Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Prawdziwy wyznawca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Prawdziwy wyznawca - ebook

Właśnie w tym momencie prawdziwy wyznawca szkoli się, żeby cię zabić. Nie obchodzi go nic poza celem. Pokona cię lub zginie.

Na jarmarku świątecznym w Londynie wybucha bomba. Liczba ofiar jest zatrważająca, gospodarka pogrąża się w chaosie. Co gorsza, zamach okazuje się tylko pierwszym z serii ataków wymierzonych w Zachód. Fala terroru stopniowo zalewa kolejne państwa. Kto pociąga za sznurki? I jaki jest jego motyw? A przede wszystkim: jak go powstrzymać?

CIA wpada na trop irackiego komandosa, który może dostarczyć Agencji kluczowych informacji na temat zamachów. Problem w tym, że jedynym człowiekiem, który go zna, jest najbardziej poszukiwany amerykański terrorysta. Rząd Stanów Zjednoczonych postanawia odnaleźć byłego operatora Navy SEALS, Jamesa Reece’a, i złożyć mu propozycję nie do odrzucenia. Wszystko po to, by powstrzymać prawdziwego wyznawcę, który lada moment spróbuje wypełnić misję swojego życia.

Najodleglejsze zakątki świata, międzynarodowe intrygi, podwójni agenci, mimowolni zdrajcy i śmiertelnie niebezpieczni zabójcy. Prawdziwy wyznawca to napakowany adrenaliną thriller polityczny, a Jack Carr zdecydowanie nie bierze jeńców.

To jest naprawdę dobre. Poważnie. Jack Carr i James Reece to mieszanka wybuchowa, akcja nie zwalnia nawet na moment, zagadka goni zagadkę, a całość jest tak autentyczna i prawdziwa, że rząd prawdopodobnie zakaże kolejnych wydań – także czytajcie, póki możecie!

Lee Child

Niesamowity, przemyślany, realistyczny i miejscami przerażający thriller, od którego nie mogłem się oderwać. Jack Carr i jego literackie alter ego, James Reece, robią dla gatunku świetne rzeczy – i wciąż mnie zaskakują!

Mark Greaney

Carr wygrywa w przedbiegach ze swoją międzynarodową intrygą, egzotycznymi sceneriami, wartką akcją i taktyczną autentycznością. (…) Przygotujcie się na niezapomnianą jazdę bez trzymanki, bo po przeczytaniu nowej powieści Carra to wy staniecie się PRAWDZIWYMI WYZNAWCAMI.

K. J. Howe

Cios za ciosem. Druga książka Carra to świetnie skonstruowany thriller z istotnymi refleksjami na temat coraz bardziej skomplikowanego świata międzynarodowego terroryzmu.

Kirkus Reviews

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-930-5
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Gdzieś tam praw­dziwy wyznawca szkoli się, żeby was zabić. Tre­nuje nie­mal bez jedze­nia i wody, w suro­wych warun­kach, dniem i nocą. Czy­stą ma tylko broń, kami­zelkę zro­bił sobie sam. Nie obcho­dzi go, jaki tre­ning na siłowni powi­nien wyko­nać – jego ple­cak waży tyle, ile waży, koń­czy bieg wtedy, kiedy wróg prze­sta­nie go ści­gać. Praw­dzi­wego wyznawcy nie obcho­dzi, jak jest ciężko; wie tylko, że zwy­cięży lub zgi­nie. Nie wraca do domu o 17.00; on jest w domu. Obcho­dzi go tylko sprawa._

Słowa przy­pi­sy­wane nie­zna­nemu
instruk­to­rowi Spe­cial For­ces
z Fort Bragg w Karo­li­nie Pół­noc­nej,
data nie­znanaPrzed­mowa

To opo­wieść o odku­pie­niu.

_Praw­dziwy wyznawca_ to stu­dium psy­chiki czło­wieka, który zabi­jał dla swo­jego kraju, a potem w poszu­ki­wa­niu zemsty zerwał naj­święt­szą umowę spo­łeczną. Jeśli czło­wiek prze­mie­nił się w takiego samego bun­tow­nika, z któ­rymi wal­czył, to czy może odna­leźć spo­kój, cel i nauczyć się żyć od nowa?

To pyta­nia, z któ­rymi mie­rzą się wete­rani wojen w Iraku i Afga­ni­sta­nie, kiedy przy­go­to­wują się do odej­ścia ze służby. Czy znajdą nowy cel? Czy zro­zu­mieją swoją następną misję i czy będzie ona pro­duk­tywna, pozy­tywna, inspi­ru­jąca dla ota­cza­ją­cych ich ludzi?

Pro­ble­mów zwią­za­nych z prze­cho­dze­niem do życia w cywilu jest wiele i są one bar­dzo zło­żone: nie­ustanne zmiany bojowe od 11 wrze­śnia, wam­pi­rzy tryb funk­cjo­no­wa­nia za gra­nicą – ope­ro­wa­nie w nocy, łapa­nie kilku cen­nych godzin snu w ciągu dnia – poczu­cie winy po śmierci przy­ja­ciół i kole­gów z teamu, które drę­czy oca­la­łych, rany, które wywra­cają życie do góry nogami, ura­zowe uszko­dze­nia mózgu, stres poura­zowy. Czyn­niki te, w połą­cze­niu z uza­leż­nie­niem od środ­ków nasen­nych, nad­uży­wa­niem alko­holu i pro­ble­mami mał­żeń­skimi, two­rzą zabój­czą mie­szankę, po któ­rej trudno się pozbie­rać. Dla tych, któ­rzy spę­dzali życie w sta­nie nie­ustan­nie pod­wyż­szo­nej czuj­no­ści – bo nasze DNA deter­mi­nuje to jako konieczne do prze­trwa­nia i zwy­cię­że­nia na wysu­nię­tym poste­runku – odna­le­zie­nie nowej misji po odej­ściu z woj­ska może się oka­zać zada­niem bez­na­dziej­nym; team to rodzina, team to cel, team to dom. Bywa, że powrót do żon, dzieci, pie­luch, tre­nin­gów piłki noż­nej i ciek­ną­cych dachów bled­nie w porów­na­niu z adre­na­liną i kon­cen­tra­cją potrzeb­nymi do zapla­no­wa­nia ope­ra­cji oraz póź­niej­szego schwy­ta­nia lub zabi­cia klu­czo­wego celu.

Uzu­peł­ni­li­ście maga­zynki; wymie­ni­li­ście bate­rie w nok­to­wi­zo­rze, zamon­to­wa­li­ście latarkę i laser na broń; zatan­ko­wa­li­ście pojazdy; prze­stu­dio­wa­li­ście porzą­dek dnia waszego HVI, wie­cie, gdzie mieszka, zna­cie trasy do i z obiektu. Prze­ana­li­zo­wa­li­ście każdą ewen­tu­al­ność, każde poten­cjalne zagro­że­nie, jakie przy­szło wam do głowy. Wspar­cie powietrzne w ramach Połą­czo­nej Grupy Zada­nio­wej Ope­ra­cji Spe­cjal­nych będzie obser­wo­wać was przez łącze wideo z pre­da­tora albo samo­lotu wspar­cia bez­po­śred­niego AC-130. Siły szyb­kiego reago­wa­nia są w goto­wo­ści, by w każ­dej chwili przyjść z odsie­czą. Jeste­ście sku­pieni. Jeste­ście gotowi, a wasz team tylko czeka, żeby pocią­gnąć za spust. Jeste­ście czę­ścią naj­bar­dziej doświad­czo­nej, efek­tyw­nej i sku­tecz­nej maszyny do polo­wa­nia na ludzi, jaka kie­dy­kol­wiek powstała.

Próby odtwa­rza­nia takiego życia w sek­to­rze pry­wat­nym ska­zane są na nie­po­wo­dze­nie. Poszu­ki­wa­nie dresz­czyku z pola walki przez ope­ra­tora na fron­cie domo­wym może dopro­wa­dzić do anga­żo­wa­nia się w rze­czy bez­pro­duk­tywne i nie­zdrowe. Nowa misja i kon­struk­tywny cel to pod­stawa – ich wypeł­nie­nie i reali­za­cja muszą budzić poczu­cie bycia czę­ścią więk­szej cało­ści. Stare życie na zawsze pozo­sta­nie w nas, ale my musimy ruszyć naprzód.

