Słońce Tebrizu - Julia Samadi - ebook + audiobook + książka

Słońce Tebrizu ebook i audiobook

Julia Samadi

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o tęsknocie i nieprzewidywalności ludzkiego serca.

Przypadek sprawia, że Julia nawiązuje kontakt korespondencyjny ze swoją bratnią duszą, młodym mężczyzną, mieszkającym w odległym Iranie. Niemal wszystko wydaje się dzielić zakochanych, jednak wbrew rozsądkowi ich miłość uparcie szuka spełnienia, wspierana przez poezję i nowoczesne technologie.

Czym jest prawda uczuć w czasach e-maili i czy wirtualna namiętność ma rację bytu w konfrontacji z codzienną prozą życia? Czy w zglobalizowanym świecie łatwiej jest przezwyciężyć różnice kulturowe? I czy w ogóle warto próbować?

Trzeba przyznać, że Julia długo opierała się temu pomysłowi. (…) Zakochać się w kimś stamtąd, przecież to nie miałoby najmniejszego sensu. Zero przyszłości, zero teraźniejszości. Listy listami, ale wyjść poza te granice? Nie, absolutnie…
Aż do tego dnia kilka miesięcy później, kiedy poszła na pocztę odebrać przesyłkę od niego i wyjęła z niej odręcznie napisany list. To już nie był ciąg impulsów, elektroniczny sygnał. To była magia ziszczona, namacalny dowód jego istnienia. (…) Siadła w pokoju, włączyła muzykę i powoli, linijka po linijce, przeczytała list, dotykając każdej starannie skreślonej przez niego litery.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 423

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 20 min

Lektor: Joanna Derengowska

Oceny
3,7 (6 ocen)
1
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


PROLOGDLACZEGO SŁOŃCE I DLACZEGO AKURAT TEBRIZU

„Nie ma czegoś takiego jak przypadek. Wszystko, co dzieje się na świecie, łączy się ze sobą w jakiś niepojęty i tajemniczy sposób, tworząc jedyną w swoim rodzaju mozaikę. Wierzę, że najmniejszy drobiazg, który wydarza się dzisiaj, może zmienić bieg całego mojego dalszego życia – i życia innych. Rozmowa, którą teraz prowadzimy, może wywrzeć wpływ na to, jakie decyzje podejmiemy nawet za kilka lat. Nie zgadzam się z bohaterem Był sobie chłopiec – nikt z nas nie jest samotną wyspą”.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam tę wypowiedź z ust mojej przyjaciółki kilka lat temu, obdarzyłam ją pobłażliwym uśmiechem i nie pokusiłam się nawet o słowo komentarza. Znając jej upodobanie do wszelkich tajemniczości i zagadek, nie spodziewałam się po niej niczego innego, miałam jednak nadzieję, że ona również, będąc świadomą mojego absolutnego racjonalizmu, nie będzie oczekiwała ode mnie poparcia tej tezy czy jakiegokolwiek aktu afirmacji. Był słoneczny dzień, siedziałyśmy przy stoliku jednej z kawiarń ukrywających się w brukowanych zaułkach otaczających krakowski rynek. Przede mną stała pusta filiżanka po espresso, przed nią do połowy pełna filiżanka herbaty. Spojrzała na mnie, uśmiechnęła się przewrotnie i powiedziała jeszcze: „Szkoda, że to nie kawa po turecku, powróżyłybyśmy ci z fusów”. Popukałam się wymownie w czoło i roześmiałyśmy się obie szczerze. Pomimo dzielących nas różnic darzyłyśmy się nawzajem szczerą sympatią i śmiem zaryzykować stwierdzenie, że nigdy później nie znalazłam już tak dobrej przyjaciółki. Niedługo po tej rozmowie nasze drogi się rozeszły, ona wyjechała, ja zostałam i zaczęłam próbować ułożyć sobie jakoś życie. Obecnie widujemy się rzadko i dawna zażyłość powoli ustępuje miejsca serdeczności, którą zazwyczaj mamy dla dawnych przyjaciół, gdy okazuje się, że niewiele już nas łączy.

Wyjątkowo często zdarza mi się za to, czego zupełnie się wtedy nie spodziewałam, wracać pamięcią do tamtej rozmowy i słów, które wówczas od niej usłyszałam. „Nie ma czegoś takiego jak przypadek”. Dziś chyba rozumiem już, co chciała mi wtedy powiedzieć. Nie wiem, czy ujęłabym to tak samo, może inaczej – ale zgadzam się z nią w pełni. Nikt z nas nie jest samotną wyspą, a nasze spotkania i rozmowy z innymi niosą się echem przez całe nasze życie. Niektóre z tych spotkań, nawet jeśli początkowo zupełnie niepozorne, mogą nawet zmienić cały jego bieg. Zdarza się, że nagle osoba, która staje na naszej drodze, staje się pierwszym ogniwem łańcucha zmian, których wcale nie oczekiwaliśmy i których konsekwencji nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Jak nagły i oślepiający rozbłysk światła jedno zdanie, słowo, spojrzenie może wywrócić cały nasz starannie uporządkowany świat do góry nogami.

Dlaczego zatem „Słońce Tebrizu”? Z dwóch powodów. Pierwszym jest biografia jednego z najsłynniejszych perskich poetów mistycznych, Rumiego, zwanego też w Iranie Moulaną lub Moulawim. Jeszcze zanim poznałam ją z jednego z podręczników historii literatury na studiach, usłyszałam jej legendarną wersję od irańskiego przyjaciela, niejakiego Madżnuna.

Otóż mniej więcej osiem wieków temu w Persji żył sobie pochodzący z Tebrizu wędrowny derwisz imieniem Szams. Ów Szams-e Tabrizi, czyli Szams z Tebrizu, którego imię znaczy ni mniej, ni więcej jak właśnie „słońce”, był mistykiem dążącym do poznania Boga poprzez całkowite zatracenie się w miłości. Szukał ucznia, któremu przekazałby swoje nauki, ale jego trudny charakter, brak taktu i ogłady, łachmany i absolutne nieprzywiązywanie wagi do tego, co ludzie pomyślą, nie przysparzały mu znajomych. Któregoś dnia podczas swoich poszukiwań Szams trafił w miejsce, gdzie odbywał się właśnie wykład słynnego kaznodziei i teologa. Zupełnie nieskrępowany faktem, że znacząco się spóźnił, wszedł pomiędzy słuchaczy i przepychając się, dotarł na sam przód audytorium. Przed przemawiającym leżał stos ksiąg. Szams wskazał na nie palcem i przerywając wykład, zapytał: „Co to jest?”. Kaznodzieja spojrzał na niego z mównicy z politowaniem i odrzekł: „Coś, czego nie będziesz w stanie zrozumieć”. Nagle ku zaskoczeniu wszystkich książki same z siebie stanęły w płomieniach. Całe zgromadzenie spojrzało z przerażeniem na stojącego z przodu łachmaniarza. „Co to jest?!” – zapytał go kaznodzieja. „Coś, czego ty nie będziesz w stanie zrozumieć” – odpowiedział Szams, a następnie ze stoickim spokojem przepchnął się znowu przez tłum i oddalił się. Gdyby nie to spotkanie, czy ktokolwiek na świecie usłyszałby o takim poecie jak Rumi? Wątpliwe. Może dotarłyby do naszych czasów jakieś traktaty teologiczne nieróżniące się wiele od tysięcy podobnych tekstów. Może nawet byłyby przeplatane poezją, kto wie? Jednak prawdziwy geniusz Moulany Dżalaloddina Rumiego nie mógłby zaistnieć, gdyby nie spotkanie z Szamsem.

Przez trzy miesiące kaznodzieja przebywał wyłącznie w towarzystwie derwisza, nie opuszczając ani na krok swojego domu i za zamkniętymi drzwiami przyswajając nauki swojego nowego mistrza. Ich wzajemne relacje wykraczały jednak znacznie poza to, co cechuje typową relację uczeń–nauczyciel. Rumi uległ całkowitej fascynacji Szamsem, który stał się nowym słońcem na jego niebie. Szams nauczał, że jedyną drogą, którą można dotrzeć do Boga i zarazem do wewnętrznej harmonii, jest miłość, ale miłość bezwarunkowa, tak zupełna, że zatraca się w niej swą tożsamość. Żeby jej doświadczyć, trzeba całkowicie zrezygnować z siebie i porzucić wszystko, co ziemskie, wszelkie przywiązania; oczyścić się do tego stopnia, żeby stać się zwierciadłem miłości boskiej. Tak pojmowana miłość była centrum nauki mistycznej Szamsa. Dlatego też on sam nie przywiązywał się do nikogo i niczego – aż pewnego dnia postanowił porzucić także przyjaciela i ucznia. Słońce świecące nad światem Rumiego zgasło. Szukał derwisza wszędzie, a tracąc nadzieję na jego odnalezienie, coraz więcej czasu spędzał w samotności, tańcząc i recytując święte teksty. Kiedy w końcu odnaleziono Szamsa i sprowadzono go na powrót, Rumi ożenił go ze swoją córką, mając nadzieję, że w ten sposób będzie mógł zatrzymać go już na zawsze przy sobie. Któregoś dnia jednak mistyk zniknął znów bez śladu, tym razem na zawsze, pozostawiając Rumiego opętanego tęsknotą i ideą odnalezienia przyjaciela.

Wiersze Rumiego mówią o wiecznym poszukiwaniu. Przyjaciel, Bóg, miłość zlewają się w nich w jedno, stając się ostatecznym celem ludzkiej wędrówki. Mówi się, że nie było w świecie człowieka, który oddałby się miłości tak absolutnie i bezwarunkowo jak ten poeta i mistyk, gotów zrezygnować z własnej tożsamości, by stać się odbiciem tego drugiego – do tego stopnia, że zbiór swojej poezji zatytułował Wiersze Słońca Tebrizu.

Słuchałam opowieści Madżnuna z zapartym tchem. Byłam wtedy już od pewnego czasu w Iranie i powoli zaczynałam odczuwać na sobie wpływ irańskiej emocjonalności i wrażliwości. Fakt, że usłyszałam tę opowieść właśnie w Tebrizie, mieście, z którego podobno pochodził niezwykły derwisz, w dodatku od jego rodowitego mieszkańca i gorliwego czytelnika Moulany (co dosłownie oznacza „nasz Pan”), wydawał mi się co najmniej magiczny. Historia miłości, która potrafi tak całkowicie zmienić ludzkie życie, koncepcja poznania nie przez rozum ani zmysły, ale przez serce – to wszystko było jednocześnie bardzo wschodnie, bardzo perskie… i zarazem bardzo pociągające.

Moja historia wydarzyła się osiem wieków później, ale jest, śmiem twierdzić, nie mniej niezwykła niż historia dwu mistyków. Tak jak kiedyś słońce Tebrizu odmieniło życie Moulany, tak prawie tysiąc lat później, w czasach, kiedy bezwarunkowa miłość i porozumienie dusz mogą wydawać się przeterminowane, kolejny rozbłysk tego słońca odmienił na zawsze życie dwojga młodych ludzi.

 

Opisane w tej książce wydarzenia – jakkolwiek nieprawdopodobne by się wydawały – wydarzyły się naprawdę. Pewne drobne zmiany musiały oczywiście zostać wprowadzone, zmienione zostały imiona i niektóre szczegóły, które pozwoliłyby zidentyfikować rzeczywistych bohaterów, czego ze zrozumiałych względów chciałam uniknąć. Celem tej książki nie jest bowiem jedynie opowiedzenie nieprawdopodobnej, a jednak prawdziwej historii dwojga ludzi, ale refleksja, którą próbują przekazać nam także liryki Moulany: że potęga miłości jest jednocześnie twórcza i destrukcyjna. Jest zdolna czynić cuda, bez wątpienia, nie znaczy to jednak, że jeśli przytrafi nam się taki cud, będziemy zdolni właściwie go zrozumieć. A sam fakt, że cud się przytrafił, nie daje bynajmniej gwarancji szczęśliwego zakończenia. I o tym właśnie jest ta książka.

ROZDZIAŁ PIERWSZYSKRZYPCE

I

Ciepłe światło sierpniowego słońca rzucało łagodne cienie poprzez gąszcz winorośli. W ciszy niedzielnego popołudnia dawało się słyszeć jedynie radosny świergot ptaków w koronach drzew, delikatny szum wiatru – i ciszę. Pełną, soczystą jak dojrzałe owoce, rumianą i uśmiechniętą ciszę środka lata.

Julia leżała na hamaku rozciągniętym pomiędzy dwiema akacjami nieopodal tarasu. Była w siódmym miesiącu ciąży i zarys zaokrąglonego brzucha wyraźnie odznaczał się pod jej luźną lnianą sukienką. W lewej dłoni trzymała tamborek, prawa zręcznie operowała igłą, wyczarowując na kanwie kwiatowy wzór. Hamak kołysał się nieznacznie wraz z ruchami jej rąk. Adam, mąż Julii, przygotowywał w kuchni herbatę. Z wnętrza domu dobiegały pobrzękiwania szklanek i łyżeczek oraz jego wesołe podśpiewywanie.

Odłożyła robótkę na bok i przymykając oczy, położyła dłonie na brzuchu. Pod skórą wyczuwała ruchy dziecka. Uśmiechnęła się do siebie. Miało przyjść na świat za mniej niż trzy miesiące. Wszyscy mówili, że to dziewczynka, ona jednak była przekonana, że będą mieli syna. Wyobrażała sobie, jak chłopiec wypowiada pierwsze słowa, stawia pierwsze kroki, idzie do szkoły, dorasta, wkracza w dorosłe życie… Wyczekiwała z niecierpliwością momentu, kiedy pierwszy raz weźmie go na ręce. Z drugiej strony zastanawiała się, jak bardzo zmieni się wtedy ich życie. Czy ona i Adam są już na to gotowi? Czy sobie poradzą? Tak wiele pytań przychodziło jej do głowy, tak wiele wątpliwości. Pogrążyła się w myślach.

I wtedy z oddali dobiegł, niesiony przez wiatr, dźwięk skrzypiec.

Julia otworzyła oczy i rozejrzała się, ale nie zauważyła niczego. Melodia niewątpliwie dobiegała z daleka, była cicha i mało wyraźna. Coś jej przypominała, coś odległego w czasie i przestrzeni, nieokreślonego, a jednak znanego jej bardzo dobrze. Coś, do czego od bardzo dawna nie wracała już pamięcią.

 

Mam teraz inne życie, tutaj. Ta historia dobiegła końca. Odejdź.

 

Adam wyszedł na taras, niosąc filiżanki z herbatą i wyrywając Julię z zamyślenia.

– Mówiłaś do siebie? – spytał. – Czy tylko mi się zdawało?

– Musiało ci się wydawać – odparła z uśmiechem. Skrzypce nie umilkły, ale ich dźwięk rozmył się w oddali, gdy tylko spojrzała na rozpromienioną twarz męża. Byli razem tak niedorzecznie szczęśliwi, że czasem wydawało jej się to niemożliwe. Czym zasłużyła sobie na jego uczucie? Czy w ogóle na nie zasługuje, czy kiedykolwiek będzie?

Dotyk jego dłoni, podającej jej filiżankę, odegnał wszystkie rozterki. Wciągnęła głęboko w nozdrza zapach gorącej herbaty i roześmiała się. Ogród, słoneczne popołudnie, radosny uśmiech Adama i tkliwość w jego oczach, które zdawały się wybiegać w przyszłość i widzieć już nowo narodzone maleństwo, istotę przez nich dwoje powołaną do życia – czy jest cokolwiek na świecie, co mogłoby uczynić ją szczęśliwszą niż była tu i teraz? Ciepło rozchodzące się w jej wnętrzu podpowiadało jej, że nie.

Daleko, między drzewami, zagubiony wśród szumu wiatru, dźwięk skrzypiec przeszedł w ledwo słyszalne łkanie.

 

II

Zazwyczaj po zachodzie słońca chadzali jeszcze na spacer nad jezioro, dzisiaj jednak Julia uznała, że jest zbyt zmęczona. Dlatego też Adam zdziwił się bardzo, zastawszy ją późnym wieczorem na tarasie, patrzącą przed siebie i pochłoniętą myślami, podczas gdy na niebie ciemność, jak kałuża atramentu, rozlewała się powoli, pochłaniając umykające odcienie szarości. Powietrze napełniało się aromatem wilgotnej trawy, a cykady rozpoczynały swój codzienny koncert. Po raz kolejny pomyślał, jakie to szczęście, że ich domek znajduje się nieco na uboczu i nie docierają do niego echa oglądanej przez sąsiadów telewizji czy rozmów o niczym nad rozpalonym grillem. Mająca upodobanie do głośnej muzyki młodzież wyjechała przedwczoraj rano i teraz można było cieszyć się ciszą i spokojem. Mimo to nie spodziewał się, że zastanie żonę właśnie tutaj, skoro narzekała na zmęczenie i planowała wcześniej się położyć. Wydawała się trochę nieobecna, jakby myślami była bardzo daleko stąd, daleko od niego… Rozpuściła spięte w ciągu dnia włosy i pozwoliła im opaść bezładnie na ramiona, niesforne kosmyki zakładając nieświadomie za uszy. Nie był romantykiem, ale w białej sukience, którą miała na sobie, przypominała mu jakąś polną rusałkę, istotę tylko na wpół z tego świata. W pierwszej chwili zamierzał ją spytać, dlaczego jeszcze nie śpi, czy nie jest jej chłodno, czego tak wypatruje. Po namyśle jednak zrezygnował z pytania o cokolwiek. Zamiast tego podszedł, stanął za jej plecami, okrył ją swetrem i delikatnie objął w pasie. Przez moment odniósł wrażenie, że płacze lub szepcze pod nosem jakieś niemożliwe do zrozumienia słowa, ale nie. Odwróciła się do niego i w milczeniu wtuliła w jego ramiona. W takich momentach wydawała mu się tak krucha i delikatna, tak bardzo potrzebująca jego opieki… Wiele dałby za to, żeby dowiedzieć się, co dzieje się wtedy w jej głowie, o czym myśli, czego się obawia. Ona jednak przeważnie nic nie mówiła. Przytulała się do niego z całej siły, trochę jakby chciała schować się przed całym światem – a on przyciągał ją do siebie i otulał ramionami, mając tylko nadzieję, że daje jej to, czego potrzebuje. Świadomość, że do końca świata ze wszystkich sił będzie się starał ją chronić. Ją oraz ich nienarodzone jeszcze dziecko.

