Wielki śmiech po żydowsku. Wczorajszy i dzisiejszy świat w tysiącach dowcipów i dykteryjek żydowskich - Robert Stiller - ebook + książka

Wielki śmiech po żydowsku. Wczorajszy i dzisiejszy świat w tysiącach dowcipów i dykteryjek żydowskich ebook

Stiller Robert

5,0

Opis

Jeden z największych na świecie zbiorów dowcipów żydowskich zebrany i opatrzony komentarzem przez wybitnego judaistę, tłumacza oraz poliglotę – Roberta Reuvena Stillera.

Któż jest bardziej uosobieniem dowcipu niżeli Żydzi? Między innymi przez to, że potrafią, jak żaden inny naród na świecie, pokpiwać i czasem nawet bezlitośnie drwić także z samych siebie. Choćby ta okoliczność jest świadectwem wyjątkowego poczucia dystansu oraz inteligencji, która i poza tym wyróżnia dowcip żydowski.

Jego dzieje obejmują kilka tysięcy lat.

Dużo więcej niż historia zbierania i publikacji tych dowcipów. To zaczęło się dopiero pod koniec XIX wieku.

Ale szczyt swój osiągnęła ta potężna i wzbierająca fala dopiero po drugiej wojnie światowej, kiedy żydostwo europejskie, będące głównym twórcą i nosicielem tej odmiany dowcipu, przypisywanego całemu narodowi, nagle i w większości przestało istnieć. Zderzyły się więc humor i tragedia, dwa zjawiska od wieków istniejące obok siebie i najściślej zrośnięte w dziejach tego ludu, jak żadnego innego narodu świata. Omal nie metafizycznych wymiarów nabiera fakt, że tak ogromny fenomen kulturowy, jak dowcip żydowski, w pełni dojrzał do poważnych badań i publikacji dopiero w kilkanaście lat po zagładzie wytwarzającej go formacji.

Robert Stiller

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 643

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Śmiech po żydow­sku

Z kwe­stii tal­mu­dycz­nych

Goj pyta się Żyda: „Dla­czego Żyd zawsze odpo­wiada pyta­niem na pyta­nie?” Żyd odpo­wiada mu: „A dla­czego Żyd nie ma odpo­wiadać pyta­niem na pyta­nie?”

Rabin wywo­dzi, że cokol­wiek Bóg stwo­rzył, stwo­rzył dosko­nale. Na to gar­bus: „A mnie?”

Rabin: „Jak na gar­ba­tego, to bar­dzo dobrze.”

W raju Ewa do Boga: „Panie, ja tego dłu­żej nie wytrzy­mam. Czuję się taka samotna… i mam już dość tych jabłek.”

Bóg podra­pał się w głowę.

„No dobrze… stwo­rzę ci męż­czy­znę.”

„A co to takiego?”

„Takie coś tro­chę nie­wy­da­rzo­nego. Ale duże i silne, cho­ciaż będziesz miała z nim prze­waż­nie kło­poty. Oszu­kuje. Kła­mie. Cią­gle stara się być naj­waż­niej­szy. Lubi polo­wać i zabi­jać. A naj­bar­dziej takie głu­poty jak bójki albo kopa­nie piłki. Więk­szo­ści spraw nie rozu­mie, ale uważa się za naj­mą­drzej­szego. Usi­łuje popsuć i znisz­czyć wszystko, co mu wpad­nie pod rękę. Ale będzie ci dotrzy­my­wał towa­rzy­stwa i cią­gle z tobą wypra­wiał takie rze­czy, od któ­rych rodzą się dzieci.”

Ewa iro­nicz­nie:

„To brzmi nawet obie­cu­jąco. Ale domy­ślam się, Panie, że ukry­wasz w tym jakiś haczyk. O co cho­dzi?”

„No… jeden waru­nek.”

„Już wyję­zycz się, Panie. Co za waru­nek?”

„Musisz zaspo­koić jego głu­pią pychę i nie przy­zna­wać się, że ty byłaś stwo­rzona wcze­śniej.”

Adam też skar­żył się Bogu na prze­śla­du­jące go w raju poczu­cie samot­no­ści. Bóg nie uświa­da­mia­jąc mu tego, co już stało się wcze­śniej, przy­mru­żył oko i zgo­dził się dać mu towa­rzyszkę, która będzie wierna, kocha­jąca, posłuszna, rozumna i dba­jąca wyłącz­nie o mał­żonka, w dodatku zaś wiecz­nie młoda i atrak­cyjna.

„Ale żeby miała te zalety, musi to być praw­dziwa kość z two­jej kości. Na przy­kład wyjęta z palca wska­zu­ją­cego.”

Na to Adam:

„Nie, dzię­kuję. A co mógł­bym dostać za żebro?”

Kiedy Bóg ukoń­czył stwa­rza­nie żywych istot, przy­po­mniał sobie, że ma jesz­cze dwie rze­czy do przy­dzie­le­nia. Jedna z nich pozwoli sikać na sto­jąco. Jak Adam to usły­szał, natych­miast zaczął się tego doma­gać. Bóg zwró­cił się do Ewy: „A ty jak sądzisz?”

„A niech ma!”

Więc dostał i od razu pobiegł naj­pierw pod­le­wać tym kwiatki, a potem wypi­sy­wać swe imię na pia­sku.

Bóg przy­glą­dał się temu wyro­zu­miale, po czym, wzru­szyw­szy ramio­nami, zwró­cił się do Ewy: „Więc dla cie­bie pozo­staje to dru­gie.”

„A niech będzie! Jak to się nazywa?”

„To się nazywa mózg.”

Jako namiętny węd­karz Hersz Fisz­man zasta­na­wia się: „Ale temu Noemu się powio­dło! Wyobra­żasz sobie, Ger­szon, jak on przez tyle czasu nic nie miał do roboty oprócz łowie­nia ryb?”

„Hm… wąt­pię. Prze­cież miał tylko dwa robaki.”

Gęste chmury kryją górę Synaj. Od czasu do czasu bar­dziej czer­nieją i dobiega z nich grzmot albo pio­run. Lud u pod­nóża Synaju z nie­po­ko­jem czeka na powrót Moj­że­sza.

Tak upły­nęła cała doba. Już wie­czór. Nie­po­kój rośnie.

Wresz­cie uci­chło. Z chmury wyła­nia się scho­dzący Moj­żesz.

„I co? I co?”

„Ludu mój! Mam dobre i złe wia­do­mo­ści. Dobra: utar­go­wa­łem liczbę przy­ka­zań z pięt­na­stu do dzie­się­ciu. Zła: jedno z nich to cią­gle zakaz cudzo­łó­stwa.”

„Ty wszystko wiesz, rebe. Wytłu­macz mi, dla­czego kromka chleba zawsze upad­nie na stronę posma­ro­waną masłem?”

„Skąd ci to przy­szło do głowy?”

„Bo tak musi być. Takie jest prawo.”

Nie­prze­ko­nany rabin pró­buje. Kromka spada aż spod sufitu na stronę nie­po­sma­ro­waną. „Widzisz? Nie ma takiego prawa. To musi być po pro­stu przy­pa­dek.”

„Ależ nie. Wia­domo, że jest takie prawo! Tylko posma­ro­wa­łeś, rebe, z nie­wła­ści­wej strony.”

W zapa­ro­wa­nej mykwie jeden klep­nął dru­giego w pośla­dek i dopiero się spo­strzegł. „Prze­pra­szam! Nie wie­dzia­łem, że to wy, rebe! Myśla­łem, że to mój przy­ja­ciel.”

„Nie szko­dzi. W tym miej­scu nie jestem rebe.”

Które miej­sce on miał na myśli?

Bóg prze­ja­wia spra­wie­dli­wość na każ­dym kroku. Jak ci zdech­nie koń, to go nie musisz kar­mić. Jak cię wezmą do woj­ska, to rodziny nie masz na karku. Jak masz nogę krót­szą, to drugą masz za to dłuż­szą.

I tak ze wszyst­kim.

A jak tego ci jesz­cze za mało, to może się zda­rzyć, że twój wół uro­dzi cielę. Podob­nież i tak bywało.

Rabi Lewi Jic­chak z Ber­dy­czowa tak powie­dział w Jom Kipur: „Boże, jeśli masz zamiar dać nam dobry i szczę­śliwy rok, napisz to i pod­pisz. A jeżeli to ma być znowu rok samych nie­szczęść, to ja się pytam, kto ci dał prawo naru­szać obo­wią­zu­jący w to święto zakaz pisa­nia?”

Żyd z Kocka przy­szedł do rabina w War­sza­wie ze skargą na Boga o to, że miał 10 tysięcy zło­tych i żonę, a Bóg zabrał mu naj­pierw pie­nią­dze, potem żonę. A powi­nien był zro­bić na odwrót.

„Bo wtedy ja, mając 10 tysięcy zło­tych, mógł­bym się po raz drugi oże­nić i wziąć także 10 tysięcy zło­tych w posagu. Po czym Bóg mógłby mi zabrać te 10 tysięcy zło­tych. Wów­czas ja miał­bym żonę i 10 tysięcy zło­tych i on też miałby moją pierw­szą żonę i dru­gie 10 tysięcy zło­tych.”

Zbity z tropu rabin powiada:

„Wygląda na to, że może­cie mieć rację. Ale dla­czego nie poszli­ście na skargę do wła­snego rabina w Kocku?”

„Bo nasz rabin w Kocku boi się Boga i mógłby jemu przy­znać rację. A podobno wy, rebe, nie boicie się Boga.”

Poeta hebraj­ski Chaim Bia­lik zapew­nił kie­dyś swego przy­ja­ciela: „Nie przej­muj się, żaden z nas nie pój­dzie do pie­kła. Ty dla­tego, że nie zasłu­ży­łeś, a ja dla­tego, że nie wie­rzę w pie­kło.”

Problem tal­mu­dyczny: dla­czego fur­man może mieć brodę czarną, białą, żółtą, brą­zową, ale ni­gdy zie­loną? I drugi: dla­czego konia zaprzęga się ogo­nem do wozu, a ni­gdy głową? Te dwa pro­blemy roz­wią­zuje się łącz­nie. Bo gdyby go zaprzę­gnięto głową do wozu i gdyby fur­man miał zie­lone włosy, koń mógłby sobie pomy­śleć, że jego włosy to trawa i pró­bo­wałby je zjeść.

Reb Szachne jest woź­nicą i zara­zem głę­bo­kim znawcą Tal­mudu. Aku­rat wie­zie kilku Żydów do Roz­wa­dowa, kiedy odpada koło. Reb Szachne się tym nie przej­muje:

„Poje­dziemy dalej.”

„Na czym?” nie­po­koją się pasa­że­ro­wie.

„Na kal-wecho­mer. Skoro może jechać rower, mający dwa koła, to tym bar­dziej może jechać wóz, mający trzy koła.”

Jadą dalej. Łamie się dru­gie koło.

„A teraz na czym poje­dziemy?” pytają Żydzi.

„Oczy­wi­ście na ma-macinu z roweru. Jeżeli on może jechać na dwóch kołach, to wóz rów­nież.”

Tym razem jazda trwa bar­dzo krótko. Sły­chać trzask. Łamie się trze­cie koło.

„A teraz?”

„Teraz poje­dziemy znowu na kal-wecho­mer. Skoro sanie mogą jechać cał­kiem bez kół, to tym bar­dziej wóz na jed­nym kole.”

Koń tylko raz szarp­nął. Odła­mało się czwarte koło.

„A teraz?” pytają pasa­że­ro­wie.

„Oczy­wi­ście poje­dziemy dalej na ma-macinu. A czy sanie mają choć jedno koło?” powiada Reb Szachne.

W sfor­ma­li­zo­wa­nej tech­nice rozu­mo­wa­nia tal­mu­dycz­nego

wyróż­nia się m.in. wnio­sek zwany kal-wecho­mer

tj. z prze­słanki mniej­szej o więk­szym

oraz ma-macinu, tj. wnio­sek przez ana­lo­gię.

Na rekla­mo­wym pla­ka­cie wid­nieje dżen­tel­men w słom­ko­wym kape­lu­szu i ręka­wicz­kach. „Słu­chaj, Elie­zer, coś tutaj nie w porządku. Jeżeli jest zima, to dla­czego on cho­dzi w słom­ko­wym kape­lu­szu? A jeżeli jest lato, po co mu ręka­wiczki?”

Elie­zer: „Ty głupi. Jak on cho­dzi w słom­ko­wym kape­lu­szu, to zna­czy, że jest lato. A ręka­wiczki on zało­żył dla­tego, że idzie zbie­rać pokrzywę dla świń.”

Problem eko­no­miczny: „Ludzie dostają kre­dyt, jak są bogaci i wła­ści­wie nie potrze­bują kre­dytu. A jak potrze­bują kre­dytu, bo są biedni, to go nie dostają. Czy nie powinno być na odwrót?”

„Ty głupi. Wtedy bogaci zamie­ni­liby się w żebra­ków.”

„I co z tego? Dosta­liby kre­dyt.”

Problem roz­wo­jowy: „Czy czło­wiek rośnie od góry, czy od dołu?”

„Oczy­wi­ście od góry. Jak żoł­nie­rze stoją w sze­regu, to są nie­równi od góry, a od dołu są tacy sami.”

„Nie­prawda! Rośnie się od dołu. Jak czło­wiek rośnie, to spodnie robią się za krót­kie u dołu, a nie u góry.”

„Czy her­bata robi się słodka od cukru, czy od mie­sza­nia?”

„Oczy­wi­ście od cukru.”

„Na pewno? A piłeś kie­dyś her­batę bez pomie­sza­nia?”

„No rze­czy­wi­ście… ale po co byłby cukier, gdyby wystar­czyło pomie­szać?”