Choć z pew­no­ścią prze­nika to moją twór­czość, nie jestem już frog­ma­nem. Zamiast tego eks­plo­ruję uczu­cia zwią­zane z cza­sem spę­dzo­nym w walce na stro­nach moich thril­le­rów poli­tycz­nych. Mam nadzieję, że praw­dziwe doświad­cze­nia przy­da­dzą głębi, per­spek­tywy i auten­tycz­no­ści całej histo­rii. Służba ojczyź­nie jako Navy SEALs – tym się zaj­mo­wa­łem. Czas prze­szły. Zamie­ni­łem kara­bi­nek M4 i kara­bin wybo­rowy na lap­topa i biblio­tekę, speł­nia­jąc życiowe marze­nie o pisa­niu powie­ści.

Na kar­tach _Praw­dzi­wego wyznawcy_ przy­glą­dam się podob­nemu przej­ściu u mojego pro­ta­go­ni­sty, Jamesa Reece’a. Co może nadać cel życiu czło­wieka, który czuje się odpo­wie­dzialny za śmierć rodziny i swo­ich towa­rzy­szy broni, zdra­dzo­nego przez kraj, któ­remu ślu­bo­wał lojal­ność? Jaka misja mogłaby spra­wić, by znowu chciał żyć? Z podob­nymi pro­ble­mami mie­rzą się ci, któ­rzy wal­czyli w górach Hin­du­ku­szu oraz w dorze­czu Tygrysu i Eufratu w kolebce cywi­li­za­cji. Jeste­śmy sumą naszych minio­nych doświad­czeń. Klu­czowe jest to, jak prze­ku­jemy te doświad­cze­nia i wie­dzę w mądrość, z którą ruszymy naprzód.

„Pro­lo­giem prze­szłość jest”¹. Słowa Wil­liama Sha­ke­spe­are’a z _Burzy_ są wyryte rów­nież na pomniku przed Archi­wum Naro­do­wym w Waszyng­to­nie.

Jakie to praw­dziwe.

_Jack Carr_
_Park City, Utah_
_18 grud­nia 2018_Na temat popra­wek Depar­ta­mentu Obrony

W pew­nych frag­men­tach _Praw­dzi­wego wyznawcy_ znaj­dzie­cie zama­zane słowa, zda­nia, cza­sem nawet całe aka­pity. To ustępy, które rzą­dowi cen­zo­rzy usu­nęli z powo­dów „bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego”.

Podob­nie jak w przy­padku _Listy śmierci_ prze­ka­za­łem maszy­no­pis do Biura Publi­ka­cji i Bez­pie­czeń­stwa Depar­ta­mentu Obrony. Ocen­zu­ro­wa­nie poszcze­gól­nych infor­ma­cji jest o tyle zaska­ku­jące, że wszyst­kie są powszech­nie dostępne w publicz­nych doku­men­tach rzą­do­wych, bywają przed­mio­tem ogól­no­na­ro­do­wej debaty i nie mogłyby sta­no­wić żad­nego zagro­że­nia dla bez­pie­czeń­stwa naro­do­wego. Depar­ta­ment Obrony począt­kowo wykre­ślił z powie­ści czter­dzie­ści cztery frag­menty, które zaczer­niono w pierw­szym wyda­niu. Po trwa­ją­cym sześć mie­sięcy pro­ce­sie odwo­ław­czym, pod­czas któ­rego przed­sta­wi­łem dostępne doku­menty jako uspra­wie­dli­wie­nie dla uży­cia przeze mnie tych infor­ma­cji, udało mi się wygrać w trzy­dzie­stu sied­miu przy­pad­kach. Te ocen­zu­ro­wane miej­sca z pierw­szego wyda­nia zostały przy­wró­cone w tym. Zain­te­re­so­wani czy­tel­nicy mogą teraz porów­nać ame­ry­kań­skie wyda­nia w twar­dej i mięk­kiej opra­wie i samo­dziel­nie oce­nić, czy poprawki były nad­uży­ciem wła­dzy rządu.

Insty­tut Kni­ghta na Uni­wer­sy­te­cie Colum­bia zaj­mu­jący się kwe­stiami wol­no­ści słowa na pod­sta­wie pierw­szej poprawki słusz­nie pod­waża kon­sty­tu­cyj­ność tego nie­po­trzeb­nie uciąż­li­wego i zbiu­ro­kra­ty­zo­wa­nego pro­cesu oceny. Ten sys­tem nie działa. Jest nad­mier­nie subiek­tywny i zależny od rzą­do­wych cen­zo­rów, jak widać na przy­kła­dzie odczer­nio­nych frag­men­tów _Praw­dzi­wego wyznawcy_.

Pierw­sza poprawka to serce naszej Karty praw. Jest pierw­sza nie bez powodu. Sta­nowi to, co nazy­wamy pra­wem natu­ral­nym. Nie jest to prawo „dane” nam przez rząd, toteż nie może zostać nam „ode­brane”. Pomimo że wol­ność słowa i prasy jest chro­niona przez Kon­sty­tu­cję, wąt­pię, by Depar­ta­ment Obrony zmo­dy­fi­ko­wał prze­sta­rzały pro­ces, który jest natu­ral­nym prze­dłu­że­niem pań­stwa nad­zoru. Koniec koń­ców nie cho­dzi tak naprawdę o to, czy wymie­ni­łem w powie­ści zmy­ślone tajne wię­zie­nia lub czy dałem fik­cyj­nej postaci prze­szłość w kon­kret­nej jed­no­stce woj­sko­wej. Cho­dzi o kon­trolę.

Jak napi­sa­łem w przed­mo­wie do _Listy śmierci_:

Kon­cen­tra­cja wła­dzy na szcze­blu fede­ral­nym pod pozo­rem tro­ski o bez­pie­czeń­stwo publiczne to trend, któ­rego powin­ni­śmy wystrze­gać się za wszelką cenę. Tego rodzaju ogra­ni­cze­nia, nie­ważne jak stop­niowo wpro­wa­dzane, ozna­czają powolną śmierć wol­no­ści².

Baw­cie się dobrze pod­czas lek­tury _Praw­dzi­wego wyznawcy_. I posta­raj­cie się zigno­ro­wać wyma­zane frag­menty albo nawet lepiej – spró­buj­cie odszy­fro­wać to, co rząd uznaje za tak wielką tajem­nicę. Założę się, że dacie radę, jeśli tylko będzie­cie czy­tać wystar­cza­jąco uważ­nie.

_Jack Carr_
_Park City, Utah_
_19 listo­pada 2019_Pro­log

_Lon­dyn, Anglia_
_Listo­pad_

Ahmad posta­wił koł­nierz i zaklął. Ni­gdy nie lubił zimna, mimo że jego rodzinne Aleppo było dużo chłod­niej­szym miej­scem, niż wyda­wało się więk­szo­ści miesz­kań­ców Zachodu. Doszedł do wnio­sku, że poło­żone nad Morzem Śród­ziem­nym wybrzeże Włoch, zwłasz­cza latem, to raj, w któ­rym z chę­cią by się osie­dlił. Jed­nakże jego obecni sze­fo­wie potrze­bo­wali go w Lon­dy­nie. Sku­tym mro­zem, ponu­rym, zasy­pa­nym śnie­giem Lon­dy­nie. Tylko tym­cza­sowo, tak mu powie­dzieli; sześć mie­sięcy cięż­kiej harówy i trzy­ma­nia gęby na kłódkę, a potem będzie mógł zamiesz­kać, gdzie­kol­wiek zechce. Pla­no­wał wró­cić na połu­dnie i zna­leźć nor­malną pracę, a potem spro­wa­dzić rodzinę.

Tego wie­czoru jechał vanem. Cel: rynek w King­ston nad Tamizą w połu­dniowo-zachod­nim Lon­dy­nie. Ahmad nie wie­dział, co prze­wo­ził, i nie obcho­dziło go to, dopóki wszystko prze­bie­gało spraw­nie. Cokol­wiek wiózł, było cięż­kie. Czuł, jak hamulce z tru­dem wytrzy­mują cię­żar towaru za każ­dym razem, kiedy zatrzy­my­wał się na świa­tłach. Roz­krę­cił mak­sy­mal­nie ogrze­wa­nie dostaw­czego forda trans­ita i zapa­lił papie­rosa. Jechało się fatal­nie nawet jak na piąt­kowy wie­czór.

Wycią­gnął komórkę z kie­szeni: 19.46. Miał spory zapas, żeby dotrzeć na targ o cza­sie, ale pogoda spo­wal­niała wszystko, nie wspo­mi­na­jąc o całej masie kie­row­ców i pie­szych zmie­rza­ją­cych na jar­mark świą­teczny. Wszę­dzie widział ubrane cie­pło dzieci trzy­ma­jące za ręce rodzeń­stwo lub rodzi­ców. Od razu pomy­ślał o swo­jej rodzi­nie prze­by­wa­ją­cej w obo­zie dla uchodź­ców gdzieś w Tur­cji. Przy­naj­mniej nie byli już w Syrii.

Van wlókł się równo z pie­szymi, więc Ahmad zatrą­bił, by spró­bo­wać wyje­chać z tłumu. Nagle wci­snął hamulce i wstrzy­mał oddech – dziew­czynka w pucho­wej różo­wej kurtce wysko­czyła na ulicę tuż przed jego świa­tłami. Po chwili skrę­cił w lewo i wje­chał na rynek, po czym zapar­ko­wał pod adre­sem, który otrzy­mał wcze­śniej. Włą­czył świa­tła awa­ryjne. Wytę­żył wzrok, pró­bu­jąc dostrzec przez zama­rza­jące szyby, czy jest w dobrym miej­scu. Jego prze­ło­żeni byli bar­dzo sta­now­czy w kwe­stii dokład­nej loka­li­za­cji miej­sca roz­ła­dunku.

Plac z lotu ptaka miał kształt dużego trój­kąta. Van Ahmada stał u pod­stawy tego trój­kąta igno­ro­wany przez szczę­śliwy tłum zmie­rza­jący na targ. Dziel­nica han­dlowa była zatło­czona w nor­malne wie­czory, a w trak­cie wyda­rzeń takich jak to po pro­stu nie dało się przejść. Jakiś czas temu w sieci uka­zał się arty­kuł na temat nie­zwy­kłego jar­marku i rodziny z całego Lon­dynu oraz oko­licz­nych przed­mieść zje­chały, by zoba­czyć wszyst­kie atrak­cje na wła­sne oczy. Kupu­jący tło­czyli się przed witry­nami, sie­dzieli w kawiar­niach i pubach lub cho­dzili od budki do budki, w któ­rych sprze­da­wano wszystko: od cza­pek i sza­li­ków po grzane wino, gorące precle, dziadki do orze­chów, świą­teczne świecz­niki i tra­dy­cyjne drew­niane ozdoby. Z pokry­tymi śnie­giem stra­ga­nami oraz obwie­szoną świa­teł­kami gigan­tyczną cho­inką, która góro­wała nad wszyst­kim, jar­mark przy­po­mi­nał uro­kliwą alpej­ską wio­skę.

Ahmad rozej­rzał się, ale nie zoba­czył męż­czy­zny, który miał ode­brać ładu­nek.

Musieli utknąć w korku – pomy­ślał, kiedy zgod­nie z instruk­cjami wybie­rał numer i cze­kał na połą­cze­nie.

– _Allo._

– _Ana hina._

– _Anta­ziru._

Połą­cze­nie się urwało. Ahmad spoj­rzał na ekran LCD, żeby spraw­dzić, czy to roz­mowa została prze­rwana, czy roz­mówca po pro­stu się roz­łą­czył. Wzru­szył ramio­nami.

Huk eks­plo­zji był ogłu­sza­jący. Po pokry­tym śnie­giem bruku prze­su­wały się setki zaku­po­wi­czów – ci, któ­rzy zna­leźli się naj­bli­żej vana, po pro­stu wypa­ro­wali w wybu­chu. Mieli szczę­ście. Sta­lowe odłamki, które umiesz­czone w ładunku wystrze­liły w tłum z siłą tysiąca min prze­ciw­pie­chot­nych, zabi­ja­jąc, oka­le­cza­jąc, roz­dzie­ra­jąc i tnąc wszystko na swo­jej dro­dze, uni­ce­stwia­jąc przy­szłe poko­le­nia, zanim nad­szedł ich czas. Bez­tro­skie bożo­na­ro­dze­niowe wyda­rze­nie prze­mie­niło się w strefę wojny rodem z naj­gor­szego kosz­maru. Dzie­siątki mar­twych i śmier­tel­nie ran­nych ludzi leżały pośród szczą­tek drew­nia­nych budek, tłu­czo­nego szkła, plą­ta­niny świa­te­łek i strza­ska­nych sto­łów.

Ci, któ­rzy byli w sta­nie i nie wpa­dli w szok wsku­tek fali ude­rze­nio­wej, ruszyli w stronę szczytu trój­kąt­nego placu, by jak naj­szyb­ciej uciec z miej­sca rzezi. Przej­ście już wcze­śniej było dość wąskie, a teraz zostało jesz­cze zawa­lone reszt­kami deko­ra­cji i budek popchnię­tych tam przez eks­plo­zję. W wydo­sta­niu się z placu nie poma­gały auta zapar­ko­wane tam mimo zakazu. Ludzka fala utknęła w wąskim gar­dle two­rzo­nym przez stra­gany, samo­chody i gru­zo­wi­sko, a spa­ni­ko­wany tłum napie­rał, prze­py­cha­jąc się do przodu jak pędzące na oślep bydło. Mło­dzi padali zadep­tani przez sta­rych, sil­niejsi porzu­cali słab­szych. Z początku w całym tym cha­osie nie­mal nikt nie zwró­cił uwagi na strzały.

Dwóch męż­czyzn, sto­ją­cych na pła­skich dachach zabu­do­wań po oby­dwu stro­nach prze­wę­że­nia, otwo­rzyło ogień z zasi­la­nych taśmowo kara­bi­nów maszy­no­wych PKM pro­duk­cji radziec­kiej. Poci­ski kali­bru 7,62 × 54 mm R oka­le­czały ciała, które napo­tkały na swej dro­dze. Stło­czeni w dole ludzie, z któ­rych wielu odnio­sło rany wsku­tek wybu­chu, nie mieli żad­nej szansy na ucieczkę. W tłu­mie pano­wał taki ścisk, że zabici nie padali na zie­mię, utrzy­my­wani przez innych w pio­nie jak poje­dyn­cze gałę­zie w wiązce. Napast­nicy połą­czyli taśmy amu­ni­cji, żeby nie prze­ła­do­wy­wać, a sta­lowy deszcz padał, dopóki strzel­com nie skoń­czyły się naboje. Wszystko trwało ponad minutę. Męż­czyźni porzu­cili bez­u­ży­teczną broń, lufy roz­grzały się do bia­ło­ści od cią­głego ostrzału, i zstą­pili w chaos. Tam gdzie jesz­cze przed paroma chwi­lami ulice wypeł­niała świą­teczna radość, bruk spły­wał krwią.

Na prze­glą­da­nych póź­niej nagra­niach z moni­to­ringu widać, jak zama­chowcy zaj­mują pozy­cje po prze­ciw­nych stro­nach placu, tak by zna­leźć się na dro­dze służb, które odpo­wie­dziaw­szy na wezwa­nie, jechały zająć się ran­nymi. Ukryci pośród zabi­tych, cze­kali ponad godzinę, by zde­to­no­wać pasy sza­hida, które mieli na sobie, i zabić poli­cjan­tów, stra­ża­ków, ratow­ni­ków i dzien­ni­ka­rzy, wpro­wa­dza­jąc ter­ro­ryzm w Euro­pie XXI wieku na zupeł­nie nowy poziom.

* * *

Ponad sie­dem­set kilo­me­trów na połu­dniowy wschód dalej Wasi­lij Andrie­now patrzył na rząd czte­rech ogrom­nych pła­skich moni­to­rów i podzi­wiał chaos. Wia­do­mo­ści mówiły o naj­bar­dziej śmier­cio­no­śnym zama­chu ter­ro­ry­stycz­nym w histo­rii Anglii. Tak wielu lon­dyń­czy­ków nie zgi­nęło w poje­dyn­czym wyda­rze­niu od cza­sów nalo­tów w 1940 roku. Liczba ofiar, która już prze­kro­czyła trzy­sta i cią­gle rosła, zda­wała się go nie obcho­dzić. A to, że połowę zabi­tych sta­no­wiły dzieci i że w Lon­dy­nie nie było wystar­cza­ją­cej liczby oddzia­łów ura­zo­wych, żeby pomóc wszyst­kim ran­nym, obcho­dziło go jesz­cze mniej.

W pokoju pano­wała kom­pletna cisza. Andrie­now lubił ciszę. Czy­tał paski prze­wi­ja­jące się u dołu ekranu, sącząc wódkę. Media dotarły na miej­sce, zanim ewa­ku­owano część ran­nych. Wozy trans­mi­syjne tylko pogor­szyły sytu­ację na zablo­ko­wa­nych już wcze­śniej dro­gach dojaz­do­wych i spo­wol­niły karetki nad­jeż­dża­jące z całego Lon­dynu zgod­nie z kry­zy­so­wymi pro­to­ko­łami bez­pie­czeń­stwa.

Pod­czas gdy zszo­ko­wani i prze­ra­żeni widzo­wie z całego świata oglą­dali to, co media szybko ochrzciły „bry­tyj­skim 11 wrze­śnia”, twarz Rosja­nina nawet nie drgnęła, jego oddech i tętno pozo­sta­wały w nor­mie. Prze­no­sił wzrok z jed­nego ekranu na drugi, prze­twa­rza­jąc infor­ma­cje nie­mal w taki sam spo­sób, jak prze­twa­rzała dane sto­jąca przed nim potężna maszyna. Nie byłoby w tym nic nad­zwy­czaj­nego, gdyby nie fakt, że to wła­śnie Wasi­lij Andrie­now był odpo­wie­dzialny za gru­dniową masa­krę na uli­cach Lon­dynu.

Ode­rwaw­szy wzrok od roz­gry­wa­ją­cego się na ścia­nie spek­ta­klu grozy, Andrie­now spoj­rzał na wła­sne cen­trum dowo­dze­nia na kom­pu­te­rze i upew­nił się, że odpo­wied­nie akcje miały zostać sprze­dane z auto­matu zaraz po otwar­ciu świa­to­wych giełd w ponie­dzia­łek rano. Usa­tys­fak­cjo­no­wany, że wszystko wyglą­dało tak, jak powinno, rzu­cił ostat­nie dłu­gie spoj­rze­nie na nowy Lon­dyn, który sam stwo­rzył, po czym poło­żył się wcze­śniej spać. Od ponie­działku Wasi­lij Andrie­now miał być nie­zwy­kle zamoż­nym czło­wie­kiem.Roz­dział 1

_Na pokła­dzie Bit­ter Harvest_
_Ocean Atlan­tycki_
_Listo­pad_

Nie bez powodu mary­na­rze ama­to­rzy nie prze­mie­rzają Atlan­tyku, kiedy od pół­nocy nad­ciąga zima: taka wyprawa nie należy do naj­ła­twiej­szych. Kapi­tan Navy SEALs James Reece musiał przy­znać, że nieco bawił go fakt, że jako ofi­cer mary­narki miał prak­tycz­nie zerowe doświad­cze­nie w żeglu­dze po otwar­tych wodach. Zła wia­do­mość? Nie­spo­kojne morze spra­wiało, że prze­prawa była zarówno nie­bez­pieczna, jak i fizycz­nie wyczer­pu­jąca. Dobra wia­do­mość? Silne wia­try znacz­nie skró­ciły czas rejsu i zmniej­szyły szanse na jego wykry­cie. Przez kilka pierw­szych dni od wypły­nię­cia z Fishers Island u wybrzeży Con­nec­ti­cut Reece uczył się obsługi Bit­ter Harvest – jak nazwała nie­mal pięt­na­sto­me­trowy jacht Bene­tau Oce­anis rodzina, do któ­rej nale­żał, zanim go „poży­czył”. Z cza­sem kolejne obo­wiązki stały się mniej lub bar­dziej ruty­nowe. Trans­pon­der AIS łodzi został wyłą­czony przez wła­ści­cieli, żeby trud­niej było go namie­rzyć – jeśli ktoś w ogóle szu­kałby go pośrodku Atlan­tyku – ale wciąż dys­po­no­wał GPS-em Fore­trex 401 pro­duk­cji Gar­mina zamon­to­wa­nym na kol­bie kara­binka M4. Oszczę­dzał go, żeby nie wyczer­pać bate­rii, ale dzięki niemu oraz mapom pokła­do­wym i kom­pa­sowi był w sta­nie śle­dzić swoje postępy.

Nie było to ide­alne roz­wią­za­nie, ale zacho­wy­wał jako takie poję­cie o swoim poło­że­niu, poza tym wolał to niż korzy­sta­nie z gwiazd, które czę­sto cho­wały się za chmu­rami. Na jach­cie znaj­do­wała się rów­nież nie­wielka żeglar­ska biblio­teczka i nowo­cze­sny sek­stant, więc Reece spę­dzał czas wolny, dosko­na­ląc nowe umie­jęt­no­ści. Nie miał w gło­wie kon­kret­nego celu, nie myślał zresztą, że w ogóle go potrze­buje: śmier­telny guz mózgu, który nie­dawno u niego zdia­gno­zo­wano, powi­nien ode­słać go w zaświaty raczej prę­dzej niż póź­niej.

Jesz­cze kilka mie­sięcy temu Reece dowo­dził oddzia­łem nale­żą­cym do SEAL Team Sie­dem, któ­rego misja w Afga­ni­sta­nie zakoń­czyła się kata­strofą. Reece i jego team zostali celowo wysłani w zasadzkę przy­go­to­waną przez sko­rum­po­wa­nych ofi­ce­rów z ich wła­snego dowódz­twa. Jego ludzie, a póź­niej także cię­żarna żona i córka zostali zamor­do­wani, żeby ukryć efekty uboczne eks­pe­ry­men­tal­nego leku war­tego setki milio­nów dola­rów. Sze­roko zakro­jony spi­sek się­gał naj­wyż­szych szcze­bli wła­dzy w Waszyng­to­nie. Tym efek­tem ubocz­nym był wła­śnie guz mózgu rosnący w gło­wie Reece’a. W akcie zemsty wyru­szył na jed­no­oso­bową misję, zosta­wia­jąc za sobą szlak ciał pro­wa­dzący od wybrzeża do wybrzeża. Ale teraz był już na otwar­tym oce­anie, na dru­gim końcu świata, zosta­wiw­szy za sobą śmierć i znisz­cze­nie, które siał we wła­snej ojczyź­nie.

Wnę­trze Bit­ter Harvest zostało zapro­jek­to­wane z myślą o więk­szej licz­bie osób, toteż Reece miał pod pokła­dem mnó­stwo miej­sca. Pro­wiant wypeł­niał więk­szą część kam­buza i całą jedną kajutę. Widok ten koja­rzył mu się z nie­licz­nymi misjami szko­le­nio­wymi, w trak­cie któ­rych prze­by­wał na pokła­dzie sztur­mo­wych okrę­tów pod­wod­nych. Tamte jed­nostki mogły wytwa­rzać wła­sne czy­ste powie­trze i wodę; jedy­nym ogra­ni­cze­niem było poży­wie­nie. Mary­na­rze dosłow­nie cho­dzili po ładun­kach z jedze­niem, powoli wyja­da­jąc zapasy. Oprócz dwu­stu­li­tro­wego baku miał jesz­cze do dys­po­zy­cji pla­sti­kowe kani­stry z pali­wem przy­mo­co­wane do barie­rek na bur­cie. Mimo wszystko sta­rał się ogra­ni­czać jego zuży­cie do mini­mum.

Na zewnątrz hulał wiatr, więc żeby ste­ro­wać jed­nostką dzień i noc, ubie­rał się jak naj­cie­plej. Nawet po prze­stu­dio­wa­niu wska­zó­wek pro­du­centa nie­chęt­nie pole­gał na auto­pi­lo­cie NKE Marine Elec­tro­nics. Ten zresztą i tak wyma­gał, by poja­wiać się na pokła­dzie co dwa­dzie­ścia minut – według instruk­cji w spo­koj­nych warun­kach przy pię­ciu węzłach wła­śnie tyle dzie­liło żegla­rzy od hory­zontu. Za nim cza­iło się już nie­znane. Reece nie był pewien, ile czasu jesz­cze mu zostało, ale ponie­waż nie chciał umrzeć z zimna, obrał kurs mniej wię­cej na połu­dnie, w kie­runku Ber­mu­dów. Bóle głowy poja­wiały się i zni­kały w zupeł­nie przy­pad­ko­wych inter­wa­łach, ale pomi­ja­jąc brak porząd­nego snu, i tak czuł się cał­kiem nie­źle, co już dawno mu się nie zda­rzyło. Sam na morzu, nie potra­fił nie roz­my­ślać o kilku ostat­nich mie­sią­cach, o bru­tal­nej dro­dze, którą podą­żał wcze­śniej, a przez którą pły­nął teraz sam po Atlan­tyku. Całun gwiazd przy­po­mi­nał mu o jego córce Lucy, a nie­skoń­czone morze – o Lau­ren. Nocne niebo fascy­no­wało Lucy za każ­dym razem, kiedy udało im się uciec z zanie­czysz­czo­nej świa­tłem połu­dnio­wej Kali­for­nii, a Lau­ren od zawsze kochała wodę. Pró­bo­wał sku­pić się na szczę­śli­wych chwi­lach z dwiema oso­bami, które kochał naj­bar­dziej na świe­cie, ale rado­ści tam­tych wspo­mnień towa­rzy­szył ból nie do znie­sie­nia. Drę­czyła go wizja przed­wcze­snej i bru­tal­nej śmierci od kul kałasz­ni­ko­wów, które były prze­zna­czone dla niego, a które ścią­gnęła na nie finan­sowa i poli­tyczna machina. Ta sama, którą Reece zde­mon­to­wał kawa­łek po kawałku.

Z ukłu­ciem winy pomy­ślał o Katie. Los lub boska siła w ide­al­nym momen­cie posta­wiły na jego dro­dze Katie Bura­nek, dzien­ni­karkę śled­czą, która pomo­gła mu roz­wi­kłać sprawę spi­sku. Pod­czas ich krót­kiej przy­jaźni prze­trwali wspól­nie bar­dzo wiele, ale to, w jaki spo­sób się roz­stali, jego postę­po­wa­nie i ostat­nie słowa, nie dawały mu spo­koju. Zasta­na­wiał się, czy zro­zu­miała, czy może widziała w nim potwora, który w pogoni za zemstą nie zwa­żał na nic i na nikogo.

„Bra­ter­stwo” było ter­mi­nem czę­sto uży­wa­nym w teamach i kon­cep­cją, którą Reece w ostat­nich mie­sią­cach prze­te­sto­wał do gra­nic moż­li­wo­ści. Kiedy jego oddział wpadł w zasadzkę na zbo­czu afgań­skiej góry, stra­cił więk­szość towa­rzy­szy broni, a w ojczyź­nie został zdra­dzony przez jed­nego z naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Po śmierci rodziny i żoł­nie­rzy, gdy śmierć szep­tała mu do ucha, Reece stał się takim samym rebe­lian­tem jak ci, prze­ciwko któ­rym wal­czył przez ostat­nie szes­na­ście lat; stał się wła­snym wro­giem. Jak każdy rebe­liant potrze­bo­wał bez­piecz­nej przy­stani, w któ­rej mógłby odpo­cząć, przy­go­to­wać się, zapla­no­wać następny ruch. Musiał wró­cić do korzeni.

* * *

Ostat­nio jego naj­lep­szy przy­ja­ciel zja­wił się, kiedy Reece potrze­bo­wał go naj­bar­dziej: pomógł mu uciec z Nowego Jorku i dostar­czył go na Fishers Island, gdzie miał zabić ostat­nich spi­skow­ców z listy. Raife Hastings nie zawa­hał się, kiedy Reece potrze­bo­wał jego pomocy, ryzy­ku­jąc wszystko dla byłego kolegi z teamu i nie pro­sząc o nic w zamian.

Poznali się na boisku do rugby Uni­wer­sy­tetu Mon­tany jesie­nią 1995 roku. Reece grał jako środ­kowy ataku, a Raife jako wią­zacz, bez dwóch zdań naj­bar­dziej uzdol­niony zawod­nik w dru­ży­nie. We wcze­snych latach dzie­więć­dzie­sią­tych rugby wciąż jesz­cze cie­szyło się nie­wielką popu­lar­no­ścią wśród Ame­ry­ka­nów, więc wokół dys­cy­pliny wytwo­rzyła się zżyta spo­łecz­ność. Gra­cze żar­to­wali mię­dzy sobą, że byli ekipą do picia, która miała pro­blem z rugby.

Będący rok wyżej od Reece’a Raife wyglą­dał poważ­nie, jakby był dwa razy star­szy od wszyst­kich wokół. Lekki akcent, któ­rego Reece nie potra­fił umiej­sco­wić, suge­ro­wał pocho­dze­nie spoza Ame­ryki Pół­noc­nej. Reece’a szybko zmę­czyły tra­dy­cyjne stu­denc­kie imprezy i zauwa­żył, że Raife spę­dzał czas wolny albo w biblio­tece, czy­ta­jąc o hodowli dzi­kich zwie­rząt, albo wypra­wia­jąc się samot­nie jeepem scram­ble­rem na wędrówki po odlud­nych tere­nach Mon­tany.

Kiedy Reece doszedł do wnio­sku, że jego wyczyny na boisku pozwa­lają mu na spę­dza­nie czasu z kapi­ta­nem, posta­no­wił zary­zy­ko­wać. Na jed­nej ze słyn­nych imprez dru­żyny w domu Raife’a poza kam­pu­sem Reece pod­szedł do niego.

– Piwa? – zapy­tał Reece, prze­krzy­ku­jąc muzykę i wycią­ga­jąc w jego stronę czer­wony kubek napeł­niony przed momen­tem z kega na zewnątrz.

– Niee, stary, dzięki – odpo­wie­dział Raife, pod­no­sząc szklankę z czymś, co wyglą­dało Reece’owi na whi­sky.

– Nie­zły mulak – sko­men­to­wał Reece i wska­zał głową tro­feum. Poroże miało dobre ponad pół metra roz­pię­to­ści.

– A tak, świetne polo­wa­nie. Jesz­cze w parku, w Bre­aks. Stary, mądry jeleń.

– Stam­tąd jesteś?

– Aha, do Wini­fred mie­li­śmy prak­tycz­nie naj­bli­żej.

– Nie­sa­mo­wite miej­sce, ale nie do końca słyną z rugby. Skąd tak naprawdę pocho­dzisz?

Raife zawa­hał się, upił drinka i odpo­wie­dział:

– Rode­zja.

– Rode­zja? Zna­czy Zim­ba­bwe?

Raife pokrę­cił głową.

– Nie dla mnie.

– Dla­czego?

– Mark­si­stow­ski „rząd” odbiera rodzi­nom zie­mie, które nale­żały do nich od poko­leń. To dla­tego przy­je­cha­li­śmy do Sta­nów, ale byłem wtedy jesz­cze dziec­kiem.

– No tak, nie­wiele wiemy o tym, co tam się dzieje. Mój tata spę­dził tro­chę czasu w Afryce, zanim się uro­dzi­łem. Nie opo­wia­dał o tym za dużo, ale miał w gabi­ne­cie książkę na temat Selous Sco­uts, prze­czy­ta­łem ją w liceum. To byli twar­dziele.

– Sły­sza­łeś o nich? – Raife spoj­rzał na niego zasko­czony.

– Tak, mój tata był w woj­sku, słu­żył jako frog­man w Wiet­na­mie. Prze­czy­ta­łem każdą książkę na temat ope­ra­cji spe­cjal­nych, jaka wpa­dła mi w ręce.

– Mój tata był w Sco­utach, kiedy byłem mały – przy­znał Raife. – Pra­wie w ogóle go nie widy­wa­li­śmy, dopóki nie skoń­czyła się wojna.

– Serio? Nie­źle! Mojego taty też sporo nie było. Po mary­narce zaczął pra­co­wać dla Depar­ta­mentu Stanu.

Raife zer­k­nął podejrz­li­wie na kolegę z dru­żyny.

– Mulak, mówisz… Polu­jesz?

– Jeź­dzi­li­śmy z tatą, kiedy tylko mie­li­śmy szansę.

– No dobra, w takim razie możemy to zro­bić, jak należy. Wylej to – powie­dział, wycią­ga­jąc butelkę whi­sky z ety­kietą, któ­rej Reece nie znał. Nalał im na dwa palce.

– Za co wypi­jemy? – zapy­tał Reece.

– Mój tata zawsze mawia „za chło­pa­ków”, zostało mu jesz­cze ze Sco­utów.

– Brzmi dobrze. W takim razie za chło­pa­ków.

– Za chło­pa­ków – powtó­rzył Raife.

– Co to jest? – zapy­tał Reece zasko­czony tym, jak dobrze weszło.

– Mój tata dał mi ją, zanim tu przy­je­cha­łem. Three Ships, whi­sky z RPA. Chyba nie można jej tutaj dostać.

Ośmie­lony przez, jak się wyda­wało, począ­tek nowej przy­jaźni i whi­sky, zazwy­czaj powścią­gliwy Raife zaczął opo­wia­dać o dora­sta­niu w Afryce, o far­mie w kraju, który jesz­cze wtedy nazy­wał się Rode­zją, ich prze­pro­wadzce do RPA po woj­nie i osta­tecz­nej emi­gra­cji do Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

– Wybie­ram się jutro wcze­snym ran­kiem na polo­wa­nie. Mam licen­cję na łosia. Chcesz poje­chać?

– Jasne – odpo­wie­dział Reece bez waha­nia.

Następ­nego ranka o czwar­tej trzy­dzie­ści we dwóch ruszyli w drogę.

Reece szybko się zorien­to­wał, że kapi­tan dru­żyny rugby był poważ­nym myśli­wym, który tro­pił mulaki i łosie z takim samym zaan­ga­żo­wa­niem, jakim wyka­zy­wał się na zaję­ciach albo na boisku. Reece ni­gdy nie spo­tkał nikogo, kto tak instynk­tow­nie poru­szał się w świe­cie przy­rody; wyglą­dało to tak, jakby Raife był jego czę­ścią.

Na prze­ło­mie jesieni i zimy wyru­szali w czwar­tek po zaję­ciach i polo­wali od świtu do zmierz­chu, mając łuki blocz­kowe i mini­ma­li­styczny sprzęt kem­pin­gowy. Raife zawsze parł dalej od szlaku, głę­biej w las, wyżej pod górę. Rzadko kiedy roz­ma­wiali, żeby nie pło­szyć zwie­rzyny o wyczu­lo­nych zmy­słach, i wkrótce potra­fili odczy­ty­wać swoją mowę ciała, sygnały dawane rękami, deli­katne zmiany w wyra­zie twa­rzy.

W trak­cie jed­nej z wypraw na dnie kanionu Reece ustrze­lił potęż­nego łosia. Ściem­niało się. Była nie­dziela wie­czór, a następ­nego ranka oby­dwaj mieli zaję­cia, któ­rych nie mogli opu­ścić. Uwi­jali się szybko, w świe­tle lata­rek czo­ło­wych opra­wili samca, a póź­niej nosili go na ple­cach – przy każ­dej run­dzie ich ple­caki ważyły po pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów. Przez trzy godziny wyno­sili mięso z dna kanionu z powro­tem na szlak, zosta­wiali je tam i wra­cali po resztę. Trwało to całą noc i nawet na chwilę nie zmru­żyli oka. Do sali zaję­cio­wej weszli w ubra­niach pokry­tych sko­rupą wyschłego potu i krwi. Nawet w Mon­ta­nie wywo­łało to zdzi­wione spoj­rze­nia ze strony wykła­dow­ców i kole­gów. Przez to, jak wyglą­dali tam­tego dnia, dostali przy­do­mek „Bra­cia Krwi”, który towa­rzy­szył im przez resztę stu­diów.

By prze­cho­wać tak ogromną ilość mięsa, którą upo­lo­wali w trak­cie sezonu, Raife doku­pił do garażu dodat­kową zamra­żarkę skrzy­niową. W zim­niej­sze dni dopro­wa­dzali do per­fek­cji sztukę przy­rzą­dza­nia dzi­czy­zny. O ich „mię­snych ucztach” zro­biło się gło­śno, a przy­no­szone przez zna­jo­mych ze stu­diów dodatki i desery towa­rzy­szyły polę­dwi­com z łosia, pie­czo­nemu jele­niowi czy kaczym pier­siom, które Bra­cia Krwi skru­pu­lat­nie przy­go­to­wali. Ilo­ści wypi­tego alko­holu domo­wej roboty nikt ni­gdy nie pod­li­czył.

Wio­sną Reece odwie­dził ran­czo rodziny Raife’a nie­da­leko Wini­fred i był zasko­czony roz­le­gło­ścią nale­żą­cych do niej tere­nów. Nie to, że były jakoś prze­sad­nie ogromne, ale Hasting­som wyraź­nie się powo­dziło. To wyja­śniało jeepa Raife’a i jego miesz­ka­nie poza kam­pu­sem. Pan Hastings zdra­dził Reece’owi, że dbać o bydło nauczył się jesz­cze w Rode­zji. W Afryce nie zawsze mieli oka­zję kupo­wać dro­gie, dobrze odży­wione krowy i czę­sto musieli bar­dziej trosz­czyć się o słabe lub chore sztuki. Pod­czas gdy inni ran­cze­rzy z Mon­tany licy­to­wali wysoko, a ich nad­we­rę­żone przez ceny bydła budżety były podatne na każde wah­nię­cie rynku, Hasting­so­wie kupo­wali mniej atrak­cyjne zwie­rzęta i popra­wiali ich kon­dy­cję, po czym sprze­da­wali dro­żej, niż kupili. Inni ran­cze­rzy musieli odsprze­da­wać wła­sne grunty po kawałku, a Hasting­so­wie mieli solidne zabez­pie­cze­nie finan­sowe i mogli kupo­wać kolejne skrawki ziemi po śmiesz­nie niskich cenach – nie po to, żeby hodo­wać wię­cej bydła, lecz żeby zdy­wer­sy­fi­ko­wać wła­sne zasoby. Nowe tereny pozwa­lały na orga­ni­za­cję komer­cyj­nych polo­wań, a sama zie­mia nie­ustan­nie zyski­wała na war­to­ści. Cie­szyli się repu­ta­cję rodziny, która zna się na biz­ne­sie i upra­wach.

Przez następne trzy lata Bra­cia Krwi byli nie­roz­łączni: jesie­nią polo­wali, zimą jeź­dzili na nar­tach, wio­sną upra­wiali wspi­naczkę lub pły­wali kaja­kami. To w trak­cie wizyty u rodziny Reece’a w Kali­for­nii Raife pod­jął decy­zję o wstą­pie­niu do mary­narki. Jego ojciec zaszcze­pił mu poczu­cie głę­bo­kiej wdzięcz­no­ści wobec przy­bra­nej ojczy­zny, a ich rodzinna służba w woj­sku w trak­cie wojny rode­zyj­skiej czy­niła z tego poko­le­niowe zobo­wią­za­nie. Kiedy ojciec Reece’a opo­wie­dział mu, że szko­le­nie SEAL­sów jest jed­nym z naj­trud­niej­szych kie­dy­kol­wiek wymy­ślo­nych przez woj­sko, Raife zde­cy­do­wał, że spró­buje swo­ich sił w cięż­kiej pró­bie zna­nej jako BUD/S.

Bra­cia Krwi roz­sta­wali się tylko latem, kiedy Raife wyjeż­dżał do Zim­ba­bwe, gdzie pra­co­wał na rodzin­nej far­mie. Ojciec chciał, żeby miał kon­takt ze swo­imi korze­niami, dla­tego posy­łał go do swo­jego brata, żeby Raife poma­gał przy safari. Wśród myśli­wych i tro­pi­cieli, któ­rych zdol­no­ści oraz instynkt w odczy­ty­wa­niu śla­dów zwie­rząt gra­ni­czyły z nad­przy­ro­dzo­nymi, Raife czuł się prak­tycz­nie jak wśród swo­ich. To wła­śnie przy nich młody Hastings mógł dosko­na­lić swoje umie­jęt­no­ści w afry­kań­skiej dzi­czy i szli­fo­wać miej­scowy język shona.

W któ­reś waka­cje Reece pole­ciał do Zim­bawe i spę­dził mie­siąc, pra­cu­jąc w buszu razem z przy­ja­cie­lem. Byli naj­młodsi w obo­zie, więc do ich obo­wiąz­ków nale­żała zmiana opon, dba­nie o tere­nówki i poma­ga­nie przy skó­ro­wa­niu. Pod koniec przed­ostat­niego tygo­dnia wizyty Reece’a wujek Raife’a pod­szedł do nich po szcze­gól­nie cięż­kim dniu spę­dzo­nym w tere­nie. Wrę­czył im żółty doku­ment upo­waż­nia­jący do zapo­lo­wa­nia na zwie­rzynę prze­zna­czoną do odstrzału przez bio­lo­gów zarzą­dza­ją­cych pla­nem ochrony zaso­bów natu­ral­nych, któ­rej klienci nie zabili w trak­cie sezonu. Nad­szedł czas, by chłopcy z Mon­tany zapo­lo­wali i zaopa­trzyli w mięso wiel­kie chłod­nie, z któ­rych dostar­czano żyw­ność set­kom pra­cow­ni­ków zatrud­nia­nych przez Hasting­sów przy upra­wie tyto­niu, hodowli bydła i safari.

– Weź­cie cru­isera i tro­pi­ciela. Dowo­dzi­cie. Tylko tego nie spie­prz­cie, dobra?