Po chwili Julia odwróciła się i spojrzała z powrotem na niebo. Wyciągnęła przed siebie rękę.

– Widziałeś? – zapytała, wskazując na prawie niewidoczny czerwony punkcik tuż powyżej linii horyzontu. – Mars. Przeważnie go nie widać, ale dziś jest, mam wrażenie, wyjątkowo wyraźny.

Adam wysilał wzrok, ale dopiero po dłuższej chwili dostrzegł słabiutkie czerwone światło, punkcik znacznie mniejszy niż główka od szpilki i większość gwiazd widocznych na niebie.

– Nie jest chyba bardziej wyraźny niż zwykle – odpowiedział. – Ledwie jestem w stanie go zobaczyć. Chodźmy do środka, przeziębisz się – dodał jeszcze, po czym opiekuńczym gestem objął żonę i wprowadził do pokoju.

– Wszystko w porządku? Wydajesz się taka smutna i zamyślona.

– Nie martw się, nic się nie stało. Czuję się trochę zmęczona. – Spojrzała wymownie na swój brzuch. – Wiesz, chyba po prostu powinnam się już położyć.

– Chcesz napić się przed snem ciepłego mleka? Dobrze ci zrobi. Idź do sypialni, przykryj się kocem i zaczekaj na mnie. Zaraz do ciebie przyjdę.

Ani się obejrzała, a Adam już zniknął w kuchni. Powolnym krokiem poczłapała do sypialni, położyła się na łóżku i opatuliła kocem. Przymknęła oczy i zapadła w niespokojną drzemkę. Wydawało jej się, że ktoś stoi nad nią i mówi coś do niej.

 

To było nasze marzenie, nasze – nie jego. Dlaczego mu je oddałaś?

 

Przebudziła się poruszona. Adam siedział przy niej z kubkiem parującego mleka w ręku. Drugą rękę położył jej na czole.

– Na pewno dobrze się czujesz? Jakoś kiepsko wyglądasz… A może jednak coś się stało?

– Nie, nic. Miałam zły sen.

– Już dobrze, nic się nie martw. Jestem tu, obok ciebie. Wypij mleko i chodźmy spać. Tylko obiecaj, że nie będziesz już dzisiaj mówić przez sen. – Uśmiechnął się.

– Mówiłam przez sen? – spytała zaskoczona. – Co?

– Nie wiem, nie mogłem zrozumieć. Chyba znowu zaczynasz to robić w obcych językach. – Roześmiał się. – Nie przejmuj się.

Zabrał jej pusty już kubek, odstawił na szafkę, a następnie ułożył się obok niej i zgasił światło.

– Śpij już, kochanie, i niech ci się przyśni coś pięknego. Dobranoc.

A jednak Julia nie mogła zasnąć. W myślach wciąż powracało pytanie, wyrzut, który usłyszała we śnie.

 

Nasze marzenie. Nie należało tylko do ciebie. Nie rozumiem!

 

Owinęła się ciaśniej kocem i przytuliła do Adama najbardziej, jak to było obecnie możliwe. Miała wrażenie, że maleństwo w jej brzuchu też nie jest jeszcze śpiące. Wydawało jej się, że czuje pod skórą jego maleńkie piąstki, drobne stópki… W myślach zaczęła odtwarzać sobie przebieg całego dnia, próbując rozszyfrować znaczenie zdania, które usłyszała we śnie. Po pewnym czasie, zmęczona myślami, usnęła.

 

III

– Uważaj na tę świecę! Zaraz ci wypadnie i zachlapie wykładzinę!

Światła w całym mieszkaniu były zgaszone, panował przyjemny półmrok. Jedynie w salonie, gdzie wszystkie się zebrały, płonęło mnóstwo świeczek rzucających na ściany rozedrgane cienie piątki dziewcząt. Był to wieczór dwudziestego dziewiątego listopada, wigilia świętego Andrzeja, noc wróżb.

Choć nikt już nie wierzył w to, że wróżby mogą się spełnić, samo spotkanie się w dziewczęcym gronie, by odprawiać czarodziejskie rytuały tak, jak to kiedyś robiły ich matki, babki i prababki, sprawiało przyjaciółkom ogromną radość. Wszystko było spowite atmosferą magii do tego stopnia, że wróżące dziewczyny porozumiewały się niemal szeptem.

Na środku pokoju, na taborecie, stała plastikowa miska pełna wody, na której powierzchni odbijały się przejęte twarze. Obok leżał specjalnie wycięty z kartonu klucz. Dlaczego wosk trzeba lać przez klucz? Żadna z nich nie wiedziała. Podobnie też nikt nie znał już ludowych interpretacji kształtów, które się z tego wosku ulały. W dawnej tradycji były takie, które wróżyły zamążpójście, życie zakonne, bogactwo, śmierć… Odkąd jednak wyjście (lub nie) za mąż przestało być podstawowym zmartwieniem dziewcząt, puszczało się wodze fantazji. W cieniach kawałków wosku na ścianie można było zobaczyć dosłownie wszystko, od czapki świętego Mikołaja przez mapę konturową Australii aż po niedźwiedzia lub embrion.

Po chwili ktoś wniósł garnuszek wosku i rozpoczęło się przelewanie. Dziewczęta podchodziły do miski, z nabożeństwem brały naczynie w ręce i przechylały. Potem wyciągały swoje kawałki wosku i przy pomocy świecy rzucały ich cienie na ścianę. Część nie przypominała zupełnie niczego, jednak w pewnym momencie dały się słyszeć szepty:

– Patrz, to skrzypce! Jakie wyraźne!

– Skrzypce, na pewno skrzypce!

Nie upłynęła minuta, a całe rozszeptane grono wpatrywało się w cień na ścianie, pokazując go palcami. Nagle dziewczęta rozstąpiły się, odsłaniając tę, która trzymała woskowe skrzypce w dłoni. Na jej twarzy malowało się początkowo zdziwienie. Otworzyła szeroko oczy, wpatrując się z niedowierzaniem w tę ilustrację swojego przeznaczenia. A potem podniosła wzrok, spojrzała prosto przed siebie jak w obiektyw kamery. Jej twarz była niczym maska, odarta z wszelkich uczuć.

– Wiesz, kogo oznaczały te skrzypce. Znałaś już wtedy skrzypka, pamiętasz? To było przeznaczenie…

Wszystkie pozostałe dziewczyny też odwróciły się i spojrzały w tym samym kierunku. Wszystkie miały tę samą twarz – twarz piętnastoletniej Julii.

– Przeznaczenie, przeznaczenie, przeznaczenie, przezna… prze…

A potem kształty zaczęły się zacierać, głosy zlewać, aż w końcu wszystko przemieniło się w jednolitą granatową masę.

Wtedy, wirując wokół własnej osi, na środku pustej przestrzeni pojawiła się kula. Szklana kula, wewnątrz której kłębił się dym. Nie było wokół niej dłoni żadnej Cyganki ani innej wróżki, żadne usta nie szeptały tajemniczych zaklęć, by przywołać obraz. Pomimo tego po chwili dym rozrzedził się, a spomiędzy jego smug wyłoniła się twarz mężczyzny o ciemnych, smutnych oczach. Patrzył prosto przed siebie. Nagle zaśmiał się gorzko i powiedział:

– Przeznaczenie… Przeznaczenie…

 

IV

Musiało być koło trzeciej nad ranem, kiedy Julia obudziła się przerażona. Serce tłukło jej się jak oszalałe. Nerwowo rozejrzała się po pokoju, szukając mężczyzny wzrokiem. We śnie był tak rzeczywisty… Ale nie, w pokoju nikogo nie było. Obok niej spał Adam, oddychając spokojnie. Przez chwilę bezskutecznie próbowała dostosować rytm swojego oddechu do jego. Leżąc z otwartymi szeroko oczyma, wpatrywała się w sufit. Nagle zaczęło jej się wydawać, że widzi tam oczy patrzące na nią ze smutkiem. Nawet nie z wyrzutem, ale właśnie ze smutkiem; pełne żalu i pytające spojrzenie sprawiło, że łza stoczyła się po jej policzku. To musiało się tak skończyć, musiało. Nie było innej drogi – pomyślała. W szumie wiatru zza okna znów dało się słyszeć melodię skrzypiec. Ile czasu musi jeszcze minąć? – zapytała sama siebie. Ile musi minąć, żebym mogła zapomnieć?

A przecież upłynęło już tyle lat, odkąd postawiła kropkę po ostatnim zdaniu tamtej historii – i odwróciła kartkę. Odeszła, bo któreś z nich musiało odejść. To, co było między nimi, było piękne, ale zbyt delikatne i magiczne, by nie dać się zmiażdżyć w trybach codzienności. Choć żadne z nich nigdy nie powiedziało tego wprost, Julia była przekonana, że obydwoje doskonale zdawali sobie sprawę z bolesnej rzeczywistości. On chciał jeszcze walczyć, próbować. Ona chyba bardziej twardo stąpała po ziemi – a może po prostu za bardzo się bała?

 

Przegralibyśmy tę miłość. Obydwoje doskonale to rozumieliśmy, nawet jeśli baliśmy się przyznać to sami przed sobą. Rozmienilibyśmy ją na drobne w codzienności, której nie bylibyśmy w stanie przetrwać, która nie była dla nas. Nasza miłość nie przynależała do tego świata ani do tego czasu. Narodziła się poza czasem i poza przestrzenią, jak magiczne porozumienie dusz. Nie należała też do nas. Dano nam coś pięknego, cudownego, ale tak potężnego, że nasze barki nie umiały tego unieść i ugięły się. Miała pokonać wszystko – i tak było. Wszystko prócz nas samych. Prócz mnie. Poddałam się, wiem. Jestem pewna, że podjęłam dobrą decyzję. Ale…

Tak, mój drogi, przegralibyśmy tę miłość. Zabiłaby nas. W pewnym sensie zrobiła to, przynajmniej ze mną. Zniszczyła mnie. Wgryzła mi się głęboko pod skórę, głęboko aż do samej duszy, na tyle, że już nawet nie pamiętałam, że tam jest. I truje mnie od wewnątrz.

Jak to wyjaśnić? Jak wytłumaczyć, że po tym wszystkim wciąż… wciąż pamiętam? Jaka jest cena zapomnienia? Ile trzeba czasu, żeby uwolnić się od duchów przeszłości? Jak wiele trzeba poświęcić?

 

Każdy z nas popełnia w życiu błędy – żadne to odkrycie i żadna nowość. Każdy ma taki czas w swoim życiu, do którego nie chce wracać pamięcią, bo wiąże się to z poczuciem winy, wstydem, żalem… Nie wspomina go więc i ma nadzieję, że wszyscy inni powoli o tym zapomną, a potem cała sprawa przepadnie gdzieś w piaskach czasu.

Są jednak sprawy, których czas się nie ima, rysy na tyle głębokie, że pozostają widoczne nawet pod gromadzoną latami warstwą nieścieranego kurzu. A jeśli, nie daj Bóg, zawieje wiatr, odkrywa je na nowo, równie wyraźne jak w dniu, w którym powstały.

Tym były wyrzuty, które dręczyły Julię. Jeśli powiemy, że w życiu nie ma rzeczy czarno-białych – cóż, jej historia powinna być widziana w kilku tysiącach odcieni szarości. Wiele lat temu, odkrywszy, że znalazła się w ślepym zaułku, nie zawróciła, ale szła dalej przed siebie, choć wiedziała, że ta droga musi się kiedyś skończyć. W ten sposób wyrządziła wielką krzywdę nie tylko sobie, ale też obu mężczyznom, których kochała. Adamowi – i jemu. W głębi serca uważała, że zasługuje na wyrzuty sumienia, które nękałyby ją aż po grób, skoro nie dotknęła jej kara boska, która podówczas w trybie natychmiastowym zmiotłaby ją z powierzchni ziemi.

Dlaczego to wtedy zrobiła? Do dziś się zastanawia i do dziś nie potrafi powiedzieć. Zabrakło jej odwagi, żeby powiedzieć prawdę, przede wszystkim dlatego, że jak niczego innego na świecie bała się palenia za sobą mostów. Będąc na rozstaju i mając do wyboru drogę w prawo lub w lewo, chciała iść obiema jednocześnie. Pomysł, który na krótką metę mógł się sprawdzić, na dłuższą był jednak nie do zrealizowania, a jego konsekwencje miały dręczyć ją następnie przez długie lata.

 

V

Tej nocy Julia nie usnęła już spokojnie ani na chwilę. Leżała z zamkniętymi oczami, nasłuchując tykania zegara i odliczając kolejne minuty. Nie chciała wstawać, żeby nie zbudzić śpiącego spokojnie obok męża. Adam miał lekki sen i byle hałas, niespokojny ruch lub głośniejsze westchnienie wystarczały, żeby go z niego wyrwać. Dość, że ja będę niewyspana – pomyślała.

Poza tym rytm jego oddechu i ciepło jego ciała były tymi punktami, które dawały jej poczucie stałości i bezpieczeństwa. Między innymi za to go kochała – przy nim czuła się bezpiecznie jak nigdzie indziej na ziemi. Uwielbiała zwijać się przy nim w kłębek i zapominać o całym świecie, udawać, że prócz nich dwojga innego świata po prostu nie ma. Trojga – poprawiła się odruchowo. W końcu niedługo miało być ich już troje. Uśmiechnęła się do siebie. Długo wyczekiwała tego czasu, wyobrażała sobie, jak to będzie…

Leżąc teraz w ciemnościach i usiłując pomimo wszystko zasnąć, wróciła początkowo do tych wyobrażeń. Po chwili jednak zaczęła mimowolnie krążyć myślami wokół sprawy, która dzisiaj w tak nietypowy sposób próbowała przypomnieć jej o sobie. Zastanawiała się nad sensem pytania, które usłyszała we śnie. O jakie marzenie chodzi? Dlaczego on miałby twierdzić, że było ich wspólną własnością?

I wtedy przypomniała sobie. To było bardzo dawno temu, mogła mieć wtedy z dziewiętnaście lat, nie więcej. Dopiero co odzyskali kontakt po tym, jak on nagle zniknął i przez rok nie dawał znaku życia… Tamten okres w ich kontaktach przypominał trochę pole minowe – obydwoje stąpali bardzo ostrożnie i bardzo uważali na słowa, żeby nie dać sobie nawzajem pretekstu do kolejnej ucieczki. Z drugiej strony próbowali nadrobić stracony czas, sprawdzić, jak bardzo się zmienili. Był to czas stawiania pytań, często takich, na które odpowiedzi albo były bardzo trudne, albo w ogóle ich nie było. Czas poszukiwania samych siebie i siebie nawzajem, czas zmian i ważnych decyzji. I właśnie w tym czasie w jednym z listów zapytał ją, na jakie pytania ona szuka odpowiedzi. Jakie problemy ją nurtują, nad czym się zastanawia, czego pragnie. Jak wyobraża sobie szczęście.

Julia nie od razu odpowiedziała na tamten list. Długo zastanawiała się, co właściwie powinna odpisać. Czy sama wiedziała już wtedy, czego chce od życia? Jak definiuje swoje pojęcie szczęścia? Do czego dąży? Oczywiście, że nie. Miała ledwie dziewiętnaście lat i całe życie przed sobą. Podejmowała decyzję o pójściu na uniwersytet, wybierała kierunek studiów – owszem, to były poważne kwestie, które miały później zaważyć na jej dalszych losach. Czy jednak potrafiła powiedzieć, jak wyobraża sobie to, co będzie potem?

Bardzo długo myślała nad tym, jak wyobraża sobie siebie za kilka lat, szczęśliwą. A potem, zamiast udzielić odpowiedzi wprost, opisała mu wyobrażoną scenę.

 

Wyobraź sobie kobietę huśtającą się w hamaku lub na ławeczce w ogrodzie. Jest lato, świeci słońce, wkoło jest zielono i słychać śpiew ptaków. Kobieta jest w ciąży, jej zaokrąglony brzuch sugeruje, że nie zostało już wiele czasu do dnia, kiedy dziecko przyjdzie na świat. W dłoniach trzyma robótkę – może druty, może szydełko, może haft? Jej ręce poruszają się z wprawą, wyczarowując kolejne ściegi. Uśmiecha się uśmiechem osoby spokojnie szczęśliwej, mającej poczucie bezpieczeństwa i spełnienia.

Ciemnooki mężczyzna pojawia się obok niej. Siada przy niej, na jego twarzy ten sam ciepły uśmiech. Sięga po książkę i zaczyna czytać jej na głos. Czas upływa, ale oni tego nie czują, zatopieni we własnym szczęściu, niepotrzebujący niczego więcej prócz siebie nawzajem.

 

Był zaskoczony jej odpowiedzią. Z jednej strony urzekła go atmosfera opisanej przez nią sceny, w której bez większych trudności odnalazł swoje miejsce, z drugiej miał poczucie, że dla niego jest jeszcze o wiele za wcześnie, żeby definiować szczęście w ten sposób. On sam nie był typem rodzinnym, wręcz przeciwnie. Sensem jego życia było poszukiwanie. Był na swój sposób błędnym rycerzem, duszą błąkającą się po świecie, by znaleźć odpowiedzi na swoje pytania. Duchem niespokojnym i nieokiełznanym, dla którego najwyższymi wartościami były wolność i niezależność. Być może po raz pierwszy wtedy ich opinie tak bardzo się różniły.

A jednak kilka lat później, po tym, jak spotkali się ze sobą osobiście po raz drugi, powiedział jej, że teraz już rozumie tamto marzenie. I że mogą je spełnić, jeśli tylko będą tego naprawdę chcieli. Oboje rozpromieniali się na widok dzieci, w co drugim widząc projekcję wyczekiwanych własnych maluchów, śniadych i ciemnowłosych dzieciątek o niebieskich oczach, mówiących z konieczności od małego w przynajmniej trzech językach… Wracali pamięcią do opowiedzianej wtedy przez nią sceny, widząc w niej swoją przyszłość.

Dzisiejszy dzień był jak dokładne odwzorowanie tego, co Julia wyobraziła sobie, odpowiadając wiele lat temu na jego pytanie. Zupełnie już o tym nie pamiętała, wiele się przecież od wtedy zmieniło. Przede wszystkim zaś zmienił się mężczyzna u jej boku. Miejsce ciemnookiego poety zajął Adam, błękitnooki blondyn, twardo stąpający po ziemi. Dokładne przeciwieństwo osoby, którą kiedyś sobie tu zaplanowała. Z którą zaplanowali to razem. A zatem ma rację, mówiąc, że to było nasze marzenie… – pomyślała.

A potem, być może po raz pierwszy od wielu lat, zadała sobie pytanie, jak wiele było jeszcze takich marzeń…

ROZDZIAŁ DRUGISŁOŃCE TEBRIZU

I

– Dige edzaze nadaram dasteto begiram?

– Czero.1

I radośnie pomaszerowali ręka w rękę w głąb ulicy, szczęśliwi jak dwójka dzieci, które przed czasem wypuszczono ze szkoły.

Julia pamiętała to aż nazbyt dobrze. Pamiętała tamten poranek, szary i pochmurny, tamtą kawę, czarną i gorzką, a także, równie gorzką i czarną jak ta kawa, rozmowę.

Do ostatniej chwili próbowała przed tym uciec. Wiedziała, że musi się z nim zobaczyć i zakończyć tę historię raz na zawsze. Była już zmęczona udawaniem, że wszystko jest w porządku, a równocześnie życiem na dwa fronty. Jednocześnie miała świadomość, że nie będzie to łatwe – ani spotkanie, ani jego skutki. Dlatego z całej siły starała się odwlec je w czasie najbardziej, jak się da.

To, że pojechały wtedy z Magdą do Iranu, nie miało mieć z nim nic wspólnego. Tamta podróż, szalona wyprawa w nieznane, miała być raczej szansą na oderwanie się od codzienności i zanurzenie w kulturze, której zdecydowały poświęcić co najmniej pięć lat swojego życia. Po zdaniu wszystkich zimowych egzaminów spakowały plecaki i bez precyzyjniejszego planu po prostu wsiadły do samolotu.

Dla Magdy miało być to pierwsze zetknięcie z Iranem, ale Julia była tam już wcześniej, kiedy na samym początku studiów udało jej się dostać na finansowany przez irańskie władze kurs językowy dla obcokrajowców. Z jednej strony wiedziała więc już teraz, czego się spodziewać, a z drugiej – chciała wreszcie zobaczyć coś więcej niż tylko zatłoczony nowoczesny północny Teheran i to, co powinna była zwiedzić w mniemaniu organizatorów kursu. Marzyła się zatem im obu podróż, podczas której zobaczyłyby wszystkie te miejsca, o których czytały w książkach i słyszały na zajęciach. Wyprawa w niespełna trzydzieści dni dookoła całego Iranu.

Choć pomysł zrodził się już po miesiącu zajęć, w listopadzie, do ostatniej chwili nie było jasne, czy otrzymają wizy. Akurat w tamtym czasie z niejasnych przyczyn otrzymanie irańskiej wizy zdawało się graniczyć z cudem. Znajomi iraniści raz po raz otrzymywali informacje o odrzuceniu ich podań i zaczynały krążyć złośliwe żarty na temat klucza, według którego wizy są lub nie są przyznawane. W takich okolicznościach trudno było cokolwiek zaplanować… Kiedy w styczniu ambasada poinformowała, że obie otrzymały wizy, nie mogły wręcz uwierzyć we własne szczęście. Pożyczyły przewodnik, wydrukowały mapę, naszkicowały na niej ogólny plan trasy, zaznaczając najciekawsze miejsca… W pozostałych kwestiach postanowiły zdać się na los i swoją znajomość perskiego. Samolot z Warszawy do Stambułu, stamtąd do Teheranu, a potem – wielka niewiadoma. Przygoda.

Po części w związku z niedookreślonym planem podróży, po części ze względu na to, że od ponad pół roku nie pisała już do niego pod pretekstem czasu na przemyślenie sobie wszystkiego, najchętniej w ogóle nie informowałaby go o tym, że przyjeżdża. Nie zamierzała kontynuować już tej znajomości i spotykanie się z nim było ostatnią rzeczą, która byłaby jej potrzebna do szczęścia – a przecież było oczywiste, że jeśli tylko dowie się o jej planach, nie przepuści takiej okazji. Dlatego do ostatniej chwili zwlekała z daniem mu znać. Miała jednak świadomość, że w ich historii było już stanowczo zbyt wiele pozornych przypadków, czegoś, co można by nazwać palcem przeznaczenia. Nie chciała ryzykować, że przyjedzie i przypadkiem wpadnie na niego na ulicy – co, była tego pewna, niechybnie by się stało, zwłaszcza że planowały między innymi odwiedzić jego miasto rodzinne, Tebriz. Dlatego na tydzień przed wyjazdem, po ponad pół roku milczenia, usiadła przed komputerem i napisała krótki e-mail z informacją, że wybiera się w podróż. Podała orientacyjny plan, proponując z góry przybliżony termin, kiedy mogą się zobaczyć. Obiecała, że odezwie się, kiedy już będzie w okolicy – co miało znaczyć mniej więcej tyle, że nie musi jej odpisywać, nie poda mu swego numeru telefonu i skontaktuje się z nim, kiedy uzna to za słuszne. Cała wiadomość była zresztą dość oschła w tonie, Julia nie starała się zrobić nią szczególnie dobrego wrażenia. Przeciwnie, chciała przygotować go trochę na to, co zamierzała mu powiedzieć: że nie ma sensu dłużej tego ciągnąć, czas zakończyć to, co jest między nimi, a potem rozejść się, każde we własnym kierunku.

Odpisał oczywiście bardzo szybko, proponując wszelką pomoc na czas ich podróży, sugerując, że może do nich dołączyć i towarzyszyć im przez całą drogę. Jak gdyby nie zauważył chłodnego tonu jej listu. Oczywiście nie chciały, żeby ktokolwiek im towarzyszył, a już na pewno nie on. Pisząc więc raz jeszcze, zaznaczyła wyraźnie, że nie życzą sobie towarzystwa, natomiast zgadza się z nim, że powinni się spotkać, zwłaszcza że ma mu wiele do powiedzenia, a on ma prawo usłyszeć to od niej osobiście.

Będąc już na miejscu, bardzo długo zbierała się, żeby się z nim skontaktować. W końcu, po mniej więcej tygodniu podróży, napisała mu krótką wiadomość tekstową. Znajdowała się wtedy w mieście Jazd, według irańskiego kalendarza był dwudziesty drugi dzień miesiąca bahman, czyli jedenasty lutego2 – pamięta, jakby to było wczoraj. Na ulicy trwały obchody rocznicy zwycięstwa rewolucji3, ludzie maszerowali z transparentami, czyjś głos dawał się słyszeć przez megafony, na chodnikach rozstawiono stragany, przy których można było napić się herbaty. Pomiędzy tym wszystkim biegały dzieciaki, przerzucając się flagami i plakatami. Obserwowała to wszystko z okna hotelowego pokoju, czekając na odpowiedź Madżnuna.

Oczywiście oddzwonił. Kilka minut rozmowy – tyle tylko było trzeba, żeby misternie układany przez ostatnie pół roku plan legł w gruzach. Kilka minut rozmowy, jego głos w słuchawce; nawet nie musiała go widzieć, żeby zrozumieć, że to, co do niego czuje, jest wciąż równie żywe jak wcześniej. Że nie będzie potrafiła ot tak tego skończyć.

A później? Później potoczyło się z górki.

