­łuje się zespół zada­niowy). Gdyby kto­kol­wiek mnie słu­chał, zdą­ży­ła­bym się o tym dowie­dzieć. Tym­cza­sem nic nie prze­rywa upior­nej ciszy, a zegar tyka.

E-mail od Leah Spi­cer (l.spi­cer@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) do Richarda Mur­raya (r.mur­ray@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org), Kitty McNau­ght (k.mcnau­ght@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org) i Aarona Pike’a (a.pike@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org), 19 listo­pada 2025, 9.20

Richar­dzie, Kitty, Aaro­nie,

czy któ­reś z Was może do mnie jak naj­szyb­ciej zadzwo­nić? Nie mam odpo­wie­dzi od Daniela z Edyn­burga, a jestem tu kom­plet­nie zawa­lona pracą. Louise przez cały zeszły tydzień nie poja­wiła się w biu­rze. Pró­buję opra­co­wać finalną wer­sję zasad postę­po­wa­nia z zaka­żo­nymi, ale nie wiem, co dalej, bo bra­kuje mi oddziel­nych wytycz­nych dla kobiet i męż­czyzn, a chyba ich potrze­bu­jemy? Wszyst­kie szpi­tale w Glas­gow i oko­li­cach są na gra­nicy wydol­no­ści, szpi­tal Kró­lo­wej Elż­biety zaczął odsy­łać męż­czyzn z SOR-u. Mój tele­fon 07884647584. Pro­szę, ode­zwij­cie się jak naj­szyb­ciej. To bar­dzo, bar­dzo pilne.

E-mail od Richarda Mur­raya (r.mur­ray@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org), 19 listo­pada 2025, 9.20

Dzię­kuję za wia­do­mość. Aktu­al­nie prze­by­wam na zwol­nie­niu cho­ro­bo­wym. W pil­nych spra­wach pro­szę kon­tak­to­wać się z pozo­sta­łymi człon­kami mojego zespołu.

E-mail od Kitty McNau­ght (k.mcnau­ght@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org), 19 listo­pada 2025, 9:20

Jestem poza biu­rem z tytułu urlopu oko­licz­no­ścio­wego. Odpo­wiem na wia­do­mość po powro­cie.

E-mail od Aarona Pike’a (a.pike@heal­th­pro­tec­tion­sco­tland.org), 19 listo­pada 2025, 9:20

Z powodu cho­roby prze­by­wam poza biu­rem. W pil­nych spra­wach pro­szę o kon­takt z pozo­sta­łymi człon­kami mojego zespołu.

Arty­kuł w „The Times”, 20 listo­pada 2025

Mate­riał na wyłącz­ność: „To nowa dżuma, będzie tylko gorzej” – mówi szkocka lekarka. Leczyła pacjenta zero. Ele­anor Mel­drum

Chcia­ła­bym móc Wam opo­wie­dzieć, jaka jest dok­tor Amanda Mac­lean w kon­tak­cie bez­po­śred­nim, ale przy­znam, że tego nie wiem, bo nie spo­tkała się ze mną z obawy, że mogła­bym być nosi­cielką „zarazy”, jak ją okre­śla: tajem­ni­czego wirusa o bar­dzo wyso­kim wskaź­niku śmier­tel­no­ści sie­ją­cego spu­sto­sze­nie w Szko­cji. Liczne przy­padki odno­to­wano rów­nież w Man­che­ste­rze, New­ca­stle, Leeds i Lon­dy­nie. Kiedy zapew­ni­łam Amandę mailowo, że nie jestem zara­żona, odpi­sała: „A skąd pani może to wie­dzieć? Kobiety są bez­ob­ja­wo­wymi nosi­ciel­kami. Lecząc dwóch pierw­szych pacjen­tów, szybko sobie uzmy­sło­wi­łam, że jedy­nym łączą­cym ich ogni­wem jest jedna z pie­lę­gnia­rek”.

Jeśli Amanda chciała mnie zanie­po­koić, to nie­wąt­pli­wie jej się to udało. Po jej sło­wach zaczy­nam z innej per­spek­tywy oce­niać swoje ostat­nie spo­tka­nia z męż­czy­znami, któ­rzy są mi bli­scy: chło­pa­kiem (poca­ło­wa­łam go tego ranka w usta), ojcem (spo­tka­łam się z nim w połu­dnie na kawę, przy­tu­li­łam na poże­gna­nie), bra­tem (jestem z nim umó­wiona poju­trze na obiad).

„Jed­nym z powo­dów, dla któ­rych wirus tak szybko się roz­prze­strze­nia, jest to, że jego nosi­cie­lami są zarówno męż­czyźni, jak i kobiety. Kobiety nie wyka­zują obja­wów, a u męż­czyzn pierw­sze objawy odno­to­wy­wane są dopiero w ciągu dwóch dni od zaka­że­nia. Setki tysięcy ludzi roz­no­szą wirusa i nawet o tym nie wie­dzą”. Dla­czego, pytam wobec tego, nie reje­struje się więk­szej liczby przy­pad­ków? Skoro zda­niem Amandy cho­robę roz­no­szą setki tysięcy ludzi, to powin­ni­śmy odno­to­wy­wać setki tysięcy, może nawet miliony zacho­ro­wań?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki