Jan Leino i Saana Havas. Kiedy umiera król - Elina Backman - ebook + książka

Jan Leino i Saana Havas. Kiedy umiera król ebook

Backman Elina

4,0

Opis

Saana, dziennikarka internetowa, została zwolniona z wyczerpującej i wypalającej pracy. Zamierza odpocząć i dojść do siebie spędzając lato u ciotki w małym miasteczku Hartola. Na miejscu zaczyna interesować się sprawą śmierci pewnej nastolatki sprzed kilkudziesięciu lat.

Jednocześnie w Helsinkach przechodzień znajduje ciało mężczyzny z wypalonym znakiem. Nad sprawą brutalnego morderstwa pracuje śledczy Jan Leino i jego zespół. Mimo wysiłków dochodzenie nie posuwa się do przodu. Jan obawia się, że sprawca rytualnego zabójstwa nie poprzestanie na jednej zbrodni.

Saana i Jan kontynuują prace nad swoimi sprawami do czasu, aż ich ścieżki się przetną.

Wciągająca niczym kryminały Camilli Läckberg.

Eeva-Kaarina Kolsi, dziennikarka „Ilta-Sanomat”

Fascynująca i zręcznie skomponowana całość z obietnicą kontynuacji.

„Helsingin Sanomat”

Elina Backman (ur. 1983) to mieszkająca w Helsinkach pisarka, z wykształcenia magister nauk humanistycznych i kulturoznawstwa. Pracuje także jako dyrektor kreatywna oraz copywriter w branży reklamowej. Kiedy umiera król to jej debiutancka książka, która otrzymała nagrody: Storytel Audio Book Award 2020 za najlepszą powieść kryminalną oraz Elisa Kirja Book Award za najlepszy debiut 2020.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (82 oceny)
26
36
16
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MalgorzataMaria

Nie oderwiesz się od lektury

świetny kryminał od którego nie można się oderwać. zaskakujące zakończenie. polecam!
10
MILENA2013

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągający bez pamięcu
00
Szparaga

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie napisany kryminał !
00
agnieszkajaskolska

Nie oderwiesz się od lektury

dobry kryminał z fajnie prowadzonym wątkiem obyczajowym. nie zaskoczył mnie niestety ale i tak polecam.
00
paulciaaa92_2

Dobrze spędzony czas

Są takie książki, wokół których jest dużo szumu, mnóstwo osób je poleca i się nimi zachwyca i w całym tym rozgardiaszu problem polega na tym, że niekoniecznie są one warte czytania, a jest tylko włożone dużo pracy w promocję. Z "Kiedy umiera król" w tej chwili jest wszędzie dosłownie w internecie właśnie tak, że wszystkim się podoba, każdy opowiada zanim skończy jaka to ona nie jest świetna, ale czy aby na pewno? Czy to tylko dużo szumu o nic? W tej książce poznajemy Saanę, dziennikarkę internetową bardzo wykończoną swoją pracą, bo ta łatwa nie jest i wyciąga z niej wszystkie siły. Zostaje z tej pracy zwolniona i to może być właśnie moment na odpoczynek. W końcu każdy się kiedyś wypala... Postanawia pojechać do ciotki Harloty i tam, w małym miasteczku odsapnąć. Jak to z takimi osobami z reguły jest, nie potrafi nie robić nic i zaczyna się interesować jedną sprawą, a mianowicie sprawą śmierci nastolatki, która miała miejsce kilkadziesiąt lat wcześniej. Drugim bohaterem, nie...

Popularność




CÓRKI RZEKI

Har­tola 1989

One są Cór­kami Rzeki. Nad ranem prze­kra­dają się nad wodę, gdy kos gwiż­dże, a zie­mia jest wil­gotna i pulchna. Gęsta mgła unosi się nad ciemną rzeką i spra­wia, że wszystko wygląda magicz­nie. Ich ciała pokry­wają się gęsią skórką. Roz­bie­rają się i bro­dząc, docho­dzą na śro­dek rzeki, gdzie stoją nie­ru­chomo w ocze­ki­wa­niu na wez­bra­nie wody. Naj­pierw woda, a póź­niej mgła. Piją magiczny płyn z naczy­nia zro­bio­nego z kory, zawsze tę samą ilość, sto­jąc zawsze na tej samej skale. Potem skła­dają rzece dar. Ona żąda tego, co należy do niej. Cze­goś, co wcią­gnie w głę­binę. Ich dusze, ich czy­stość, prze­mil­czane tajem­nice. Kiedy ofiara zostaje zło­żona, tań­czą i cze­kają – aż szum rzeki się wzmoże i wiry nabiorą mocy, aż mgła osią­dzie ukrad­kiem na ich skó­rze, zasłoni ich piękno, któ­rego nie można zoba­czyć ani usły­szeć, tylko poczuć. Piją spie­nioną wodę, nasłu­chują dźwię­ków, oddy­chają głę­biej niż na lądzie. Czują się oczysz­czone. Chi­cho­czą, ponie­waż to jest ich tajem­nica. Cze­kają, cho­ciaż ich ocze­ki­wa­nie jest daremne. Mają nadzieję, a nadzieja ni­gdy nie jest próżna. Odda­lają się dopiero wtedy, gdy noc mija cał­ko­wi­cie, a sza­rość zamie­nia się w przej­rzy­sty pora­nek. Wtedy odcho­dzą i wie­dzą, że są speł­nione.

Że są Cór­kami Rzeki.

HAR­TOLA

Wrze­sień 1989

Harri Val­kama był pierw­szym klien­tem sklepu. Jak zwy­kle wziął z półki z pie­czy­wem chleb żytni, z chło­dziarki czer­wony kar­ton mleka, a z lady z wędliną dwie­ście gra­mów szynki. Wszystko odby­wało się zgod­nie z rutyną. Pro­wiant potrzebny pod­czas wyprawy na ryby, wcze­sny ranek i atmos­fera ocze­ki­wa­nia. Zanim pod­szedł do kasy, przej­rzał jesz­cze nagłówki w świeżo dowie­zio­nych gaze­tach, a potem zaczął łado­wać pro­dukty na taśmę.

– Na ryby? – spy­tała kasjerka.

– Wia­domo, że na ryby – odparł Harri i swoim zwy­cza­jem wło­żył zakupy wprost do prze­no­śnej lodówki.

– Chce pan para­gon? – upew­niła się kasjerka.

– Tylko jeśli mi panienka zano­tuje na nim swój numer tele­fonu – powie­dział i puścił do niej oko. Żar­to­wa­nie z kasjerką sta­no­wiło jego rytuał i opra­wiało dzień w jasne ramy. W skle­pie Harri nie­zau­wa­żal­nie sta­wał się żar­tow­ni­siem.

Była siódma dzie­sięć, gdy uru­cho­mił samo­chód i poje­chał w stronę rzeki Tainio­nvirta. Robiło się coraz jaśniej, pora­nek był cie­pły, wszystko wska­zy­wało na to, że będzie upał. Harri zosta­wił samo­chód przy dro­dze i resztę trasy poko­nał pie­szo. W jed­nej ręce trzy­mał jedze­nie i krze­sło, a w dru­giej wędkę i skrzynkę węd­kar­ską. Zatrzy­mał się w tym samym miej­scu co zwy­kle i ode­tchnął głę­boko. Posta­wił na ziemi skła­dane krze­sełko, obok prze­no­śną lodówkę i otwo­rzył skrzynkę. Jak zawsze naj­pierw wyjął z niej ulu­bioną przy­nętę i natych­miast wyobra­ził sobie nad­zwy­czajne połowy. Zegar poka­zy­wał wpół do ósmej, gdy wędka zanu­rzyła się po raz pierw­szy w wodzie. Jesienne słońce jarzyło się za drze­wami. Według węd­kar­skiego kalen­da­rza tego dnia połów powi­nien być obfity.

Powie­trze pach­niało zie­mią i koń­cem okresu wege­ta­cji. Sza­le­jące wio­sną sło­wiki dawno już uci­chły i cho­ciaż zapo­wia­dała się cie­pła let­nia pogoda, to lekki wiatr przy­wo­dził na myśl jesień. Harri Val­kama lubił ranki, gdy przy­roda budziła się wraz z nim na nowo do życia, a on tak naprawdę mógł być sam.

Mimo ocze­ki­wań ryba jed­nak nie brała. Zamy­ślony obser­wo­wał prąd rzeki, gdy coś zaska­ku­ją­cego przy­kuło jego uwagę. Tro­chę dalej, przy brzegu uno­siło się w wodzie zacze­pione o kawa­łek drewna jakieś tru­chło. Czy to sarna czy też inne duże zwie­rzę? Harri Val­kama czuł, że im dłu­żej się temu przy­gląda, tym bar­dziej jego cie­ka­wość rośnie. Oparł wędkę o pień brzozy i stą­pa­jąc powoli, poszedł wzdłuż brzegu, żeby mieć lep­szy widok.

Zbli­żyw­szy się do tam­tego miej­sca, przy­sta­nął. Teraz widział dokład­niej to, co wzbu­dziło jego zain­te­re­so­wa­nie. Wpa­try­wał się wstrzą­śnięty w tobo­łek przy­wo­łu­jący go do sie­bie. Białe koń­czyny, cienka czarna sukienka uno­sząca się na wodzie. Harri padł na kolana, gdy w końcu pojął, co znaj­do­wało się przy brzegu. W rzece koły­sało się przed nim białe, zesztyw­niałe w śmier­tel­nym uści­sku ciało. Zaha­czyło o korze­nie drzewa rosną­cego obok i prąd nie był w sta­nie zabrać go dalej. Cicho pły­nąca woda poru­szała deli­kat­nie młodą dziew­czyną, która leżała ple­cami do góry z twa­rzą zanu­rzoną w ciem­nej rzece. Oczy Har­riego mimo­wol­nie reje­stro­wały roz­ma­ite szcze­góły. Poma­lo­wane na czarno paznok­cie, meta­lowy pasek, czarna sukienka, gołe stopy. Włosy przy­po­mi­nały dry­fu­jące wodo­ro­sty.

Życie jest nie­spra­wie­dliwe. To była pierw­sza myśl, która przy­szła mu do głowy. Zamknął oczy, ale to, co ujrzał, już wypa­liło ślad pod jego powie­kami. Harri Val­kama od lat sta­rał się, żeby z jego ust nie padały prze­kleń­stwa, lecz teraz powró­ciły one niczym wście­kłe osy. To nie­uczciwe, że życie kogoś tak mło­dego wła­śnie się urwało. Cho­lera jasna, ale widok. Gdy pła­cił gmi­nie za kartę węd­kar­ską, wcale nie podej­rze­wał, że wyłowi z rzeki trupa. Nagle poczuł, że przy­roda go zdra­dziła. Myśl ta powoli prze­do­sta­wała się do jego świa­do­mo­ści. Uznał, że ota­cza­jące go piękno wcze­snej jesieni to tylko oszu­stwo, mamie­nie oczu. Wbrew swo­jej woli uczest­ni­czył w brzyd­kim, nie­na­tu­ral­nym przed­sta­wie­niu. Przed­sta­wie­niu, w któ­rym sce­no­gra­fia nagle się zawa­liła i odsło­niła zło, gołą śmierć. Harri Val­kama pod­niósł się z tru­dem z kolan i zdy­szany pobiegł w stronę swo­jego samo­chodu. Musi zna­leźć tele­fon i zadzwo­nić. Jak naj­szyb­ciej.

Część I

Środa, 12 czerwca 2019 / Hel­sinki

Saana otwiera oczy, ale pokój się koły­sze i kręci. Zaci­ska więc bły­ska­wicz­nie powieki i szybko zapada w drżący, płytki sen. Dwie godziny póź­niej budzi się cała spo­cona. Zegar poka­zuje wpół do jede­na­stej. Wstaje, wypija szklankę soku poma­rań­czo­wego, idzie do toa­lety, ale potem posta­na­wia wró­cić jesz­cze na chwilę do łóżka. Gdy w końcu budzi się wyspana, jest już trze­cia po połu­dniu. Pokój nie kręci się tak bar­dzo jak rano. Z głodu bur­czy jej w brzu­chu. Ostat­nio jadła trzy­na­ście godzin temu, a i wtedy były to tylko słone orzeszki w barze.

Teraz czas nie ma dla Saany zna­cze­nia. Nikt jej nie ocze­kuje. Nikt jej nie potrze­buje. Ale głód ma zna­cze­nie. Tak więc tego pierw­szego dnia na bez­ro­bo­ciu zama­wia przez apli­ka­cję Wolt pizzę.

Gdy jedze­nie wresz­cie zostaje dostar­czone, Saana ubrana w pomięty pod­ko­szu­lek, spe­szona z powodu wła­snego wyglądu otwiera drzwi ciem­no­skó­remu posłań­cowi, który ener­gicz­nie wci­ska jej do ręki pół­to­ra­li­trową colę, a z wnę­trza torby wydo­bywa gorące jesz­cze pudełko z pizzą.

Przez resztę dnia jej wzrok krąży mię­dzy pizzą a ekra­nem lap­topa. Saana pochła­nia różne seriale i nio­sącą pocie­sze­nie mar­ghe­ritę. Wła­śnie leci trzeci odci­nek dru­giego sezonu Docho­dze­nia. Wcią­ga­jący i dobry, cho­ciaż tro­chę ponury. Saana ogląda wszyst­kie odcinki jeden po dru­gim. Cie­szy ją to, że zna­la­zła ten serial dopiero teraz. Cze­kają ją jesz­cze dwa sezony ide­al­nego serialu kry­mi­nal­nego. Lin­den i Hol­der. Weł­niane swe­try Lin­den, jej ostry umysł i desz­czowe Seat­tle. Saana kocha filmy poli­cyjne, cho­ciaż łatwo się przy nich dener­wuje, bo za bar­dzo dzia­łają na wyobraź­nię. Uza­leż­niła się też od pod­ca­stów doku­men­tu­ją­cych praw­dziwe zbrod­nie, cho­ciaż cza­sem wpra­wiają ją one w przy­gnę­bie­nie. Dla­tego jej nie­zmien­nym fawo­ry­tem pozo­staje bez­pieczna przy­stań fil­mów kry­mi­nal­nych, kla­sy­ków lżej­szego kali­bru, czyli Poirot. Serial, który wpro­wa­dza w cał­kiem inny świat. Jakże miło jest prze­nik­nąć do sta­rej Anglii i spę­dzać czas w hote­lach i dwo­rach, jeść kola­cje, polo­wać, prze­cha­dzać się w ogro­dzie. Jedy­nie w fil­mach z Her­cu­le­sem Poiro­tem panuje pogodna atmos­fera, na którą ona mia­łaby teraz ochotę. Mor­der­stwo zda­rza się w nich czę­sto, ale detek­tyw roz­wią­zuje wszyst­kie zagadki. Widzowi pozo­staje tylko roz­ko­szo­wać się kra­jo­bra­zami, pała­co­wym wnę­trzem i w miarę moż­li­wo­ści wyła­wiać wska­zówki, kto zabił. Nie­stety Saana widziała wszyst­kie odcinki Poirota już kilka razy i bez trudu odga­duje albo pamięta, kto kiedy popeł­nił zbrod­nię. Docho­dze­nie jest o wiele bar­dziej wcią­ga­jące. To coś nowego i na zupeł­nie innym pozio­mie.

Saana włą­cza pauzę, aby pójść do toa­lety. Po dro­dze zerka na zewnątrz zza zasłon w salo­nie. Jest piękna sło­neczna pogoda, widoczne z okna brzozy cał­kiem pokryły się już liśćmi. Skra­da­jąca się ze wszyst­kich stron zie­lo­ność lata i tym razem ją zasko­czyła. Saana przez całą wio­snę prze­sia­dy­wała w biu­rze, wkle­pu­jąc pośpiesz­nie do kom­pu­tera wia­do­mo­ści do ser­wisu online. Przez te wszyst­kie lata na jej ekra­nie poja­wiały się infor­ma­cje o śmierci Davida Bowiego, wiru­sie Zika, a także liczne małe i nic nie­zna­czące plotki.

Pięć ćwi­czeń, które pomogą ci osią­gnąć pla­żowy wygląd.

Rzad­kie perły: dzie­sięć nie­do­ce­nia­nych obiek­tów tury­stycz­nych w Euro­pie.

Redak­torka robiła deskę codzien­nie przez trzy minuty – nie­sa­mo­wite wyniki po tygo­dniu!

Jelita to drugi mózg – pięć fak­tów doty­czą­cych brzu­cha.

Ułatw sobie codzienne życie – tutaj znaj­dziesz pięt­na­sto­mi­nu­towe prze­pisy na szyb­kie dania na cały tydzień.

Saanę śmie­szy, że przez tyle mie­sięcy ukła­dała nie­skom­pli­ko­wane prze­pisy kuli­narne, ale po sfo­to­gra­fo­wa­niu potraw nie sko­rzy­stała nawet z jed­nego. Deskę też robiła tylko przez tydzień. Tak naprawdę wyłącz­nie pra­co­wała. Liczyła znaki i słowa, stre­so­wała się ter­mi­nami, sie­działa przy kom­pu­te­rze, cza­sem tkwiła w redak­cji do późna. W domu była już wykoń­czona i nie miała ochoty na nic innego jak tylko leże­nie w łóżku i oglą­da­nie seriali Net­flixa lub HBO. Drobne domowe czyn­no­ści, takie jak pła­ce­nie rachun­ków czy odku­rza­nie i goto­wa­nie, wyda­wały się jej po całym dniu ponad siły. Teraz szare kłębki kurzu skra­dają się po drew­nia­nej pod­ło­dze, a z otworu na listy w drzwiach wypa­dają regu­lar­nie wezwa­nia do zapłaty. Czy to jest nor­malne? – zasta­na­wia się, poły­ka­jąc zachłan­nie następny kawa­łek pizzy. Wszy­scy znani jej ludzie uwa­żają, że to w porządku: mają dużo pracy i cią­gle się śpie­szą. Ale dokąd i po co? Przy­ja­ciele też przy­znają się do pośpie­chu, jakby był on czymś nad­zwy­czaj­nym. Pra­cują na naj­wyż­szych obro­tach i potem idą jesz­cze na siłow­nię. Nikt nie mówi, że jest przy­gnę­biony albo wyczer­pany. Cza­sem wie­czo­rami, gdy pra­wie wszyst­kie świa­tła były poga­szone, Saana, sie­dząc w pustym pomiesz­cze­niu, szu­kała w sieci oznak wyczer­pa­nia pracą i nie znaj­dy­wała nic, co nie paso­wa­łoby do jej stanu. Ogromne zmę­cze­nie, cynizm i niskie poczu­cie wła­snej war­to­ści zawo­do­wej. Przez całą wio­snę Saana wbi­jała wzrok w ekran i nawet nie zauwa­żyła, jak przy­roda przy­go­to­wy­wała się do lata. Naj­pierw spod śniegu wyj­rzał pia­sek, potem poja­wiło się kilka wędrow­nych pta­ków i kro­kusy. I nagle poja­wiło się lato. Zie­lone brzozy, sło­wiki i spa­ce­ru­jący w pod­ko­szul­kach ludzie. Oraz świa­tło.

Wró­ciw­szy z toa­lety, Saana znów sta­nęła przy oknie. Jaki to dzi­siaj jest dzień? Środa. A więc naprawdę była w ciągu aż do wtorku. W pracy poże­gnała się tylko z kil­koma oso­bami, ale to ozna­czało wię­cej alko­holu.

Gło­śny śpiew kosa sie­dzą­cego na podwór­ko­wym drze­wie roz­lega się aż w pokoju. Saana zamyka okno, aby wesoły świer­got nie popsuł duszą­cego i sza­rego nastroju spo­wo­do­wa­nego kacem. Docho­dze­nie, desz­czowe Seat­tle, pizza, zmę­cze­nie i nud­no­ści. Taka jest jej strefa kom­fortu. Wła­ści­wie to bez sensu oglą­dać na kacu eks­cy­tu­jący serial z mor­der­cami i tru­pami. Ale alter­na­tywy nie ma. Saana uwiel­bia Docho­dze­nie, serial spra­wia, że czuje się przy­tul­nie, ma wra­że­nie, że nie jest sama. Wła­sne przy­gnę­bia­jące myśli przy­krywa przy­jem­nie wcią­ga­jąca intryga.

Znów zjada kawa­łek pizzy. To już ostatni. Praw­do­po­dob­nie pochło­nęła tysiąc pięć­set kilo­ka­lo­rii. Tłu­ste jedze­nie wywo­łuje pra­gnie­nie, ale pokój już nie wiruje jej przed oczami. Leżąc na kana­pie z brzu­chem peł­nym pizzy, stwier­dza, że wszystko jest jed­nak w porządku. Cho­ciaż do wio­sen­nego wyczer­pa­nia doszły naj­pierw plotki o reduk­cji eta­tów, a potem złe wia­do­mo­ści, życie nie wygląda tak źle. Wszystko się ułoży.

Saana zerka na spa­ko­wane walizki sto­jące w przed­po­koju i przez resztę wie­czoru posta­na­wia się wyle­gi­wać. Jutro wyje­dzie z mia­sta na całe lato. Nie będzie kaca, tylko sport i medy­ta­cja. Spa­cery i zie­lone smo­othie. I to, co ludzie robią zazwy­czaj codzien­nie. Ale jesz­cze nie dzi­siaj. Uło­żyw­szy się wygod­nie pod zabra­nym z baru pola­ro­wym kocem, z zado­wo­le­niem włą­cza kolejny sezon serialu na Net­fli­xie. Nowy sezon w jej życiu zacznie się dopiero jutro.

Następ­nego ranka tylko lek­kie drże­nie rąk i pie­cze­nie w żołądku po zje­dze­niu całej pizzy przy­po­mi­nają, że miała kaca. Pro­ces docho­dze­nia do sie­bie trwa na ogół od jed­nego do dwóch dni. W pierw­szym dniu nad­ra­bia się nie­prze­spaną noc, eli­mi­nuje z orga­ni­zmu nad­mierną ilość alko­holu, zastę­pu­jąc tru­ci­znę pizzą i sło­dy­czami. W dru­gim dniu usuwa się duże ilo­ści tłusz­czu, soli i cukru, czemu towa­rzy­szy opu­chli­zna i chwi­lowy spa­dek nastroju. Oraz poczu­cie winy. Prze­spa­nie na kacu całego dnia mści się i zabu­rza rytm dobowy. Noc igu­any. Osta­tecz­nie przy­cho­dzi roz­draż­nie­nie – ni­gdy wię­cej takiego kaca. A potem trzeci dzień. Wszystko zostaje zapo­mniane i wyba­czone. Nowe życie, nowe obiet­nice, pokora i odzy­ska­nie formy. Ilu­zja, że ni­gdy nie będzie się już miało ochoty na wino. Siódmy dzień – pra­gnie­nie.

Saana stoi w kuchni, trzy­ma­jąc fili­żankę z kawą i patrzy przez okno. Dzi­siaj świa­tło sło­neczne i śpiew pta­ków jej nie draż­nią. Otwiera iPada leżą­cego na stole kuchen­nym i klika na stronę inter­ne­tową Har­toli. „Jedyne kró­le­stwo w Fin­lan­dii”. Saanę to śmie­szy, ale zamiesz­czona infor­ma­cja nie jest żar­tem. Gmina Har­tola nazywa samą sie­bie kró­le­stwem, a na YouTu­bie znaj­duje się wideo pod tym tytu­łem. Saana naci­ska odtwa­rza­nie. Klip zro­biony w typo­wym suchym mar­ke­tin­go­wym stylu pre­zen­tuje zalety Har­toli. Uszczę­śli­wiona nowa miesz­kanka opo­wiada, jak myśląc o prze­pro­wadzce, zasta­na­wiała się, czy dosta­nie w skle­pie kozi ser. Naj­wy­raź­niej dosta­nie. Ale o tym film już nie mówi. Saana też się zasta­na­wia, jaka jest szansa na kupno tam rukoli czy peco­rino. W końcu dzięki apli­ka­cji Google Maps obli­cza dokładną odle­głość. Z Val­lili do Har­toli naj­szyb­ciej dotrze trasą liczącą sto sie­dem­dzie­siąt dzie­więć kilo­me­trów. Wła­śnie tak daleko zamie­rza uciec od doskwie­ra­ją­cych jej zwy­kłych zajęć. Od prze­peł­nio­nej stre­sem wio­sny, wypa­le­nia i nie­pew­no­ści. Postara się nie myśleć o nad­cho­dzą­cej jesieni. Prze­je­dzie sto sie­dem­dzie­siąt dzie­więć kilo­me­trów, uciek­nie od sie­bie i zacznie żyć w chwi­lo­wym sta­nie zawie­sze­nia. Zakoń­cze­nie umowy o pracę na czas okre­ślony zmusi ją do odpo­czynku w miej­scu, w któ­rym zawsze było jej dobrze.

Wkłada iPada do bocz­nej kie­szeni ple­caka. Wol­ność zaczyna się wła­śnie teraz. Gasi świa­tła w miesz­ka­niu, spraw­dza, czy wyłą­czyła eks­pres do kawy, zamknęła okna i dopływ wody do pralki, opróż­niła lodówkę i przy­go­to­wała wszystko na dwu­mie­sięczną nie­obec­ność. Rośliny donicz­kowe już dawno obumarły, udrę­czone zbyt rzad­kim pod­le­wa­niem. Saana nie może winić o to nikogo innego, ponie­waż mieszka sama. Wyciąga dwie duże walizki na klatkę scho­dową i rygluje drzwi. Na klatce czuć mie­szankę zapa­chów życia obcych ludzi. Wła­śnie zdra­dza ona, że jeden z sąsia­dów smaży mie­lone na lunch. Saana wpy­cha dwie wiel­kie, nie­prak­tyczne walizki do małej windy i nie­cier­pli­wie obser­wuje zmie­nia­jące się pię­tra. W końcu a siada z pod­sko­kiem na par­te­rze, a Saana spraw­nie odsuwa sztywną i skrzy­piącą kratę i otwiera drzwi zewnętrzne. Jest dopiero dwa­dzie­ścia po jede­na­stej. Jesz­cze zdąży na auto­bus, który odjeż­dża o dwu­na­stej.

Kie­rowca, nie śpie­sząc się, wita niskim gło­sem podróż­nych w auto­bu­sie eks­pre­so­wym jadą­cym przez Lahti i Har­tolę do Jyväskyli. Saana lubi podró­żo­wać auto­ka­rem, bo nie musi pro­wa­dzić. Może sobie pospać, poczy­tać lub pooglą­dać zmie­nia­jące się kra­jo­brazy, pobyć z myślami sam na sam. Do widze­nia, Hel­sinki, nie będę za wami tęsk­niła.

Na wyso­ko­ści Lahti wyciąga z torebki mały notat­nik i zaczyna wypi­sy­wać rze­czy, które zamie­rza zro­bić.

Lato w Har­toli – główne punkty

– bycze­nie się

– święty spo­kój

– żad­nych papie­ro­sów (no może kilka machów do kie­liszka wina albo piwa)

– żad­nego piwa (zbędny napój, wzdyma brzuch)

– skoń­czyć z obgry­za­niem paznokci

– jazda na rowe­rze i bie­ga­nie

– poziomki i czarne jagody nani­zane na źdźbło trawy (przy­naj­mniej jeden raz)

– zachwy­ca­nie się dro­bia­zgami (jak to zwy­kle robi się tylko za gra­nicą)

– ponowne odkry­cie pasji z mło­do­ści (a wła­ści­wie to prze­cież jestem na­dal cho­ler­nie młoda, więc cho­dzi o pasję z cza­sów, kiedy skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia lat)

– sie­dze­nie na huś­tawce w ogro­dzie i drzemka za dnia na dwo­rze

– prze­glą­da­nie gazet i czy­ta­nie kry­mi­na­łów

– zapo­mnieć o stre­sie, odpo­czy­nek i spo­kój

– zro­bie­nie per­fum według prze­pisu z dzie­ciń­stwa (kwiaty bzu lub płatki róż w sło­iku)

– słu­cha­nie sta­rych prze­bo­jów

– pisa­nie

To ostat­nie jest wiel­kim marze­niem Saany. Chcia­łaby napi­sać coś wła­snego, na przy­kład udany kry­mi­nał. Pod­czas gdy jej zna­jomi czy­tają plot­kar­ską gazetę „Seiska”, ona skry­cie i nało­gowo prze­gląda cza­so­pi­smo „Alibi”.

Auto­bus odjeż­dża z dworca w Heinoli, a Saana na­dal wpa­truje się w listę. Nie ma na niej „nowej miło­ści” ani „męż­czyzn”. Lato bez męż­czyzn brzmi odprę­ża­jąco i jakby zna­jomo. Saana pamięta, że lata temu czy­tała powieść Siri Hustvedt pod tym samym tytu­łem.

Auto­kar zatrzy­muje się ze świ­stem na przy­stanku. Dwo­rzec auto­bu­sowy w Har­toli to nie­wielki budy­nek sto­jący w odda­le­niu od drogi głów­nej. Saana wysiada i czeka, aż kie­rowca otwo­rzy drzwi bagaż­nika. Uśmie­cha­jąc się, dzię­kuje mu za jazdę i wzro­kiem szuka zna­jo­mej postaci. Ubrana w let­nią sukienkę i weł­niany, się­ga­jący nie­mal ziemi płaszcz kobieta macha do niej ocho­czo spod ściany dworca. Inkeri, jej ciotka. Naj­lep­sza ze wszyst­kich ludzi na świe­cie. Saana jej odma­chuje.

– Jesteś jak twoja mama – mówi ciotka ze śmie­chem na widok dwóch wiel­kich wali­zek. – Zawsze musisz zabrać ze sobą pół domu.

Saana czuje prze­lotną tęsk­notę, ale wspo­mnie­nie matki natych­miast ula­tuje. Czy rze­czy­wi­ście jest w czymś do niej podobna? Jakaś mała jej część zawsze w niej będzie, mimo że matka już ode­szła. Ciotka wrzuca ener­gicz­nie walizki na tylne sie­dze­nia sta­rego gar­busa i wska­zuje sio­strze­nicy miej­sce obok kie­rowcy. Saana nawet nie zdą­żyła jej ostrzec, że w walizce znaj­dują się lap­top, iPad i inne kru­che urzą­dze­nia. Może i lepiej, gdyby się potłu­kły? Mia­łaby wtedy cał­ko­wity spo­kój.

Gar­bus pod­ska­kuje na żwi­ro­wej dro­dze, a Hel­sinki wydają się bar­dzo odle­głe. Znane z dzie­ciń­stwa budynki i pola śmi­gają za szybą. Saana otwiera okno i wysta­wia głowę. Pełen pyłu wiatr natych­miast ude­rza ją w twarz. Powie­trze pach­nie latem i nawo­zami. Żwir stuka o pod­wo­zie samo­chodu, a drobne kamyki odbi­jają się od kół i lecą na pobo­cze. Saana chowa głowę. Tu, w Har­toli, pomysł spę­dze­nia lata u ciotki zamiast w domu wydaje się naprawdę dobry. Zimne białe wino na scho­dach szopy, stare kobiece cza­so­pi­sma, plot­ko­wa­nie z ciotką i jej wspa­niałe potrawy. Saanie wydaje się, że nawet w samo­cho­dzie czuje zapach ognia roz­pa­lo­nego w sau­nie ogrze­wa­nej drew­nem. Lepiej jej będzie poza domem. W Har­toli bez­ro­bo­cie to jak urlop, odzy­ska­nie wol­no­ści. U Inkeri nie będzie musiała robić nic nie­po­trzeb­nego – prze­glą­dać szafy z odzieżą, zbie­rać ubrań na pchli targ, porząd­ko­wać piw­nicy, ukła­dać przy­praw na półce, szu­kać pracy i wymi­gi­wać się od niej, wycie­rać kla­mek albo trze­pać podu­szek i koł­der. W Har­toli będzie tylko odpo­czy­wała. Ode­śpi cały stres i pośpiech, z któ­rym musiała mie­rzyć się w redak­cji. Potem powoli odbu­duje swoje życie na nowo.

Środa, 26 czerwca / Hel­sinki

Jenna idzie ulicą Neit­syt­polku i zerka na komórkę. Nie jest pewna, czy pod­jęła roz­sądną decy­zję. Miała dzi­siaj tre­no­wać, a zaraz po pracy wybiera się na imprezę. Zega­rek poka­zuje, że jest dopiero za kwa­drans czwarta.

Jenna mija piękne kamie­nice i powoli wyła­nia się przed nią nie­bie­ście­jące morze. „Przyjdź choćby zaraz, będą też inni”, powie­dział Elias. I posta­no­wiła tak zro­bić. Po chwili sły­szy przy­tłu­miony śmiech zna­jo­mych. W kawiarni Maito­la­ituri sie­dzą udzia­łowcy firmy. Także Elias, który jest karie­ro­wi­czem i chce zostać wspól­ni­kiem, jedyna zna­joma osoba z biura. Jenna zatrzy­muje się, pro­mien­nie uśmie­cha i pod­cho­dzi do stołu. Męż­czyźni nie prze­ry­wają roz­mowy na jej widok. Jedy­nie Lars się odwraca i lustruje ją od stóp do głów. Pod wpły­wem tego spoj­rze­nia koszula wydaje się Jen­nie zbyt cienka, a spód­niczka za krótka, ale jest zado­wo­lona, że prze­brała się w odświętne ciu­chy. Dyrek­tor nie powi­nien mieć nic do zarzu­ce­nia jej wyglą­dowi zewnętrz­nemu. Ni­gdy nie wia­domo, co się wyda­rzy w letni wie­czór, więc Jenna trzyma w pracy zarówno ubra­nie do ćwi­czeń na siłowni, jak i top na imprezę.

– Panienka będzie tak miła i zaczeka – mówi Elias i rusza, by przy­nieść jej krze­sło od sąsied­niego stołu. Jenna przy­gląda się, jak pre­zes opróż­nia kie­li­szek.

– Ale pali – mówi ze śmie­chem i natych­miast nalewa wszyst­kim po jed­nym.

– No i co sły­chać? – pyta Elias i zachęca ją, by usia­dła przy nich. Jenna zasta­na­wia się, co robić. Przy stole są wyłącz­nie męż­czyźni. W prze­ci­wień­stwie do tego, co Elias dał jej do zro­zu­mie­nia, nikt „inny” się nie poja­wił. Są tylko ona i męż­czyźni.

– Czego nam jesz­cze bra­kuje! – krzy­czy Lars, recho­cząc.

Elias kiwa głową i rzuca na stół pudełko zapa­łek. „Fire – pomy­sły, które zapa­lają” – wid­nieje na nim napis. Jenna upija łyk szam­pana i rzuca okiem na Larsa, widząc, jak ten się upew­nia, czy w pudełku jest koka. Jest. I tym razem zapałki zostały wyrzu­cone, a w ich miej­sce wsy­pany biały sty­mu­lant. Lars unosi kie­li­szek i także kiwa głową. Elias odpo­wiada mu dys­kret­nie tym samym. Towar został dostar­czony i przy­jęty. Jenna zmie­nia pozy­cję, wierci się, nie czuje się czę­ścią towa­rzy­stwa. Gdzie, do cho­lery, są pozo­stali pra­cow­nicy biura?

Męż­czyźni kwi­tują kil­koma zda­niami pro­gnozę sprze­daży w dru­gim kwar­tale i prze­cho­dzą do waż­niej­szych tema­tów. Kola­cję zje­dzą na wyspie Klip­pan, w dobrze im zna­nej restau­ra­cji. Piękne mor­skie kra­jo­brazy i brzyd­kie toa­sty nawią­zu­jące do poprzed­nich popi­jaw. Po trzech butel­kach szam­pana i kilku piwach męż­czyźni się prze­krzy­kują. Silny mor­ski wiatr wywiewa jed­nak z ich wypo­wie­dzi to, co naj­gor­sze.

Jenna się roz­gląda. Cie­płe wie­czorne słońce spra­wiło, że wielu ludzi wyszło na spa­cer, wzdłuż mor­skiego brzegu prze­cha­dzają się zwy­czajni, trzeźwi wła­ści­ciele psów. Jenna znów patrzy w stronę stołu, ma ochotę się roze­śmiać. Czoło Larsa Sun­dina poczer­wie­niało jak ogień. Prze­kro­czył wiek średni, ale ma mocno opa­loną twarz i żenu­jącą fry­zurę mło­dego sur­fera. Jenna opróż­nia pierw­szy kie­li­szek. Stoły wokół powoli się zapeł­niają, lecz im nikt nie dotrzyma tempa.

Znaj­du­jąca się nad morzem kawiar­nia Maito­la­ituri znana jest z tego, że ludzie chcą się tu poka­zać. Miesz­kańcy Eiry spa­ce­rują obok z psami, a bie­ga­cze spraw­dzają mimo­cho­dem, kto sie­dzi w kawiar­nianym ogródku. Od czasu do czasu męż­czyźni pozdra­wiają jakie­goś prze­chod­nia, pokle­pują się po ple­cach, a ona odnosi wra­że­nie, że sie­dzi przy stole dla VIP-ów. Jej towa­rzy­sze są przy­zwy­cza­jeni do tego, że inni zwra­cają na nich uwagę. W dobrych i złych chwi­lach. Kilka żagló­wek cicho prze­pływa w tyle. Jenna przy­gląda się łodziom. Naj­lep­sze mie­siące na żeglo­wa­nie dopiero nad­cho­dzą. Gdy miesz­kała jesz­cze w domu rodzin­nym, dużo czasu spę­dzała na wodzie z rodzi­cami. Przez kilka szybko mija­ją­cych sekund Jenna czuje nie­okre­ślony smu­tek, tęsk­notę za morzem.

Przy sąsied­nim stole kie­lisz­kami trą­cają się trzy ele­ganc­kie kobiety. Jenna roz­po­znaje jedną z nich, to znana blo­gerka. Przez chwilę chcia­łaby żyć rów­nie bez­tro­sko jak ona, być taka piękna i popu­larna. Lars odcho­dzi na bok, żeby zapa­lić papie­rosa. On też pew­nie pro­wa­dzi bez­tro­skie życie. Mało jest takich jak on, któ­rzy mają wszystko w zasięgu ręki. Jenna pró­buje sobie przy­po­mnieć nazwi­ska tych kobiet, które przez ostat­nie lata uma­wiały się z Lar­sem, także tych inte­li­gent­nych. Wyglą­dem Lars nie zachwyca, ale może dobrze się z nim roz­ma­wia? W każ­dym razie jest cho­ler­nie bogaty. Jenna pozwala, aby Elias napeł­nił jej kie­li­szek aż po brzegi, i zerka na Larsa, który wpa­truje się w morze. Przez moment wyobraża go sobie jako uczci­wego i mniej wynio­słego czło­wieka. On też prze­cież był kie­dyś dziec­kiem, myśli i roz­ba­wiona sączy szam­pana.

– Ruszamy dalej – oświad­cza Lars, wró­ciw­szy z papie­rosa. Towa­rzy­stwo przy stole milk­nie, Lar­sowi nikt się nie sprze­ci­wia. Wie­czór jest zapla­no­wany z dokład­no­ścią co do minuty. Naj­pierw szam­pan w Maito­la­ituri, potem wyżerka na wyspie Klip­pan, a na koniec pry­watna impreza w salce dla VIP-ów w Teat­teri. Lars zapro­sił podobno wielu ludzi, Jenna też została wpi­sana na listę, tak jak obie­cał Elias.

Grupa roz­ba­wio­nych męż­czyzn przy­bywa o szó­stej na pomost, skąd odpły­wają łodzie na Klip­pan. Jenna, stu­ka­jąc obca­sami, stara się nadą­żyć za wszyst­kimi. Alko­hol już jej ude­rzył do głowy. Czuje się nie­zwy­cię­żona, choć dziw­nie chwiejna. Wła­śnie odpły­nął prom Silja Line. Masywna biała syl­wetka statku znika po chwili z portu. Lars sta­wia drew­nianą pałeczkę na słupku, dając tym samym znak, że cze­kają na trans­port. Męż­czy­zna w łodzi zacu­mo­wa­nej w przy­stani wyspy zauważa sygnał i natych­miast macha do nich, że już pod­pływa. Wszy­scy cze­kają, Jenna ma ochotę na papie­rosa. Wła­śnie wtedy dzwoni tele­fon.

– Okej, już tutaj jeste­śmy – mówi Elias i się roz­łą­cza. Po pię­ciu minu­tach na wybrzeże zajeż­dża tak­sówka i do grupy dołą­czają dwie dziew­czyny. Blon­dynka i bru­netka. Elias wita je rycer­sko i przed­sta­wia Lar­sowi. Ten długo je obej­muje, a potem pro­po­nuje łyk z pier­siówki wyję­tej z gór­nej kie­szeni mary­narki. Dziew­czyny uno­szą brwi, ale ocho­czo chwy­tają pła­ską butelkę. Akcjo­na­riu­sze milkną na chwilę, przy­pa­tru­jąc się, jak dwie deli­katne istoty poły­kają zbyt mocną wódkę, krzy­wiąc się i chi­cho­cząc. Jenna obser­wuje nagły zwrot akcji z otwar­tymi ustami, ale powstrzy­muje się od komen­ta­rza, który wła­śnie przy­szedł jej do głowy. Dziew­czyny są, ow­szem, młode, ale to nie lolitki.