* * *

Ude­rze­nie zim­nego wia­tru wyrwało Reece’a ze wspo­mnień. Spoj­rzał ponad hory­zont. _Czy niebo rano było czer­wone?_ Coś w wyglą­dzie nad­cią­ga­ją­cej burzy go zanie­po­ko­iło. Sztorm mógł być jesz­cze gor­szy niż ten, przez który prze­pły­nął na początku podróży. Szybko nało­żył płaszcz prze­ciw­desz­czowy i upew­nił się, że wszystko odpo­wied­nio zabez­pie­czył. Wykształ­cił w sobie nawyk obwią­zy­wa­nia się linką bez­pie­czeń­stwa, kiedy prze­by­wał na pokła­dzie, i teraz spraw­dził tylko, czy był przy­mo­co­wany z dwóch stron. Gdy nadej­dzie burza, opu­ści nieco żagle, by prze­trwać sztorm, ale na razie chciał jesz­cze w pełni wyko­rzy­stać wiatr. Zszedł na dół, by zapa­rzyć kawę; zapo­wia­dała się długa noc.

Kiedy front ude­rzył, nie miał lito­ści. Daszek chro­nił kok­pit przed desz­czem, ale Reece i tak prze­mókł do suchej nitki. Opu­ścił i zło­żył żagle, żeby uchro­nić je przed sza­le­jącą wichurą, więc łódź poru­szała się teraz napę­dzana jedy­nie sil­ni­kiem. Doświad­czony żeglarz potra­fiłby okieł­znać potęgę sztormu, ale Reece nie miał pew­no­ści, czy dodat­kowe przy­spie­sze­nie było warte takiego ryzyka. Nie zawra­cał sobie też głowy nawi­ga­cją; jego celem było prze­trwa­nie i wypro­wa­dze­nie jachtu na spo­kojne wody bez poważ­niej­szych uszko­dzeń. Będzie się mar­twił, gdzie jest, jeśli prze­żyje. Niebo pociem­niało, a ocean kotło­wał się wście­kle; naj­bar­dziej dener­wo­wało go, że nie potrafi prze­wi­dzieć kolej­nej potęż­nej fali.

Pamięć pod­su­nęła Reece’owi wspo­mnie­nie nie­spo­koj­nego morza sprzed lat, kiedy mknął w kie­runku zbior­ni­kowca klasy trze­ciej w pół­noc­nym rejo­nie Zatoki Per­skiej. Wtedy rów­nież było ciemno, tuż po pół­nocy, bojowa łódź sztur­mowa pro­wa­dzona przez doświad­czo­nych ster­ni­ków z Teamu Dwu­na­stego pły­nęła naj­krót­szą drogą przez irań­skie wody. W tam­tym momen­cie Reece’a ota­czali naj­lepsi spe­cja­li­ści w branży, teraz był sam.

Choć jego rodzina wywo­dziła się z wikin­gów zamiesz­ku­ją­cych dawną Danię, Reece doszedł do wnio­sku, że wro­dzone pre­dys­po­zy­cje do żeglugi zani­kły na prze­strzeni wie­ków. Woda prze­le­wała się przez ster­burtę, ale pompy zęzowe dzia­łały bez zarzutu, pil­nu­jąc, by Bit­ter Harvest pozo­sta­wał suchy pod pokła­dem. Wiatr i woda rzu­cały jach­tem jak zabawką, a Reece był zdany na łaskę żywio­łów oraz umie­jęt­no­ści szkut­ni­ków. Nawet na tak nowo­cze­snej jed­no­stce warunki były prze­ra­ża­jące. Reece wyobra­ził sobie przod­ków z pół­nocy, któ­rzy prze­pra­wiali się przez morza w otwar­tych drew­nia­nych łodziach, i doszedł do wnio­sku, że na pewno byli dużo bar­dziej uzdol­nieni od niego. Z dłu­gimi wło­sami i brodą mokrą od desz­czu i mor­skiej wody musiał jed­nak przy­znać, że odna­la­złby się na jed­nym z ich lang­ski­pów. Zasta­na­wiał się, jaką ofiarę zło­ży­liby w tej chwili, by zaskar­bić sobie przy­chyl­ność Ägira, nor­dyc­kiego mor­skiego bóstwa, który uwiel­biał wcią­gać ludzi oraz ich statki w głę­biny.

Kiedy Reece myślał, że ocean nie może być już bar­dziej wzbu­rzony, sztorm przy­brał na sile. Łódź powę­dro­wała w górę, a świa­tło bły­ska­wicy roz­ja­śniło ocean. Przez uła­mek sekundy był pewny, że to nie nowo­twór go zabije; mknął pro­sto w górę po grzbie­cie fali, która wzno­siła się ponad maszt jachtu.

Jak w kolejce gór­skiej łódź zatrzy­mała się na szczy­cie, po czym runęła w dół. Reece poczuł się jak w sta­nie nie­waż­ko­ści. Obu­rącz mocno chwy­cił wyko­nane ze stali nie­rdzew­nej koło ste­rowe i przy­go­to­wał się na ude­rze­nie, wyda­jąc zwie­rzęcy okrzyk. Ważący ponad tonę Bit­ter Harvest grzmot­nął w czarną toń z ogłu­sza­ją­cym hukiem, a Reece ude­rzył o koło z taką siłą, że stra­cił przy­tom­ność.

Zimna fala roz­bry­zgnęła się o nad­bur­cie i wyrwała go z omdle­nia. Zorien­to­wał się, że leży na pokła­dzie mię­dzy sta­no­wi­skami ste­row­ni­czymi, z twa­rzą pul­su­jącą od ude­rze­nia. Instynk­tow­nie pod­niósł dło­nie i zoba­czył krew, która nie­mal natych­miast zro­biła się prze­zro­czy­sta od desz­czu. Miał roz­ciętą głowę i zła­many nos, ale wciąż żył; kil wytrzy­mał. Z tru­dem wstał i zajął miej­sce przy kole ste­ro­wym. Krew spły­wała mu do oczu, ale i tak zbyt wiele by nie zoba­czył. Sku­pił się na tym, by kom­pas wska­zy­wał połu­dnie; musiał jak naj­szyb­ciej prze­pły­nąć przez burzę. Warunki nie popra­wiły się zbyt­nio, ale chyba też się nie pogor­szyły. Miał nadzieję, że potężna fala, na któ­rej się prze­je­chał, była punk­tem kul­mi­na­cyj­nym sztormu. Być może się przy­zwy­cza­jał, ale wyglą­dało na to, że pogoda nieco się uspo­kaja. Przez kilka następ­nych godzin Reece ście­rał krew z oczu, dbał o pra­wi­dłowy kurs, popra­wiał takie­lu­nek i ponow­nie ście­rał krew. Nos miał obo­lały, a otwarta rana na czole szczy­pała od sło­nej piany nie­sio­nej przez bez­li­to­sne wia­try Atlan­tyku.Roz­dział 2

_Save Val­ley
Zim­ba­bwe, Afryka
Sier­pień 1998_

Tego ranka Reece zastrze­lił impo­nu­ją­cego samca kudu, anty­lopę z poskrę­ca­nymi rogami znaną powszech­nie, ze względu na swoją nie­uchwyt­ność, jako „szary duch”. On, Raife i tro­pi­ciel podą­żali jego tro­pem od świtu, aż stary byk w końcu popeł­nił błąd i przy­sta­nął, żeby zoba­czyć, co go goni. Zała­do­wa­nie nie­mal trzy­stu­ki­lo­gra­mo­wego zwie­rzę­cia na pikapa oka­zało się pew­nym wyzwa­niem, ale dzięki pomy­sło­wo­ści tro­pi­cieli i wcią­garce cru­isera jakoś im się to udało. Kiedy wra­cali na ran­czo, na twa­rzach mieli bez­tro­skie uśmie­chy mło­dych ludzi. Pro­wa­dził Raife, na sie­dze­niu obok sie­dział Gona, młod­szy tro­pi­ciel, a Reece i star­szy tro­pi­ciel jechali na pace, popi­ja­jąc piwo i roz­ko­szu­jąc się pięk­nym wido­kiem.

Za zakrę­tem, gdzie było już widać dom, Raife od razu zauwa­żył, że coś było nie tak. Na równo przy­strzy­żo­nym traw­niku stały trzy poobi­jane pikapy, a grupa kilku męż­czyzn roz­pro­szyła się po placu – więk­szość z nich była uzbro­jona. Raife ruszył pro­sto w kie­runku samo­cho­dów i zatrzy­mał się przed nie­zna­jo­mymi.