„Żeby wie­dzieć, jak długo.”

Młody Żyd staje przed rabi­nem oskar­żony o to, że gdzie tylko ujrzy kawa­łek sło­niny, nie może się powstrzy­mać i musi go ugryźć, a także całuje każdą młodą gojkę, jaka mu wej­dzie w drogę.

„Bo ja nie­stety jestem wariat!” powiada mło­dzie­niec.

Na to rabin:

„Jak­byś ty cało­wał wie­przo­winę, a gryzł dziew­czyny, wtedy był­byś wariat. A tak jesteś cał­kiem w porządku!”

Trzej męż­czyźni spo­tkali na pustyni Boga i nie poznali go, ale przed­sta­wił im się jako potężny duch, który w uzna­niu ich pra­wo­ści może każ­demu speł­nić jedno życze­nie.

Pierw­szy popro­sił:

„Uczyń mnie dzie­sięć razy spryt­niej­szym.”

„Pro­szę bar­dzo. Już. Zado­wo­lony?”

Drugi: „A ja chcę być sto razy spryt­niej­szy.”

„Dla­czego nie? Odtąd jesteś Żydem.”

Trzeci: „A ja pra­gnę być tysiąc razy spryt­niej­szy.”

„Pro­szę bar­dzo. Już wiesz, co się z tobą zro­biło? A widzisz! Odtąd jesteś kobietą.”

„Rabi, dla­czego czło­wiek się od wódki upija?”

„Tal­mud uczy, że po pra­wej stro­nie ciała znaj­dują się dobre popędy, a złe po lewej. Więc jak w brzu­chu jest wódka, ona się tam burzy i te złe i dobre popędy mie­szają się. I wtedy czło­wiek jest pijany.”

„To dla­czego nie robi się to samo, kiedy czło­wiek ma w brzu­chu na przy­kład wodę?”

„Ty głupi! A sły­sza­łeś, żeby czło­wiek upił się wodą?”

Dwaj wygło­dzeni stu­denci w jeszy­wie roz­trzą­sają, czy chle­bem można się upić. Pro­szony o roz­strzy­gnię­cie gabaj radzi, aby roz­strzy­gnęli to doświad­czal­nie, i daje im kilka gro­szy na boche­nek chleba. Po jego zje­dze­niu jeden pyta dru­giego:

„No i co? Upi­łeś się tym chle­bem?”

„Jak by ci to powie­dzieć? Pijany to ja może nie jestem… Ale jakoś tak dziw­nie powe­se­la­łem.”

Ucznio­wie zwró­cili uwagę, że rabi Israel Salan­ter obmywa ręce zale­d­wie odro­biną wody. Na ich pyta­nie odpo­wie­dział: „Widzie­li­ście, jak dyszą z wysiłku dziew­częta, dźwi­ga­jące z rzeki po dwa kubły tej wody na koń­cach nosi­deł? Poboż­ność wymaga umy­cia rąk przed posił­kiem, ale dla­czego ich kosz­tem?”

Co robi pobożny Żyd przed wypi­ciem her­baty?

„Otwiera usta.”

Wieczór z począt­kiem święta Jom Kipur, kiedy cho­dzi o wyba­cze­nie grze­chów. Stary Żyd spo­gląda w niebo i wzdy­cha:

„Panie, nad­staw ucha. To ja, kra­wiec Jan­kiel. Men­del z naszej wsi to uczciwy rzeź­nik i dobry czło­wiek, a tak biedny, że cza­sami nie ma nawet kawałka mięsa na sza­bat. Tak samo i szewc Moj­sze, a matka mu wła­śnie umiera w męczar­niach. A nauczy­ciel Awrom nawet nie ma porząd­nego ubra­nia i grozi mu śle­pota. Więc ja w ten święty wie­czór cie­bie zapy­tam, Panie: czy to spra­wie­dliwe? Bo ja uwa­żam, że cał­kiem niespra­wie­dliwe. Więc jeżeli w to wiel­kie święto Jom Kipur ty nam bez gada­nia prze­ba­czysz, to może i my tobie też prze­ba­czymy.”

Rabi zasta­na­wia się: „Czy ktoś ukradł mi oku­lary? Nie. Bo gdyby potrze­bo­wał czy­tać, to miałby wła­sne, a gdyby nie potrze­bo­wał, to by ich nie ukradł. A może ukradł je, żeby sprze­dać? Nie. Bo gdyby je chciał sprze­dać takiemu, co potrze­buje czy­tać, tam­ten miałby wła­sne, a gdyby takiemu, co nie potrze­buje, to by ich nie kupił. Stąd wnio­sek: zabrał je ktoś potrze­bu­jący oku­la­rów i mający je, lecz nie­mo­gący ich zna­leźć. A dla­czego nie może zna­leźć? Bo stu­dia go tak pochło­nęły, że pod­su­nął je sobie na czoło i w roz­tar­gnie­niu zapo­mniał, więc zabrał moje. A może to nawet ja sam i wobec tego mam je na czole? Rze­czy­wi­ście!”

Innym razem: „Gdzie moje oku­lary? Na stole ich nie ma, na kre­den­sie też, nie ma ich na książce, nie ma na łóżku… Ale skąd ja wiem, że ich tam nie ma? Bo widzę. A jak mogę widzieć? Prze­cież bez oku­la­rów bym nie widział! Więc muszę je mieć na nosie. Rze­czy­wi­ście!”

„Rebe, pan ma jeden trze­wik czarny, a drugi brą­zowy.”

„Rze­czy­wi­ście!”

Po chwili zasta­no­wie­nia:

„A naj­bar­dziej mnie dziwi, że w domu mam drugą parę trze­wi­ków i też jeden czarny, a drugi brą­zowy!”

Stary Żyd na­dal pod­pi­suje się + + + +. Oczy­wi­ście nie ma to nic wspól­nego z chrze­ści­jań­stwem.

„A co zna­czy ten czwarty krzy­żyk?”

„On zna­czy: Dr phil. h.c.”

U Litwa­ków pano­wał zwy­czaj, że uprane koszule prze­cho­wy­wało się zło­żone na lewą stronę. Jed­nak roz­tar­gniony rabin wciąż zapo­mina je odwró­cić przy ubie­ra­niu się, więc żona w końcu kła­dzie mu po kąpieli koszulę zło­żoną już na prawą stronę. Tym­cza­sem on aku­rat tego dnia, ubie­ra­jąc się, prze­wró­cił koszulę na odwrotną stronę.

„Ty gapo! Prze­cież ja tę koszulę już odwró­ci­łam!”

Na to rabin po głę­bo­kim namy­śle: „Cud! Ty odwró­ci­łaś koszulę, ja odwró­ci­łem, a koszula wciąż nie jest odwró­cona.”

Poucza­jąca opo­wieść: Ubogi drwal zna­lazł w lesie nie­mowlę. Jak je wykar­mić? Pomo­dlił się do Boga i oto stał się cud: drwa­lowi piersi uro­sły i już mógł nakar­mić nie­mow­laka.

„Rabi, mnie się to nie podoba. Żeby męż­czy­zna miał piersi? A nie byłoby pro­ściej, żeby Bóg poło­żył przy tym dziecku sakiewkę z pie­niędzmi, za które drwal mógłby wykar­mić to dziecko?”

„Ty głupi! A dla­czego Bóg miałby od razu wykła­dać gotówkę, skoro wystar­czy cud?”

Na Poku­ciu była strasz­liwa susza. Rabin z Otyni pole­cił szu­kać win­nych i rze­czy­wi­ście na kir­ku­cie przy­ła­pano dwoje cudzo­ło­żą­cych, kawa­lera z mężatką. Tłum wykrzy­kuje:

„Wyba­to­żyć ich! Przy­wią­zać nago do słupa!”

A nawet: „Uka­mie­no­wać!”

Na to rabin: „Zostaw­cie ich w spo­koju. Mogą się jesz­cze przy­dać. Kto wie, jakie klę­ski mogą nastą­pić w przy­szłym roku?”

Jeżeli się bar­dzo uważ­nie przyj­rzeć, to należy się w końcu liczyć z moż­li­wo­ścią, że wszystko się okaże trefne.

W reli­gij­nych naka­zach juda­izmu

koszerne zna­czy dozwo­lone,

a trefne to zabro­nione.

Przy­jezdny Żyd dzi­wił się, dla­czego boż­nica w pew­nej gmi­nie jest taka malutka. „Prze­cież nie wej­dzie do niej cała gmina!”

Miej­scowy sza­mes wyja­śnił: „Gdyby weszła do niej cała gmina, to by oczy­wi­ście nie weszła. Ale ponie­waż cała gmina tu ni­gdy nie wcho­dzi, więc zawsze wcho­dzi.”

Londyn w 1914 roku. Żydzi z Pol­ski zasta­na­wiają się, czy wybuch­nie wojna. Jeden z nich powiada: „Ja się nie boję. Są zawsze dwie moż­li­wo­ści. Albo wojna nie wybuch­nie, to dobrze. Albo wybuch­nie, to są dwie moż­li­wo­ści. Albo wojna ogra­ni­czy się do sąsia­dów Nie­miec, to dobrze. Albo się roz­sze­rzy, to są dwie moż­li­wo­ści. Albo Anglia nie zosta­nie w nią wcią­gnięta, to dobrze. Albo zosta­nie wcią­gnięta, to są dwie moż­li­wo­ści. Albo będą brać tylko ochot­ni­ków, to dobrze. Albo ogło­szą powszechną mobi­li­za­cję, to są dwie moż­li­wo­ści. Albo uda mi się wykrę­cić, to dobrze. Albo mi się nie uda, tfu! Ale wtedy są dwie moż­li­wo­ści. Albo mnie uznają za nie­zdol­nego do służby woj­sko­wej, to dobrze. Albo mnie wezmą, cho­lera na cie­bie! Ale wtedy są dwie moż­li­wo­ści. Albo zostanę w Anglii, to dobrze. Albo wyślą mnie na front, nie­do­brze! Ale wtedy są dwie moż­li­wo­ści. Albo skie­rują mnie do Czer­wo­nego Krzyża, to dobrze. Albo każą mi strze­lać, wtedy będą dwie moż­li­wo­ści. Albo ja tra­fię Niemca, to dobrze. Albo Nie­miec trafi mnie, Boże ucho­waj! Ale wtedy będą dwie moż­li­wo­ści. Albo zostanę tylko leciutko ranny, to dobrze. Albo zostanę ciężko ranny, oj wej! Ale wtedy są dwie moż­li­wo­ści. Albo mnie wyle­czą, to dobrze. Albo umrę, a czy umarły potrze­buje się bać?

Ale gdzie to jest napi­sane, że mam zgi­nąć?”

Zda­rzały się wzmianki zali­cza­jące ten dow­cip

do pod­staw żydow­skiego poj­mo­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści.

Z tym zaś wiąże się inny wariant

z dodat­kową puentą:

Czy umarły potrze­buje się bać?

Wtedy albo pój­dziesz do nieba, to dobrze. Albo na odwrót. Jak do nieba, to pyta­nie: co będziesz tam robić? W każ­dym razie nie twoje zmar­twie­nie. A jak na odwrót, no! to czeka cię tyle spo­tkań ze wszyst­kimi faj­nymi ludźmi, jakich zna­łeś albo nie zna­łeś, albo wręcz nie sły­sza­łeś o nich, że nie będziesz miał czasu się mar­twić.

„Rabi, jestem osioł. Jak temu zara­dzić?”

„Skoro już o tym wiesz, to zna­czy, że wcale nie jesteś osioł.”

„Więc dla­czego ludzie tak mówią?”

„Aa! Jeżeli o tym wiesz tylko dla­tego, że ludzie tak mówią, to zna­czy, że jesteś osioł i na to już nie ma rady.”

Dwaj stu­denci roz­ma­wiają sobie w jeszy­wie.

„Jeżeli goj żre solo­nego śle­dzia, to poja­wia się pięć pro­ble­mów. Pierw­szy: goj naj­pierw moczy śle­dzia, a potem wypija tę wodę. Drugi: obdziera go ze skóry i zjada tę skórę. Trzeci: kroi śle­dzia na małe dzwonka i pakuje do gęby po kilka naraz. Następ­nie czwarty: daje dru­giemu gojowi łyk­nąć wódki ze swo­jej flaszki, a sam łyka z flaszki tam­tego. I wresz­cie piąty: łapie go za kudły, a ten drugi goj też łapie za kudły pierw­szego. Otóż i pięć pro­ble­mów.”

„Błąd. Nie pięć, ale pięt­na­ście pro­ble­mów.”

„Dla­czego pięt­na­ście?”

„A widzia­łeś, żeby goj pożarł mniej niż trzy śle­dzie naraz?”

Wcze­snym ran­kiem kupiec wybrał się do sąsied­niego mia­sta po towar. Po dro­dze napa­dli go zbóje i obra­bo­wali z prze­zna­czo­nych na to pie­nię­dzy. Poszko­do­wany zwró­cił się do rabina:

„Rebe, ojco­wie uczą, że kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Uczy­ni­łem tak i zosta­łem obra­bo­wany. Czy nauka ta jest nie­praw­dziwa?”

Rabi odparł:

„Uświa­dom sobie, że zbóje wstali jesz­cze wcze­śniej.”

Z listu męża do żony:

„Ryfka, życie moje, bądź tak dobra przy­słać mi twoje pan­to­fle. Oczy­wi­ście mam na myśli moje, a nie twoje pan­to­fle. Ale jak­bym napi­sał: moje pan­to­fle, to byś pomy­ślała, że potrzebne mi są twoje pan­to­fle. A kiedy napi­szę: twoje pan­to­fle, to prze­czy­tasz: twoje pan­to­fle i dopiero wtedy zro­zu­miesz pra­wi­dłowo, że cho­dzi o moje pan­to­fle, czyli te, o któ­rych ty byś powie­działa: twoje pan­to­fle. I wtedy przy­ślesz mi moje pan­to­fle. Więc przy­ślij mi twoje pan­to­fle.”

Właści­cielka skle­piku prosi swo­jego uczo­nego męża, zaję­tego stu­dio­wa­niem Tal­mudu, żeby ją chwi­lowo zastą­pił w skle­pie. Wraca i widzi, że dwaj Kozacy ładują zawar­tość pó­łek do worka, a jej mąż tylko się przy­gląda i wcale nie reaguje. Żydówka naro­biła wrza­sku, ode­brała Koza­kom łup i prze­pę­dziw­szy ich, zwraca się do męża: „Ty cie­mięgo, dla­czego nie krzy­cza­łeś?”

„A co tu było krzy­czeć?” pyta zdzi­wiony mąż. „Jakby na przy­kład rabin przy­szedł rabo­wać, to byłby powód do rej­wa­chu. Ale że Kozacy rabują? To prze­cież nor­malne.”

Na dro­dze leży zwa­lony pień. Nad­jeż­dżają Żydzi i zaczy­nają dys­ku­to­wać, co na to pora­dzić. Z kolei pod­jeż­dża wozem krzepki chłop, chwyta zagra­dza­jący drogę pień i odsuwa go na bok. Szłojme z pogardą zwraca się do Jan­kiela:

„Siłą! Wielka mi sztuka.”

„Czy to prawda, że cha­zan Rosen­stock w Ode­ssie zara­bia na śpie­wa­niu dwa­dzie­ścia tysięcy rubli rocz­nie?”

„Prawda. Tylko że Rosen­stock mieszka nie w Ode­ssie, ale w Jeka­te­ry­no­sła­wiu. I nie śpiewa, tylko han­dluje drew­nem. I nie zara­bia, tylko traci dwa­dzie­ścia tysięcy rubli rocz­nie.”

„Reb Kop­pel umarł. Idziesz na jego pogrzeb?”

„Po co miał­bym iść? A czy on przyj­dzie na mój pogrzeb?”

Problem eko­no­miczny: „Poczta sprze­daje zna­czek o nomi­nale 60 gro­szy za 60 gro­szy. A gdzie jej zysk?” Chwila zasta­no­wie­nia. „Już wiem! List wyma­ga­jący znaczka za 60 gro­szy nie może prze­kra­czać okre­ślo­nej wagi. Ale czę­sto listy są lżej­sze. Na tym polega zysk!”

Przed wej­ściem do banku w Peters­burgu stoi war­tow­nik.

„Czy to nie lek­ko­myśl­ność, żeby takiej masy pie­nię­dzy pil­no­wał tylko jeden war­tow­nik?”

„Nie. Prze­cież do skarbca i tak nie da się wejść.”

„Więc po co war­tow­nik?”

„Bo jak tu stoi, to nie może gdzie indziej kraść.”

Żyd stoi przed sądem za sprze­daż fał­szo­wa­nego wina. Zeznaje rze­czo­znawca. Żyd się broni: „Panie sędzio, czy pan zna się na che­mii?”

„Nie. Jestem praw­ni­kiem.”

„A czy pan rze­czo­znawca zna się na pra­wie?”

„Nie. Jestem che­mi­kiem.”

„A ode mnie, bied­nego Żydka, wymaga się, abym się rów­no­cze­śnie znał i na pra­wie, i na che­mii?”

Czym się różni Pan Bóg od pol­skiego Żyda?

Tym, że Pan Bóg wie wszystko, a pol­ski Żyd wie wszystko, tylko że jesz­cze lepiej.

Wielu rabi­nów sądzi, że zło ludz­kie wynika tylko z głu­poty. Podług innych Bóg w spra­wie­dli­wo­ści swej dia­błu też przy­znał nie­ja­kie prawa, choć nie­wiel­kie, do gatunku, który tylko po to ist­nieje. Do tych nale­żący Waj­zuś Sad­ko­wer poczy­tał sobie Marksa i posta­no­wił zła­mać wszyst­kie nakazy Tory. W prze­ko­na­niu, że już to uczy­nił, poszedł do rabina, żeby się tym pochwa­lić. Rabin wysłu­chał go i rzekł:

„Zapo­mnia­łeś o jed­nym. To zakaz samo­bój­stwa. Radził­bym ci nad­ro­bić to zanie­dba­nie.”

Którejś nocy Adam wyjąt­kowo późno wró­cił do domu. Co wtedy zro­biła Ewa? Poli­czyła mu żebra.

Dlaczego Bóg stwo­rzył naj­pierw męż­czy­znę, a dopiero póź­niej kobietę? Bo chciał unik­nąć dora­dza­nia mu, jak byłoby lepiej wyko­nać tego męż­czy­znę, niż on to robi.

Adam do swej mał­żonki:

„Mie­li­śmy śliwki, poma­rań­cze, banany, gra­naty, ana­nasy, figi, arbuzy, grejp­fruty, nek­ta­rynki, brzo­skwi­nie, gruszki, wino­grona… to nie, ty koniecz­nie musia­łaś mieć jabłko.”

„Mojsze, co ma do roboty litera P w imie­niu Haman?”

„Prze­cież w imie­niu Haman nie ma litery P.”

„Jak to nie ma?”

„A co ma do roboty litera P w imie­niu Haman?”

„Wła­śnie się pytam.”

Ucznio­wie posta­no­wili spraw­dzić mądrość pew­nego tal­mu­dy­sty, pod­stęp­nie upi­ja­jąc go i pozo­sta­wia­jąc na cmen­ta­rzu. Obu­dziw­szy się, popa­trzył wokół i rzekł: „Jeżeli jestem żywy, to co ja tutaj robię? Jeżeli jestem umarły, to dla­czego mi się chce siu­siu?”

Do pod­sta­wo­wych funk­cji orto­dok­syj­nego rabina

należy udzie­la­nie odpo­wie­dzi na pyta­nia

w spra­wach rytu­ału.

Pewien rabin tra­fił do gminy wyróż­nia­ją­cej się obo­jęt­no­ścią na sprawy reli­gijne. Któ­re­goś dnia na zaba­wie, urzą­dzo­nej na cele dobro­czynne, do rabina pod­cho­dzi miej­scowy Żyd, kła­nia się i zadaje pyta­nie:

„Rebe, czy mogę popro­sić do tańca pań­ską mał­żonkę?”

Na to rabin z entu­zja­zmem:

„Naresz­cie! Po dwu­dzie­stu latach jakieś pyta­nie!”

Spędziw­szy dłu­gie lata w Soro­kach, rabin wypo­wiada umowę i posta­na­wia prze­nieść się gdzie indziej.

Miej­scowi Żydzi zbie­gają się do niego z pyta­niem:

„Dla­czego rebe chce wyje­chać?”

„Ponie­waż to jest pierw­sze pyta­nie, z jakim zwró­cono się do mnie od dwu­dzie­stu lat, jakie tu spę­dzi­łem.”

Rabin wypo­wie­dział umowę. Gdy wyjeż­dża, całe mia­steczko odpro­wa­dza go do szczytu naj­bliż­szego wzgó­rza. Tam rabin ogląda się po raz ostatni i wzdy­cha:

„Jakie to piękne mia­sto!”

„Rebe, dotych­czas cią­gle je prze­kli­na­li­ście. A teraz, jak wyjeż­dża­cie, nagle wam się tak spodo­bało?”

„Bo was tam chwi­lowo nie ma.”

Pobożny Żyd zna­lazł się na wyso­kiej skale nad­mor­skiej, jak to bywa na wybrze­żach fran­cu­skich, w cza­sie ogrom­nego przy­pływu. Odma­wia popo­łu­dniową modli­twę, a woda już mu obmywa kostki. Dają mu znaki z prze­pły­wa­ją­cego aku­rat statku. On je igno­ruje i modli się dalej, a woda mu się pod­nosi do kolan. Prze­pływa drugi sta­tek, nawo­łują go, wciąż na próżno. Trzeci sta­tek poja­wia się, kiedy przy­pływ mu się­gnął po szyję. Okrzyki. Wciąż to samo. Do ust. Bul bul bul! i uto­nął.

W nie­bie zwraca się do Boga. „Prze­cież byłem w trak­cie modłów ku two­jej chwale! A ty mi pozwo­li­łeś uto­nąć.”

„Może ci nie wysy­ła­łem na pomoc trzech stat­ków? A ty ośmie­lasz się teraz mieć do mnie pre­ten­sje.”

Rabin sie­dzi zapa­trzony w prze­strzeń i medy­tuje.

Ucznio­wie pytają szep­tem jedni dru­gich: „Co się stało?”

„Sza… Nic się nie stało… On roz­waża.”

Po kilku godzi­nach ktoś ośmiela się go czo­ło­bit­nie zapy­tać, nad czym tak medy­tuje. Rabin powraca z wolna do rze­czy­wi­sto­ści i uro­czy­ście oznaj­mia:

„Wła­śnie prze­my­śla­łem, że gdyby wziąć wszyst­kie drzewa, jakie są na świe­cie, i zro­bić z nich jedno olbrzy­mie drzewo; a potem zebrać wszyst­kie wody, jakie są na świe­cie, i zro­bić z nich jedną wielką sadzawkę; i wziąć wszyst­kie topory, jakie są na świe­cie, i uczy­nić z nich jeden ogromny topór; i tym wiel­kim topo­rem, uczy­nio­nym ze wszyst­kich topo­rów, zrą­bać to wiel­kie drzewo, uczy­nione ze wszyst­kich drzew, i żeby ono wpa­dło do tej wiel­kiej sadzawki, uczy­nionej ze wszyst­kich wód na świe­cie: oj, jaki to byłby plusk!”

Rabin wystę­puje do gminy o pod­wyż­sze­nie mu pen­sji.

Prze­wod­ni­czący odzywa się z wyrzu­tem:

„Jak może taki święty, mądry i udu­cho­wiony czło­wiek być takim łap­czy­wym na pie­nią­dze?”

„A pan uwa­żasz, że ziem­skie roz­ko­sze są tylko dla głup­ców i bez­boż­ni­ków?”

Żyd w mia­steczku na Kre­sach Wschod­nich pro­wa­dzi za rączkę chłop­czyka. Drugi pyta: „Co to za dziecko?”

„To cudowne dziecko.”

„Dla­czego cudowne?”

„Bo ma już trzy latka i jesz­cze nie nauczyło się ani jed­nego roz­działu z Tal­mudu.”

Dwaj kiwają się nad Tal­mu­dem. Jeden czyta pół­gło­sem: „Mędrzec grze­szy sie­dem razy dzien­nie.”

„Oj, chwa­li­pięta!”

Bóg prze­ka­zuje Moj­że­szowi prawa na górze Synaj.

„Zro­zu­mia­łeś? Więc zapa­mię­taj sobie, Moj­sze, że nie należy goto­wać koź­lę­cia w mleku jego matki.”

Moj­żesz:

„Aha! Nie wolno ich łącz­nie spo­ży­wać. Tak?”

Bóg: „Nie. Mówię tylko, żeby ich razem nie goto­wać.”

Moj­żesz:

„To zna­czy, że po spo­ży­ciu jakie­go­kol­wiek mięsa należy odcze­kać sześć godzin, aż zosta­nie cał­ko­wi­cie stra­wione, zanim czło­wiek się napije mleka. Żeby się nie spo­tkały w żołądku. Czy tak?”

Bóg: „Nie. Cho­dzi wyłącz­nie o to, żeby mięsa koź­lę­cia nie goto­wać w mleku jego matki. To zna­czy tej kozy. Już zro­zu­mia­łeś?”

Moj­żesz:

„Aha! Wybacz mi, Boże, tę głu­potę, jeżeli nie rozu­miem. To zna­czy, że trzeba mieć dwa kom­plety wszyst­kich naczyń i sztuć­ców, jak rów­nież osobny zlew i osobną lodówkę, jedne do każ­dego mięsa, a inne do mleka i wszel­kich potraw mlecz­nych albo zawie­ra­ją­cych mleko. A jakby je czło­wiek raz pomy­lił w uży­ciu, to trzeba je znisz­czyć, żeby ni­gdy wię­cej nie zostały do niczego użyte. Czy tak?”

Na to Bóg:

„Moj­sze, ja już nie mam do cie­bie siły. Ty sobie wymy­ślaj i rób, co tylko zechcesz.”

W biblij­nej Księ­dze Wyj­ścia 23, 19 napi­sano:

Nie będziesz goto­wał koź­lę­cia w mleku jego matki.

Rabi­nacki juda­izm wypro­wa­dził z tego całą górę absur­dal­nych

i cał­ko­wi­cie zmy­ślo­nych zaka­zów doty­czą­cych wszel­kiego mleka i mięsa.

Dlaczego Jitro, teść Moj­że­sza, ma w Biblii sie­dem róż­nych imion? Bo miał sie­dem córek i wyda­nie każ­dej z nich za mąż dopro­wa­dzało go do ban­kruc­twa. Musiał więc za każ­dym razem zakła­dać nowy inte­res pod zmie­nio­nym imie­niem.

Sprawa tych imion jest skom­pli­ko­wana

i dys­ku­syjna. Naj­bar­dziej znane z nich to Reuel,

a w pol­skich prze­kła­dach Jetro i Jesse.

Żona do męża: „Chaim, nasz rabi powiada, że lada chwila przyj­dzie Mesjasz. To będziemy zmu­szeni wszystko zosta­wić i ruszyć do Izra­ela, wła­śnie teraz, jak ty masz dobrą posadę.”

„Nie przej­muj się, Ryfka. Bóg nas oca­lił od Hamana i od Fara­ona, to uchroni nas i od Mesja­sza.”

Mojsze dobija się w nocy do okna swego sąsiada.

„Czego ty mnie budzisz?”

„Bo pomy­śla­łem sobie coś bar­dzo waż­nego. Powie­dziano, że jak nadej­dzie Mesjasz, to grzesz­nicy pójdą po moście z żelaza i on się pod nimi zała­mie, a spra­wie­dliwi po moście z papieru i on to wytrzyma. To ja wła­śnie dosze­dłem do wnio­sku i chcia­łem ci powie­dzieć, że jed­nak bez­piecz­niej będzie iść po żela­znym moście.”

Biedak przy­szedł do rabina i kazano mu cze­kać dwie godziny, ponie­waż był u niego bogacz. Wresz­cie został przy­jęty i odpra­wiony z dat­kiem po dwóch minu­tach.

Poczuł się tym dotknięty. „Rebe, dla­czego ty jemu poświę­ci­łeś dwie godziny, a mnie zała­twiasz przez dwie minuty?”

„Bo po dwóch minu­tach stwier­dzi­łem, że jesteś żebra­kiem, a dwóch godzin potrze­bo­wa­łem, aby stwier­dzić, że on też jest żebra­kiem.”

Nie daj­cie się nabrać na to, że humor jest śmieszny. Żar­tuje się tylko z tego, co jest poważne.

Rabin dowia­duje się, że w jego gmi­nie umarł młody czło­wiek, zdrowy i w pełni sił.

„A na co umarł?”

„Z głodu.”

„Żyd ni­gdy nie umiera z głodu! Dla­czego nie przy­szedł do mnie?”

„Bo się wsty­dził.”

„To umarł z dumy, a nie z głodu! Żyd nie umiera z głodu.”

Żydówka zapy­tuje rabina: czy wolno zarżnąć kurę mającą pisklęta?

„Wolno.”

„Ale wtedy kur­częta wyzdy­chają.”

Rabin dra­pie się w bodę. Wresz­cie oznaj­mia: „To poważna sprawa! Ale przyjdź jutro. Bóg pomoże mi zna­leźć odpo­wiedź.” Wer­tuje przez całą noc Tal­mud. Nie znaj­duje.

Naza­jutrz pyta­jąca wpada z okrzy­kiem: „Rebe! Dzi­siaj w nocy lis pożarł mi kurę i kur­częta.”

„No widzisz? Mówi­łem: Bóg da odpo­wiedź.”

„Jak to jest, rabi, że ty masz przy­po­wieść na wytłu­ma­cze­nie każ­dego pro­blemu, z jakim by się do cie­bie nie zwró­cić?”

„Ja ci to wytłu­ma­czę.

Jeden wielki obszar­nik na Podolu, objeż­dża­jąc swoje posia­dło­ści, zoba­czył na ścia­nie sto­doły kil­ka­na­ście kółek nary­so­wa­nych kredą i w środku każ­dego z nich wystrze­lony otwór. Więc kazał swoim ludziom zna­leźć tego nad­zwy­czaj­nego strzelca, bo taki mu się na pewno przyda i on by mu dobrze zapła­cił.

I przy­pro­wa­dzili mu żydow­skiego kraw­czyka, który cały trząsł się ze stra­chu. „Czy to ty wystrze­la­łeś?”

„Tak, panie. Ale nie mia­łem nic złego na myśli.”

„Jakim cudem z cie­bie taki wyborny strze­lec? Pój­dziesz do mnie na służbę? Ja ci dobrze zapłacę.”

„Kiedy ja w ogóle nie umiem strze­lać. Tylko tak strze­la­łem sobie i ryso­wa­łem kółko wokół dziurki.”

Rabi zakoń­czył: „I ja wła­śnie tak robię. Cho­wam w pamięci każdą cie­kaw­szą histo­ryjkę. A potem już trafi się jakiś pasu­jący do niej morał. Tylko tyle trzeba zro­zu­mieć.”

Diabeł skarży się Bogu. „Panie, po co ty mnie stwo­rzy­łeś? Nic nie mam do roboty. Nudzę się i tyle.”

„A kto ma zachę­cać ludz­kość do zła? Okaż tro­chę pomy­sło­wo­ści! Po to ist­nie­jesz, aby to stwo­rze­nie spraw­dzać i róż­ni­co­wać. Jed­nych na zba­wie­nie, a dru­gich na potę­pie­nie.”

„I mnie rów­nież po to?”

„Oczy­wi­ście! Prze­cież ich po to stwo­rzy­łem, aby roz­strzy­gali, czy wynik­nie z tego dobro, czy zło. Czy wolą prze­kleń­stwo ist­nie­nia, czy bło­go­sła­wień­stwo. Czy chcą być prze­klęci, czy bło­go­sła­wieni. Czy i któ­rzy z nich zechcą wspiąć się na szczyty, czy spaść na dno. Ażeby mogli sami wybrać, czy chcą ist­nieć, czy zgi­nąć. A cie­bie stwo­rzy­łem wła­śnie po to, aże­byś im poma­gał w doko­ny­wa­niu wyboru.

Zły duch wzru­szył ramio­nami.

„Oni mają tyle pomy­słów, tak pilni są w czy­nie­niu zła, że ja nie mam kiedy i nie mam czego spra­wić w tym kie­runku! Zanim ja pal­cem kiwnę, oni już sami wymy­ślą i popeł­nią każde zło, na jakie mnie nawet nie star­czy­łoby wyobraźni.”

Mosze ben Maj­mon, czyli wielki filo­zof Maimo­ni­des, w dziele swym spre­cy­zo­wał: „Cud nie może być dowo­dem na coś nie­moż­li­wego. Może on być tylko potwier­dze­niem tego, co moż­liwe.”

Z rytu­ałów i oby­cza­jów

Ubogi rzeź­nik popro­sił o roz­strzy­gnię­cie, czy ubity przez niego wół jest koszerny. Rabin stwier­dził bez waha­nia: „Koszerny.” Po wyj­ściu rzeź­nika obecny przy tym drugi rabin wyra­ził zastrze­że­nie, że kla­syk z XVI wieku Rabi Isser­les roz­strzy­gnąłby to ina­czej.

Pierw­szy odpo­wie­dział:

„Wiem o tym. Ale kiedy stanę przed sądem Bożym, wolę mieć prze­ciw sobie Rabiego Moj­że­sza Isser­lesa niż pokrzyw­dzo­nego rzeź­nika i obra­żo­nego wołu.”

Rabin chce wyrzu­cić z pracy szo­cheta, ponie­waż krążą o nim różne brzyd­kie pogło­ski.

Szo­chet obu­rza się:

„Rebe, jak wy może­cie słu­chać takiego gada­nia? O waszej córce ludzie także mówią złe rze­czy.”

„A czy ja zatrud­niam ją za rzeź­nika?”

Szo­chet to rzeź­nik zna­jący dokład­nie i sto­su­jący

skom­pli­ko­wane zasady rytu­al­nego uboju

bydła i innych zwie­rząt.

Czę­sto bywał też nauczy­cie­lem reli­gii.

Czym się różni orto­dok­syjny rabin od refor­mo­wa­nego? Tym, że orto­dok­syjny pali fajkę, a refor­mo­wany papie­rosy. Bo fajka wymaga główki, a papie­ros tylko fifki.

Pewien nie­miecki rabin mówił o swym kole­dze, libe­ral­nym rabi­nie z Pozna­nia, któ­rego wie­dza juda­istyczna pozo­sta­wiała wiele do życze­nia, po nie­miecku zaś rażąco żydła­czył pod wpły­wem jidysz: „Jedyne, co mu pozo­stało z żydo­stwa, to jego nie­miecki.”

Naszego rabina wyróż­nia tak piękna skrom­ność, że codzien­nie pości, tylko w każdy post idzie do restau­ra­cji zaże­rać się, żeby ktoś przy­pad­kiem nie pomy­ślał, że on się popi­suje swą poboż­no­ścią, poszcząc na pokaz!

Zabra­kło jed­nego męż­czy­zny do dzie­siątki two­rzą­cej min­jan wyma­gany do modłów. Rabi zoba­czył, że ulicą prze­cho­dzi znany nie­do­wia­rek, i kazał go zawo­łać. Na sprze­ciw sza­mesa odpo­wie­dział: „Czyż­byś nie wie­dział, że dla uzy­ska­nia dzie­siątki wystar­czy do jedynki dodać zero?”

Żyd z sąsied­niej gminy zwraca się do rabina refor­mo­wa­nego:

„Rebe, ja spie­ram się z Bogiem.”

„To dla­czego pan się nie zwróci do waszego rabina?”

„Ponie­waż on jest bogo­bojny i nie byłby w tej spra­wie obiek­tywny.”

Juda­izm refor­mo­wany powstał w począt­kach XIX wieku,

dążąc do moder­ni­za­cji prak­tyk reli­gij­nych

i przy­sto­so­wa­nia ich do wyma­gań współ­cze­snego świata

i nauko­wego świa­to­po­glądu.

„Czy wiesz, czym się różni rabin cudo­twórca od refor­mo­wa­nego?”

„Żeby tak dokład­nie, to nie wiem.”

„To jest tak. Do rabina cudo­twórcy przy­cho­dzi Żydówka i on jej obie­cuje, że ona zaj­dzie w ciążę i uro­dzi, a ona nie zacho­dzi. Nato­miast refor­mo­wany rabin przy­cho­dzi do Żydówki i obie­cuje, że ona nie zaj­dzie w ciążę, a ona zacho­dzi.”

U rabina zja­wia się zatro­skana Żydówka.

„Rebe, mojemu synowi czapka wpa­dła do mięsa przy­go­to­wa­nego na sza­bat. Czy ono jest koszerne?”

„To zależy, co mogło być na tej czapce.”

„On tą czapką rzuca, gdzie popad­nie. Mogła być zabło­cona.”

Rabin oświad­cza: „Błoto jest koszerne.”

„Mogły w niej być wszy, pchły albo inne robac­two.”

„Można je wyło­wić. Koszerne.”

„Bie­dac­two ma na gło­wie par­cha. Mogło się coś przy­cze­pić.”

„Parch jest koszerny.”

„Jadł chleb z masłem i mógł dotknąć pal­cami czapki.”

Rabin ze zgrozą łapie się za głowę. „Co takiego? Z masłem do mięsa? Trefne! Trefne!”

Według orto­dok­sów nie wolno mie­szać

pro­duk­tów mię­snych i mlecz­nych.

Rabi­nowa skarży się mężowi na synka, że wyrwał i pożarł udo z pie­czo­nej gęsi. Ojciec ma wąt­pli­wo­ści.

„A może go nie­słusz­nie posą­dzasz? Zaraz to spraw­dzę.”

Wrę­cza syn­kowi szklankę mleka. „Pij.”

Chło­piec wypija.

„No widzisz? Jest nie­winny. Gdyby zjadł coś z mięsa pie­czo­nej gęsi, to nie mógłby teraz pić mleka.”

„Rebe, co za nie­szczę­ście! Moja córka wyszła za takiego, że on jesz­cze przed świ­tem wstaje i bie­rze się do stu­dio­wa­nia Tory. Aż do śnia­da­nia. A po śnia­da­niu ty myślisz, że on bie­rze się do roboty? Aku­rat! On znowu stu­diuje Torę. A potem do obiadu i znów aż do kola­cji.”

Na to rabin:

„Obym miał takich wię­cej! Ja sam…”

Gość prze­rywa mu: „Rebe, ty z tego żyjesz! A ten sukin­syn robi to po pro­stu z prze­ko­na­nia.”

Meszu­lam był oboj­na­kiem i zmie­nił sobie ope­ra­cyj­nie płeć. Po kilku tygo­dniach lekarz spraw­dza, czy ope­ra­cja się w pełni powio­dła. „Czy już nie odczuwa pan żad­nych potrzeb męskich?”

„Ow­szem. Rano zawsze chce mi się zało­żyć tfi­lin.”

Tfi­lin to dwa małe pude­łeczka

z pola­kie­ro­wa­nej na czarno skóry,

które orto­dok­syjny Żyd przy poran­nej modli­twie

przy­wią­zuje sobie rze­my­kami na ręku i na czole.

Obo­wią­zek ten doty­czy wyłącz­nie męż­czyzn.

„Mojsze, co cię tak strasz­nie gnębi?”

„Bo z mojego syna zro­bił się api­koj­res. Już od pię­ciu dni ani razu nie zało­żył tfi­lin.”

Roz­mówca wydaje okrzyk prze­ra­że­nia:

„Boże miło­sierny! Prze­cież on zaraz umrze! Ile czasu czło­wiek może nic nie jeść?”

Dopiero po zało­że­niu tfi­lin i poran­nej modli­twie

pobożni Żydzi jedzą śnia­da­nie.

Api­koj­res to nie­do­wia­rek lub odstępca.

Po co gojowi głowa? Tfi­lin nie zakłada, pej­sów nie nosi, rozumu nie ma: to po co mu głowa?

Kiedy Żydzi szli przez Morze Czer­wone, był upał i doskwie­rało im pra­gnie­nie. Ale jak tu się napić, skoro ściana wody z obu stron była słona? Któ­raś z ryb usły­szała to i obie­cała, że wraz z innymi użyją skrzeli do prze­fil­tro­wa­nia tej wody na słodką, ale chcą być za to wyróż­nione i wspo­mi­nane przy każ­dej uczcie na pamiątkę wyj­ścia z Egiptu.

Moj­żesz to solen­nie przy­obie­cał.

Zaczęły wów­czas ze spię­trzo­nych ścian sło­nej wody tak psiu­kać słodką, aż się wszy­scy napili do syta.

Odtąd główna potrawa każ­dego sederu to gefiłte fisz.

Cho­dzi o słynne pul­pety z sie­ka­nej ryby z chrza­nem,

choć jej nazwa ozna­cza fasze­ro­waną, Bo daw­niej

był to nadzie­wany tym karp. Jeden z głów­nych

przy­sma­ków żydow­skich, zwłasz­cza pod­czas sederu,

czyli wyszu­ka­nej uczty na święto Pesach.

Dow­cip zaś polega na podo­bień­stwie wyra­zów

gefilte nadzie­wane i fil­ter.

Właści­wie to nie wolno jeść wie­przo­winy i na przy­kład koń­skiego mięsa, węgo­rza czy innych ryb nie­ma­ją­cych łusek, żad­nych śli­ma­ków ani sko­ru­pia­ków i mnó­stwa innych rze­czy. Ale nie brak żydow­skich gospo­dyń, które uwa­żają, że ten zakaz doty­czy tylko jadalni, a jadal­nia zaczyna się od brzegu poło­żo­nego w niej dywanu.

No i oczy­wi­ście ani cho­rych, ani kobiet w ciąży nie doty­czą żadne zakazy. Na odwrót! Cokol­wiek zapra­gną zjeść, dostar­cze­nie im tego jest naka­zem i pobożną zasługą.

Tylko nie wypada o tym mówić.

Posta­no­wi­li­śmy dać naszemu dziecku typowo żydow­skie imię. Nasz synek będzie się nazy­wał Gefiłte Fisz.

Geclowi tak doskwie­rała bieda, że posta­no­wił zostać ban­dytą. Wziął nóż i zaczaił się w lesie. Ale jako szli­mazł, jeśli wręcz nie szle­mil, dopiero pod wie­czór docze­kał się, że ktoś tam prze­cho­dził.

„Pie­nią­dze albo życie!”

„Sły­szę, że też jesteś Żydem? A ja mam żonę i czworo dzieci. Czyś ty zgłu­piał? Skąd ja wezmę pie­nią­dze?”

„No rze­czy­wi­ście. To daj papie­rosa.”

„Kiedy nie palę.”

„A tabaki też nie uży­wasz?”

„No… tro­szeczkę.”

„To daj niu­cha.”

„Pro­szę bar­dzo. Trzeba było tak od razu powie­dzieć.” Napad­nięty wydo­był taba­kierkę. Gecel wziął szczyptę i zażył. „Aaa… psik!”

„Cu gezunt!” Na zdro­wie!

Ofiara też zażyła tabaki. „Aaa… psik!” Echo poszło po lesie.

„Cu gezunt!”

Podali sobie dło­nie i powie­dzieli dobra­noc.

Dwa rodzaje pechowca: szle­mil z powodu głu­poty

lub innych fele­rów oso­bi­stych,

a szli­mazł po pro­stu z przy­padku.

Jak nazy­wamy takiego, co spo­żywa macę przez okrą­gły rok, a nie tylko na Pesach i jesz­cze od czasu do czasu?

Maco­chi­sta.

Yittke odkryła w zakątku swej lodówki pie­czoną kurę, zaku­pioną przed mie­sią­cem i scho­waną tam w pla­sti­ko­wej tor­bie, już śmier­dzącą. Chciała ją wyrzu­cić, ale jej mąż Laibush uznał, że słusz­niej będzie poda­ro­wać ją sąsia­dowi nazwi­skiem Stink­fass, który od mie­siąca już nie ma pracy i zapewne gło­duje wraz z rodziną.

„To będzie nie­zła micwa!”

Tak uczy­nili.

Ale Stink­fass się zatruł popsu­tym mię­sem i wzięto go do szpi­tala.

„Odwie­dzimy go! to będzie micwa”, rzekł Laibush.

Nie­stety sąsiad umarł.

„Wypada pójść na pogrzeb”, stwier­dził Laibush. Tak zro­bili. Rodzina zmar­łego patrzyła na nich z ukosa.

W kilka dni póź­niej odwie­dzili rodzinę zmar­łego, u któ­rej trwała sied­mio­dniowa sziwa. Znowu przy­jęto ich w posęp­nym mil­cze­niu, które uza­sad­niać mogła ciężka żałoba.

Po wyj­ściu stam­tąd Yit­tke spy­tała męża: „Czy nie uwa­żasz jed­nak, że tej zgni­łej kury nie nale­żało im dawać?”

Laibush obu­rzył się: „Co ty wyga­du­jesz? Zasta­nów się tylko: z jed­nej kury poczwórna micwa!”

W poję­ciu micwa łączy się przy­ka­za­nie i zasługa reli­gijna

jako nagroda wyni­ka­jąca z jego prze­strze­ga­nia.

Sziwa to ciężka żałoba po śmierci kogoś bli­skiego.

Ubogi Żyd przy­cho­dzi do rabina z zarżniętą kurą.

„Rebe, czy ta kura jest koszerna? Ona nie ma żółci.”

Potwier­dza się to przy bada­niu wnętrz­no­ści. Teraz cho­dzi o to, czy gorzki smak zastąpi brak żółci. Rabi dotyka pal­cem miej­sca, gdzie powinna być żółć, i obli­zuje palec. Nic nie czuje. Wydaje pole­ce­nie.

„Ty sam dotknij i obliż. Czu­jesz gorycz?”

Żyd odpo­wiada z wes­tchnie­niem: „Rebe, mój syn zacho­ro­wał i lekarz kazał go napoić roso­łem z kury. Sprze­da­łem poduszkę, żeby ją kupić, a teraz ona jest nie­ja­dalna. Czy to nie gorz­kie?”

Na to rabin: „Gorz­kie. W takim razie koszerna.”

Powa­żany oby­wa­tel zgła­sza się za darmo na kan­tora i zaczyna śpie­wać w syna­go­dze. Oka­zuje się, że nie ma słu­chu i głosu. Człon­ko­wie gminy pro­szą rabina, aby go pozba­wił tej funk­cji.

Rabin decy­duje:

„Niech śpiewa. Powie­dziano: bło­go­sła­wieni, któ­rzy nie mają czego dawać, a jed­nak dają.”

Kaza­nie było tak nudne, że wszy­scy słu­cha­jący go po tro­chu wymknęli się z syna­gogi. Pozo­stał tylko sza­mes, który pod­cho­dzi do magida i szepce mu z sza­cun­kiem na ucho: „Rebe, ja też wycho­dzę. Tu jest klucz od syna­gogi. Jak skoń­czy­cie, to pro­szę zamknąć za sobą drzwi, a klucz wrzu­cić do skrzynki na listy.”

Magid to wędrowny kazno­dzieja.

Po zna­ko­mi­tym kaza­niu pew­nego magida jeden ze słu­cha­czy wyszedł do przy­le­głego domu nauki i przy­niósł książkę. Otwo­rzył ją, pod­su­nął kazno­dziei pod nos i powiada:

„Stąd ukra­dli­ście swoje kaza­nie co do słowa.”

Na to magid: „Jak to ukra­dłem? Prze­cież ono tam jest.”

Po grzmią­cym kaza­niu, jakie wygło­sił magid prze­ciwko tym, co łamią sza­bat, nie zamy­ka­jąc skle­pów i han­dlu­jąc, nastę­puje zbie­ra­nie dat­ków. Szcze­gólną hoj­no­ścią wyka­zuje się miej­scowy kupiec, znany z wyjąt­kowo upo­rczy­wego naru­sza­nia tego zakazu.

Magid pyta go z dumą:

„Aż tak poru­szyło pana moje kaza­nie?”

Na to kupiec: „Nie tyle mnie, co innych kup­ców. Żaden nie ośmieli się otwo­rzyć sklepu. Oddał mi pan wielką przy­sługę! Odtąd już nie będę miał w sza­bat kon­ku­ren­cji.”

Pod­czas święta Sukot buduje się poza domem

pro­wi­zo­ryczny, poryty z góry prze­świ­tu­ją­cymi liśćmi

sza­łas i tam się spo­żywa posiłki.

Hojzensz­tok w cza­sie Sukot przy­ła­pany został na gorą­cym uczynku z cudzą żoną. Rabi udziela mu suro­wej repry­mendy: „Wstydź się! Jak już koniecz­nie chcia­łeś zgrze­szyć, to mogłeś na przy­kład jadać nie w sza­ła­sie. Ale żeby zaraz sypiać z mężatką?”

„Rabi, oba­wiam się, że ponio­słem wielką szkodę. Nasza dzie­wu­cha wpa­dła do kotła z mle­kiem. Czy jest jesz­cze koszerne?”

Rabi po dłu­gim namy­śle:

„Mleko jest trefne. Dzie­wu­cha koszerna.”

„Słysza­łem, że ma pan synka, panie Hasen­mut. Udany?”

„Jesz­cze jak, żeby mi się tak powo­dziło, panie Zwe­ikopf. Trzy­na­ście i pół kilo zaraz po uro­dze­niu.”

„Tsk, tsk, tsk! A to pogra­tu­lo­wać.”

Po dwóch tygo­dniach:

„Jak tam synek? Dobrze się chowa, panie Hasen­mut?”

„Niczego sobie. Waży sie­dem kilo.”

„Co zna­czy sie­dem kilo? Nie daj Boże cho­ro­wał? Po uro­dze­niu mówił pan, że trzy­na­ście i pół.”

„Prze­cież nie był jesz­cze obrze­zany.”

Umarł trzy­letni Nol­dek Epel­duft. W cza­sie pogrzebu zgod­nie ze zwy­cza­jem, zapła­kana rodzina prze­krzy­kuje się, prze­ka­zu­jąc mu zle­ce­nia w dro­dze na tam­ten świat: „Żeby tate prędko sprze­dał te rumuń­skie spodnie… Żeby mamusi prze­szła czkawka… Żeby dziadka tak nie łamało w kościach… I żeby cioci Surze nie odbi­jało się po kapu­ście… I żeby…”

Rabin zde­ner­wo­wał się:

„Sza! Jak się ma tyle spraw do zała­twie­nia, to się idzie samemu, a nie wysyła się małego dziecka!”

W róż­nych warian­tach wyli­czanka ta miewa

bar­dzo roz­ma­ite szcze­góły.

Rabin wykła­dał, że wiecz­ność to jedna chwilka. Na zakoń­cze­nie któ­ryś ze słu­cha­czy popro­sił:

„Rebe, pożycz mi na chwilkę tysiąc zło­tych.”

Na to rabin:

„Z miłą chę­cią. Za chwilkę.”

Morris Bern­stein tra­fił do nieba. Spo­tyka tam rabina, który nie­gdyś uczył go w che­de­rze. Wita go tym ser­decz­niej, że rabi­nowi towa­rzy­szy kobieta nie­zwy­kłej urody, wcze­piona w jego wątłe ramię.

„Widzę, że pań­ska poboż­ność, rabi, została po śmierci nale­ży­cie wyna­gro­dzona.”

Na to rabi ze smut­kiem:

„Nie­stety, nie jest to moja nagroda. Ta pani była straszną grzesz­nicą i dostała mnie tutaj za karę.”

Pewien wychrzta, kiedy go ura­czono spe­cja­łami kuchni żydow­skiej, mawiał ze smut­kiem:

„Sma­kuje jak za życia!”

Gastro­log do pacjenta:

„Panu wyraź­nie szko­dzi bara­nina na cięż­ko­straw­nym gęsim tłusz­czu. Dora­dzam cie­lę­cinkę na świe­żym masełku.”

Butersz­nyt wzru­sza ramio­nami: „Panie dok­to­rze, nie będę co parę tysięcy lat zmie­niać jadło­spisu.”

Cie­lę­cina jest oczy­wi­ście koszerna,

tak samo jak bara­nina i sma­lec z gęsi,

lecz nie wolno jej łączyć z masłem, tak jak wszel­kich

pro­duk­tów mię­snych z mlecz­nymi.

Tej zasady prze­strzega się tak rygo­ry­stycz­nie,

że wszyst­kie naczy­nia, sztućce itd.

są osobne do potraw mię­snych i do mlecz­nych.

Ajzyk Szmer­gel posta­no­wił zostać ban­dytą. Kazał żonie, aby mu naostrzyła duży nóż kuchenny, i zaczaił się z nim na leśnej dro­dze, którą prze­jeż­dżało wielu kup­ców. Wypa­trzył sobie takiego, który by się nada­wał, i wysko­czyw­szy z krza­ków już go chciał prze­bić albo zarżnąć, kiedy nagle spoj­rzał i zdrę­twiał. Mach­nął na niego ręką.

„Jedź pan dalej! A żeby cho­lera wzięła tę moją Ryfkę. Prze­cież ta idiotka mi dała nóż od mleka.”

Pora na modły sza­ba­towe nade­szła, kiedy Mosze i Dawid znaj­do­wali się we dwóch poza śro­do­wi­skiem żydow­skim, a do tych modłów potrzebny jest min­jan, czyli dzie­się­ciu męż­czyzn. Co tu robić?

Dawid zna­lazł radę:

„Ty i ja to dwóch, tak? A ja i ty rów­nież dwóch, czyli razem czte­rech. Do tego my dwaj, to sze­ściu. A kiedy poli­czyć tak samo z two­jej strony, to już będzie dwu­na­stu.”

Na to Mosze: „Czyli o dwóch za dużo. Jeden może odejść.”

W małej i ubo­giej gmi­nie przy­jął się zwy­czaj, że rabi­nowi płaci się dodat­kowo za poszcze­gólne usługi.

Fraj­kind zama­wia spe­cjalne prze­mó­wie­nie żałobne po swym ojcu.

Rabin podaje swój cen­nik:

„Mogę panu zaofe­ro­wać piękne prze­mó­wie­nie na pół godziny za osiem­dzie­siąt gul­de­nów. Albo tro­chę krót­sze, ale też piękne, za pięć­dzie­siąt. Mam rów­nież cał­kiem przy­zwo­ite po dwa­dzie­ścia gul­de­nów. A może być nawet takie za dzie­sięć, ale szcze­rze powie­dziaw­szy: tego bym oso­bi­ście panu nie radził.”

W rocz­nicę śmierci bli­skich krew­nych, zwłasz­cza rodzi­ców, wygła­sza się okre­ślone modli­twy.

Nie­któ­rzy uma­wiają się z sza­me­sem,

żeby im przy­po­mi­nał o tych rocz­ni­cach,

i za każ­dym razem płacą mu za to jakąś nie­wielką sumę.

Na pogrze­bie ojca Rachel popro­siła: „Rebe, czy mógłby pan gło­śniej śpie­wać? Mój ojciec był tro­chę nie­do­sły­szący.”

Na święto Sukot wygła­sza się modli­twę o deszcz. Led­wie zro­bił to waż­niak pro­wa­dzący modły, lunęło. „Widzi­cie, Żydzi? – powiada. – Bóg mnie od razu wysłu­chał.”

Ktoś z obec­nych odburk­nął:

„Też mi cud! Z powodu takich jak ty zesłał nawet potop.”

Bogaty pro­stak Szmul Fir­cy­gier pła­cił sza­me­sowi wyjąt­kowo duże gra­ty­fi­ka­cje za każde przy­po­mnie­nie mu o dniu śmierci rodzi­ców. Pew­nego razu sza­mes, w potrze­bie finan­so­wej, odwa­żył się przy­po­mnieć mu o śmierci już w kilka mie­sięcy po rze­czy­wi­stej dacie. Fir­cy­gier bez mru­gnię­cia zapła­cił. Ośmie­lony tym sza­mes powtó­rzył ten sam chwyt z datą śmierci jego matki.

Fir­cy­gier wpadł we wście­kłość.

„Ty łaj­daku! Co do ojców, zgoda! jeden mniej czy wię­cej, kto ich tam wie! Ale żebym miał kilka matek?”

W Niem­czech obo­wią­zuje poda­tek wyzna­niowy. Pewien Żyd nie chce go pła­cić i woli wypi­sać się z gminy. Współ­wy­znawcy prze­ko­nują go, że kiedy umrze, nikt nawet go nie pochowa.

Deli­kwent odpo­wiada:

„Już ja będę pole­gać na smro­dzie.”

Pewien bogacz prze­ka­zał rabi­nowi sto rubli na cele gminne. Od razu następ­nego dnia zja­wia się dele­ga­cja z towa­rzy­stwa pogrze­bo­wego, pro­sząc o sto rubli na remont ogro­dze­nia wokół cmen­ta­rza, bo miej­scami tak osła­bło, że lada chwila psy i świ­nie zaczną wła­zić tam i pusto­szyć. Rabin się w zasa­dzie nie sprze­ci­wia.

„Tylko jedno chciał­bym wie­dzieć. Skąd psy i świ­nie tak prędko zwie­działy się o tych stu rublach?”

Umiło­wany przez całą wspól­notę rabin leżał na łożu śmierci. Zgro­ma­dzeni wokół żałob­nicy wymie­niali pół­gło­sem uwagi o nie­zwy­kłych zale­tach kona­ją­cego. „Jakiż on był pobożny! Czy kie­dy­kol­wiek zła­mał któ­re­kol­wiek z 613 przy­ka­zań, choćby takich, któ­rych my nawet nie znamy?” Ktoś inny: „I jaki uczony! Każde zda­nie pisma potra­fił sko­men­to­wać na wszyst­kie cztery spo­soby!” Jesz­cze inny: „A jaki szczo­dry! Czy kto­kol­wiek w tym mie­ście nie otrzy­mał od niego wspar­cia, nawet jeżeli był od niego sto razy bogat­szy?”

I tak dalej.

Wtem usta kona­ją­cego drgnęły. Co bli­żej sie­dzący nachy­lili się, wstrzy­mu­jąc oddech, aby wysłu­chać ostat­niego tchnie­nia:

„A o mojej skrom­no­ści ani słowa?”

Żydów obo­wią­zuje for­mal­nie 613 przy­ka­zań,

lecz nie­które z nich są nie­zro­zu­miałe.

Poszcze­gólne zaś miej­sca w Biblii można

rozu­mieć na cztery spo­soby: pszat czyli dosłow­nie,

remez czyli ale­go­rycz­nie, drasz czyli podług Tal­mudu

i sod czyli mistycz­nie według tajem­nic kabały.

Wróciw­szy z Wied­nia, Fisch­bein opo­wiada o cudach sto­licy. Że jak umrze bogacz, to świeci słońce, kara­wan cią­gną trzy pary czar­nych koni, za kara­wanem dynda ogromna lampa. A jak też bogacz, ale tro­chę mniej­szy, to dwie pary koni i lampa już nie tak dynda, ale też jest pięk­nie.

„A kiedy umrze bie­dak?”

„Aj, co to za głu­pie pyta­nie! Jak umrze bie­dak, to deszcz leje jak z cebra, sam nie­bosz­czyk czła­pie bez trumny i tylko dwaj z towa­rzy­stwa pogrze­bo­wego pro­wa­dzą go pod pachę na cmen­tarz.”

Nastę­pu­jący ponury dow­cip ma różne warianty.

W nie­któ­rych oko­li­cach pano­wał zwy­czaj, że zmar­łego

nie było wolno pocho­wać, dopóki ktoś nie powie­dział o nim cze­goś dobrego.

Umarł Harry Cohn. Rabi wygło­sił mowę pogrze­bową i zachęca, żeby jesz­cze ktoś powie­dział o nie­bosz­czyku coś dobrego. Ogólne mil­cze­nie. Wresz­cie zgła­sza się jeden z obec­nych:

„Ja coś powiem.”

„Słu­chamy, panie Nacht!”

„Z jego brata był pra­wie taki sam łaj­dak.”

Żydow­ski prze­stępca zawisł na szu­bie­nicy. Nikt nie ma o nim do powie­dze­nia nic dobrego. Wisi ku zgor­sze­niu całego świata i śmier­dzi. Po tygo­dniu prze­cho­dzą dwaj Żydzi.

Jeden mówi do dru­giego:

„Ład­nie go powie­sili! Pięk­nie wisi!”

Biedny Żyd w syna­go­dze modli się prze­raź­li­wym gło­sem: „Panie, ześlij mi tylko dzie­sięć marek na chleb dla moich głod­nych dzieci! Tylko dzie­sięć marek!”

Na to sie­dzący przy nim bogacz:

„Masz tu dzie­sięć marek i nie zagłu­szaj mnie.”

Akurat na trzy dni przed okre­sem wiel­kich świąt kan­tor zde­cy­do­wał się porzu­cić syna­gogę i wyje­chać z mia­steczka. Zde­spe­ro­wani miesz­kańcy wysy­łają do niego trzy­oso­bową dele­ga­cję, która ma go upro­sić, żeby pozo­stał jesz­cze przy­naj­mniej na te święta.

Kan­tor im odpo­wiada:

„Gdyby w mie­ście było tylko dzie­się­ciu takich jak wy, to może nawet bym został.”

Jeden z dele­ga­tów mówi zachę­ca­jąco:

„Chyba znaj­dzie się dzie­się­ciu takich jak my?”

„Dzie­się­ciu? Co naj­mniej pię­ciu­set! – odpo­wiada kan­tor. – I ja tego już nie mogę wytrzy­mać.”

Alu­zja do Sodomy i Gomory.

Tzw. wiel­kie święta to Rosz Haszana, czyli Nowy Rok,

Jom Kipur, czyli Dzień Pojed­na­nia

i dzie­lący je okres pokuty.

W naj­więk­sze święto Jom Kipur, kiedy Żydów obo­wią­zuje wza­jemne prze­ba­cze­nie, wzru­szony i pojed­naw­czo nastro­jony przez modły Kal­man pod­cho­dzi z wycią­gniętą dło­nią do swego wroga: „Hirsz, w tym świę­tym dniu życzę ci wszyst­kiego, czego i ty mnie życzysz!”

Hirsz: „Znowu zaczy­nasz?”

W eks­klu­zyw­nej syna­go­dze w Bosto­nie wszyst­kie miej­sca były na Jom Kipur zajęte. Nie­tu­tej­szego Żyda obstawa zatrzy­mała przy wej­ściu, tłu­ma­cząc mu, że przy wiel­kich świę­tach nie ma tutaj wstępu dla obcych, tylko dla człon­ków miej­sco­wej gminy.

Przy­bysz wyja­śnił:

„Ja tylko mam inte­res do Arona Zan­dau­era. Pro­szono mnie, żebym prze­ka­zał mu ważną wia­do­mość.”

Ochro­niarz po krót­kim waha­niu:

„No dobrze! Tylko szybko. Ale uprze­dzam: będę patrzeć! I żebym pana nie przy­ła­pał na modle­niu się!”

Inny z wielu warian­tów. Więk­szość ich wywo­dzi się z prak­tyki

roz­po­wszech­nio­nej w róż­nych kra­jach, że przed wej­ściem do syna­gogi nie­zna­jomi przy­by­sze są kon­tro­lo­wani.

Wpraw­dzie każdy Żyd, a zwłasz­cza przy­jezdny,

zwy­cza­jowo ma prawo wstępu do któ­rej­kol­wiek syna­gogi na świe­cie,

i to nie­za­leż­nie od deno­mi­na­cji wła­snej lub danej syna­gogi,

ale zwłasz­cza powta­rza­jące się pro­wo­ka­cje oraz napa­ści

muzuł­mań­skie lub eks­cesy anty­se­mic­kie roz­po­wszech­niły zwy­czaj kon­tro­lo­wa­nia wcho­dzą­cych.

Ubogi z wyglądu Żyd wcho­dzi do boga­tej syna­gogi w Paryżu. Na schod­kach zatrzy­muje go pil­nu­jący wej­ścia.

„Czego pan tutaj szuka?”

„Ja mam inte­res do Gold­berga.”

„Inte­res? Już to widzę. Co za inte­res pan możesz mieć do Gold­berga? Pan tu chcia­łeś by się darmo pomo­dlić.”

Wiel­kie święta we Frank­fur­cie nad Menem. U wej­ścia do syna­gogi poja­wia się jasno­włosy olbrzym o błę­kit­nych oczach i nie­ska­zi­tel­nie aryj­skim obli­czu.

Gabaj zastę­puje mu drogę: „Pro­szę wyjść!”

Przy­bysz:

„Co zna­czy, co?”

Gabaj: „Pan wej­dzie.”

Pewien rabin mało, że nie poja­wił się w syna­go­dze na Jom Kipur, ale donie­siono, że sie­dzi w pobli­skiej restau­ra­cji, jedząc ostrygi. Więc udało się tam czte­rech dele­ga­tów i rabin, pod­no­sząc wła­śnie ostrygę do ust, ujrzał nad sobą cztery twa­rze pełne obu­rze­nia.

„Rebe! Jak tak można?”

Wyja­śnił: „A czemu nie? Czy w Jom Kipur nie ma r?”

Wszel­kie mię­czaki, w tym ostrygi,

są dla orto­dok­syj­nych Żydów nie­ja­dalne.

W Ame­ryce zaś uważa się, że ostryg nie należy spo­ży­wać

od maja do sierp­nia, czyli w mie­sią­cach,

któ­rych nazwa nie zawiera litery r:

May, June, July, August.

„Czy w Jom Kipur wolno kochać się z żoną?”

Rabin po dłuż­szym namy­śle odpo­wiada: „Wolno. Ale tylko z wła­sną. To nie może być dla przy­jem­no­ści.”

Ponie­waż w wiel­kie święto Jom Kipur

obo­wią­zuje naj­su­row­szy post i wyrze­cze­nie się

pod­sta­wo­wych wygód i satys­fak­cji.

W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak sto­sunki płciowe

w Jom Kipur są też zabro­nione.

Kiedy zapa­dał zmrok i zbli­żał się już koniec święta Jom Kipur, jeden z wier­nych pod­biegł do rabina pro­wa­dzą­cego nabo­żeń­stwo. „Rebe! daj mi się napić wody! Umie­ram z pra­gnie­nia!”

„Synu, jesz­cze tylko parę godzin postu.”

„Ja tego nie dożyję!”

Ubła­gany rabin pole­cił sza­me­sowi dać mu łyżeczkę wody.

Ale to pogor­szyło jesz­cze sytu­ację. Czło­wiek upadł i wyglą­dało na to, że już z nim bar­dzo źle. A ponie­waż zagro­że­nie dla życia znosi zakaz postu, rabin dał mu połknąć całą szklankę wody.

Zwra­ca­jąc szkło trzę­sącą się dło­nią i powsta­jąc na nogi, oca­lony podzię­ko­wał mu gorąco i przy­obie­cał:

„Przy­się­gam, rebe, że już ni­gdy nie będę taki głupi, aby ran­kiem przed Jom Kipur najeść się solo­nych śle­dzi.”

Pobożna Żydówka zna­la­zła się w sza­bat na pero­nie i widzi, że z okna sto­ją­cego pociągu wychyla się Żyd z papie­ro­sem w ustach. Pod­nosi okropny krzyk: „A niech mnie szlag trafi! A niech ja sko­nam! Ten Żyd nie tylko podró­żuje w sza­bat, ale jesz­cze kopci papie­rosa!”

Na to podróżny ze współ­czu­ciem:

„W takim razie jesz­cze dzie­więć razy trafi cię szlag, cio­tuchna, i jesz­cze dzie­więć razy sko­nasz. Bo w sąsied­nim prze­dziale sie­dzi jesz­cze dzie­wię­ciu Żydów i wszy­scy są palący.”