Łódź pod­pływa, a Lars wpro­wa­dza do niej naj­pierw nowo przy­byłe. Jenna przy­gląda się im podejrz­li­wie, są śliczne, mocno uma­lo­wane, wypeł­niają prze­strzeń swoim chi­cho­tem, gdy chwie­jąc się, wcho­dzą po kolei do łodzi. Mini­spód­niczki i szpilki im w tym prze­szka­dzają. Jenna idzie ich śla­dem, także chwieje się na obca­sach i chwyta wycią­gniętą rękę Larsa. Ten prosi, by dziew­czyny usia­dły, i grzecz­nie pyta, co u nich sły­chać, jakby to miało jakieś zna­cze­nie. Jenna zaj­muje miej­sce na ławce, widząc głodne spoj­rze­nia męż­czyzn. Zasta­na­wia ją to. Dla­czego się tutaj zna­la­zła? Prze­cież pra­cuje w fir­mie. Spo­gląda na Eliasa z wyrzu­tem. Kolega macha do niej nie­mal ze zło­ścią, dając do zro­zu­mie­nia, żeby o nic nie pytała.

Kiedy wcho­dzą po scho­dach do restau­ra­cji, Jenna zatrzy­muje się i spo­gląda na brzeg morza i piękne niebo. Hel­sinki. Wszy­scy znik­nęli już w środku poza Elia­sem i Lar­sem, któ­rzy stoją ple­cami do drew­nia­nej willi. Otwo­rzyw­szy zewnętrzne drzwi, Jenna zatrzy­muje się przy scho­dach i nasłu­chuje.

– Jest z nami sta­żystka. Co, do cho­lery? – mówi Lars, spo­glą­da­jąc groź­nie na Eliasa.

– Poja­wiły się kło­poty, jedna zre­zy­gno­wała – mam­ro­cze Elias. – Ale teraz się zga­dza. Umó­wi­li­śmy się na trzy, to zała­twi­łem trzy – dodaje. Jenna ma wra­że­nie, że w jego gło­sie sły­chać nie­pew­ność. Lars przyj­muje odpo­wiedź, pota­ku­jąc nie­chęt­nie. Jenna wcho­dzi szybko do środka restau­ra­cji. Czyżby miała być tą trze­cią dziew­czyną do towa­rzy­stwa? Cały ten układ wydaje się jej brudny. Ale wie­czór – jak dotąd – jest udany, a w razie czego ona potrafi o sie­bie zadbać.

Trzy godziny póź­niej Jenna i Lars roz­ma­wiają przy stole o tym, jacy to dzi­siaj są klienci. Z punktu widze­nia firmy są naj­więk­szą prze­szkodą w twór­czej pracy pro­jek­to­wej. Klienci nie umieją zamó­wić porząd­nej reklamy albo boją się to robić. Oczy­wi­ście, każdy z nich chce mieć wyróż­nia­jącą się i chwy­tliwą kam­pa­nię, zachwyca się odważ­nymi pomy­słami, ale w końcu i tak każe prze­ro­bić całość i popra­wić, aż wycho­dzi pulpa bez wyrazu.

– Nagród nie zdo­bywa się nija­kimi pra­cami. A wszy­scy chcą zdo­bywać nagrody. Sze­fo­wie od mar­ke­tingu i biura rekla­mowe – mówi Lars. Jenna zauważa, że jed­no­cze­śnie zagląda jej w odsło­nięty dekolt.

– I tu się mylisz – oświad­cza, patrząc na niego z wyzwa­niem. – Teraz klienci chcą raczej pro­duktu, który się spraw­dzi. Już nie można rzu­cić na stół byle czego. Inwe­sty­cja musi się zwró­cić – powta­rza, czu­jąc, że potrze­buje cze­goś orzeź­wia­ją­cego. Na przy­kład kre­ski.

– Zakończmy to mie­le­nie ozo­rami i zre­lak­sujmy się – oświad­cza Lars, jakby czy­tał w jej myślach. Jenna przy­gląda się, jak bez­czel­nie zagar­nia biały deli­katny pro­szek na stole zakry­tym obru­sem. Widząc jej podejrz­liwą minę, śmieje się. – Nie bój się. Jeste­śmy tutaj jedy­nymi klien­tami.

Jenna unosi brwi i pochyla się nad sto­łem. Potem odsuwa głowę nieco do tyłu, by nacie­szyć się eufo­rią, ale czuje na sobie wzrok Larsa.

– Spra­wiasz wra­że­nie star­szej, niż jesteś fak­tycz­nie – stwier­dza dyrek­tor, a ona uśmie­cha się pół­gęb­kiem. Być może to prawda. W każ­dym razie jest bar­dziej zde­ter­mi­no­wana niż inne dziew­czyny. – Popatrz na nich – mówi Lars, poka­zu­jąc, jak Elias i blon­dynka wcho­dzą razem do restau­ra­cji. – Jeżeli jesteś spo­strze­gaw­cza, to zoba­czysz, że Elias ma koszulę na wierz­chu, a włosy zacze­sane w odwrotną stronę niż wtedy, gdy szedł na papie­rosa. – Lars kręci głową. – Opa­no­wa­nie. Gdzie, do kurwy nędzy, jest opa­no­wa­nie? Mło­dzi tin­de­rowcy nie potra­fią doce­nić daw­nych porząd­nych pod­cho­dów. Sub­tel­nego polo­wa­nia.

Jenna się uśmie­cha, ona posta­no­wiła polo­wać na kre­ski, a potem znik­nąć.

Około pół­nocy towa­rzy­stwo wraca na stały ląd. Czarna duża tak­sówka czeka na nich na par­kingu obok pomo­stu. Lars, chwie­jąc się, spo­gląda na morze. Wzbu­rzone wia­trem włosy biczują twarz Jenny.

Pół godziny póź­niej pod­pici i nad­zwy­czaj spra­gnieni alko­holu wcho­dzą do Teat­teri. Ubrany na czarno ochro­niarz kiwa nie­znacz­nie głową do Larsa i odciąga sznur przed scho­dami pro­wa­dzą­cymi do pomiesz­cze­nia dla VIP-ów.

– Zapra­szamy.

Lars także kiwa głową, wci­ska męż­czyź­nie do ręki gładki poma­rań­czowy bank­not i kie­ruje towa­rzy­stwo ku zsu­nię­tym sto­łom znaj­du­ją­cym się na tara­sie. Mil­cząc, zosta­wia ich, żeby się roz­sie­dli, a sam idzie do baru zło­żyć zamó­wie­nie. Wraca, nio­sąc tacę wypeł­nioną kie­lisz­kami z wódką i sokiem żura­wi­no­wym oraz dwie butelki musu­ją­cego wina. Jenna stwier­dza, że dobrze się bawi. Poza tym Lars nie wydaje się jej już nie­przy­jem­nym typem.

– To chyba szam­pan, a nie jakieś wino z bąbel­kami? – Wyraź­nie pod­chmie­lona chwyta butelkę i przy­gląda się ety­kie­cie. Lars pota­kuje, na co pozo­stali reagują peł­nymi zado­wo­le­nia pomru­kami. Praw­do­po­dob­nie nikt ni­gdy nie widział, aby Sun­din zamó­wił w Teat­teri coś innego niż praw­dziwy szam­pan z Szam­pa­nii.

Czwar­tek, 27 czerwca / Hel­sinki

Jenna leży na brzu­chu. Po chwili otwiera oczy. Pokój wygląda obco. Gdzie ona się znaj­duje? Nic nie mówiąc, nie rusza­jąc się, wodzi wzro­kiem po pomiesz­cze­niu. Prze­stronny, jasny pokój z pod­łogą wyło­żoną ciem­nym drew­nem. Ma ją tuż przy twa­rzy, więc praw­do­po­dob­nie leży na futo­nie. Docie­ra­jące z zewnątrz pro­mie­nie słońca oświe­tlają część pod­łogi i białą ścianę. Po jed­nej stro­nie łóżka roz­ciąga się długi sze­reg okien bez zasłon, z któ­rych widać czy­ste nie­bie­skie niebo. Na sto­sie cza­so­pism poświę­co­nych wypo­sa­że­niu wnętrz stoi mocna lampa ledowa z zegar­kiem. Czer­wone cyfry wska­zują czwartą trzy­dzie­ści dzie­więć. Jest więc dopiero wcze­sny ranek, a ona tra­fiła do czy­je­goś domu. W tym momen­cie sły­szy nie­da­leko ciche klap­nię­cie. Zastyga na chwilę i uświa­da­mia sobie, że jest naga. Nie­pew­nie szuka dło­nią koł­dry, oczy ją szczy­pią. Skąd ten dźwięk? Znowu wypiła za dużo, wcią­gała kokę powo­du­jącą chwi­lowe poczu­cie nie­zwy­cię­że­nia. Teraz ma wra­że­nie, że jest zupeł­nie bez­bronna. Jak długo tu leży? Gła­dzi pusty pła­ski brzuch i ogar­nięta stra­chem zerka na lewą stronę mate­raca. Kto to taki sie­dzi obok niej?

No nie, cho­lera jasna! Pre­zes. Jenna naciąga koł­drę aż po uszy i zaci­ska mocno powieki. Nie pamięta, co się wyda­rzyło w ciągu ostat­nich godzin. Co robili albo czego nie robili. Nawet tego, jak dotarli do miesz­ka­nia Larsa Sun­dina. Praw­do­po­dob­nie tak­sówką, ale nie potrafi powie­dzieć o któ­rej. A poza tym na­dal jest pijana. Z jakie­goś powodu na myśl przy­cho­dzi jej łódź. Wspo­mnie­nie ostat­nich godzin nocy wydaje się zama­zane. Elias i jego prośby, Teat­teri, kre­ski i szam­pan. Obraz bar­manki pochy­la­ją­cej się ku niej i uprzejma zachęta, aby zna­la­zła sobie towa­rzy­stwo ludzi w swoim wieku. Jenna, roz­zu­chwa­lona sub­stan­cjami odu­rza­ją­cymi, rzuca niczym Bey­once: Mind your own busi­ness. Za to wszystko może winić wyłącz­nie samą sie­bie.

Czuje, że Sun­din wstaje. Patrzy za nim ostroż­nie, czeka, aż jego plecy znikną w dru­gim pokoju, i wtedy siada. I co teraz? – zasta­na­wia się, a potem pod­nosi się owi­nięta koł­drą. Jest za wcze­śnie, o pią­tej rano trudno jej będzie dotrzeć do domu. Naj­pierw musi jed­nak sko­rzy­stać z ubi­ka­cji. Idzie nie­pew­nym kro­kiem, prze­kli­na­jąc samą sie­bie. Lars Sun­din jest chyba naj­star­szym face­tem, jakiego do tej pory prze­le­ciała. Dyrek­tor zarzą­dza­jący firmy Fire, bogaty i wynio­sły. Zawsze gdy jest w pracy, prze­cho­dzi obok jej tym­cza­so­wego sta­no­wi­ska. A ona na niego spo­gląda. Lecz tylko przez chwilę i raczej z uprzej­mo­ści. Gdy Elias zadzwo­nił w pią­tek po połu­dniu i zapy­tał, czy nie napi­łaby się szam­pana, zgo­dziła się bez waha­nia. Ni­gdy nie wia­domo, do czego nawią­zane kon­takty mogą się jej przy­dać w przy­szło­ści. Ale oka­zało się, że przez pomyłkę prze­spała się ze sta­rym sze­fem i nawet nie wie, co jesz­cze takiego zro­bili. Jenna czuje się tania i prze­grana.

Trze­cie z kolei drzwi pro­wa­dzą do ubi­ka­cji. Jenna siada na sede­sie, a potem wyciera ręce w luk­su­sowy gruby i miękki ręcz­nik. Zupeł­nie jak w hotelu. Z ręcz­nika unosi się deli­katny zapach męskiej wody po gole­niu. Jenna wycze­suje lakier z poplą­ta­nych wło­sów i wiąże je w węzeł. Spo­gląda na sie­bie w lustrze. Mogłaby wyglą­dać porząd­niej, ale w tych polo­wych warun­kach, bez płynu do usu­wa­nia maki­jażu, musi radzić sobie z tym, co jej zostało na twa­rzy. Przy­gląda się sobie przez chwilę w lustrze, a potem otwiera szafkę i spraw­dza jej zawar­tość. Kilka opa­ko­wań z lekar­stwami, woda per­fu­mo­wana od Arma­niego i dez­odo­ranty. Na kra­wę­dzi umy­walki stoi samot­nie elek­tryczna szczotka do zębów marki Braun. Ni­gdzie nie widać zapa­so­wych koń­có­wek do brzy­twy, pro­duk­tów kosme­tycz­nych ani waci­ków. Kran i umy­walka lśnią czy­sto­ścią, do Larsa na pewno przy­cho­dzi sprzą­taczka. W tym wiel­kim apar­ta­men­cie nie mieszka chyba nikt inny poza wła­ści­cie­lem. Żad­nej żony ani dziew­czyny. Jak mówią plotki, Lars czę­sto zmie­nia kobiety. Przed wyj­ściem z łazienki Jenna spraw­dza jesz­cze nazwy leków na opa­ko­wa­niach. Na co wiel­możny pan je wła­ści­wie zażywa? Na nic zaraź­li­wego, nie ma tam także lekarstw na AIDS. W pierw­szym sło­iczku znaj­duje się mela­to­nina, w dru­gim zestaw trzech leków na migrenę. Trze­cie opa­ko­wa­nie, już pra­wie puste, zawiera via­grę. Jenna ma wra­że­nie, że zaraz zwy­mio­tuje. Lars musi być znacz­nie star­szy, niż jej się wyda­wało na pod­sta­wie jego wyglądu. Zamyka szafkę i patrzy przed sie­bie pustym wzro­kiem. Skutki ostat­niego wie­czoru wpro­wa­dzają ją powoli w stan letargu. Nara­sta­jące nud­no­ści wywo­łane kacem dają o sobie znać, więc opusz­cza z wysił­kiem toa­letę.