 

Przyjechały do Tebrizu o jakiejś barbarzyńskiej porze, pewnie około czwartej nad ranem. Jechały z Hamadanu, skąd nie było innego autobusu, dlatego nie wybrzydzały. Zaplanowały z góry, że po prostu przesiedzą w poczekalni dworca autobusowego do świtu, może wypiją jakąś herbatę, a potem wezmą taksówkę do centrum miasta i zakwaterują się w jakimś hotelu. Wezmą prysznic, prześpią się trochę, doprowadzą do porządku – po kilku szalonych dniach bardzo tego potrzebowały. Ostatni normalny nocleg wypadł w Isfahanie, trzy dni wcześniej, od tamtego czasu nie miały okazji wyspać się w ludzkich warunkach, nie mówiąc już o wykąpaniu się. W dodatku Magda była przeziębiona, pobyt w Kaszanie i zjedzenie kilogramów lodów, które wcisnął w nie taksówkarz przewodnik, zdecydowanie jej nie pomogły. Podróż do Hamadanu, która rozciągnęła się do niemal całego dnia, uszczupliła jeszcze jej nadwątlone siły. Zgodnie z własnym planem powinny były już dawno tam być, a w tej chwili siedzieć w autobusie na południe, gdzie miały spędzić jeszcze co najmniej dwa dni. Niestety jednak niepożądana pomoc wspomnianego utrapieńca zatrzymała je w Kaszanie na dłużej. Co gorsza, zamiast podwieźć je na bezpośredni autobus do Hamadanu, wysłał je drogą przez Malajer, małe miasto znajdujące się na trasie, w którym musiały wziąć taksówkę, żeby móc w ogóle kontynuować podróż. W efekcie przejazd znacząco się wydłużył, kosztował znacznie więcej niż w założeniach, a kiedy wykończone dostały się do Hamadanu, większość obiektów, które chciały zobaczyć, była już zamknięta.

Nie chcąc wprowadzać dalszego zamętu do swojego minutowego planu podróży, Hamadan zwiedziły w dwie i pół godziny. Potem wsiadły do autobusu i wyruszyły na spotkanie z przeznaczeniem Julii.

Zadzwoniły do niego, wsiadając, potem odezwały się jeszcze z drogi, będąc gdzieś w okolicy Kazwinu. Z każdym kilometrem Julia czuła narastające w jej wnętrzu napięcie. Nadal nie była pewna, czy chce tam jechać. Zadanie, które przed sobą postawiła, im bliżej realizacji, tym mniej prawdopodobne się wydawało. Jak zamierzała w ogóle przeprowadzić z nim tę rozmowę? Gdzieś w okolicy mostka usadowił jej się ciężki kawał lodu, który przeszkadzał nawet we wzięciu głębszego oddechu. Na samą myśl o spotkaniu zaczynały trząść jej się ręce i mięknąć kolana. Świadomość własnej słabości wprawiała ją w głęboką irytację.

Telefon do niego nie pomógł, wręcz przeciwnie. Umówili się na spotkanie o dziewiątej rano – a zatem przesądzone. Na kilka godzin przed przyjazdem do Tebrizu Julia nie była już niczym więcej niż kłębkiem nerwów, poszarpanym zwitkiem kłębiących się w głowie myśli, w dodatku na rozdygotanych nogach. A może ja wcale nie chcę tam jechać? – zastanawiała się. Trzeba było nie dzwonić, nie dawać znać, a potem uciec z tego miasta najszybciej, jak to tylko będzie możliwe. Było już jednak zdecydowanie za późno.

 

II

Po przyjeździe zgodnie z założeniami ulokowały się w poczekalni dworca autobusowego, żeby doczekać świtu i dopiero wtedy wybrać się do miasta. Poczekalnia nie wyglądała wprawdzie na najbezpieczniejsze miejsce pod słońcem, wszędzie kręciło się pełno podejrzanych typów, prawie żadnej kobiety w okolicy… Były jednak na tyle zmęczone, że właściwie im to nie przeszkadzało. Przez pierwszą godzinę, kiedy wszystkie sklepiki, bary i jadłodajnie były jeszcze zamknięte, na zmianę ucinały sobie drzemki. Potem znalazły pierwsze otwarte miejsce z gorącą herbatą i usadowiły się tam. Świt uparcie nie przychodził i nie przychodził. O szóstej rano wciąż jeszcze było ciemno, choć właściciel baru zapewniał je, że o tej porze słońce powinno już wschodzić. Magda wyglądała, jakby miała już poważną gorączkę, Julia odchodziła od zmysłów na myśl o czekającej ją rozmowie. Obie trzymały się oczywiście twardo jak zawsze, radosne i uśmiechnięte pomimo trudności. Szczególną wesołość wywołał u nich otrzymany od niego esemes: „Spóźniłem się, nie udało mi się zrobić wam niespodzianki  Do zobaczenia rano”.

– Ale przecież był tu o takiej porze, o której na pewno siedziałyśmy w poczekalni. Musiał nas nie zauważyć…

– Nie ma takiej możliwości. – Julia wybuchnęła śmiechem. – Wśród pozostałych ludzi, którzy tam byli, byłyśmy widoczne nawet z kosmosu.

Miała rację. Na tle Irańczyków ewidentnie się wyróżniały, nawet nie tylko z oczywistych względów, takich jak jasna karnacja, jasne oczy, kolor włosów, ubranie… Przede wszystkim były przecież dwiema niedużymi kobietami wlokącymi za sobą wielkie, ciężkie plecaki, robiącymi wrażenie, jakby przemierzyły już pół świata. Ludzie pokazywali je sobie palcami.

– A może wyglądamy tak strasznie, że nas nie poznał? To znaczy ciebie – mnie w końcu nigdy dotąd nie widział. Albo zobaczył nas i uciekł?

Ten pomysł wywołał szczerą wesołość u obu, pozwalając zapomnieć o zmartwieniach poważniejszych niż konieczność umycia włosów i nałożenia makijażu, co przynajmniej na chwilę pomogło rozładować napięcie.

Około wpół do siódmej, kiedy nadal było ciemno, zdecydowały ruszyć w stronę centrum miasta i zakwaterować się w jakimś hotelu. Na szczęście tym razem obyło się bez przygód i po niedługim czasie miały już wygodny pokój, łazienkę i wymarzone łóżka. Magda zapowiedziała z góry, że przynajmniej pierwszą część dnia spędzi w pokoju i nie rusza się z pościeli, bo musi się wreszcie wykurować. Julia natomiast po krótkiej drzemce zaczęła szykować się do wyjścia. Ręce trzęsły jej się do tego stopnia, że miała problemy z ubraniem się, nie wspominając już o umalowaniu. Włożyła starą niebieską tunikę, którą miała na sobie, kiedy spotkali się po raz pierwszy, do tego ten sam bordowy szal. Kredka do oczu i tusz do rzęs pomogły wyczarować efekt otwartych oczu, choć tak naprawę padała przecież ze zmęczenia, a dwie godziny snu mogły co najwyżej pogorszyć, bo na pewno nie poprawić jej samopoczucie. Szczególnie że przed tym spotkaniem jej sny na pewno nie należały do przyjemnych. Niepokój, niepewność, poczucie winy i wyrzuty sumienia nie dały jej odpocząć ani na chwilę.

– Myślę, że powinno mi to zająć do dwóch godzin. Wyjaśnimy sobie wszystko, załatwię tę sprawę raz a dobrze i wrócę – powiedziała Magdzie na odchodnym.

– Trzymaj się, będzie dobrze – odpowiedziała jej półprzytomnie Magda. Czy przewidywała już wtedy, że sprawy nie pójdą tak łatwo, jak planowała to sobie Julia? Nie znała zbyt dokładnie całej historii, wiedziała tylko tyle, ile Julia zdążyła opowiedzieć jej podczas tej podróży – a nietrudno sobie wyobrazić, że nie była na ten akurat temat szczególnie skora do zwierzeń.

Magda wiedziała zatem jedynie tyle, że Julia ma w Tebrizie do załatwienia pewną zaległą sprawę z przeszłości, z którą musi zmierzyć się osobiście i zakończyć ją raz na zawsze, żeby móc wreszcie ułożyć sobie życie. „Każdy ma jakiegoś trupa w szafie, ale ten mój jest wyjątkowo żywotny. Najwyższy czas go pogrzebać, zakopać na tyle głęboko, żeby więcej nie mógł się wydostać” – powiedziała jej przyjaciółka. Magda nie miała wątpliwości co do tego, że jest to jakaś historia miłosna, choć z początku zdecydowanie jej nie doceniła, traktując to jak kolejny przypadek iranistki zadurzonej w Irańczyku, wzbudzający raczej powszechne politowanie i niegodny poważnego potraktowania. Zastanawiała się nawet, czy w takim razie nie pomyliła się aby w ocenie Julii, którą przywykła uważać za osobę rozsądną i odpowiedzialną. Wiedziała też przecież, że Julia od ponad dwóch lat spotyka się z Adamem. Ich związek miewał wzloty i upadki, ale mimo wszystko wciąż trzymali się razem i wyglądało na to, że tak już pozostanie. Jak więc wytłumaczyć obecność tego drugiego? Co takiego zrobiła Julia w przeszłości, o czym nie chciała powiedzieć nawet Magdzie?

 

III

Około dziewiątej telefon Julii zaczął dzwonić.

– Już jestem. Czekam na ciebie przed wyjściem, rozglądaj się za czarnym samochodem.

– Dobrze, za minutkę będę.

Trzy głębokie oddechy, nie, cztery – pomyślała. Jak to mawiała Bridget Jones? „Jestem pewną siebie, wrażliwą, odpowiedzialną kobietą sukcesu”4? Bzdura! Może ja jednak nie pójdę. Zostanę. Wyłączę telefon i nigdy więcej się do niego nie odezwę. Ale nie, to by było tchórzostwo. Nie jestem tchórzem. Załatwię to raz a dobrze, doskonale wiem, co mam mu powiedzieć. To tylko jedna rozmowa, godzina, może dwie, potem będzie po wszystkim.

Ostatnia myśl nasunęła Julii skojarzenie z pacjentami oczekującymi przed salą operacyjną lub gabinetem zabiegowym i lekarzy zapewniających ich: „Przez chwilę będzie bolało, ale potem wszystko będzie dobrze”. Mniej więcej tak się czuła – jak pacjent wybierający się na operację. Jak by na to nie patrzeć, zamierzała właśnie amputować sobie spory kawał siebie. Trudno się dziwić, że miała pewne obawy. Nie jest tajemnicą, że nie wszystkie operacje się udają. Po niektórych wdają się powikłania, czasem rany nie chcą się goić… Tak, te medyczne skojarzenia wydały jej się wyjątkowo na miejscu.

Pozostawała zresztą jeszcze jedna sprawa. Bo czy Julia była do końca przekonana co do słuszności swojego planu? Nie, absolutnie! Wiedziała, że powinna tak zrobić. Jeszcze przed przylotem do Iranu myślała nawet, że chce. Jednak już w momencie, kiedy jej samolot kołował na płycie lotniska, zaczęła rozumieć, że nic nie jest takie oczywiste. Co innego napisać list i wysłać go do kogoś, kto jest bardzo daleko i właściwie nie istnieje w naszym świecie, a jedynie gdzieś w wirtualnej przestrzeni – a co innego rozmawiać z tym kimś, patrzeć mu w oczy i mówić, że ostatnie kilka lat waszego życia było nic niewarte, jednocześnie samej w to nie wierząc.

Póki była u siebie i spotykała się z Adamem, wszystko wydawało jej się jasne. Trzymając go za ręce i patrząc mu w oczy, czuła, że to jest jej świat, jej druga połówka. Cały czas jednak miała świadomość istnienia tego cienia, który chodził za nią krok w krok od tak dawna, że prawie zrósł się z jej życiem. Nie potrafiła tak po prostu powiedzieć mu: „Odejdź!” i zmierzyć się z konsekwencjami takiego kroku, ze świadomością, że straci go na zawsze.

Wydawało jej się, że głównie z tego powodu ona i Adam miewają lepsze i gorsze chwile, a ostatnio coraz więcej tych gorszych. Gdybym postanowiła, że obiema nogami staję mocno na tym brzegu rzeki, na którym stoi Adam, wszystko byłoby inaczej – myślała. Tylko że ja stoję jedną nogą na jednym brzegu, drugą na drugim. Cudem udaje mi się utrzymać równowagę…

Toteż, wziąwszy trzy głębokie oddechy, wyszła z pokoju.

 

IV

Dzień był szary i pochmurny, mniej więcej taki jak nastrój Julii. Rozejrzawszy się wokół uważnie, dostrzegła czarny samochód zaparkowany przed wejściem do hotelu. On siedział w środku. Ledwie go poznała, tak bardzo się zmienił od czasu, kiedy spotkali się ostatnio. Wydawał się doroślejszy, poważniejszy, a zarazem bardziej obcy. Bawełnianą koszulkę zastąpił koszulą z kołnierzykiem, dżinsy – spodniami zaprasowanymi na kant… Przede wszystkim jednak jego spojrzenie było inne. Gdzieś w kącikach oczu czaiła się jakaś tłumiona gorycz. Coś, czego Julia nie potrafiła do końca zdefiniować, ale co z całą pewnością jej się nie spodobało. Podświadomie wspomniała aktora grającego Bohuna w ekranizacji Ogniem i mieczem. Tak, ta nieokiełznana dzikość w oczach, maskowana zręcznie, ale wciąż obecna, mogła nasunąć takie skojarzenie. Z jednej strony czuła, że to spojrzenie przyciąga ją jak magnes, z drugiej – nie mogła pokonać uczucia niepokoju, które zagnieździło się gdzieś w niej w momencie, kiedy na niego spojrzała. Zawahała się jeszcze przez chwilę, nim wsiadła do samochodu. Otworzyła jednak drzwi, uśmiechnęła się nieśmiało na powitanie i usadowiła na przednim siedzeniu.

– Dobrze cię widzieć.

– Ciebie też. Udało ci się choć trochę odpocząć? Pięknie wyglądasz!

Julia, w przeciwieństwie do niego, miała na sobie to samo ubranie, w którym zobaczył ją po raz pierwszy i które tak bardzo mu się podobało: wspomnianą niebieską tunikę i bordowy szal. Zarumienione policzki i błyszczące oczy, wywołane przez stres związany z czekającą ich trudną rozmową, tylko dodawały jej uroku. Co więcej, nie tylko on zmienił się podczas minionych dwóch lat. Również Julia spoważniała nieco na twarzy, jej rysy delikatnie się wyostrzyły i z nastoletniej dziewczyny stała się czarującą młodą kobietą.

– Ty też. Wydoroślałeś. W ogóle bardzo się zmieniłeś, prawie bym cię nie poznała! – Spojrzała wymownie na jego dłuższe włosy założone za ucho. – Zapuszczasz włosy?

– Nie, tak wyglądają normalnie. Ostatnio, kiedy się widzieliśmy, byłem ostrzyżony po wojskowemu. Nie miałem też ze sobą żadnych ubrań oprócz jednego t-shirtu i pary dżinsów. Nie masz pojęcia, jak okropnie się z tym czułem!

Roześmiał się. Pozornie radośnie, Julii jednak wydało się, że gdzieś w tym śmiechu pobrzmiewa nuta rozgoryczenia…

Przez kilka minut rozmawiali o pogodzie, o podróży przyjaciółek, o wszystkim i o niczym. Uczucie obcości minęło, gdy tylko zamienili ze sobą kilka zdań i odkryli, że są nadal tymi samymi osobami. Pomimo tego Julia wciąż żywiła jakąś podskórną, niewytłumaczalną obawę, jakiś niepokój, którego nie potrafiła zdefiniować. Na jej zaufaniu do niego pojawiła się rysa, cień niepewności co do tego, czy na pewno może wierzyć mu bezgranicznie. Nie miała prawa w niego wątpić, a jednak z jakiegoś powodu tak właśnie było.

– Dokąd jedziemy?

– Do hotelu.

Pięć sekund, może mniej, ale przez myśl Julii przegalopowało tysiące rozmaitych scenariuszy i skojarzeń ze słowem „hotel”.

– Dlaczego do hotelu?

– Bo tam mają najlepszą kawiarnię w mieście. A my potrzebujemy chyba spokojnego miejsca, żeby porozmawiać, prawda?

Oczywiście. Gdyby mogła, zapadłaby się pod ziemię lub spaliła ze wstydu za sam fakt, że mogła podejrzewać go o nieczyste intencje. Jego, którego uważała za swoją bratnią duszę, ba, za swoją drugą połowę, przez pomyłkę rzuconą na drugi koniec świata. Skarciła się w myślach.

Kiedy dojechali pod rzeczony hotel, w milczeniu wysiadła z samochodu i poszła za nim. Cudem trzymała nerwy na wodzy, miała wrażenie, że zaraz straci przytomność albo wybuchnie od nadmiaru napięcia. Dopóki byli w samochodzie, temat „poważnej rozmowy” był przez oboje odsuwany w czasie, udawali, że o nim nie pamiętają. Przez tę krótką chwilę cieszyli się na nowo tym, że po raz drugi mogą się zobaczyć. Teraz jednak, wchodząc do kawiarni, przypomnieli sobie to, o czym przez ostatnie kilka minut tak bardzo starali się zapomnieć.

Czy on wiedział, co Julia chce mu powiedzieć? Przeczuwał to na pewno. Jej ostatnie listy, ich oschły, ostry ton – a wcześniej pół roku milczenia, poprzedzone rozpaczliwą prośbą o czas na przemyślenie wszystkiego – musiałby być idiotą, żeby mieć nadzieję, że wszystko jest w porządku. Patrzył teraz na nią, dziewczynę, w której zakochał się wiele lat temu, nawet jej nie widząc. Nadal ją kochał, nawet jeśli rozsądek podpowiadał mu, że to szaleństwo. Chciał zaopiekować się tym kruchym, delikatnym istnieniem, które siedziało przez nim ze smutnymi oczami, objąć je i chronić za wszelką cenę. Chciał dzielić z nią życie, nieważne jak i gdzie, byle razem. Tyle już poświęcił, a przecież był gotów oddać znacznie więcej. I nagle padło:

– To nie ma przyszłości.

Te słowa zawisły w przestrzeni pomiędzy nimi, gdzieś ponad stolikiem z dwiema parującymi filiżankami kawy. Przez moment obydwoje patrzyli w tę przestrzeń, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co zostało powiedziane. Julia zamarła z dłonią wyciągniętą w stronę swojej filiżanki. On sięgnął po cukiernicę, w milczeniu wsypał do swojej kawy kilka łyżeczek cukru i zaczął mieszać, nie podnosząc wzroku.

Następne kilkadziesiąt sekund trwało wieczność. Jeśli w kawiarni byli inni goście, musieli chwilowo umilknąć, bo w grobowej ciszy echo łyżeczki uderzającej w ściankę filiżanki poniosło się po tysiąckroć. Bali się spojrzeć sobie nawzajem w oczy, nie wiedząc do końca, co tam zobaczą.

– Dlaczego? – spytał w końcu szeptem, nie podnosząc wzroku.

Wraz z wybrzmieniem tamtego zdania jego plan na życie legł w gruzach. Przeczuwał, że ona mu to powie, to prawda. Wiedział, co będzie dalej, doskonale zdawał sobie sprawę, jakimi argumentami się posłuży. Chciał się bronić, walczyć, zrobić cokolwiek – tylko co?

– Nie rób tego. Nie mów dalej. – Spojrzał na nią błagalnie.

– Za późno. Obydwoje wiemy doskonale, że to, co powiedziałam, to prawda.

Głos prawie uwiązł Julii w gardle. Gdzie podziało się jej opanowanie? W wyobraźni przeprowadzała tę rozmowę miliony razy, chłodno i bez emocji, przedstawiając swoje racje jak matematyczny wzór, równanie, z którego po podstawieniu ich imion wynikało niezbicie, że dla tych wartości w zbiorze liczb rzeczywistych nie ma rozwiązania.

Teraz jednak, patrząc na jego twarz, zaczynała wątpić. Jej argumenty były racjonalne i nie dało się im zaprzeczyć. Sytuacja była jasna, powinni się rozstać i na zawsze zapomnieć o sobie nawzajem. Tyle tylko, że…

– Zrozum, dzieli nas zbyt wiele. Pochodzimy z dwóch różnych światów, wychowaliśmy się w dwóch różnych kulturach i różnych religiach. Wiem, że jesteś gotów poświęcić dla mnie to wszystko, ale… Bardzo dużo o tym ostatnio myślałam i wiem już, że ja nie jestem. Nie potrafiłabym porzucić całego swojego życia. Dla nikogo, nawet dla ciebie.

– Wiesz przecież, że nie musisz tego robić. Poza tym jest jeszcze czas. Przecież nie musisz decydować o niczym teraz. – Serce krajało mu się, kiedy patrzył na jej zrozpaczoną twarz.

– Muszę! Nie rozumiesz tego. Przecież od tego zależy mnóstwo innych małych decyzji, które podejmuję w sprawie swojego życia. Nie chcę jeszcze decydować, czuję, że to za wcześnie, ale jednocześnie wiem, że nie mam wyjścia.

– Julio…

– Poczekaj. Wysłuchaj mnie do końca, dobrze?

– Jak mam cię spokojnie słuchać, kiedy słyszę, co mówisz?! Kochanie, to nie jest czarno-białe, nie popełniaj tego błędu i nie myśl w ten sposób. Poradzimy sobie. Jeśli nie będziesz chciała wyjechać od razu, możemy na początku zostać u ciebie. Nie musisz porzucać swojej rodziny, kultury ani religii. Daj nam szansę!

– To nie tak, nie rozumiesz. Próbuję ci powiedzieć, że nie będę w stanie porzucić swojego kraju i wyjechać dokądkolwiek, tak jak to kiedyś zaplanowaliśmy. Nigdy. Pamiętasz? Mówiliśmy, że musi być sprawiedliwie. Jeśli ty z czegoś rezygnujesz, ja też powinnam z tego zrezygnować. Przecież nie mogę wymagać od ciebie, że zapomnisz o swoich korzeniach, wyjedziesz i zamieszkasz ze mną w mojej ojczyźnie, nauczysz się mojego języka, wychowamy dzieci w duchu mojej religii… Jak mogę kazać ci porzucić wszystko, kiedy sama nie potrafię porzucić niczego?

Ona naprawdę tak myśli – przyszło mu do głowy. Naprawdę w to wierzy…

Chciał złapać ją za rękę, przytulić, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. W ostatniej chwili powstrzymał się jednak i cofnął dłoń. Nie chciał jej wystraszyć.

– A nawet gdybyś się na to zgodził – kontynuowała Julia – nawet gdybyś się zgodził, czy zastanowiłeś się kiedyś, jakie życie by nas wtedy czekało? Masz pojęcie, jak ciężko byłoby ci znaleźć pracę? Gdybyś chociaż skończył uniwersytet, zamiast rzucać go i iść do wojska…

Czy ty naprawdę nie wiesz, dlaczego to zrobiłem? – westchnął gorzko w myślach. To wszystko dla ciebie, po to, żebym mógł dostać paszport, wyjechać z kraju i spotkać się z tobą! Jesteś dla mnie cenniejsza niż papier z uniwersytetu, możesz mi wierzyć… A ty widzisz to zupełnie na odwrót. Co mam zrobić, żeby zatrzymać cię przy sobie?

– …wtedy może miałbyś większe szanse. Ale tak? Ja z moim wykształceniem będę miała duży kłopot ze znalezieniem dobrej pracy, na pewno nie starczyłoby to na utrzymanie rodziny. A jeśli nawet, czy zniósłbyś sytuację, w której byłbyś całkowicie ode mnie zależny?

– Julio, wszystko, o czym mówisz, jest ważne, ale nie najważniejsze. Kocham cię i jestem gotów stawić czoła tym wszystkim trudnościom, jeśli tylko ty też mnie kochasz. Myślisz, że te drobiazgi mogą stanąć na naszej drodze? – odpowiedział, próbując nadać głosowi jak najłagodniejszy ton i powstrzymać drżenie. Miał świadomość, że to, co mówi, brzmi naiwnie. Jednak jego zdaniem tak właśnie było. – Pamiętaj o tych nadnaturalnych siłach, które przyciągnęły nas do siebie. Pamiętaj o liście, o tym, jak udało nam się odnaleźć się na nowo, choć wydawało się to niemożliwe. Niebiosa są po naszej stronie, jestem tego pewien. Pomogą nam, jeśli tylko damy im szansę.

Spojrzał Julii głęboko w oczy, smutne i pełne łez. Tym razem wydało mu się jednak, że widzi w nich jakiś błysk, ledwie dostrzegalny. Cień dawnej Julii. A zatem bitwa nie jest jeszcze przegrana – pomyślał.

– A co, jeśli mam tam kogoś innego? – zapytała Julia. – Kogoś, z kim spotykam się od dłuższego czasu, kto pochodzi z mojej kultury i mojej religii, kogoś, z kim mogę rozmawiać w moim własnym języku?

– Myślisz, że do tej pory się nie zorientowałem? – Zaśmiał się gorzko. – Od dawna wiem, że z kimś się spotykasz. Ale powiedz mi szczerze, kochasz go naprawdę?

Julia poczuła, że słabnie. Powiedziała mu o Adamie, ale tak naprawdę… Siedząc z nim teraz tutaj rozumiała coraz lepiej, że jej związek z Adamem jest pomyłką. Zwłaszcza ostatnio, kiedy kłócą się o każdy drobiazg. Zrzucała winę na siebie i na to, że nie potrafi podjąć jednoznacznej decyzji i opowiedzieć się kategorycznie po którejś stronie. A może nie mogę tego zrobić, bo wciąż próbuję opowiedzieć się nie po tej stronie, po której powinnam? – pomyślała.

– Kocham go, ale to nie znaczy… Widzisz, ja nadal kocham ciebie. Ale wiem, że jeśli będziemy szli dalej tą drogą, zniszczy nas szara codzienność. Boję się tego. Paradoksalnie chcę odejść od ciebie właśnie dlatego, że wciąż cię kocham.

Tym razem nie cofnął dłoni, ale wyciągnął ją przez całą długość stolika i złapał Julię za rękę. Była lodowato zimna.

– Julio, najdroższa, nie popełniaj błędu, który ja popełniłem dawno temu. Myślałem wtedy, że jeśli cię kocham, powinienem cię zostawić, bo inaczej przysporzę ci tylko bólu. Ale to nieprawda. Zrozumiałem to dopiero później. Jeśli cię kocham, powinienem być przy tobie. Daj nam szansę, proszę. Spróbujmy, dobrze?

Czuła, jak topnieje pod wpływem ciepła jego uścisku. Łzy ściekały jej po policzkach.

– Tak bardzo się boję… – wyszeptała tylko.

– Nie