W święto Rosz Haszana, czyli Nowego Roku,

doko­nuje się obrzędu Tasz­lich, który polega na tym,

że przy odpo­wied­niej modli­twie wytrząsa się z ubra­nia

do bie­żą­cej wody grze­chy z ubie­głego roku.

Z oka­zji wytrzą­sa­nia grze­chów młody Gim­pel idzie nad rzekę z jasno­włosą dzie­wu­chą z pobli­skiej wsi. On sobie wytrząsa powyw­ra­cane kie­sze­nie i man­kiety u spodni. Ona gme­rze nie­pew­nie lecz zawzię­cie w róż­nych czę­ściach swej gar­de­roby.

„Co tu robi ta gojka?” pyta kilku z obec­nych.

Gim­pel zawsty­dzony: „Bo w nie­któ­rych grze­chach mamy oboje taki sam udział.”

Moryc koń­czy 13 lat i czeka go bar micwa, po któ­rej będzie już doro­słym Żydem. Jego matka sądzi, że to naj­wyż­szy czas, aby ojciec go uświa­do­mił. Wydaje mężowi sta­now­cze pole­ce­nie, żeby zabrał synka na spa­cer i wytłu­ma­czył mu to wszystko, począw­szy od wyja­śnie­nia, jak to robią psz­czółki, motylki itd.

W parku ojciec odzywa się:

„Moryc, ty pamię­tasz, jak w zeszłym roku zabra­łem cię do bur­delu? Co myśmy tam robili?”

„Co zna­czy nie pamię­tam?”

„Więc jakby mamu­sia cię zapy­tała, to żebyś wie­dział, że psz­czółki i motylki robią tak samo.”

Na święto Rosz Haszana jest zwy­czaj spo­ży­wa­nia owo­ców,

któ­rych w tym roku się jesz­cze nie jadło.

Daje się je rów­nież pomię­dzy przy­ja­ciółmi w pre­zen­cie,

który okre­śla się potocz­nie jako sze­he­che­janu od tek­stu

wygła­sza­nego przy tym bło­go­sła­wień­stwa

z oka­zji cze­goś nowego.

Rabin uwa­żany za zbyt libe­ral­nego pro­wa­dzi w syna­go­dze obchody Nowego Roku. Jakiś Żyd szepce do sąsiada: „Wiesz, co wczo­raj posła­łem naszemu rabi­nowi jako sze­he­che­janu?”

„No, co?”

„Pie­czo­nego pro­siaka.”

„Dla niego to już dawno nie jest sze­he­che­janu.”

Jedze­nie wie­przo­winy jest surowo zabro­nione.

Oczy­wi­ście szynka jest na ogół wie­przowa.

„Kelner, pro­szę mi dać tej ryby.”

„To jest szynka.”

„Czy ja pyta­łem, jak ta ryba się nazywa?”

Pod­czas święta Sim­chat Tora, które upa­mięt­nia

otrzy­ma­nie przez lud Izra­ela Pisma Świę­tego,

odby­wają się w syna­go­dze rado­sne koro­wody i tańce ze zwo­jami Tory

i wypada sobie z lekka pod­chmie­lić.

Za cza­sów car­skich obcho­dzono w Bara­no­wi­czach święto Sim­chat Tora. Zdzi­wie­nie wzbu­dził fakt, że szcze­gól­nie cie­szył się naj­więk­szy z miej­sco­wych nie­do­wiar­ków.

„Z czego ty się tak bar­dzo cie­szysz?”

„Z tego, że Bóg dał Torę naszym Żydom, a nie dał jej na ten przy­kład, ucho­waj Boże, car­skiej poli­cji. Już ona by nas zmu­siła do prze­strze­ga­nia wszyst­kich przy­ka­zań.”

Gromo­sław Bogu­sław­ski prze­cho­dzi na juda­izm. Rabin wyja­śnia mu, że będzie musiał pod­dać się obrze­za­niu.

Neo­fita godzi się na to.

„Ale można po kawa­łeczku? Żeby mniej bolało.”

Izydor spo­tyka o pią­tej po połu­dniu Artura, który idzie, wyma­chu­jąc aksa­mit­nym worecz­kiem. „Co ty, o tej porze nosisz ze sobą tfi­lin? A dokąd się wybie­rasz?”

„Do bur­delu.”

„I do tego ci potrzebne tfi­lin?”

„A jeżeli zasza­leję tam aż do rana?”

W sza­bat poboż­nym Żydom zabra­nia się

nie tylko doty­ka­nia pie­nię­dzy i mówie­nia o nich,

ale nawet nosze­nia ich przy sobie.

Podró­żu­jący Żyd przy­jeż­dża do pol­skiego mia­steczka w pią­tek, przed wie­czo­rem sza­ba­to­wym, i prosi miej­sco­wego rabina, aby mu przez dzień sza­batu prze­cho­wał pie­nią­dze. Rabin zastrzega się, że może je przy­jąć tylko w obec­no­ści dwóch świad­ków.

Dwaj sza­no­wani oby­wa­tele zga­dzają się.

W nie­dzielę rano przy­bysz wyjeż­dża i chce ode­brać swoje pie­nią­dze. Tym­cza­sem rabin oświad­cza, że ich nie wziął! Zbul­wer­so­wany tym gość odwo­łuje się do świad­ków. Ci stwier­dzają, że nic takiego nie zaszło, a upo­mi­na­ją­cego się w życiu nie widzieli na oczy.

Przy­bysz jest zała­many.

Po wyj­ściu świad­ków rabin wyj­muje z szafy jego pie­nią­dze, wrę­cza mu i powiada:

„Teraz widzisz pan, z kim ja muszę pra­co­wać.”

Rabin w święto Jom Kipur into­nuje zaśpiew: „Jestem biedny, nie­godny grzesz­nik, prze­bacz mi, Panie!” Za nim śpiewa to samo kan­tor. Potem wszy­scy zebrani w syna­go­dze i wresz­cie sza­mes. Na co pewien bogacz zwraca się po cichu do rabina:

„Ty go tylko posłu­chaj, rebe! Kto też nie pozwala sobie dzi­siaj na poda­nie się za nie­god­nego!”

Sza­mes to eta­towy sługa syna­gogi.

Żyd wycho­dzi z syna­gogi, ażeby spraw­dzić, czy poka­zał się już nowy księ­życ, na który wygła­sza się bło­go­sła­wień­stwo. Niebo jest zachmu­rzone i nic nie widać.

„Gdzie się podział ten księ­życ?”

Prze­cho­dzący: „Nie wiem. Ja jestem nie­tu­tej­szy.”

„Rebe, czy w sza­bat wolno zabić pchłę?”

„Wolno.”

„A wesz wolno zabić?”

„Nie wolno.”

„Gdzie tu logika?”

„Dla­czego ty nie rozu­miesz? W sza­bat wolno wyko­ny­wać tylko taką pracę, któ­rej nie da się odło­żyć na póź­niej. Pchła uciek­nie, więc nie możesz cze­kać. A wesz ci nie uciek­nie.”

Dwaj Żydzi poznali się na tar­gach i jeden uparł się, aby drugi mu porę­czył uści­skiem dłoni, że odwie­dzi go w razie, gdyby prze­jeż­dżał przez jego mia­steczko. W poło­wie zimy tak się istot­nie składa. W poczu­ciu obo­wiązku, ciężko wzdy­cha­jąc, prze­jezdny wysiada z pociągu, z tru­dem się dowia­duje o adres pozna­nego na tar­gach, który mieszka gdzieś na odlu­dziu. Tym­cza­sem zapa­dła noc, wszystko pokrył sypiący śnieg. Przy­bysz dotarł wresz­cie na miej­sce, stuka w okien­nicę i woła: „To ja, pań­ski zna­jomy z let­nich tar­gów. Dałem panu porękę na to, że przy pierw­szej oka­zji odwie­dzę pana, kiedy będę tędy prze­jeż­dżał.”

Okien­nica się uchyla, ze szpary wysuwa się dłoń i sły­chać: „Oto moja dłoń. Zwra­cam porękę i zwal­niam pana z obo­wiązku.”

W sza­bat Żydom nie wolno niczego nosić poza wła­snym domo­stwem. Aby upro­ścić życie, wpro­wa­dzono prak­tykę

ota­cza­nia całej miej­sco­wo­ści pro­wi­zo­rycz­nym ogro­dze­niem,

np. poje­dyn­czym dru­tem, co pozwala ją trak­to­wać jako jedno obej­ście.

Wła­dzom płaci się za to sym­bo­liczne gro­sze,

niby kupu­jąc od nich całą miej­sco­wość.

Do urzędu hipo­tecz­nego w Offen­bach na pery­fe­riach Frank­furtu wybrał się przed sza­ba­tem wysłan­nik żydow­skiej gminy, chcąc kupić całe Offen­bach za dwa­dzie­ścia marek. Gdy nie zorien­to­wany urzęd­nik wresz­cie poła­pał się, o co cho­dzi, zapro­po­no­wał: „Daj pan jesz­cze pięć­dzie­siąt marek i dorzucę panu cały Frank­furt.”

Student w jeszy­wie: „Skąd wynika obo­wią­zek cho­dze­nia z nakrytą głową, skoro w Torze nic o tym nie wspo­mniano?”

Drugi stu­dent: „Jak to nie wspo­mniano? Prze­cież napi­sano: Jakub wyru­szył z Ber­szewy do Haranu. Wyobra­żasz sobie, że taki pobożny Żyd szedłby taki kawał drogi z odkrytą głową?”

Dziew­czyna ura­to­wała się z toną­cego okrętu, dopły­wa­jąc do wysepki, na któ­rej od lat mieszka Żyd, który tra­fił tam w podobny spo­sób. Na jej uża­la­nie się odpo­wiada: „Nie ma się panienka na co uskar­żać. Tu jest pięk­nie, spo­koj­nie, łagodny kli­mat, wspa­niały widok na morze, dosko­nałe owoce i do tego moje towa­rzy­stwo.”

Na to ona figlar­nie: „Ja też mogę panu zapro­po­no­wać coś, czego brak już od wielu lat musiał panu doskwie­rać.”

Żyd z nagłym oży­wie­niem: „Nie! Ma pani macę?”

„Rebe, mam kło­pot. Zgi­nął mi zega­rek.”

„Masz jakieś podej­rze­nia?”

„We wto­rek gra­li­śmy w karty. Może któ­ryś z nich?”

Rabin wpadł na pomysł. „W sza­bat będę gło­śno i powoli odczy­ty­wał dzie­sięć przy­ka­zań. A ty uwa­żaj, czy któ­ryś nie zaru­mieni się przy sło­wach: Nie krad­nij.”

Po nabo­żeń­stwie tam­ten przy­szedł do rabina. „Wiel­kie dzięki! Zna­la­złem. Przy sło­wach: Nie cudzo­łóż przy­po­mnia­łem sobie, że zdją­łem go kła­dąc się do łóżka z Dwojrą Sztaj­bach.”

Żydówka prze­cho­dzi po chwiej­nym moście i ślu­buje pięć gul­de­nów na bied­nych za szczę­śliwe przej­ście. Docho­dząc już do końca pomy­ślała sobie, że to dużo pie­nię­dzy, wystar­czy pół gul­dena… albo nic. W tej chwili most zaczyna się chwiać.

„Co jest! – krzyk­nęła. – Ja żar­tuję, a on już trzę­sie!”

Dwaj Żydzi w łodzi ratun­ko­wej. Nie widać lądu. Jeden obie­cuje Bogu za ura­to­wa­nie ćwierć swo­jego majątku na cele dobro­czynne. Mija noc, lądu cią­gle nie widać. Żyd modli się znów i obie­cuje pół majątku. Naza­jutrz ta sama sytu­acja. Żyd zaczyna: „Panie, jeżeli twoja łaska pomoże nam cało wydo­stać się z tej okrop­nej sytu­acji…”

Wtem drugi wykrzy­kuje:

„Sza! Wstrzy­maj się z ofertą! Już widać ląd!”

Klient: „Ile kosz­tuje ten zega­rek na wysta­wie?”

Bro­daty Żyd odpo­wiada mu: „Ja nie han­dluję zegar­kami.”

„Ale na wysta­wie leży zega­rek.”

„Leży. A ja jestem rze­za­kiem. To co mam wyło­żyć?”

Nie­które ustępy z Tory wyróż­niają się tym,

że ich odczy­ta­nie w syna­go­dze sta­nowi szcze­gólny zaszczyt

dla osób wywo­ły­wa­nych w sza­bat do ich czy­ta­nia.

Płaci się za to nie­raz pokaźne sumy.

Jed­nakże wpła­ce­nie ich nastę­puje póź­niej, w dzień powsze­dni,

ponie­waż w sza­bat nie wolno dotknąć pie­nię­dzy.

Do gminy zgło­sił się znany konio­krad, pro­po­nu­jąc dużą sumę za prawo do odczy­ta­nia zaszczyt­nego ustępu z Tory. Ze względu na wyso­kość pro­po­no­wa­nej sumy zgo­dzono się, cho­ciaż nie­chęt­nie. Kiedy póź­niej sza­mes przy­szedł ją zain­ka­so­wać, usły­szał:

„Pie­nię­dzy nie mam. Ale mogę odsie­dzieć.”

Żyda, który tra­dy­cyj­nie pod­pił sobie w rado­sne święto Sim­chat Tora, byk wziął na rogi i pędzi przez mia­sto. Uno­szony przez roz­sza­lałe zwie­rzę krzy­czy: „Żydzi! Ratuj­cie! Nie­szczę­ście! Jadę w święto!”

W święta orto­dok­som nie wolno jeź­dzić.

Jankiel i Chaim wybrali się do mia­sta i poszli w kurs. Kiedy wró­cili, nękani wyrzu­tami sumie­nia poszli do rabina i wszystko mu wyznali, a on im wyzna­czył pokutę: „Ty, Jan­kiel, pali­łeś w sza­bat, więc nie wolno ci palić przez mie­siąc. A ty, Chaim, prze­spa­łeś się z gojką, więc przez mie­siąc nie wolno ci się zbli­żyć do żony.”

Po tygo­dniu żona powiada:

„Ty, Chaim! Jan­kiel już zaczął palić.”

„Rebe, ja wiem, że w syna­go­dze nie wolno palić. A na dwo­rze koło syna­gogi?” Rabin zasta­no­wił się. „Wła­ści­wie można, byle cię przy tym nie widziano. Naj­le­piej weź palący się koniec w usta.”

Hebraj­skich modlitw nie wolno prze­ry­wać roz­mową.

W razie pil­nej potrzeby można się poro­zu­mie­wać tylko na migi.

Żyd przy­je­chał wie­czo­rem do hotelu. Dostał podwójny pokój, gdzie inny Żyd, oka­zało się, stoi pogrą­żony w modli­twie.

„Czy mogę zająć dru­gie łóżko?”

Tam­ten kiw­nął głową.

„Czy nie będzie panu prze­szka­dzać, jeżeli późno wrócę?”

Tam­ten pokrę­cił głową.

„Czy ma pan coś prze­ciwko temu, że spro­wa­dzę sobie jakąś dzie­wu­chę?”

Modlący się pod­niósł dwa palce.

Po dru­giej woj­nie świa­to­wej w Nowym Jorku dwaj pano­wie spo­ty­kają się w męskiej toa­le­cie. Jeden pyta dru­giego:

„Z Prze­my­śla?”

„Tak! W jaki spo­sób pan mnie roz­po­znał?”

„Znam ten sznyt. Tam­tej­szy rze­zak zawsze był do niczego.”

W sza­bat nie wolno niczego zapa­lać,

rów­nież i papie­rosa.

Flek­zajf przy­szedł w sza­bat wie­czo­rem do Cytrona i obu­rzył się widząc, że ten zapala naf­tową lampę.

„Nie mógł pan tego pole­cić słu­żą­cej?”

„A pan ma papie­rosa w ustach, Flek­zajf, i ośmiela się pan mnie czy­nić wyrzuty z powodu lampy?”

„Co za głu­pie porów­na­nie, Cytron. Słu­żąca mogła panu zapa­lić lampę i po kło­po­cie. A cie­kaw jestem, w jaki spo­sób pań­ska słu­żąca mia­łaby dla mnie palić mojego papie­rosa!”

Pulwer­fas, jako wol­no­my­śli­ciel, spa­ce­ruje w sza­bat z cyga­rem w ustach i zbliża się do sta­cji ben­zy­no­wej. Jej pra­cow­nik wybiega z krzy­kiem, że nie wolno palić.

Na to Pul­wer­fas: „Jestem wyż­szy ponad te prze­sądy.”

W żadne święto żydow­skie nie wolno zapa­lać ognia i niczego piec ani goto­wać.

W święto Pesach obo­wią­zuje surowy zakaz uży­wa­nia droż­dży

i wszyst­kiego, co mogłoby je zawie­rać.

W dniu naj­więk­szego święta Jom Kipur nie wolno

jeść ani pić w ogóle niczego.

W Tar­no­wie miesz­kał nie­jaki Mor­de­chaj Dawid Brandsz­te­ter, taki api­koj­res, nie­li­czący się z żad­nymi prze­są­dami reli­gij­nymi, że w każdy Pesach piekł sobie umyśl­nie cia­sto droż­dżowe, prze­cho­wy­wał je aż do Jom Kipur i wtedy poże­rał.

Pewien Żyd wytłu­ma­czył się z obfi­tego posiłku w Jom Kipur tym, że ciężko chory, w przy­padku zagro­że­nia życia ma prawo jeść nawet w cza­sie naj­su­row­szego postu.

„Ale ty prze­cież nie byłeś chory?”

„Ale gdy­bym był, to mógł­bym się najeść? A co to panu szko­dzi, rebe, że Żyd nie jest śmier­tel­nie chory?”

Po wie­lo­go­dzin­nej dys­ku­sji dwaj Żydzi uzgod­nili, że Bóg nie ist­nieje. Jeden zachrypł i pod­nosi do ust szklankę z wodą. Drugi z prze­ra­że­niem wydaje okrzyk: „Co ty! Pijesz bez bło­go­sła­wień­stwa?”

Na to pierw­szy: „Co zna­czy bez bło­go­sła­wień­stwa? Prze­cież usta­li­li­śmy, że Bóg nie ist­nieje!”

„A co to ma do rze­czy? Czy Bóg ist­nieje, czy Bóg nie ist­nieje, tylko goje piją bez bło­go­sła­wień­stwa!”

Gold­man tłu­ma­czy się rabi­nowi, dla­czego nie prze­strze­gał postu w Tisza Beaw. „Bo usły­sza­łem w syna­go­dze, jak jeden Żyd mówił: Życzę każ­dej dziew­czy­nie żydow­skiej tylu tysięcy marek w posagu, ilu Żydów dziś nie będzie prze­strze­gać postu! To co, mia­łem tę bie­daczkę pozba­wić tysiąca marek?”

Po co Żydowi obrze­za­nie?

Bo dla Żydówki to nie inte­res, jak nie ująć 20% rabatu.

Ochsen­duft zastaje Wein­stocka, zna­nego jako ską­piec, kiedy w Tisza Beaw zajada kur­czaka.

„Co ty robisz? W postny dzień jesz kur­czaka?”

„Ja się umar­twiam.”

„Co zna­czy umar­twiam?”

„A ty wiesz, jak to boli, wydać pie­nią­dze na kur­czaka?”

„To mogłeś jesz­cze zafun­do­wać sobie do niego butelkę wina.”

„No, aż tak nie będę się poświę­cał.”

Żyd wcho­dzi do deli­ka­te­sów i pyta o cenę szynki. Rap­tem nad­ciąga burza i w pobliżu ude­rza pio­run. Żyd pod­nosi oczy w niebo: „Zapy­tać się nie wolno?”

W mykwie.

„Ale pan brudny, panie Faj­del­man!”

„I co z tego? Pan jesz­cze brud­niej­szy, Gold­fin­ger!”

„Tak, ale jestem od pana te parę lat star­szy.”

Niewie­rzący Żyd modli się w syna­go­dze i pła­cze. Pytają go: „Czego pan lamen­tu­jesz? Prze­cież jesteś pan niewie­rzący!”

Na to on: „Albo ja nie mam racji i Bóg jed­nak ist­nieje, to czy ja nie mam powodu do lamentu? Albo ja mam rację i Bóg nie ist­nieje, to dopiero jest powód do lamentu!”

Pocią­giem jadą Żyd i ofi­cer, który je śnia­da­nie i uprzej­mie pro­po­nuje Żydowi kanapkę z szynką. Ten odma­wia. Następ­nie ofi­cer pro­po­nuje mu szkla­neczkę czer­wo­nego wina. „Wiem, że wasz zakaz doty­czy szynki wie­przo­wej. Ale wino chyba nie jest zabro­nione?”

„Wła­ści­wie to nie. Ale podług sta­rej tra­dy­cji czer­wone wino pijemy tylko we wła­snym towa­rzy­stwie.”

„I nie ma wyjąt­ków?”

„Ow­szem, są. Wszyst­kie te zakazy prze­stają obo­wią­zy­wać na przy­kład w razie zagro­że­nia życia.” Na to ofi­cer żar­to­bli­wie wyciąga rewol­wer. „Więc ja panu zagrożę. Pro­szę wypić to wino, albo strze­lam!” Żyd wypija. Ofi­cer chowa rewol­wer. „Spo­dzie­wam się, że nie ma pan do mnie pre­ten­sji?”

„Ow­szem. Mam. Dla­czego pan wycią­gnął rewol­wer dopiero teraz, a nie przy szynce?”

Po żydow­sku daj­ges to kło­poty, zmar­twie­nia.

Zda­rza się prze­ko­na­nie, że za odpo­wied­nią opłatą

można je na kogoś prze­rzu­cić.

„Jak ci się powo­dzi?”

„Na ogół nie­źle. Gdyby nie te daj­ges.”

„To zrób, jak ja zro­bi­łem. Weź sobie daj­ge­stre­gera. Niech on dźwiga wszyst­kie twoje kło­poty. Zapła­cisz mu pięć tysięcy gul­de­nów i on ci zdej­mie te daj­ges.”

„A skąd wezmę pięć tysięcy gul­de­nów?”

„To jego pierw­sze daj­ges.”

W dzień postu Tisza Beaw chory Żyd przy­szedł zapy­tać rabina, czy ze względu na cho­robę wolno mu zła­mać post. Na to sie­dzący przy stole rabin odparł: „Co za pyta­nie! Oczy­wi­ście nie wolno.”

I ugryzł duży kęs pie­czo­nej kaczki.

Zdu­miony przy­bysz zebrał się wresz­cie na odwagę: „A dla­czego ty jesz, rebe, a mnie każesz pościć?”

„A czy ja byłem taki głupi, żeby się pytać rabina?”

Dwaj stu­denci w jeszy­wie idą po roz­strzy­gnię­cie do rabina. „Rebe, czy przy stu­dio­wa­niu Tal­mudu wolno palić?”

„A broń Boże!”

Drugi mówi do kolegi na stro­nie: „Głu­pio się zapy­ta­łeś.” Wraca do rabina z pyta­niem:

„Rebe, czy paląc, wolno czy­tać Tal­mud?”

„Oczy­wi­ście!”

„Rebe, co ja mam robić? Mój mąż spadł z dra­biny, poła­mał obie nogi i nie może pra­co­wać.”

„Muszę się zasta­no­wić. Przyjdź jutro.”

Naza­jutrz. Rabi surowo: „A czego Żyd szu­kał na dra­bi­nie?”

Przy­szedł bez­boż­nik do rabina cudo­twórcy i dał mu gul­dena, któ­rego tam­ten scho­wał i zapy­tał: „O co cho­dzi? Jeste­ście bez­dzietni i chcesz, aby twoja żona zaszła w ciążę?” Bez­boż­nik odparł: „Nie jestem żonaty.” I dał mu znów gul­dena, któ­rego rabin scho­wał. „Czyż­byś popeł­nił grzech i chcesz, abym się za cie­bie pomo­dlił?”

„Nic mi o tym nie wia­domo, aże­bym zgrze­szył.”

I znów dał mu gul­dena. Rabin scho­wał go. „W inte­re­sach ci się nie wie­dzie? Mam ci pobło­go­sła­wić?”

„Nie. Ten rok był dla mnie wyjąt­kowo udany.”

Znowu dał mu gul­dena. Rabin scho­wał go i zapy­tał: „W takim razie powiedz, czego ci potrzeba i o co cho­dzi?”

„Niczego mi nie potrzeba. Byłem po pro­stu cie­kaw, jak długo rebe potrafi brać pie­nią­dze za nic.”

Mordka Figus miał zię­cia, mło­dego chło­paka ze wsi, któ­rego zapro­sił do War­szawy. Kiedy w sza­bat poszli do syna­gogi, zięć nie umiał się tam zacho­wać. W domu teść go pouczył:

„Synu, to nie­grzecz­nie tak przy­glą­dać się ludziom w syna­go­dze i nawet ich nie pozdro­wić.”

Chło­pak zapa­mię­tał to sobie i następ­nym razem, za tydzień, pod­cho­dził do każ­dego ze stu albo dwu­stu obec­nych, życząc mu dobrego sza­batu. Patrzyli na niego jak na wariata.

„Synu, tak się nie robi. Jed­nego pozdra­wiasz, dru­giego nie” – wytłu­ma­czył mu Figus.

Poszli trzeci raz do syna­gogi.

Tym razem przy­bysz obcho­dzi kolejno wszyst­kich obec­nych, mówiąc im na prze­mian: „Tobie życzę dobrego sza­batu… Tobie nie życzę… Tobie życzę dobrego sza­batu… Tobie nie życzę…”

Dwóch mło­dych rabi­nów ubie­gało się o sta­no­wi­sko w jed­nej z więk­szych syna­gog Lon­dynu. Noco­wali razem w hotelu i Ber­man przez całą noc powta­rzał na głos tal­mu­dyczne kaza­nie, napi­sane przez sie­bie do wygło­sze­nia na decy­du­ją­cym spo­tka­niu.

Abel­son prze­waż­nie spał, jed­nak to, co sły­szał, utrwa­liło mu się w pamięci, a że nic sobie nie przy­go­to­wał, kiedy udzie­lono mu głosu w alfa­be­tycz­nej kolej­no­ści nazwisk, to wła­śnie wygło­sił.

Wezwany jako drugi Ber­man nie mógł już zro­bić nic innego, tylko wygło­sić to, co był przy­go­to­wał.

Siłą rze­czy iden­tyczne jak u Abel­sona.

Ku swemu zasko­cze­niu jed­nak to on, Ber­man, został wybrany. Bo zachwy­cony tym zarząd uznał, że to coś nie­zwy­kłego, aby po jed­nym usły­sze­niu powtó­rzyć cały wywód słowo w słowo.

Czy w sza­bat wolno latać samo­lo­tem?

To zależy. Jeżeli masz zapięty pas, wtedy wolno. Bo to zna­czy, że nie podró­żu­jesz samo­lo­tem, tylko jesteś w niego ubrany.

Chaim Lau­sit­zer zapy­tuje: „Rebe, czy czło­wiek żyje od zewnątrz do środka, czy od środka na zewnątrz?”

„Na to pyta­nie muszę odpo­wie­dzieć: tak!”