Po wyj­ściu sły­szy głu­chy dźwięk roz­le­ga­jący się gdzieś w miesz­ka­niu. Budzi się z odrę­twie­nia i pra­wie wpada w panikę. Fuck. Jest dopiero piąta nad ranem, a ona nie wie, co ma powie­dzieć Lar­sowi. I z kim on, do cho­lery, roz­ma­wia? Głos docho­dzi z dru­giego końca miesz­ka­nia.

– Czego chcesz? – Sły­szy z oddali.

Tą samą drogą wraca na posła­nie. Otula się mocno koł­drą i przy­gnę­biona spo­gląda na swoje ubra­nie leżące w nie­ła­dzie na pod­ło­dze. Myśli o powro­cie do domu jasnym ran­kiem, ale obci­sły czarny top i wąska mini­spód­niczka wydają się jej liche i brudne. Z powodu wyso­kich pozba­wio­nych zasłon okien Jenna czuje się niczym w akwa­rium. Ostre świa­tło czerw­cowe prze­nika do środka. Pod­cho­dzi do okna i przez chwilę patrzy na spo­kojne oto­cze­nie. W oddali mię­dzy domami poły­skuje morze.

Głu­che dźwięki się ury­wają. Czyżby Lars roz­ma­wiał przez tele­fon? Jenna ociąga się, stoi na­dal przy oknie i zbiera się na odwagę, by sta­nąć oko w oko z gospo­da­rzem. W pobliżu kilku budyn­ków rośnie zie­lone drzewo. Jenna wyciąga z przy­kry­tej ubra­niem torebki tele­fon i wraca pod okno, żeby zro­bić sel­fie, obie­cu­jąc sobie, że to ostat­nie takie zdję­cie. W tle widać okno i podwórko oświe­tlone poran­nym słoń­cem. Uśmie­cha się zaże­no­wana. Tego zdję­cia nie pokaże w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Potem znów spo­gląda na podwórko. Pod dużym drze­wem widać ruch. Jakby ktoś ubrany na ciemno stał pod gałę­ziami, opie­rał się o pień i patrzył pro­sto w jej stronę. Jenna mruży oczy, by lepiej widzieć. Poranne świa­tło pada pod pła­skim kątem na jej oczy. Widocz­ność utrud­niają zle­pione sztuczne rzęsy oraz zie­lone liście drzewa. Cień znów się poru­sza, Jenna się wzdryga. Zatem sobie tego nie wyobra­ziła, na dole naprawdę ktoś stoi. Jenna wyco­fuje się szybko w głąb pokoju. Prze­cież jest nie­mal naga. Ma nadzieję, że obcy nie zdą­żył jej zoba­czyć.

Naciąga na sie­bie ubra­nie, ale jed­no­cze­śnie dopa­dają ją mdło­ści, więc siada na futo­nie. Docie­rają do niej migawki sprzed kilku godzin: kilka kre­sek i poca­łunki z języcz­kiem. Spra­wiasz wra­że­nie star­szej, niż jesteś fak­tycz­nie. Za dnia kom­ple­menty Larsa brzmią oble­śnie i wyra­cho­wa­nie. Pokój zaczyna wiro­wać, a nud­no­ści zmu­szają ją do przy­ję­cia pozy­cji leżą­cej. W oddali sły­szy stu­kot. Czy to drzwi wyj­ściowe? Jed­nak nie ma siły, by reago­wać na cokol­wiek, ska­co­wane serce szybko bije. Jenna nie może się ruszać. Patrzy na zega­rek i docho­dzi do wnio­sku, że nie pój­dzie do biura. Wystu­kuje krótką wia­do­mość mej­lową do prze­ło­żo­nego: „Wła­śnie wymio­tuję, nie poja­wię się dziś w pracy”, i zwija się pod koł­drą w pozy­cji embrio­nal­nej. Nie­mal w tej samej chwili nad­cho­dzi sen.

Obu­dziw­szy się z nie­spo­koj­nego ska­co­wa­nego snu, stwier­dza, że prze­spała pięć godzin. Kur­czę! To za długo. Chwyta torebkę i buty z pod­łogi, wkłada skąpe ubra­nie i rusza nie­pew­nym kro­kiem ku drzwiom. Czas spo­tkać się z Lar­sem. Mija łazienkę i kory­tarz i wcho­dzi do obszer­nego pomiesz­cze­nia typo­wego dla loftów. Pusta fili­żanka do espresso tkwi samot­nie na mar­mu­ro­wym bla­cie stołu w kuchen­nej wnęce.

– Hop, hop! – pokrzy­kuje Jenna. Głos jej chrypi, usta są suche i skle­jone. Wszę­dzie panuje cisza, tylko lodówka szumi głu­cho. Jenna bar­dzo by chciała nie spo­tkać się już ni­gdy z Lar­sem. Chce tylko wyjść, mając nadzieję, że ury­wane wspo­mnie­nia sta­rych męskich rąk na jej ciele znikną jak naj­szyb­ciej. Wie, jak ma się zacho­wać, powinna być lodo­wato zimna, jakby nic się nie wyda­rzyło. Nie rób hałasu, nie roz­po­wia­daj w biu­rze plo­tek, bo jeśli tak zro­bisz, ludzie wyko­rzy­stają je prze­ciwko tobie. Jed­nak dobrze by było zacho­wać się hono­rowo, poroz­ma­wiać z Sun­di­nem i dopiero potem uciec do domu, żeby się uża­lać nad sobą. – Lars? – Jenna podej­muje kolejną próbę, ale nikt nie odpo­wiada. Ma ochotę na kawę, choć nie potrafi obsłu­gi­wać skom­pli­ko­wa­nego eks­presu. Wdra­puje się na sto­łek barowy, czu­jąc na gołych udach zimne meta­lowe czę­ści. Mimo kaca wygląda dobrze, a w każ­dym razie młodo. Roz­pusz­cza włosy i roz­cze­suje je pal­cami, cze­ka­jąc, aż Lars pojawi się w kuchni.

Chcia­łaby się dowie­dzieć, co robili w nocy, ale nie będzie miała odwagi zapy­tać. Posta­na­wia do niego zadzwo­nić, żeby przy­śpie­szyć spo­tka­nie. Wyciąga tele­fon, szuka jego numeru na stro­nie agen­cji wywo­łu­ją­cej nie­przy­jemne dresz­cze. Gdy Elias zapro­po­no­wał jej posadę sta­żystki w zna­nej fir­mie rekla­mo­wej, była zachwy­cona. Teraz nie może jed­nak zro­zu­mieć, czemu nie odrzu­ciła zapro­sze­nia na wie­czorną imprezę. Dla­tego że miało to otwo­rzyć przed nią drzwi do kariery? Począt­kowo czuła wyż­szość wobec tam­tych dziew­czyn; ona prze­cież nie jest jakąś tam panienką do towa­rzy­stwa, ona tu nawią­zuje kon­takty, ale potem zapro­po­no­wano pierw­sze kre­ski i gdy nar­ko­tyk wgryzł się w błony ślu­zowe, posta­no­wiła zwe­ry­fi­ko­wać swoje nasta­wie­nie. I nagle zaczęła się dobrze bawić. Teraz sobie przy­po­mina. Wła­śnie tak to było.

Jenna się wzdryga. Tele­fon Larsa wibruje gdzieś w pobliżu, pod­ska­kuje, odbi­ja­jąc się od mar­mu­ro­wego blatu stołu. Wyłą­cza swój apa­rat. Gdzie­kol­wiek Lars się znaj­duje, nie może ode­brać. Nawo­łuje go jesz­cze kilka razy, ale gdy nie sły­szy odpo­wie­dzi, skrada się do tele­fonu. Na wyświe­tla­czu wid­nieje jej wła­sny numer, który wła­śnie się poja­wił. Lars naj­wi­docz­niej nie korzy­sta z kodu zabez­pie­cza­ją­cego, pew­nie dla­tego, że jest taki stary. Jenna przy­gląda się iko­nie ozna­cza­ją­cej wia­do­mo­ści tek­stowe. Zro­bić to? Posta­na­wia je prze­czy­tać, żeby się zemścić. Jest ich tylko kilka. Roz­gląda się podejrz­li­wie, Larsa na­dal nie widać, więc zbiera się na odwagę i prze­gląda wia­do­mo­ści. Dwu­dzie­stego szó­stego czerwca o osiem­na­stej zero sześć z jakie­goś nie­zna­nego numeru wysłano zdję­cie. Jenna wpa­truje się w nie, lecz wła­ści­wie nie wie, co ono przed­sta­wia. Kości? Koronę? Otwiera fol­der ze zdję­ciami. Wtem pod­ska­kuje, pierw­sza foto­gra­fia przed­sta­wiaja ją samą leżącą nago na łóżku. Cho­lera, co za facet. Robi jej się nie­do­brze. Wypite poprzed­niego dnia szam­pan, wódka z sokiem żura­wi­no­wym, dżin z toni­kiem i mojito zaczy­nają jej falo­wać w brzu­chu. Wspo­mnie­nia poja­wiają się niczym poje­dyn­cze bły­ski. Pomarsz­czone ręce i obwi­słe powieki Larsa, do połowy opróż­niony pojem­nik z via­grą w apteczce. Zro­bione ukrad­kiem zdję­cia jej nagiej. Jenna odkłada tele­fon na stół, bie­gnie do umy­walki i pró­buje wymio­to­wać. Z ust wydo­bywa się jedy­nie gęsta ślina, cią­gnący się jasny śluz. Wymioty by jej ulżyły, ale ni­gdy nie umiała wsu­nąć sobie palca do gar­dła.

Musi się jakoś pozbie­rać. Wraca do tele­fonu, żeby spraw­dzić, czy jej zdję­cia zostały komuś prze­słane. Stwier­dziw­szy, że nie, szybko je usuwa i czuje, jak obok nud­no­ści poja­wia się nie­na­wiść.

– Gnój – rzuca w stronę pustego pokoju.

Może Lars, zni­ka­jąc, chce poka­zać Jen­nie, gdzie jej miej­sce. W jego oczach ona jest nic nie­warta, jest zerem. Nie będzie się z nim żegnała.

– Pieprz się, Lar­sie Sun­di­nie – mówi i rusza w kie­runku drzwi.

Wycho­dzi z klatki scho­do­wej i widzi, że znaj­duje się na wyspie Suomen­linna. Naj­pierw w apli­ka­cji Google Maps spraw­dza naj­krót­szą drogę do pomo­stu prze­prawy pro­mo­wej. Do wyboru ma tylko jedną trasę. Idzie nie­pew­nym kro­kiem, chwie­jąc się. Stopy ją bolą, a wie­czo­rowe szpilki obcie­rają bole­śnie lewą piętę. Żwir zgrzyta nie­przy­jem­nie i w dodatku zaraz zacznie się bru­ko­wana droga. Mimo wia­tru jest cie­pło. Jenna posta­na­wia zdjąć buty i dojść do promu na bosaka. Odwraca się, by spoj­rzeć na dom Larsa. Ulica jest pusta. Gdzie on mógł się podziać, na pewno nie poszedł do biura bez tele­fonu. Jenna wzdryga się na wspo­mnie­nie jego ciała. Zdję­cia, które jej zro­bił, spra­wiają, że wszystko staje się ośli­zgłe, brudne i prze­ra­ża­jące. Ma nadzieję, że z cza­sem o tym zapo­mni. Aż drży z nie­na­wi­ści. Zasta­na­wia się, jak by się tu na nim zemścić. Żałuje, że on w ogóle ist­nieje. Ska­co­wana kie­ruje się w stronę brzegu, nawet nie podej­rze­wa­jąc, że jej życze­nia zisz­czą się wkrótce i ni­gdy już Larsa nie spo­tka.

Czwar­tek, 20 czerwca / Har­tola

Saana leży w łóżku, nie ma ochoty nic robić, co ją iry­tuje. Na stole czeka kubek zim­nej kawy, któ­rej także z jakie­goś powodu nie wypiła. Chwyta tele­fon i zagląda na Twit­tera tylko na chwilę, cho­ciaż posta­no­wiła nie odwie­dzać mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Już od wio­sny obser­wuje poli­cję, tak dla zabawy. Skry­cie marzy o tym, żeby zna­leźć dla sie­bie coś inte­re­su­ją­cego poza pracą dzien­ni­kar­ską i szu­ka­niem tema­tów do arty­ku­łów. Coś, co by do niej prze­mó­wiło, pobu­dziło wyobraź­nię. Jak na razie nic jej nie poru­szyło tak naprawdę. Ale w głębi duszy wie, że nawet nie zaczęła jesz­cze porząd­nie szu­kać.

Komu­ni­ka­ty­Po­li­cyjne@Komu­ni­kat­po­li­cji 20.06.2019

Kosz­marny wypa­dek samo­cho­dowy w Fin­lan­dii Środ­ko­wej

Zgnie­ciona karo­se­ria? Dosadny prze­kaz jak na poli­cję – dziwi się i w końcu upija łyk kawy. Brr. Kawa jest zupeł­nie zimna, ale dziel­nie ją wypija. A więc to tak ludzie dowia­dują się o wypad­kach, które przy­tra­fiły się innym – myśli i odsta­wia kubek na stół.

Po tygo­dniu oka­zało się, że w Har­toli wła­ści­wie nie ma nic do roboty. Lecz prze­cież o to jej cho­dziło – chciała zna­leźć się w miej­scu, w któ­rym mogłaby odpo­czy­wać, sku­piać się na sobie i myśle­niu. Jed­nak teraz, gdy naprawdę może to robić, czuje się okrop­nie, ma wra­że­nie, że jest leniwa, roz­cza­ro­wana. Kła­dzie się z powro­tem na mają­cym osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów sze­ro­ko­ści łóżku sto­ją­cym w pokoju gościn­nym ciotki i wpa­truje w sufit. Powoli, jakby mimo­wol­nie, zapada w sen.

– Saano, obudź się – szep­cze ciotka i potrząsa nią zde­cy­do­wa­nie. – Już za długo prze­sy­piasz kaca i wszystko inne. Dla ści­sło­ści, to trwa już tydzień. Dzi­siaj weź­miemy z szopy rowery i zro­bimy sobie ofi­cjalne zwie­dza­nie Har­toli – mówi, śmie­jąc się na widok lek­kiej iry­ta­cji na twa­rzy Saany. Jest trze­cia po połu­dniu. Ciotka uważa, że naj­wyż­szy czas, aby sio­strze­nica się zado­mo­wiła, przy­po­mniała sobie let­nie chwile z dzie­ciń­stwa, pokrę­ciła się tu i ówdzie i zajęła jakąś pracą fizyczną. Każdy może wpaść w depre­sję, jeśli nie będzie się ruszał. Jest prze­ko­nana, że tak naprawdę Saana tęskni za wysił­kiem, i zmu­sza dziew­czynę do dzia­ła­nia. Nie ma sensu wyle­gi­wać się w łóżku, gdy na dwo­rze jest lato. – Posie­dzimy sobie chwilkę na huś­tawce przed domem – kon­ty­nu­uje ciotka, a Saana powoli się oży­wia. – Napi­jemy się wina? – Inkeri kła­dzie rękę na jej ramie­niu.

– Dzię­kuję, chęt­nie – odpo­wiada z uśmie­chem Saana, a ciotka wraca po czy­ste kie­liszki. Ona naprawdę wie, za jakie sznurki pocią­gnąć. Nale­wa­jąc wina do dwóch kie­lisz­ków z zie­lo­nymi nóż­kami, gła­dzi sio­strze­nicę po policzku.

– Bar­dzo się cie­szę, że przy­je­cha­łaś – mówi.

– Ja też się cie­szę – odpo­wiada Saana. Dotyk ręki ciotki wydaje się chłodny i uspo­ka­ja­jący.

– Jak ci się wie­dzie? – pyta Inkeri.

– Chyba nie­źle. Utrata pracy była dla mnie nie­spo­dzianką, ale dobrze, że tak się stało. W końcu się opa­mię­ta­łam. Przez ostat­nie dwa lata pra­co­wa­łam jak sza­lona. A w wol­nym cza­sie… no, balo­wa­łam – przy­znaje się Saana i wypija tro­chę przy­nie­sio­nego przez ciotkę bia­łego wina. Jest ono w sam raz wytrawne i zimne jak trzeba.

– Masz teraz kogoś? – pyta zacie­ka­wiona Inkeri, spo­glą­da­jąc na nią ukrad­kiem.

– Nie. Chyba jestem pod każ­dym wzglę­dem trud­nym przy­pad­kiem. – Saana śmieje się i wznosi za sie­bie toast.

– Można to także rozu­mieć w ten spo­sób, że życie w poje­dynkę wymaga wię­cej odwagi niż bycie z kimś – oświad­cza ciotka, dole­wa­jąc wina do kie­lisz­ków. – W ciągu całego swo­jego życia nauczy­łam się, że gdy tra­fia ci się ktoś odpo­wiedni, to nie powinno się tego kwe­stio­no­wać ani nad tym zasta­na­wiać. Wtedy wszystko jest jakoś dziw­nie oczy­wi­ste. Nie zna­la­złaś jesz­cze nikogo odpo­wiedniego? – pyta, patrząc na zie­lony ogród.

Saanie podoba się ta myśl i wpra­wia huś­tawkę w ruch, odbi­ja­jąc się nogą od ziemi. Róże gęsto­kol­cza­ste już kwitną. Rosa pim­pi­nel­li­fo­lia. Mogłaby tu sie­dzieć i przy­glą­dać się im cały dzień.

– Spo­tka­łaś kie­dyś kogoś takiego? W dziwny spo­sób odpo­wied­niego? – pyta pod­stęp­nie, patrząc na ciotkę.

Inkeri wodzi wzro­kiem po ogro­dzie, a potem znów sku­pia się na kie­liszku z winem. Nagle, ku zasko­cze­niu Saany, odpo­wiada:

– Było dwóch takich, ale osta­tecz­nie nic z tego nie wyszło.

Pod wie­czór jadą lekko wsta­wione po żwi­ro­wych ścież­kach Har­toli. Saana wzięła stary rower Inkeri, która ma teraz nowego cre­scenta. Zda­niem ciotki powinna zapu­ścić korze­nie w mia­steczku na nowo, cho­ciaż zna je z dzie­ciń­stwa. Spoj­rzeć na wszystko oczami osoby doro­słej i wpa­so­wać się w zna­jome oto­cze­nie.

– Gdy byłaś mała, lubi­łaś na to patrzeć – przy­po­mina Inkeri, wska­zu­jąc wzno­szący się przed nimi czer­wony młyn. – A tam znaj­duje się salon Maili Talvio, ofi­cjalny zaby­tek Har­toli – infor­muje, uśmie­cha­jąc się.

Saana się roz­gląda. Kie­dyś, gdy odwie­dzała te miej­sca, zawsze tak się śpie­szyła, że wła­ści­wie niczego nie udało się jej zoba­czyć. Prze­sy­piała tylko pośpiech albo smutki w pokoju gościn­nym ciotki na pię­trze, myśląc, że w Har­toli nie ma nic god­nego do obej­rze­nia. Co wtedy było prawdą.

– Skrę­cimy i poje­dziemy na dół. Zoba­czymy, czy uda nam się dotrzeć na dzie­dzi­niec dworu. O tej porze pew­nie nikogo tam nie ma! – krzy­czy ciotka i przy­śpie­sza. Saana chi­cho­cze, roz­ba­wiona jej zapa­łem do poszu­ki­wa­nia przy­gód, i też zaczyna szyb­ciej peda­ło­wać. Teraz jej myśli zaj­mują wyłącz­nie wycieczka rowe­rowa, jazda dro­gami Har­toli, stary drew­niany młyn, piękne dwor­skie obej­ście i zapach nie­dawno sko­szo­nej trawy.

Pro­wa­dzą rowery przez dzie­dzi­niec, na któ­rym rosną piękne wyso­kie świerki. Saana ni­gdy nie widziała tak wyso­kich drzew. Trawa jest sta­ran­nie przy­strzy­żona, miej­sce wygląda na bar­dzo zadbane.

– To dwór Koskipää. Na pewno pamię­tasz go z dzie­ciń­stwa – mówi ciotka, a ona przy­gląda się oto­cze­niu z zacie­ka­wie­niem. We wszyst­kim dostrzega coś zna­jo­mego, choć zara­zem oko­lica wydaje się jej obca. Bar­dzo moż­liwe, że była tu kie­dyś. – Ten zie­lony budy­nek został wznie­siony w latach dwu­dzie­stych dzie­więt­na­stego wieku, gdy dwór wraz z oko­licą nale­żał do rodziny Tan­de­fel­tów. Od nich w latach pięć­dzie­sią­tych prze­szedł na wła­sność Gerd­te­nów – kon­ty­nu­uje Inkeri.

Saana przy­gląda się prze­pięk­nej budowli dwor­skiej, potęż­nym kolum­nom i czer­wo­nym dom­kom na dzie­dzińcu. Gęste papro­cie, jabło­nie, sie­dziba dyrek­tora muzeum. Wypło­wiała, odpa­da­jąca z drzwi zie­lona farba. Stare drzwi zawsze się jej podo­bały.

– W latach sie­dem­dzie­sią­tych do tego budynku Vanha-Koskipää prze­pro­wa­dził się męż­czy­zna zwany baro­nem – dodaje ciotka i wska­zuje żółty dwo­rek sto­jący bli­żej rzeki. – Ostatni z rodu von Reich­man­nów. „Wnę­trza głów­nego budynku dworu świad­czą o warun­kach życia szlachty w XIX wieku” – uzu­peł­nia. – To zda­nie to cytat ze stron inter­ne­to­wych muzeum Itä-Häme. Była­bym nie­złym prze­wod­ni­kiem, prawda? – Chi­cho­cze, a Saana jej pota­kuje. Ciotka byłaby naj­lep­szym prze­wod­ni­kiem.

– Naprawdę, zna­ko­mi­cie tu opro­wa­dzają – cią­gnie Inkeri. – Powin­naś sko­rzy­stać, bo warto.

Saana patrzy z zacie­ka­wie­niem. Stare dwory i dzie­dzińce wywo­łują w niej nie­wy­tłu­ma­czalną tęsk­notę za wol­no­ścią. Bar­dzo by chciała spę­dzić kie­dyś lato w pięk­nym dwo­rze i prze­cha­dzać się bez­tro­sko po ogro­dzie w kape­lu­szu z dużym ron­dem. Może jesz­cze znaj­dzie w tej nie­wiel­kiej miej­sco­wo­ści ele­gan­cję, którą dostrze­gała w dzie­ciń­stwie.

Zosta­wiają rowery przed dwo­rem Koskipää i ruszają w dół ku leni­wie pły­ną­cej rzece. Srebrne wierzby zwi­sają nad wodą, obok stoją nie­dawno wybu­do­wane domki wraz z pomo­stami. Saana zauważa w oddali wiszący most; chyba kie­dyś prze­bie­gała po nim. Przy brzegu rosną buj­nie lilie i inne rośliny wodne. Posta­na­wiają przejść na drugą stronę rzeki. Zawie­szony na dwóch kamien­nych kolum­nach most chwieje się i skrzypi pod sto­pami idą­cej z przodu Saany.

– Posłu­chaj! – zachęca ją ciotka i zatrzy­mują się w poło­wie drogi; stoją w bez­ru­chu, wszę­dzie panuje cisza, z któ­rej powoli wyła­niają się pierw­sze deli­katne dźwięki. Gdzieś daleko odzywa się kukułka, lekko szumi rzeka, kos świer­go­cze, przy uchu bzy­czy komar. Od głów­nej ulicy docho­dzi war­kot prze­jeż­dża­ją­cych co jakiś czas samo­cho­dów. Saana opiera się o poręcz i wpa­truje w dwór prze­bi­ja­jący zza drzew. Niebo posza­rzało, ale tylko odro­binę. Zimna mgła unosi się nad powierzch­nią wody, powie­trze pach­nie wil­gotną trawą i mokrym drew­nem. Jest prze­pięk­nie. W kilku miej­scach na rzece kwitną lilie. Nieco dalej w dol­nym jej biegu pyszni się samotny biały kwiat.

– Widzisz? – pyta Saana, wska­zu­jąc roślinę wyróż­nia­jącą się pośrodku ciem­nego oto­cze­nia. – Czy to, co tam wystaje z ziemi, to też lilia?

– To kalia – odpo­wiada cicho Inkeri. – One tutaj nie rosną.

Saana patrzy na nią pyta­jąco.

– Jak się tu zna­la­zła?

– Od czasu do czasu poja­wia się na rzece.

– Poja­wia się? – Saana wpa­truje się w biały kwiat.

– Mam wra­że­nie, że jest prze­zna­czona dla pew­nej utra­co­nej duszy – dodaje ciotka.

Teraz Saana zauważa, że kalia nie wyra­sta z ziemi, lecz leży oparta o przy­brzeżną skałę.

– To pew­nie dla Heleny – oznaj­mia Inkeri, wbi­ja­jąc wzrok w ruchliwą ciemną powierzch­nię rzeki.

– Heleny? – Saana się oży­wia i patrzy zain­try­go­wana na ciotkę.

– Ow­szem. Tej, którą kie­dyś zna­le­ziono tu mar­twą.

Na zakoń­cze­nie zwie­dza­nia Har­toli obie posta­na­wiają pójść jesz­cze na jed­nego do miej­sco­wej restau­ra­cji, cho­ciaż to czwar­tek przed juhan­nu­sem.

– Straszna mor­dow­nia – komen­tuje Saana, gdy wcho­dzą do środka.

– I o to cho­dzi – odpo­wiada bar­man, a jej robi się głu­pio. Komen­tarz był prze­cież prze­zna­czony wyłącz­nie dla Inkeri.

Zama­wiają sobie po jed­nym lon­kero i sia­dają na wie­ko­wej skó­rza­nej kana­pie w końcu baru.

– To naj­lep­szy drink na lato – oświad­cza Saana i obie wzno­szą toast.

– Zga­dzam się – potwier­dza ze śmie­chem ciotka.

Kostki lodu brzę­czą, a Saana rysuje pal­cem kre­skę na zapa­ro­wa­nej powierzchni szklanki. Cały wie­czór roz­ma­wiają o tym, jak zwol­nie­nie z pracy wpły­nęło na nią para­li­żu­jąco, o stre­sie, o tym, jak media zabrały jej wszystko: wła­sne myśli, siły i zdol­no­ści twór­cze.

– Cza­sami odno­szę wra­że­nie, jak­bym naprawdę nie wie­działa, co robić. Życie toczy się tylko wokół mnie, ludzie stu­diują, kogoś spo­ty­kają, wycho­dzą za mąż albo się żenią, rodzą dzieci, idą do dobrej pracy, odbie­rają bonusy i szu­kają tanich kre­dy­tów i ubez­pie­czeń – mówi.

– To co zamie­rzasz zro­bić?

– Jesz­cze nie wiem. Zazwy­czaj okrop­nie dużo pra­cuję, stre­suję się nawet małymi spra­wami, jem pizzę i marzę o jedze­niu pizzy – odpo­wiada Saana ze śmie­chem.

– Prze­cież nie wszy­scy muszą żyć tak samo, według tego samego sche­matu. Ja pro­wa­dzę takie życie, jakiego zawsze chcia­łam. Jed­nak ważne jest poczu­cie pano­wa­nia nad nim. A ty masz pew­ność, że panu­jesz nad swoim życiem? – pyta ciotka, obra­ca­jąc w ręce szklankę.

– Hm – kwi­tuje Saana, zda­jąc sobie sprawę, że głów­nie dry­fuje niczym bez­wolna ameba.

– Jeśli uni­kasz odpo­wie­dzial­no­ści, to będziesz tak dry­fo­wać, wie­dząc, że nie potra­fisz nawet wpły­nąć na swoje szczę­ście – dodaje Inkeri, patrząc przed sie­bie. – Nie możesz z tego rezy­gno­wać.

Wiel­kie dzięki, cio­ciu, na domiar wszyst­kiego teraz czuję się nie­od­po­wie­dzialna, myśli Saana.

– A ty jesteś szczę­śliwa? – pyta, patrząc na ciotkę. Czę­sto zasta­na­wiała się nad jej życio­wymi wybo­rami: żad­nych dzieci, męża, za to dużo obra­zów, pracy w ogro­dzie, ksią­żek i podró­żo­wa­nia.

– Oczy­wi­ście, że jestem szczę­śliwa – odpo­wiada Inkeri. – Żyję wła­śnie tak, jak sobie posta­no­wi­łam. Czuję wdzięcz­ność za każdy dzień – uzu­peł­nia, a Saana przy­gląda się jej z lek­kim nie­do­wie­rza­niem. Czy to może być takie pro­ste? Powie­dzieć sobie, że się jest szczę­śli­wym?

– Mój pro­blem polega z pew­no­ścią na tym, że nie bar­dzo wiem, co chcia­ła­bym osią­gnąć. Moż­li­wo­ści jest tak wiele, że mnie to para­li­żuje i w końcu nie decy­duję się na żadną z nich – oświad­cza, obser­wu­jąc z roz­ba­wie­niem dwie miej­scowe cie­kaw­skie sta­ruszki, które zer­kają w ich stronę.

– Chyba jesz­cze coś wymy­ślisz. – Ciotka unosi szklankę. – Wypijmy za lato. Naj­lep­sze jest to, że udało mi się ścią­gnąć córkę sio­stry do sie­bie na całe waka­cje.

Saana kiwa głową, spo­glą­da­jąc na nią cie­pło. Jeśli już za coś jest codzien­nie wdzięczna, to wła­śnie za ist­nie­nie ciotki.

– A co to za sprawa z mar­twą dziew­czyną w rzece? – pyta po krót­kiej chwili, pod­czas któ­rej obie pogrą­żyły się w swo­ich myślach.

– To smutna histo­ria – mówi Inkeri. – Byłaś wtedy bar­dzo mała, od tam­tych dni upły­nęło już dużo czasu.

– Co się wtedy stało?

– Zacze­kaj, przy­niosę nam jesz­cze drinki i wtedy ci opo­wiem – pro­po­nuje ciotka. – Od tam­tej pory minęło trzy­dzie­ści lat. Helena została zna­le­ziona mar­twa w Tainio­nvir­cie, tro­chę dalej od wiszą­cego mostu – zaczyna, wró­ciw­szy z dwoma peł­nymi szklan­kami.

– Co jej się przy­da­rzyło? – pyta Saana, ale ciotka tylko wzru­sza ramio­nami i pociąga łyk lon­kero.

– I ta kalia. Ktoś przy­nosi nad rzekę kwiat – stwier­dza dziew­czyna. – Piękny gest – dodaje w zamy­śle­niu, wypi­ja­jąc dusz­kiem kilka łyków.

– Wszy­scy miesz­kańcy Har­toli pamię­tają tę histo­rię – oświad­cza Inkeri, macha­jąc ze zło­ścią do cie­kaw­skich sta­ru­szek. – Sio­strze­nica! – krzy­czy, poka­zu­jąc na Saanę, a kobiety szybko się odwra­cają i zacho­wują tak, jakby ich wcale nie było. – Trudno zapo­mnieć o nagłej śmierci tak mło­dej istoty – dodaje.

– To co się w końcu stało? – dopy­tuje się Saana, spra­gniona nie alko­holu, lecz inte­re­su­ją­cych opo­wie­ści.

– Nie wiem, poli­cja niczego nie wyja­śniła. Podobno nie było wystar­cza­ją­cych dowo­dów na popeł­nie­nie zbrodni. Helenę zna­le­ziono mar­twą w rzece i zda­niem poli­cjantów to wypa­dek albo samo­bój­stwo. Nie­któ­rzy tylko szep­tali coś w mia­steczku – uzu­peł­nia ciotka.

– Nie­któ­rzy? – Saana łapie się na tym, że zacie­ka­wiona powta­rza słowa Inkeri.

– No tak, plot­ko­wano, że Helena nie mogła się sama zabić, ponie­waż nie wyglą­dała na zde­spe­ro­waną. Wszy­scy uwa­żali, że była bar­dzo szczę­śliwa. A jeśli cho­dzi o wypa­dek? Byłoby to bar­dzo dziwne.

Saana przy­gląda się jej sze­roko otwar­tymi oczami.

– Trzeba jed­nak pamię­tać, że w tak małej miej­sco­wo­ści zawsze się plot­kuje – mówi cicho Inkeri, poka­zu­jąc brodą na sie­dzące w pobliżu cie­kaw­skie sta­ruszki. – Choćby te tam. Zawsze wty­kają nos w nie swoje sprawy, bo w ich wła­snym życiu nic się nie dzieje. Ale nie róbmy im z tego powodu wyrzu­tów. Tu jest tak spo­koj­nie, Har­tola to spo­kojne miej­sce, a wła­ści­wie nie miej­sce, tylko kró­le­stwo, jak z ini­cja­tywy wójta się teraz nazywa – mówi ciotka z naci­skiem, a Saana ana­li­zuje każde jej słowo.

Następ­nego ranka, w przed­dzień juhan­nusa, Saana budzi się wcze­śniej niż zwy­kle. Nie może prze­stać myśleć o mar­twej dziew­czy­nie. Mimo nie­wy­spa­nia żwawo idzie do kuchni, w któ­rej zastaje ciotkę pijącą her­batę i czy­ta­jącą gazetę.

– Wiesz, pomy­śla­łam, że mogła­bym dla roz­rywki zba­dać oko­licz­no­ści śmierci Heleny – oznaj­mia, szu­ka­jąc w szaf­kach kawy i fil­trów.

Ciotka unosi wzrok znad gazety i się uśmie­cha, naj­wy­raź­niej czuje ulgę, widząc, że sio­strze­nica odzy­skuje chęć do życia.

– Przy­cho­dzi do cie­bie „Hesari”? – pyta Saana, zasko­czona, dostrze­ga­jąc zna­jomą czcionkę na płach­cie roz­ło­żo­nej przed ciotką.

– No, trzeba wie­dzieć, co się dzieje w wiel­kim świe­cie – kwi­tuje z humo­rem Inkeri. – Kawa jest tam, dru­gie drzwiczki na prawo.

Saana opiera się o szafkę, sto­jąc nad eks­pre­sem i przy­glą­da­jąc się kapią­cym do dzbanka kro­plom. Zapach dopiero co zapa­rzo­nego napoju roz­cho­dzi się powoli w pomiesz­cze­niu.

– To się stało trzy­dzie­ści lat temu, pod koniec lata – oświad­cza ciotka i zaczyna czy­tać następny arty­kuł.

Saana odwraca się do niej i nagle ogar­nia ją nie­wy­tłu­ma­czalne uczu­cie, że wszystko się zaczyna. Czyżby śmierć dru­giego czło­wieka miała ją wyrwać z letargu?

– Helenę zna­le­ziono, gdy koń­czyło się lato. Pamię­tam, że zebra­łam już wtedy wszyst­kie jagody z krza­ków. A twoja mama uro­dziła cię dwa lata wcze­śniej.

Saana czeka, aż spłyną ostat­nie kro­ple kawy, i coraz bar­dziej prze­ko­nuje się do swo­jego pomy­słu. To bez wąt­pie­nia począ­tek cze­goś, czego można się uchwy­cić, gdy nie ma się niczego. Nie­wy­ja­śniona śmierć mło­dej dziew­czyny.

Widmo

Widmo przy­gląda się, jak roz­grzane na poma­rań­czowo żelazo zagłę­bia się w mięk­kie, drżące ciało. Głu­chy syk temu towa­rzy­szący przy­po­mina dźwięk wyda­wany przez pło­nącą zapałkę pod­sta­wioną pod stru­mień wody lecą­cej z kranu. Roz­pa­lone żelazo wyko­nało swoje zada­nie, a widmo wpa­truje się w męż­czy­znę jesz­cze raz, jakby cze­goś szu­ka­jąc w jego twa­rzy. Upo­ko­rze­nia lub żalu. Żebra­nia o litość, lęku, prośby o wyba­cze­nie. Rezy­gna­cji, pod­da­nia się. Czy ten męż­czy­zna jest naprawdę tak prze­wi­du­jący? Czy rze­czy­wi­ście prze­czuwa, że łaska już ni­gdy nie sta­nie się jego udzia­łem? Że wresz­cie przy­był ktoś, kto sprawi, że on odpo­wie za swoje czyny? Zmusi go, by spoj­rzał śmierci pro­sto w oczy? Dla­tego obo­jęt­ność i rezy­gna­cja są dla widma pew­nym roz­cza­ro­wa­niem. Jakże łatwo wszystko się odbyło. Widmo spo­dzie­wało się oporu, bła­ga­nia i roz­pa­czy. Nad­mier­nej nadziei, próby namó­wie­nia go do zmiany zda­nia. Ale nic takiego nie nastą­piło. Ofiara cze­kała spo­koj­nie, zre­zy­gno­wana. Zupeł­nie jakby ocze­ki­wała kary. Może ten męż­czy­zna w głębi duszy pra­gnął wyroku, który teraz wła­śnie został na niego wydany. Widmo wpy­cha jego głowę pod wodę i przy­gląda się, jak ofiara zaczyna się szar­pać. Nie odwraca wzroku, tylko pyta same sie­bie: co teraz czu­jesz? Jak to jest, gdy się spo­wo­duje czy­jąś śmierć? Obser­wuje ostat­nie odde­chy, zanim dusza opu­ści ciało. Jak to jest prze­rwać życie? Co się czuje, gdy wyda się spra­wie­dliwy wyrok i sta­nie się tuż przy Bogu? Sza­mo­ta­nina się nasila, a potem ustaje. Pustka i spra­wie­dli­wość. Wła­śnie to widmo teraz czuje.

Czwar­tek, 27 czerwca / Suomen­linna

Pogoda jest wietrzna jak zawsze, ale w porów­na­niu z tą sprzed tygo­dnia wyczuwa się już obiet­nicę długo wycze­ki­wa­nych upa­łów. Drzewa ugi­nają się pod sil­nymi podmu­chami, gdy Aino z tru­dem otwiera drzwi, wycho­dząc na spa­cer z psem. Wiatr od morza zwiewa jej włosy na twarz, a ona odrzuca je swoim zwy­cza­jem na bok. Codzien­nie rano o tej samej porze prze­biega mniej wię­cej ten sam dystans. Naj­pierw po dro­dze wybru­ko­wa­nej okrą­gla­kami, potem żwi­ro­wej ścieżce i ska­łach, traw­niku, pia­sku i znów bru­ko­wa­nej dro­dze. Pozwala Kra­me­rowi w spo­koju węszyć i zazna­czać rewiry. Jak zwy­kle kie­rują się w stronę Kró­lew­skiej Bramy, pustego krańca wyspy.

Od morza odgra­dza wyspę mur, jakby miał chro­nić miesz­kań­ców przed wia­trem, śnie­ży­cami i intru­zami. W dzi­siej­szych cza­sach histo­ria tego skrawka ziemi wydaje się bar­dzo odle­gła. Aino przy­ciąga do sie­bie Kra­mera, zatrzy­mu­jąc się przy otwo­rze w kamien­nym murze, który pełni rów­nież funk­cję wej­ścia. Można tędy prze­do­stać się na skały ota­cza­jące wyspę, odda­lić od trasy, którą czę­sto prze­cho­dzą tury­ści. Aino patrzy przez otwór, a wiatr owiewa twarz sło­nym powie­trzem, co pomaga jej się roz­luź­nić. Bar­dzo lubi te wcze­sne poranki, gdy jesz­cze nie widać innych ludzi i wyspa nie­mal w cało­ści należy do niej i Kra­mera. Lubi swoje zwy­czaje, rutynę, rze­czy, które może powta­rzać bez zasta­na­wia­nia się nad nimi. Rutyna oszczę­dza mózgowi podej­mo­wa­nia dodat­ko­wych decy­zji. Aino mija zamkniętą piz­ze­rię. Tuż przed Bramą Kró­lew­ską Kra­mer zaczyna nagle szcze­kać i cią­gnąć smycz. Opie­ra­jąc się, Aino idzie za psem w stronę bramy, siłu­jąc się z nim. Zwie­rzę wyrywa się do przodu, a ona stara się je odcią­gnąć, powo­du­jąc, że obroża na jego szyi się zaci­ska i oddech Kra­mera staje się świsz­czący. Co takiego mu się stało?

Pies zatrzy­muje się pod bramą i szar­pie się. Łapy drżą mu z napię­cia. Aino pod­cho­dzi bli­żej, zwija smycz i zauważa, że nie wszystko jest tak, jak być powinno. Piękna plaża, zie­le­nie­jący traw­nik, kamienny obe­lisk, żela­zne łań­cu­chy, schody, falu­jące morze, biczu­jący wiatr. Pośrodku tego wszyst­kiego wid­nieje jed­nak coś, co przy­ciąga do sie­bie Kra­mera, a wraz z nim także i ją. Aino spo­gląda w dół scho­dów, trzy­ma­jąc wyry­wa­ją­cego się i drżą­cego psa. Niżej, na sto­sie kamieni, leży coś zwi­nię­tego. A może to ktoś? Zwłoki. Aino nie potrafi wyja­śnić, dla­czego od razu wie, że czło­wiek ten jest mar­twy. Cho­ciaż może przy­brał tylko taką nie­na­tu­ralną pozy­cję na pokaz. Czy nie powinna zejść i spraw­dzić jego pulsu? Aino się waha. Kuca, by podra­pać Kra­mera, i woła do sku­lo­nej postaci:

– Hej, wszystko w porządku? – Czuje się głu­pio, wie, że nie otrzyma odpo­wie­dzi. Czło­wiek leżący na scho­dach jest mar­twy jak głaz. Kra­mer wyje, a ją ogar­niają powąt­pie­wa­nie, prze­ra­że­nie i smu­tek i nie ma poję­cia, co teraz robić. – Pomocy! – woła w końcu, lecz jej głos natych­miast ucieka z wia­trem. Ludzie rzadko przy­cho­dzą tu tak wcze­śnie. Aino szuka w kie­szeni tele­fonu i roz­gląda się nie­pew­nie. Zbliża się dopiero siódma. – Pomocy! – krzy­czy znów, czu­jąc, że głos ją zawo­dzi, że jest słabą, roz­trzę­sioną małą dziew­czynką. Nie potrafi nawet porząd­nie wrza­snąć. Roz­dy­go­tana wyciąga tele­fon i wybiera sto dwa­na­ście. Wstrzy­mu­jąc oddech, czeka, aż ktoś zdej­mie z niej odpo­wie­dzialność za to okro­pień­stwo.

Czwar­tek, 27 czerwca / Hel­sinki

Jan nalewa sobie do fili­żanki kawy z biu­ro­wego eks­presu, tak sta­rego i zabru­dzo­nego, że napój wycho­dzi z niego zawsze gorzki, a cza­sem nawet nie­na­da­jący się do picia. Mimo to wypija go, trzy­ma­jąc fili­żankę obu­rącz. Czas pły­nie śla­ma­zar­nie. Jan przy­ła­puje się na tym, że co chwila jakby zapa­dał w sen, cho­ciaż sie­dzi na zie­lo­nej ugi­na­ją­cej się kana­pie cał­ko­wi­cie przy­tomny. Jest przy­gnie­ciony wycze­ki­wa­niem, które trudno pojąć. Wypija łyk kawy, krzywi się i wraca myślami do matki. Teo­re­tycz­nie sam może umrzeć w każ­dej chwili, choćby pod­czas peł­nie­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych, ale czas życia matki został już okre­ślony: ma ona przed sobą nie mie­siące, lecz tygo­dnie. To wytrąca go z rów­no­wagi. Jan nie czuje się dobrze ni­gdzie, ale w pracy jest mu lepiej niż w domu. Noc w biu­rze prze­bie­gła spo­koj­nie, a u sie­bie i tak by nie zasnął. Ostat­nimi czasy zbyt czę­sto budzi się nad ranem cał­ko­wi­cie przy­tomny. O naj­cich­szej porze, wil­czej godzi­nie. To naj­gor­sze chwile cier­pią­cych na bez­sen­ność.

Wła­śnie ma zamiar wylać resztkę kawy do zlewu, gdy odzywa się tele­fon. Dzwoni Mer­ta­nen, szef sek­cji do spraw zabójstw, peł­niący dyżur naczel­nik Cen­tral­nego Biura Kry­mi­nal­nego.

– Na Suomen­lin­nie zna­le­ziono mar­twego męż­czy­znę – prze­cho­dzi od razu do sedna, a Jan momen­tal­nie się oży­wia. – To nie jest żaden tam pro­sty przy­pa­dek, ofiarę pozo­sta­wiono na widoku, być może to mord rytu­alny. Chcę, żebyś zaraz prze­jął docho­dze­nie. Na miej­scu są już ludzie z Wydziału Zwal­cza­nia Prze­stęp­czo­ści Kry­mi­nal­nej w Hel­sin­kach i tech­nicy, ale będę się doma­gał, żeby sprawa została prze­ka­zana nam. Przy­go­tuj się, by popro­wa­dzić śledz­two.

Słu­cha­jąc pod­sta­wo­wych infor­ma­cji, Jan spo­gląda przez okno w stronę par­kingu. Cał­kiem zwy­kły czwar­tek. Dla nie­któ­rych obie­cu­jący dzień przed zbli­ża­ją­cym się koń­cem tygo­dnia. Dla kogoś, kto pra­cuje na zmiany, to tylko dzień jak każdy. Do tej pory w gło­wie Jana prze­wi­jała się jedy­nie myśl o cze­ka­ją­cej go stra­cie, ale teraz poja­wia się PRZY­PA­DEK i ratuje go przed pełną smutku jało­wo­ścią. Przy­pa­dek, który już na tak wcze­snym eta­pie obu­dził spo­koj­nego i maje­sta­tycz­nego Mer­ta­nena. Jan zapi­suje potrzebne dane i wylewa w końcu wysty­głą, gorzką kawę do zlewu.

Pod­ziemny tunel ser­wi­sowy mię­dzy Suomen­linną a kon­ty­nen­tem jest otwarty dla poli­cyj­nych radio­wo­zów i kare­tek pogo­to­wia. Tech­nicy uwi­jają się na miej­scu, Kró­lew­ską Bramę i znaczną część ota­cza­ją­cego ją terenu oddziela poli­cyjna taśma. Jan pod­cho­dzi powoli do miej­sca zbrodni, sta­wia­jąc ostroż­nie kroki. Tech­nik foto­gra­fuje szcze­góły oto­cze­nia. Bły­ski trza­ska­ją­cej lampy apa­ratu toną w świe­tle poranka. Wysoko w powie­trzu szumi dron niczym wielki owad i doku­men­tuje czyn­no­ści. Jan karmi umysł ele­men­tami sprawy. Suomen­linna, Kró­lew­ska Brama, trup, mor­der­stwo, brak świad­ków, ofiara jak na razie nie­zi­den­ty­fi­ko­wana.

Unosi taśmę i zacie­ka­wiony wcho­dzi na ogro­dzony teren miej­sca zda­rze­nia. Wkrótce dociera do zwłok. Na jego widok poli­cjant w bia­łym kom­bi­ne­zo­nie prze­rywa pracę. Jan wita się z nim, a tech­nik kon­ty­nu­uje oglę­dziny. Śledz­twem zaj­muje się zespół do spraw zabójstw hel­siń­skiej poli­cji, ale poja­wie­nie się Jana suge­ruje, że być może sprawa zosta­nie prze­ka­zana ludziom z Cen­tral­nego Biura Kry­mi­nal­nego. Dwie pary spo­koj­nych oczu rzu­cają spoj­rze­nie na śled­czego, który na­dal stoi w miej­scu i gapi się przed sie­bie. Jak będzie trzeba, to udzielą mu nie­zbęd­nej pomocy.

Mor­der­stwo. Jan roz­gląda się, ale ni­gdzie nie widzi żad­nych cywi­lów. Wietrzna i pusta Suomen­linna wydaje się spać tego ranka do późna. Naj­więk­sza fala tury­stów jesz­cze nie poja­wiła się tego lata. Spoj­rze­nie śled­czego prze­suwa się powoli po ska­łach i leżą­cej po prze­ciw­nej stro­nie zazie­le­nio­nej wyspie. To musi być Val­li­sa­ari. Nagle ktoś kła­dzie mu rękę na ramie­niu.

– Howdy.

– Heidi Nurmi – odpo­wiada Jan, nawet się nie odwra­ca­jąc.

Heidi, znana mu dobrze inspek­tor, przy­była na miej­sce przed nim. Jan udaje, że o tym wie­dział, ale oczy­wi­ście Mer­ta­nen nie zadał sobie trudu, żeby podzie­lić się z nim szcze­gó­łami.

– Mamy zwłoki, jak na razie męż­czy­zna nie został ziden­ty­fi­ko­wany. Wiek około sześć­dzie­się­ciu lat. Nic innego nie wiemy – mówi Heidi. – Pomy­śla­łam sobie, że mogła­bym poroz­ma­wiać z osobą, która zna­la­zła zwłoki.

Jan kiwa głową.

– A kto to jest?

– Miesz­kanka wyspy wypro­wa­dza­jąca psa na spa­cer. Mam tu jej nazwi­sko, chwi­leczkę: Aino Nie­mi­nen. Czeka na prze­słu­cha­nie na górze obok piz­ze­rii i chce już iść do domu. Takie odkry­cie trzeba prze­tra­wić, zanim się o nim zapo­mni – mówi Heidi i patrzy na Jana uważ­nie, chcąc coś dodać, ale milk­nie.

Jan się nie odzywa, nie chce tra­cić czasu na zbędne słowa, ale jest zado­wo­lony, że to wła­śnie ona się tu poja­wiła. Znają się od cza­sów stu­denc­kich. Jan uważa ją za jedną z naj­in­te­li­gent­niej­szych śled­czych.

Heidi oddala się od Kró­lew­skiej Bramy, by poroz­ma­wiać ze świad­kiem, a on przy­gląda się linii brze­go­wej i oce­nia odle­gło­ści. Kole­dzy witają się z nim kiw­nię­ciem głowy i zosta­wiają go w spo­koju. Taśma poli­cyjna powiewa na wie­trze, od czasu do czasu ktoś ją pod­nosi i prze­cho­dzi zde­cy­do­wa­nym kro­kiem na drugą stronę. Wszy­scy zdają sobie sprawę z tego, że nawet naj­drob­niej­szy znak, odstęp­stwo od normy, ślad powi­nien być zare­je­stro­wany. Będą wyko­ny­wali swoje czyn­no­ści, dopóki naj­bliż­sza oko­lica nie zosta­nie prze­cze­sana.

– Czy zna­le­ziono coś, co pomo­głoby w ziden­ty­fi­ko­wa­niu ofiary? – pyta Jan naj­bli­żej sto­ją­cego tech­nika. – Jestem Leino z Cen­tral­nego Biura Kry­mi­nal­nego – dodaje, cho­ciaż wie, że go znają. Wie także, że zda­niem nie­któ­rych jego mło­dzień­czy wygląd nie pasuje do wize­runku docho­dze­niowca zaj­mu­ją­cego się mor­der­stwami. Ale rzadko coś jest tym, na co wygląda.

– Lampi – przed­sta­wia się tech­nik i podaje mu dłoń. – Pokrę­cona sprawa, pod każ­dym wzglę­dem – kon­ty­nu­uje i macha ręką w stronę zwłok. – Wszystko wydaje się jakby oczy­wi­ste, dopro­wa­dzone do końca. Ofiara nie miała tele­fonu, port­fela ani nic, co pozwo­li­łoby od razu stwier­dzić jej toż­sa­mość. Spraw­dzamy zgło­sze­nia o zagi­nię­ciu osób, zoba­czymy, czy coś wysko­czy.

Janowi jest przy­kro zarówno z powodu ofiary, jak i kobiety, która zna­la­zła mar­twego czło­wieka. Zawsze gdy wzy­wają jego zespół, oka­zuje się, że powo­dów do przy­krości jest wiele.

– Hej! – woła Heidi, wycią­ga­jąc zachę­ca­jąco rękę w stronę pła­czą­cej kobiety. – To pani go zna­la­zła? – pyta, mimo że zna odpo­wiedź.

Kobieta kiwa głową i pochyla się, by podra­pać krę­cą­cego się przy niej psa.

– Bar­dzo nie­przy­jemna histo­ria. Gdyby chciała pani o tym poroz­ma­wiać, to dam pani póź­niej kon­takt do naszego tera­peuty. Wiele osób się na to decy­duje – pro­po­nuje Heidi, a kobieta znów kiwa głową.

– O któ­rej poszła pani na spa­cer?

– Dotar­li­śmy tutaj tak około wpół do siód­mej – mówi kobieta i zwija smycz nie­spo­koj­nego psa.

Heidi nie potrafi roz­po­znać jego rasy, ni­gdy nie prze­pa­dała za zwie­rzę­tami domo­wymi.

– Zauwa­żyła pani coś szcze­gól­nego? Innych ludzi, łodzie, cokol­wiek? – pyta, patrząc wycze­ku­jąco na wła­ści­cielkę psa, jasno­włosą, o łagod­nym wyra­zie twa­rzy, ubraną w weł­niany, przy­po­mi­na­jący pele­rynę płaszcz i buty do jazdy kon­nej, spra­wia­jącą wra­że­nie gra­ficzki albo nauczy­cielki.

– Długo tu pani mieszka?

– Wkrótce będzie dwa­dzie­ścia lat – odpo­wiada kobieta z lek­kim uśmie­chem, a Heidi cie­szy się, że w końcu dostrze­gła w jej oczach oży­wie­nie.

– Miej­sce jest super – stwier­dza. Nie­wielu stać na miesz­ka­nie na Suomen­lin­nie. – Gdyby ktoś tu przy­pły­nął łodzią, to jak pani myśli, jako miej­scowa, skąd byłoby ją widać? – pyta, pozwa­la­jąc świad­kowi zasta­no­wić się w spo­koju.

– Popy­ta­ła­bym w tam­tych oko­li­cach – mówi kobieta i wska­zuje wyspę Kusta­an­miekka. – Nikt tam nie mieszka, ale nad kli­fem bie­gnie ścieżka.

– Dzię­kuję, to powinno wystar­czyć. Może pani iść do domu i wypo­cząć. – Kobieta ponow­nie kiwa nie­mrawo głową. – Pro­szę się zgło­sić, jeżeli coś sobie pani przy­po­mni.

Po roz­mo­wie ze świad­kiem poli­cjantka rusza z powro­tem na miej­sce zda­rze­nia, staje obok Jana i przy­pa­truje się zwło­kom.