Sie­dząc z tyłu, Reece czuł się wysta­wiony. Przy­glą­dał się gru­pie, która zacho­wy­wała się wrogo, i zasta­na­wiał, co się dzieje. Poli­czył męż­czyzn, poli­czył, ilu z nich ma broń na widoku, i spoj­rzał na sztu­cer spo­czy­wa­jący w sto­jaku tuż obok jego kolan. Z mate­ma­tyki nie wyni­kało nic dobrego.

Raife ode­zwał się do intru­zów w shona, ale ci go zigno­ro­wali. Tro­pi­ciele sku­lili się w swo­ich sie­dze­niach jak zbite psy, wbili spoj­rze­nia pod nogi. Przez ostatni mie­siąc Reece nauczył się ufać ich osą­dowi i stwier­dził, że nawią­zy­wa­nie kon­taktu wzro­ko­wego z gośćmi nie było dobrym pomy­słem.

Ubrani byli róż­nie: od koszu­lek pił­kar­skich po zno­szone koszule. Wyglą­dało na to, że ich mun­du­rem był brak mun­duru. Więk­szość wyglą­dała na nasto­lat­ków, mogli być tuż po dwu­dzie­stce; byli uzbro­jeni w zbie­ra­ninę kałasz­ni­ko­wów, strzelb, podob­nych do maczet pang i pod­nisz­czo­nych sta­rych sztu­ce­rów. Reece nie miał poję­cia, kim byli, ale widział, że nie wyglą­dali na zado­wo­lo­nych. Po kilku chwi­lach wuj Raife’a wyszedł z domu w towa­rzy­stwie męż­czy­zny mniej wię­cej w jego wieku. W prze­ci­wień­stwie do reszty tam­ten miał nad­wagę i był dobrze ubrany. Nosił ray bany i fio­le­tową jedwabną koszulę z krót­kimi ręka­wami. Z szyi zwi­sał mu gruby złoty łań­cuch, a na sto­pach miał coś, co wyglą­dało jak moka­syny z kro­ko­dy­lej skóry. Gru­bymi palu­chami wyjął z ust na wpół wypa­lo­nego papie­rosa, pstryk­nął nie­do­pał­kiem w bok, po czym prze­szedł powoli po weran­dzie Hasting­sów, jakby nale­żała do niego. Naj­wy­raź­niej to on był sze­fem.

Młodsi męż­czyźni oży­wili się na jego widok, a ich pew­ność sie­bie i agre­sywne zacho­wa­nie tylko przy­brały na sile. On był alfą, oni jego watahą. Ruszył pro­sto w kie­runku bia­łego pikapa, a jego banda podą­żyła za nim. Zigno­ro­wał Reece’a i pod­szedł do okna od strony kie­rowcy, mówiąc w shona coś, czego Reece nie rozu­miał. Na spo­kojną odpo­wiedź Raife’a w jego ojczy­stym języku gruby wycią­gnął i odbez­pie­czył pisto­let. Ojciec Reece’a miał w kolek­cji taki sam – brow­ning hi-power kali­bru dzie­więć mili­me­trów. Pod­niósł lufę na wyso­kość głowy Raife’a, palec spo­czął leni­wie na spu­ście. Reece zer­k­nął na sztu­cer, wie­dząc, że nie zdą­żyłby się­gnąć po niego na czas. Jesz­cze ni­gdy w życiu nie czuł się tak bez­radny. Zde­cy­do­wał, że jeśli Raife zosta­nie zastrze­lony, jego zabójca zgi­nie wkrótce po nim.

Wyda­wało się, że męż­czy­zna trzy­mał ten pisto­let w nie­skoń­czo­ność, złota bran­so­letka zwi­sała luźno ze spo­co­nego nad­garstka; w gło­wie Reece’a cała ta scena roz­gry­wała się jak w zwol­nio­nym tem­pie. Sie­dzący obok niego tro­pi­ciel mam­ro­tał cichą modli­twę, a Reece nagle zaczął się zasta­na­wiać, jaką reli­gię wyznaje. Wujek Raife’a stał jakieś dzie­sięć metrów dalej i nie mógł w żaden spo­sób powstrzy­mać uzbro­jo­nego oprawcy.

Męż­czy­zna w końcu zbli­żył się do Raife’a, a zło roz­bły­sło w jego oczach. Wyszep­tał „paf” i pod­niósł lufę w uda­wa­nym odrzu­cie. Wybuch­nął gar­dło­wym śmie­chem, brzuch trząsł mu się pod drogą koszulą, a gdy odwró­cił się do swo­ich ludzi, ci zawtó­ro­wali mu, wystrze­li­wu­jąc w czy­ste nie­bie­skie niebo poci­ski, które miały budzić strach. Męż­czy­zna wyko­nał jeden ruch pisto­le­tem i po chwili wszy­scy wsia­dali już do aut; któ­ryś przy­trzy­mał sze­fowi otwarte drzwi od strony pasa­żera, kiedy ten pako­wał swoje potężne ciel­sko na fotel.

Koła pika­pów zabuk­so­wały, kiedy odje­chali, zosta­wiw­szy na traw­niku głę­bo­kie czer­wone bruzdy. Rich Hastings pokrę­cił głową, prze­kli­na­jąc uzbro­joną hołotę.

– Cho­lerne sukin­syny!

Raife wysiadł z wozu i sta­nął obok wuja, pozor­nie nie­wzru­szony otar­ciem się o śmierć.

– Kto to, u dia­bła, był, wuju?

– Wete­rani – wark­nął.

– Wete­rani? Ci goście są za mło­dzi, żeby cho­ciaż uro­dzić się w koń­cówce wojny.

– Tak na sie­bie mówią. Nie mają nic wspól­nego z wojną. Mugabe i jego ludzie pod­trzy­mują rewo­lu­cyjną reto­rykę, żeby nikt nie zauwa­żył, jak okra­dają ten kraj w biały dzień. To banda zło­dziei, po pro­stu. Szan­ta­ży­ści.

– Czego chcieli?

– Pie­nię­dzy, oczy­wi­ście. W końcu zażą­dają całej farmy, ale na razie zado­wa­lają się spła­tami. Chciał­bym powy­strze­lać tych drani, ale na to liczy rząd. Przy­sy­łają bandy, żeby nękały wła­ści­cieli, wie­dząc, że jeśli sta­wimy opór, będą mogli wezwać mię­dzy­na­ro­dowe media i krzy­czeć o kolo­nia­li­zmie. Poza tym jeśli im się posta­wię, przed zmro­kiem czeka mnie oblę­że­nie.

– A co z poli­cją? – wtrą­cił Reece. Młody Ame­ry­ka­nin nie potra­fił zro­zu­mieć tego, co się dzieje.

– Poli­cja? Poli­cja praw­do­po­dob­nie powie­działa im, jak tu doje­chać. Nie, chłopcy, nie możemy zro­bić zbyt wiele poza zapła­ce­niem hara­czu i trzy­ma­niem się tak długo, jak się da. Nawet jutro mógł­bym wyje­chać do Sta­nów i pra­co­wać dla two­jego ojca, Raife, ale co sta­łoby się z tym miej­scem? Ta farma była w naszej rodzi­nie od stu pięć­dzie­się­ciu lat. Nie zamie­rzam jej porzu­cić. Zatrud­niamy ponad setkę ludzi. Myśli­cie, że ci dra­nie się o nich zatrosz­czą? Chry­ste, pro­wa­dzimy tu nawet wła­sną szkołę.

Jako dwu­dzie­sto­la­tek Reece nie wie­dział, co o tym wszyst­kim myśleć, ale zorien­to­wał się, że pocho­dzi z zupeł­nie innego kręgu kul­tu­ro­wego. Po jed­nej stro­nie znaj­do­wali się rdzenni miesz­kańcy i wybrany przez nich przy­wódca, któ­remu więk­szość świata przy­zna­wała demo­kra­tyczny man­dat, choć poja­wiały się już pogło­ski na temat znik­nięć i mor­derstw tych, któ­rzy sprze­ci­wili się umac­nia­ją­cemu swą pozy­cję dyk­ta­to­rowi. Po dru­giej – rodziny, które od ponad pół wieku legal­nie i z przy­zwo­le­niem korony bry­tyj­skiej pro­wa­dziły gospo­dar­stwa zgod­nie z przy­zna­nymi im pra­wami wła­sno­ści. Oby­dwie strony wie­rzyły, że prawo było po ich stro­nie, i żadna nie zamie­rzała ustą­pić. Dla mło­dego Ame­ry­ka­nina były to warunki, w któ­rych mogło dojść do wojny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: