Księgi wybranych. Tchnienie - Anna Kowalczewska - ebook + audiobook

Księgi wybranych. Tchnienie ebook i audiobook

Anna Kowalczewska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dawno temu na ziemi nastał burzliwy czas zmian. Wszyscy walczyli o tereny dla siebie: elfy o lasy, krasnoludy o podziemia, demony o wulkany. Ludzie jednak byli przeganiani z miejsca na miejsce. Zwrócili się więc o pomoc do niebios – wszyscy bogowie słyszeli te modlitwy, tylko Żywioły zostawały obojętne na cierpienie ludzkie. Gdy doszło do starcia między cieniem a światłem, dżinny zdecydowały się przeciwstawić bóstwom Żywiołów i wykraść ich Esencję – serce ziemi, potężne i niebezpieczne narzędzie. Żywioły, zagniewane postępkiem dżinnów, ukarały je oraz im podobnych i zapowiedziały, że jeśli świat ponownie ogarnie niszczycielski chaos, tchną swoje geny w Wybranych, mających przynieść śmierć wrogiej sile, jednocześnie mając nadzieję, że ludzka rasa okaże się zbyt słaba, by temu sprostać. Czas próby właśnie nadchodzi – zbliża się śmiertelne zagrożenie, a ziemię może uratować tylko siła czterech żywiołów, w których cała ludzkość pokłada wszelkie nadzieje.

Błyskawica, która przecięła niebo, rozbłysła kilka kilometrów od Kor-Hangu, jego królestwa. Mruknął zaintrygowany. Zobaczywszy krwawy ślad na nieboskłonie, pochylił się do przodu.
– Zatrzymaj się! – krzyknął do woźnicy i zeskoczył na ziemię. Wskazał toporem na niebo. – Co to ma być?
Gęste chmury zabarwiły się na czerwono. Plama ta, z początku niewielka, rozlewała się coraz bardziej. Gdzieś nad nią, gdzie krasnoludy nie mogły dojrzeć źródła, dochodziło do niekontrolowanych rozbłysków, barwiących chmury na jasnożółty odcień. Obserwujący to mieli wrażenie, że niebo płonie. Popatrzyli po sobie niepewnie i nie rozmawiając więcej, zawrócili swe wozy w stronę królestwa. Mieli nadzieję, że burza się nie powiększy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 625

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 14 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,9 (12 ocen)
3
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział pierwszy

Głęboko na południu niebo przecięła jedna jedyna błyskawica. Na tych terenach chmury nie niosły deszczu, raczej przygnębienie i wiatr. Przeraźliwy porywisty wiatr, który zataczał kręgi od jednego górskiego pasma do drugiego. To, co miało urosnąć, już dawno zostało zmiecione. A jednak żyli tu ludzie, nieliczna zwierzyna i krasnoludy. Ludzie preferowali rozległe pustkowia, krasnoludy – ciemne korytarze ciągnących się na wiele kilometrów gór. I to właśnie jeden z nich, siedząc na podskakujących beczkach zmierzającego na północ towaru, zapatrzył się w niebo. Nudził się, jego zadaniem było pilnowanie końca karawany, ale żadne plugawe czy nawet nieplugawe stworzenie od dawien dawna nie pomyślało, by zaatakować liczący niecałe dwadzieścia krasnoludów oddział. Było nudno aż do obrzydzenia.

Dlatego zwiesił nogi, oparł topór na kolanach i zapatrzył się na szybko zmieniające się kształty chmur. Błyskawica, która przecięła niebo, rozbłysła kilka kilometrów od Kor-Hangu, jego królestwa. Mruknął zaintrygowany. Zobaczywszy krwawy ślad na nieboskłonie, pochylił się do przodu.

– Zatrzymaj się! – krzyknął do woźnicy i zeskoczył na ziemię. Wskazał toporem na niebo. – Co to ma być?

Gęste chmury zabarwiły się na czerwono. Plama ta, z początku niewielka, rozlewała się coraz bardziej. Gdzieś nad nią, gdzie krasnoludy nie mogły dojrzeć źródła, dochodziło do niekontrolowanych rozbłysków, barwiących chmury na jasnożółty odcień. Obserwujący mieli wrażenie, że niebo płonie. Popatrzyli po sobie niepewnie i nie rozmawiając więcej, zawrócili swe wozy w stronę królestwa. Mieli nadzieję, że burza się nie powiększy.

*

Była lekka, a jednocześnie mocna, krucha i silna. Miała moc niszczenia, dawania życia, przyspieszania i spowalniania. Była fundamentem, przed którym tylko nieliczni czują respekt, a z którym igrają zbyt odważni lub głupcy. Była wiatrem.

Wirowała w tylko sobie znanym rytmie, czuła nieopisaną radość i wolność, znała swoją szybkość i siłę. Była zarazem wszędzie i nigdzie, w każdym miejscu, gdzie i gdy tylko chciała. To było jak narkotyk, nie mogła przestać i gdyby tylko mogła, zachłysnęłaby się tym uczuciem. Mogła krzyczeć, a wiedziała, że nikt by jej nie zrozumiał, mogła jedynie nadać ton, który inni nazwaliby żałosnym zawodzeniem. Widziała te wszystkie barwy i kształty, których normalnie nie widać, ledwo nadążała je rejestrować, w uszach pojawiał się powoli nieznośny szum, a następnie krzyk „Chodź!”. W tym momencie odczuwała nieznośny ciężar, niezgrabność. Niezdolność powrotu do swobody, jaka była jeszcze przed chwilą. Odebrali jej to. Krzyk się potęgował, a ona była bezsilna, zamiast wiatrem była okruchem, którym się pomiata, nie kontrolowała już tego i sama starała się zagłuszyć ten krzyk. Swoim własnym.

Ze snu wyrwał ją budzik. Mruknęła zamroczona. Przez głowę przeszła jej myśl, że przeklęty budzik dzwoni jak zawsze wtedy, gdy człowiek uważa, że dopiero się położył. Nie była w stanie się podnieść, o otwarciu oczu nie wspominając. Znów jej się śnił ten sen. Nie wiedziała, czy ma go zaliczyć do tych z gatunku przyjemnych czy koszmarnych. Jedno było pewne: nie mogła o nim zapomnieć. Tak szczerze to rujnował jej życie już od dobrych kilku tygodni. Nie mogła wstać na czas, choć codziennie obiecywała sobie, że to ostatni raz.

Znów dzwoni, dlaczego te drzemki są takie krótkie? Walcząc ze sobą, uchyliła powieki, spojrzała na zegarek i zamarła na chwilę ze zgrozy. To nie była jedna drzemka, tylko całe czterdzieści minut dodatkowego snu. Chcąc jak najszybciej wstać, zaplątała się w pościel i spadła z łóżka.

– Cholera…

Uniosła tułów na łokciach i jej wzrok padł na gładką taflę lustra. W jakiej idiotycznej chwili swojego życia postanowiła, że ustawi wielkie lustro naprzeciw łóżka? I chyba tylko po to, by się widzieć w najgorszym momencie dnia. Wyplątała się z pościeli i mimo wszystko na chwilę się przed nim zatrzymała.

Z odbicia spoglądała na nią niewysoka dwudziestoczteroletnia dziewczyna z bladą, zaspaną twarzą, którą okalała burza niesfornych brązowych włosów sięgających lekko za brodę. Ciemnobrązowe oczy, mimo zaspania, wyrażały wiele emocji, między innymi irytację na spaprany poranek, ciekawość i chęć działania. I te piegi zdobiące jej nos i policzki – nie znosiła ich. Odwróciła wzrok i obraz na szczęście zniknął. Nie było czasu na użalanie się, w zasadzie na nic nie było czasu, więc zgarnęła leżące pod ręką ubrania i wybiegła do łazienki. Piętnaście minut później z kromką chleba w ręce pędziła na trening. Dzisiaj miała ważny mecz i jeśli znów się spóźni – a jeśli się nie pośpieszy, będzie to wielce prawdopodobne – trener zrówna ją z ziemią. Drugą połowę poprzedniego meczu przesiedziała na ławce rezerwowych. Nie za spóźnienie, lecz z powodu wyczerpania. Przez te pieprzone sny na treningach nie dawała z siebie wszystkiego – co miało oczywiste odbicie w samych rozgrywkach. Jest piłkarką. I to cholernie dobrą. Ma drobną posturę, która mimo intensywnych treningów, ku zdziwieniu wszystkich, nie obrasta w mocne mięśnie, i około metra sześćdziesięciu wzrostu, a jednak przeciwnicy się jej boją. Jest niesamowicie szybka i zwinna i jeśli dołożyć do tego bezbłędną celność, staje się kimś, z kim należy się liczyć.

Grała już w różnych klubach, teraz wylądowała w reprezentacji. A dzięki temu mogła mieszkać w rodzinnym mieście. Była szczęśliwa z tego powodu. Miała pod ręką rodziców i przyjaciół, zwłaszcza najlepszą z nich – Glann.

Jej życie było proste i bardzo satysfakcjonujące. Jeździła po świecie, dzień spędzała na treningach, meczach i jedzeniu. Omijała flesze, zresztą szum wokół damskiej i męskiej piłki nożnej zdecydowanie się różnił. Lubiła dobrze zjeść, wyspać się i biegać. Nic więcej nie było jej do szczęścia potrzebne. Ale teraz ten system się walił. Spać nie mogła, na bieganie nie miała siły. I, tak jak się obawiała, tego dnia trener usadził ją na ławce. Była wściekła. Niemal sześćdziesiąt minut patrzyła, jak jej koleżanki z drużyny partolą robotę. W końcówce meczu chyba wyrwała sobie część włosów z głowy, gdy bramkarka wpuściła kolejnego gola.

Niczym gradowa chmura poszła pod prysznic i nie rozmawiając za wiele z nikim, udała się w stronę wyjścia. Nie miała ochoty słuchać głupich tłumaczeń, a tym bardziej sama się tłumaczyć. Wszyscy pytali, co się z nią dzieje. A prawda była taka, że sama chciała znać odpowiedź na to pytanie. Przeszła chyba wszystkie możliwe badania. Według nich tryskała zdrowiem. Gówno prawda.

– Niech zgadnę: idziemy na ciasto?

Znajomy głos wyrwał ją z zamyślenia. Glann czekała przy wyjściowych bramkach stadionu, tak jak to miała w zwyczaju. Izys cieszyła się, że chociaż ona jest czymś stałym w jej życiu. I jak zawsze idealnie odczytała jej zamiary.

– Idziemy na wielkie ciasto – uściśliła.

Skierowały się w stronę pobliskiego centrum handlowego, gdzie lubiły zatrzymywać się na kawę. Po drodze jej przyjaciółka jak zwykle wzbudzała zainteresowanie. Nie dlatego, że była sławna czy dziwna. Była po prostu piękna. Niekiedy nawet za bardzo. Wysoka, zgrabna, o delikatnie zarysowanych mięśniach. Miała gęste, sięgające za ramiona blond włosy, które za każdym razem bajecznie skrzyły się w słońcu. Glann zarzekała się, że nie stosuje żadnych specjalnych kuracji, choć oczywiście nikt w to nie wierzył. Jej jasnobłękitne oczy miały osobliwy wyraz – przyszpilający, lekko groźny. Całość dopełniały rumiane policzki, kształtne nos i usta. Jednak nie tylko wygląd w niej intrygował. Była jak dziki mustang, którego każdy chciałby ujarzmić. Niebezpieczna i silna. Ale jej siła nie brała się tylko z charakteru. Od kilku lat darzyła namiętnym uczuciem sztuki walki i parokrotnie miała okazję wykorzystać je w życiu prywatnym. Niekiedy do odpychania zbyt nachalnych zalotników, innym razem do obrony po zbyt śmiałych wypowiedziach.

– Znów grzałam ławę, wyobrażasz sobie? Te sieroty miały tyle okazji do strzału i nie wykorzystały ani jednej! Myślałam, że nie wytrzymam i wbiegnę tam do nich.

– Izys, przecież widziałam. Prawdę powiedziawszy, oglądanie twoich min było ciekawsze od tego, co się działo na boisku.

Zignorowała śmiech Glann.

– Daj spokój. W siedemdziesiątej minucie wystarczyło tylko lekko nadać tor piłce, poturlałaby się sama. A ta kretynka wybiła ją, jakby bramka stała sto metrów przed nią.

– Ale ty gola strzeliłaś – zauważyła.

– Co z tego, skoro później wpadły dwa.

Weszły do środka, gdzie powitało je chłodne powietrze klimatyzacji. Wzdrygnęła się, nigdy tego nie lubiła. Razem skierowały się na wyższe piętro. Musiały ostro kluczyć między klientami, sobota zawsze przynosiła wraz z sobą tłumy.

Nagle Glann przystanęła, a gdy Izys się odwróciła, zobaczyła na twarzy przyjaciółki coś, czego nie widziała już od dawna – mieszaninę strachu i niepewności.

– Wszystko w porządku?

Jeszcze przez chwilę obserwowała spacerujących po galerii ludzi, aż w końcu się ocknęła.

– Tak, coś mi się zdawało. Chodźmy.

W kafejce chyba tylko cudem znalazło się dla nich miejsce. Zamówiły po kawie, a Izys dodatkowo wielką porcję czekoladowego ciasta. Upiła pierwszy łyk i cicho jęknęła z zadowolenia. Tak, tego było jej potrzeba. Nacięła widelczykiem kawałek deseru i włożyła do ust. Glann wciąż milczała, obracając swój kubek w dłoniach.

– Wydawało mi się, że widzę Kubę.

Zastygła, nie przełknąwszy kęsa. Kuba, temat tabu, wspominany zaledwie parę razy w ciągu ich kilkuletniej znajomości. Izys w sumie niewiele o nim wiedziała poza tym, że kiedyś wraz z Glann stanowili parę. Ponoć niesamowicie zgraną, wręcz nierozerwalną. Prawie małżeństwo. Do momentu, gdy ją zostawił, ba, opuścił miasto i nie raczył jej nawet o tym uprzedzić. Ani napisać choćby pocztówki z wyjaśnieniem. Ilekroć Glann o tym wspominała, wyglądała na chorą, choć zapierała się, że ten rozdział już dawno jest zamknięty. Tak jak teraz.

– Chrzanić to – powiedziała w końcu i upiła stygnącą kawę. Odgarnęła za ucho swoje blond włosy i zawistnym wzrokiem rozejrzała się po kawiarni. W końcu skupiła się z powrotem na Izys. – Rozmawiałaś z rodzicami?

– O czym?

– O twoich snach. Przecież to nie jest normalne, co się z tobą dzieje. Wiatr, latanie? Co to za sny?

Izys wzruszyła ramionami i ugryzła kolejny kawałek.

– Przecież nie mam na to wpływu – przypomniała. – A moich rodziców znasz. Matka bardziej przejmuje się tym, że tłukę się na boisku i wszędzie się spóźniam. Tata… Nie chcę go martwić. Opowiedziałam mu o tym kilka razy, ale był tak samo bezradny jak ja. W zasadzie unikam tego. – Pokręciła widelczykiem nad talerzem. – Słuchanie o tym, że matka proponuje ci psychiatrę, to naprawdę nic fajnego. Poza tym nie bywam u nich tak często, jak bym chciała, i jeśli już jestem, wolę rozmawiać o czym innym. Ostatnio mama mnie zapytała, kiedy pozna swojego zięcia.

– Jakiego zięcia?

– No właśnie – powiedziała z przekąsem.

– Swoją drogą, przydałby ci się jakiś facet. Może w końcu zaczęłabyś się jakoś ogarniać. Nie mówię nawet o tym bajzlu, który zawsze masz w pokoju, ale wiesz. Nawet lodówki nie potrzebujesz zapełniać, bo wyżerasz wszystko z mojej.

Izys zaśmiała się na tę jawną prawdę. Cóż, sama nie lubiła sprzątać, bo zawsze miała ciekawsze rzeczy do roboty. Za gotowaniem też nie przepadała, ale nie mogła nic poradzić na fakt, że kuchnia Glann była rewelacyjna. Ilekroć wychodziła od przyjaciółki, czuła się cięższa co najmniej o trzy kilo.

– Nie odwracasz aby kota ogonem? Kiedy ty ostatnio z kimś byłaś? Bo jakoś sobie nie przypominam. A jak obydwie dobrze wiemy, masz w czym wybierać. – Wprawiła brwi w ruch, podkreślając żartobliwy ton wypowiedzi. – Ten facet od ciebie z pracy, jak mu tam? Daniel? Wciąż ma nadzieję?

Przyjaciółka łypnęła na nią groźnie znad kubka. Wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale w końcu dała sobie spokój. Sama Izys również nie naciskała. Wolała zmienić temat.

– Kiedy sezon się skończy, myślałam, żeby poszukać dla siebie jakiejś chaty. – Nacięła widelczykiem jeszcze jeden kawałek ciasta. Z żalem zauważyła, że zjada je zbyt szybko. – Nie chcę ciągle wisieć nad głową rodziców. To trochę niezręczne i dla nich, i dla mnie. Choć oczywiście zarzekają się, że wszystko jest w porządku. Tak że jakby coś ci wpadło w oko, dasz mi znać? Nie musi być duże, nawet takiego nie potrzebuję. I tak go nie ogarnę w takim stopniu, w jakim bym chciała.

– Izys… Ja pierdolę.

– Co, aż tak głupi pomysł? – zdziwiła się, ale kiedy Glann zerwała się z krzesła, zdała sobie sprawę, że nie mówiła tego do niej.

Dopiero teraz zauważyła, że ktoś obok nich stoi. Ten ktoś był wysoki, postawny, a ładnie umięśnione ciało skrywał pod ciemnym ubraniem. Musiała zadrzeć głowę, by zobaczyć jego twarz. Miał nieco przydługie czarne włosy, opadające na równie ciemne oczy schowane za gęstą kaskadą rzęs. Prosty nos, wysoko osadzone kości policzkowe, mocna linia żuchwy i ust czyniły z niego kogoś naprawdę nietuzinkowego.

Wyraźnie był nie w sosie, twarz miał pochmurną, a w jego oczach było coś… Żal?

– Czego chcesz? – Ostre warknięcie Glann uzmysłowiło Izys, kim może być ów mężczyzna. Zerwała się z krzesła, by móc w każdej chwili interweniować.

– Musiałem się z tobą zobaczyć – odpowiedział niezrażony faktem, że zaczęli wzbudzać małą sensację.

– Nagle do tego doszedłeś? Pieprzony dupku! – Glann walnęła go otwartą dłonią w klatkę piersiową. – Co ty sobie wyobrażasz? – Kilka przechodzących obok osób odwróciło się w ich stronę. – Myślałeś, że rzucę ci się na szyję, jak tylko cię zobaczę?

– Gab, posłuchaj. Musimy…

– Nie, to ty posłuchaj. Nic nie musimy. Nie ma żadnego „my”. Nie było i nie będzie. Nie obchodzą mnie żadne twoje wyjaśnienia, bo, jak możesz się domyślić, byłyby trochę przeterminowane. – Znów go uderzyła. – Wiesz, jak na mnie patrzyli, gdy szukałam cię po wszystkich znajomych i na policji? Wiesz?! Więc daj mi spokój i zniknij z mojego życia. Raz na zawsze!

Chwyciła swoją torebkę i minęła go, zahaczając o niego barkiem. Mężczyzna długo patrzył za nią, bezwiednie rozcierając sobie przy tym klatkę piersiową. W końcu oderwał wzrok od drzwi. Schował ręce do kieszeni i popatrzył przelotnie na Izys. Jego brwi poszybowały do góry, jakby jej widok zupełnie go zaskoczył. Już miała się odezwać, ale mężczyzna odwrócił się i opuścił kawiarnię. Przy drzwiach podeszła do niego jeszcze jakaś dziewczyna, niesamowicie do niego podobna. Położyła dłoń na jego ramieniu i coś do niego mówiła. Mężczyzna odpowiedział, a ona nagle spojrzała wprost w oczy Izys.

Zakręciło się jej w głowie i, by nie upaść, osunęła się na krzesło, tracąc przy tym tamtą dwójkę z oczu.

Przed nią wciąż stała ledwie upita kawa przyjaciółki. Pobiegłaby za nią, ale po pierwsze nie wiedziała, gdzie mogła się udać, a po drugie wciąż czuła, jak kręci się jej w głowie. Jeśli wstanie, niechybnie się przewróci. Pokonując własną słabość, wyszperała z kieszeni telefon i wybrała jej numer. Tak jak się spodziewała, bez powodzenia. Zamknęła oczy. Jeśli Kuba jest w mieście, czuła, że nadejdą dla nich dziwne i trudne czasy. Dla Glann, owszem, ale ktoś, czyli ona, będzie musiał jakoś hamować jej temperament.

*

Tego dnia Glann udało się skończyć pracę wcześniej niż zwykle. Pracowała w archiwum, co mogłoby się wydawać zajęciem nudnym. Ale jej odpowiadało w zupełności. Rzadko miała kontakt z upierdliwymi ludźmi, czyli klientami i petentami. Sama załoga była do zniesienia, prócz paru osób, ale tak było wszędzie. Mało zdarzało się chwil, gdy się nudziła, teksty, o które dbała, wydawały się jej ciekawe i zawsze uruchamiały jej wyobraźnię. Zarobki niezłe, odprężająca cisza. Musiała przyznać, że lubiła swoją pracę. Jednak bywały dni, kiedy chciała urwać się trochę wcześniej i odpocząć. Tak po prostu. I tak jak zawsze, gdy takie dni się trafiały, skierowała kroki w stronę przeciwną niż do domu. Nie czuła się tam szczęśliwa. Ale póki nie uzbiera odpowiedniej kwoty na wynajęcie i urządzenie mieszkania oraz jakiś samochód, musiała się przemęczyć. Nie mogłaby spojrzeć sobie w oczy, gdyby te pieniądze wzięła od matki. W tej chwili mieszkała tylko z nią. A ekskluzywna dzielnica kłuła ją w oczy. Jej starsi o trzy lata bracia mieszkali i pracowali w innym mieście, więc rzadko miała okazję ich widywać. Z ojcem ostatni kontakt miała osiem lat temu. Jej rodzice rozwiedli się z czysto oczywistych powodów. Matka była dyrektorką w jednej z większych firm. Kobieta sukcesu – stanowcza, luksusowa i żyjąca tylko pracą. Ojciec zaś – alkoholik, który osiadł na laurach, a w zasadzie na pieniądzach małżonki. Był zdania, że skoro ona tyle zarabia, to on już nie musi. Jednak nużyło go zajmowanie się dziećmi, a coraz krótsze kontakty z żoną osłabiły uczucie. Stał się porywczy i oschły. O rozwodzie zadecydował fakt, że podczas jednej z kłótni podniósł rękę na Glann. Matka zawiadomiła policję, spakowała jego rzeczy i wyrzuciła z domu. Od tamtej pory relacje między członkami rodziny były coraz słabsze. Glann, a właściwie Gabriela, bo tak w rzeczywistości miała na imię, odnajdywała wsparcie jedynie u braci. To oni od zawsze ją rozśmieszali, podnosili na duchu i kształtowali siłę jej charakteru. Nauczyli chodzić po drzewach, skakać po dachach i co najważniejsze – bić się i bronić.

Westchnęła. Strasznie za nimi tęskniła.

Kiedyś w jej życiu była jeszcze jedna osoba zdolna podtrzymać ją na duchu, która, jak sądziła, nigdy nie zniknie. Była jej całym światem, a przynajmniej tą lepszą jego połową. Ale myliła się, cholernie się myliła i obiecała, że już nigdy nie pozwoli sobie ponownie czuć się tak bezbronną jak po jego stracie. Jednak kiedy zobaczyła go kilka dni temu w galerii… Do diabła z tym, nie zamierza po raz setny przechodzić przez to samo.

Rozejrzała się po okolicy. Od dłuższego czasu nie zwracała uwagi na to, dokąd szła, i teraz oczywiście nie wiedziała, gdzie jest. Jak mogła zabłądzić? Przecież znała to miasto jak własną kieszeń. Zawróciła z nadzieją, że po linii prostej trafi do znajomej dzielnicy. W końcu i tak będzie musiała wrócić do domu. Spojrzała na zegarek. Było zbyt wcześnie, by zastać tam matkę. Postanowiła wstąpić do sklepu i kupić jakieś składniki na kolację, może nawet namówi Izys, by wpadła, wtedy atmosfera nie będzie taka zdechła. Jednak czy gdzieś po drodze znajdzie jakiś sklep? Była teraz na terenie nowego osiedla. Kolorowe bloki, schludne, przystrzyżone trawniki. Raz czy dwa minęła plac zabaw z hałasującymi dzieciakami. Ale tu, gdzie się teraz znajdowała, był spokój. Dźwięki coraz bardziej się oddalały. Szła przez szerokie pola, po lewej stronie miała grubą ścianę lasu. Błękit nieba aż kłuł w oczy. Słyszała lekki szum liści, śpiew ptaków, których nie była w stanie nawet rozpoznać. Niedaleko niej biegła cienka polna dróżka, po której szła samotnie ciemnowłosa dziewczyna. Glann miała wrażenie, że doskonale ją zna. Tylko skąd? Jej ubranie wydało się dziwne, jakby z innej epoki. Nosiła prosty, szeroki płaszcz z głębokim kapturem spuszczonym na plecy. Musiała wędrować od dawna, strój pokrywała gruba warstwa kurzu i błota. Nagle spojrzała jej prosto w oczy. Gdzieś z oddali doszło ją wycie wilków i szum wywołany przez dziesiątki ptaków przy nagłym poderwaniu się z gałęzi.

Glann zalała fala ciepła, a dłonie dosłownie zaczęły ją parzyć. Znów znalazła się wśród bloków, powróciły dźwięki bawiących się dzieci i przejeżdżających obok samochodów. Jezu, gdzie ona była? Szybko się odwróciła i zobaczyła tę samą dziewczynę gwałtownie odwracającą twarz i spieszącą do przodu. Jednak zamiast zniszczonego płaszcza miała współczesne ubranie.

Czuła pot spływający jej po skroniach. Nogi miała jak z waty, ledwo stała i nie była w stanie zrobić kroku.

– Co się dzieje? – zapytała szeptem. – Co się, do cholery, dzieje?!

Znów się odwróciła, ale dziewczyny już nie było.

*

Znów była w przestworzach. Widziała mieniącą się kaskadę barw. Ciemny granat stopniowo przechodził w delikatny błękit, by na nowo rozbłysnąć ciepłą żółcią. Barwy te migotały, nikły i pojawiały się. Tym razem wszystko było bardziej kształtne i namacalne. Olbrzymie chmury formowały się w fantazyjne kształty, by za chwilę rozwiać się w cienko tkaną nić. Nie było nikogo poza nią, leniwie obracała się wokół własnej osi, oczy miała szeroko otwarte, by nie pominąć żadnego szczegółu. Nasłuchiwała. Taki spokój. Gdzie się podział ten straszny szum, który rozrywał ją od wewnątrz? Nie wiedziała i nie chciała wiedzieć. Cieszyła się chwilą. Wyciągnęła ręce i pochyliła się. Jej ciało delikatnie przesunęło się do przodu. Zaśmiała się. Jakie to cudowne. Spróbowała jeszcze raz i nim się zorientowała, była już wiele kilometrów dalej od miejsca, gdzie znajdowała się ostatnio. Bawiła się tą chwilą, tym razem rozpościerając ręce szeroko. Miała ochotę wirować. Widziała, jak obraz się zamazuje, jakie tempo nadała swojemu ciału. Wiedziała już, jak to jest znaleźć się w oku cyklonu. Chciała skupić wzrok na swoich dłoniach, by uwierzyć w to, co się dzieje, by uwierzyć, że tam jest. Wydała głośny krzyk, z jej dłoni bowiem niewiele pozostało, skóra stapiała się z barwą chmur, pojedyncze nitki wirowały wraz z nią. Rozpływała się. Teraz nie przestawała krzyczeć. Wraz z krzykiem przyszedł szum, ten nieszczęsny łoskot! Już nie wiedziała, co się z nią dzieje, była grzmotem, który rozrywa chmury i niszczy wszystko dokoła.

– Izys! Izys, obudź się!

Wołanie powoli przedzierało się przez huk. Rozpoznawała ten głos i uczepiła się go, by wrócić do rzeczywistości.

– Izys!

Otworzyła oczy, ale świat ponownie zaczął uciekać. Straciła przytomność.

*

Glann przeszła przez pokój i zapaliła małą lampkę. Następnie sięgnęła po zapałki i podpaliła knoty w trzech świeczkach. Deszcz dzwonił o szyby, więc była usprawiedliwiona, by mimo ciepłych nocy kończącej się wiosny zapalać świece. W końcu wcisnęła się w fotel, podkuliła nogi i wyciągnęła rękę po leżący na stoliku krem. Nieśpiesznie wmasowywała go w dłonie, wpatrując się w nie. W domu panowała cisza i spokój, Glann została zupełnie sama, gdyż matka wyjechała na jedno ze swoich szkoleń. Było zupełnie tak, jak kilka lat temu, gdy ostatni raz widziała Kubę. Od kiedy go zobaczyła, nie mogła przestać o nim myśleć, a tamto ostatnie spotkanie przerabiała w umyśle tyle razy, że mogła odtworzyć każdy, nawet najdrobniejszy szczegół. Wcześniej robiła to, by znaleźć wskazówkę, teraz – by utwierdzić się w przekonaniu, że zachował się jak sukinsyn i że może go z czystym sumieniem dalej nienawidzić.

 

Stała przy kuchence, mieszając w garnku sos. Ryż już dochodził, bób wrzuciła do pomidorów i czekała, aż wszystkie smaki i przyprawy porządnie się przegryzą. Po kolacji chcieli obejrzeć film, ale prawdę powiedziawszy, miała nadzieję na bardziej aktywne i koedukacyjne spędzanie czasu. Była podekscytowana, gdy usłyszała ciche pukanie do drzwi. Wtedy jej to nie zastanowiło, ale później uświadomiła sobie, że Kuba nigdy tak nie pukał.

– Wejdź! – krzyknęła. Wzięła do ręki widelec i uniosła pokrywę od garnka. Ryż był idealnie sypki. – Przyszedłeś w samą porę, rozgość się, a ja powoli nakładam. – Uśmiechnęła się do niego.

Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, ale uśmiech nie objął oczu. Stał niezdecydowany w progu kuchni, ręce włożył do kieszeni i przez chwilę rozglądał się dokoła.

– Możesz usiąść. – Zaśmiała się.

Kuba jakby nie usłyszał jej uwagi. Wydawał się nieobecny, wciąż lustrował jej twarz i ciało, jakby chciał wyryć obraz Glann pod powiekami. Wtedy tak tego nie odebrała, lecz później… Nawet teraz. Kiedy w końcu zdecydował się ruszyć, odwróciła się w jego stronę. Przygarnął ją do siebie i zamknął w mocnym uścisku. Podniósł jej twarz, by dokładnie widzieć jej oczy.

– Kocham cię, wiesz?

– Spróbowałbyś nie. – Znów się zaśmiała. Ugryzła go w dolną wargę.

Uśmiechnął się lekko, ale po chwili spoważniał. Przycisnął jej twarz do swego ramienia, by była jeszcze bliżej, gdy ją przytulał. Słyszała jego ciche westchnięcie.

– W porządku? – zapytała.

– Jestem tylko zmęczony.

Przypatrzyła mu się uważnie. Miał lekkie cienie pod oczami.

– To kiepsko. Nie planowałam dzisiaj wcześnie iść spać – spróbowała zażartować. Zaczynała się martwić. Tym bardziej, że przez jego twarz przeszedł cień zakłopotania. – Co się dzieje?

– Nie mogę dzisiaj zostać. Właściwie przyszedłem tylko na chwilę.

– Jak to?

– Coś mi wypadło. Przepraszam, powinienem był dać ci znać wcześniej. Nie męczyłabyś się z gotowaniem. – Spojrzał przelotnie na ustawione na kuchence garnki.

Pokręciła głową.

– Nigdy nie męczę się z gotowaniem – przypomniała mu.

– Muszę już iść. – Był spięty.

– Ale…

Zamknął jej usta w zachłannym pocałunku. Była zbyt łatwowierna, zbyt ufna. W tamtej chwili wolała słodycz pocałunku niż jakiekolwiek wyjaśnienie. Widziała jego zdenerwowanie, mimo to odprowadziła go do drzwi.

– Uważaj na siebie – powiedziała.

Kąciki jego ust znów bez przekonania powędrowały do góry. Zamknęła drzwi, nie wiedząc jeszcze, że widziała go po raz ostatni. Do dziś pluje sobie w brodę za te słowa. Dzisiaj życzyłaby mu raczej skręcenia karku, połamania nóg. Przez następne dwa dni czekała, aż w końcu zaczęła go szukać. Mieszkanie, które wynajmowali wraz z siostrą, stało puste. Od sąsiadów dowiedziała się, że wyprowadzili się tego samego dnia, kiedy do niej przyszedł. Szukała jakichkolwiek śladów wśród znajomych, w jego pracy, była nawet na policji. Tylko się wygłupiła. W końcu musiała pogodzić się z faktem, że po prostu kopnął ją w tyłek. Tylko dlaczego powiedział jej, że ją kocha? Nie mógł sobie tego darować? Do dziś zastanawiała się, jakim trzeba być tchórzem, żeby nie powiedzieć dziewczynie choćby kłamstwa, tylko przyjść, nasycić się widokiem i zwiać.

 

Odwróciła twarz od ciemnej ściany i zapatrzyła się w spokojne płomienie świec. Dobrze było znaleźć w nich ukojenie. Czego od niej teraz chciał? Zresztą… czy naprawdę ją to obchodzi?

Wstała i zdecydowanym krokiem podeszła do stolika. Zgasiła lampkę i nachyliła się, by zdmuchnąć ogień. Zawahała się, gdy zaczął tańczyć. Drgał spokojnie, niemal hipnotyzująco. Bezwiednie przysunęła twarz, czując jego ciepło na skórze. Płomienie zaczęły rosnąć i spływać po świecach. Ocknęła się dopiero, gdy znalazły się na blacie. Wystraszona zrobiła krok w tył i odwróciła się w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby je ugasić. Ale za nią płomienie również szalały, w jednej chwili zamykając się wokół niej. Rosły, rozpryskując swe iskry na suficie. Przerażona zaczęła krzyczeć. Zasłoniła twarz rękoma i wbiegła w pożar na oślep, szukając możliwości ucieczki. Lecz wszędzie tańczył ogień, pochłaniając wszystko, co stanęło mu na drodze.

*

Izys siedziała w pokoju i wpatrywała się w krople powoli spływające po szybie. Po chwili przycisnęła do niej czoło, by poczuć na nim chłód szkła. Czy ona wariowała, czy tak się traci zmysły? Nigdy nie miała problemów z psychiką, była zbyt bezpośrednia, by dłużej się z czymś męczyć. Jeśli miała jakieś wątpliwości, natychmiast podejmowała kroki, by się ich pozbyć. Niczego w sobie nie dusiła. Była człowiekiem czynu, ruchliwą, pogodną, często upartą osobą. Normalną. Więc co się dzieje?

Jeszcze raz odtworzyła w pamięci scenę, gdy zemdlała na boisku. Niby nic, była przerwa, rozmawiała z jedną z dziewczyn z drużyny. Jadła jabłko, swobodnie spacerując w tę i z powrotem. Był dzień otwarty, co znaczyło, że kibice mogli podglądać ich trening. W wolnych chwilach lubiła przeczesywać wzrokiem trybuny i tak też robiła tego dnia. Aż zobaczyła ją. Na pewno już raz gdzieś ją widziała, ale nie wiedziała gdzie. Nie pamiętała szczegółów jej twarzy poza barwą oczu. Mimo że znajdowała się kilkanaście ładnych metrów od niej, widziała doskonale, że miały kolor jasnej szarości, przywodzący na myśl chłodne poranki. Wpatrywały się w nią nieruchomo i elektryzowały jak magnes. Zaszumiało jej w uszach, a osoby między nimi po prostu zniknęły.

Później znów wirowała w tym przeklętym tańcu. Straciła świadomość. Po tym zajściu wiedziała, że wykluczą ją z pucharu na kilka najbliższych meczów.

– Boże…

Wiedziała, że ten wieczór i tak pójdzie na zmarnowanie, więc postanowiła się położyć. Wzięła długi prysznic i przebrała się w wygodny strój do spania. Zeszła po schodach i kiedy weszła do salonu, coś ją tknęło. Rodzice siedzieli na kanapie objęci ramionami i oglądali jakiś dokument w telewizji. Izys stała w drzwiach, nie mogąc zrozumieć, co się dzieje. Przez jej głowę przeleciały szalone myśli, że już może ich nie zobaczyć, że musi się pożegnać. Potrząsnęła głową. To jakieś szaleństwo.

Zrobiła ruch w ich stronę, odwrócili się, a gdy na nią spojrzeli, poczuła skurcz w sercu, znów wbrew sobie. Podeszła do nich i spontanicznie ich uściskała.

– Kocham was, dobranoc.

Nie dając im szansy na odpowiedź, pobiegła do siebie, wcisnęła się pod kołdrę i wtuliła głowę w poduszkę. Lubiła spać przy odgłosach deszczu, miała nadzieję, że za ich pomocą ukoi choć trochę swoje niespokojne serce. Jednak sen długo nie nadchodził. Mimo że na dworze już dawno zrobiło się cicho, wierciła się zdenerwowana. Jej głowę zalewała tona nieposkładanych myśli, było jej niewygodnie, oczy wolały pozostać otwarte niż zamknięte. W zaśnięciu przeszkadzało jej dosłownie wszystko. Parokrotnie rozważała wstanie i zajęcie się czymś innym, może odpali komputer i pogra w grę, którą zaczęła już jakiś czas temu. Jeśli oczy zaczną się jej kleić, błyskawicznie wskoczy z powrotem do łóżka. Ale nawet na to nie miała ochoty, wciąż leżała bezsensownie, dziwiąc się samej sobie.

Nagle poczuła podmuch wiatru na stopach. Zwinęła się w kłębek i nakryła kołdrą. Nie musiała długo czekać, by znów wyczuć przeciąg. Z cichym przekleństwem usiadła na łóżku i sięgnęła do okna, by je zamknąć. Nacisnęła na ramę, ale poczuła opór. Okno było zamknięte.

– No tak – powiedziała sama do siebie i rzuciła się w poduszki.

Kołdra momentalnie uniosła się i przefrunęła przez pokój. Zasłony miotały się w tę i z powrotem, a porozrzucane ubrania upadły jej na twarz.

– Co to za… – Urwała, gdy zobaczyła, że w pokoju panuje totalny chaos. Mimo zamkniętych drzwi i okna wszystko krążyło w powietrzu, przedmioty zaczęły spadać z półek, poduszki i ubrania wirowały wokół niej. Skoczyła w stronę drzwi. Mocny podmuch powietrza rzucił ją na ścianę. Krzyknęła przerażona.

Siła wiatru była tak ogromna, że Izys obijała się bezwładnie o meble. Pokój zaczął się rozpadać. Poczuła, że podłoga ucieka jej spod stóp. Wszystko było wiatrem, nie było już pokoju ani jej domu. Nie wiedziała, co się dzieje, mogła tylko krzyczeć. Obraz się jej zamazywał, aż zupełnie przestała widzieć. Nagle poczuła się, jakby zderzyła się z ciężarówką, gruchnęła o coś ciężko i przestała czuć cokolwiek.

Rozdział drugi

– Już czas – powiedział mężczyzna. Poprawił kaptur, skrywając w jego cieniu lazurowe oczy. Na twarz przywdział maskę, która w ciepłym świetle pochodni skrzyła się złociście. Pod opuszkami palców wyczuł liczne zagłębienia tworzące skomplikowane, acz piękne zdobienia. Gdy wśród nich odnalazł sierp księżyca, poczuł się pewniej.

Jego towarzysze uczynili to samo. Stanęli w okręgu pośród pustej groty. Otaczały ich zimno kamienia i ciemność wnętrza góry. Mrok rozpraszały tylko dwie pochodnie, ale to wystarczyło. Wzrok większości z nich był wrażliwszy niż słabe ludzkie oko. Podwinęli rękawy, nie chcąc, by przeszkadzały im w czarach. Musieli być gotowi na ewentualne stoczenie walki, choć nie lekceważyli tradycyjnych metod. Jeden z nich trzymał w dłoniach drewnianą pałkę, inny – miecz. Nie mogli pozwolić sobie teraz nawet na najmniejszy błąd.

– Etulivan.

Jedna z postaci wyszła na środek. Mężczyzna trzymał w dłoniach dwie małe fiolki. Uniósł je w niemym pytaniu.

– Wpierw dziewczyna.

Jedną z fiolek oddał w ręce postaci stojącej za jego plecami. Nic nie mogło go rozpraszać. Ani rozpraszać zaklęcia, zwłaszcza bliźniacza esencja. Zbyt łatwo mogła wszystko zniweczyć.

– Odsuń się – rozkazał, po czym zabrał się do rzucenia zaklęcia.

Nieśpiesznie wyrysował na ziemi okrąg. Na jego czterech biegunach jasnym proszkiem napisał runy, pomiędzy nimi słowa w pradawnym języku. Jego czar przybrał formę monotonnego zaśpiewu. Runy rozbłysły, a po nich także okrąg, rzucając na zebranych jasnozłote światło. Wyciągnął przed siebie fiolkę, drugą ręką dotykając korka. Jego maska zalśniła, gdy skierował dłonie w stronę przywódcy. Odezwał się dopiero po niespełna minucie:

– Teraz.

Etulivan wyciągnął korek i z naczynia zaczął wydobywać się błękitny obłok. Rozlał go koliście po okręgu, który nagle zabarwił się na kolor obłoku.

– Mireme in falt. Ashtangame amaru. Neutene za’h avan falt. Neutene za’h avan falt – zaśpiewał.

Światło w okręgu załamało się i pomiędzy runami zaczęła materializować się jakaś postać. Wszyscy zebrani wokół niej spięli się, lecz tylko jeden z nich – lider – pozostał spokojny. Wyciągnął dłoń, czekając, aż zmaterializuje się w pełni.

Młoda kobieta odwróciła się, lecz w tym momencie do jej oczu dostały się dwie wiązki światła. Instynktownie cofnęła się, unosząc ręce. Kolejny czar uderzył w jej ciało i tym razem powalił na ziemię. Upadła pod nogi mężczyzny z pałką, który od razu był gotów zaatakować.

– Nie – rozkazał mężczyzna.

Wystąpił z kręgu i kucnął obok niej. Odwrócił jej twarz ku sobie i odgarnął ciemne włosy, które opadły na jej oczy. Przez chwilę uważnie się jej przyglądał, po czym skinął na jednego z zebranych.

– Do celi z nią. Teraz chłopak, szybko.

Gdy tylko powrócił na swoje miejsce, Etulivan wznowił zaklęcie. Odebrał drugą fiolkę i tak jak uprzednio, rozlał ją po okręgu. Światło się nie zmieniło, co wprawiło maga w lekki niepokój. Mimo to wypowiedział zaklęcia i czekał na efekt. Po chwili powtórzył je, ale nic się nie wydarzyło. Poczuł na sobie wzrok swego przyjaciela.

– Gdzie on jest?

– Nie wiem.

– Mówiłeś, że esencja jest dobra.

– I taka w istocie była.

– Była?

Milczał, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Mężczyzna jednym gestem wysłał w stronę trzymającego wcześniej fiolki Etulivana lancę śmiercionośnego światła. Zaskoczony krzyknął i złapał się za brzuch, gdy z jego trzewi zaczęło uchodzić życie.

– Mów.

– Ja nic nie zrobiłem! To podstęp! Proszę, panie… – Kaszlnął, a po chwili osunął się na kolana.

– Gdzie jest chłopak? – Wolnym krokiem podszedł w jego stronę. Sięgnął do pasa.

– Ja nie wiem. Przecież…

Jedną ręką chwycił go za głowę i poderwał do góry. Ukrytym w dłoni sztyletem przeciął mu gardło i odrzucił gniewnie na ziemię.

– Wybacz mi, matko – szepnął, by się uspokoić. Na niewiele się to zdało. Ryk, który wydarł się z jego ust, wstrząsnął całą górą. Jego ręce zajaśniały od mocy. Po chwili uwolnił ją i fala niekontrolowanej energii rozeszła się po grocie. Zebrani wokół niego rzucili się do ucieczki, ale dwóch padło martwych na ziemię. Mężczyzna, nic sobie z tego nie robiąc, odwrócił się do istoty kulącej się nieopodal. Zobaczywszy jego wyraźny strach, nabrał ochoty, by zabić i jego. Nieprzydatna banda tchórzy i partaczy.

– Podaj jej wyciąg z martwicy, niech śpi, póki do niej nie przyjdę. I pozbądź się tych łachów, które ma na sobie. Jeśli i ona zniknie, będziesz mnie błagał o śmierć. A wy – wrzasnął na pozostałych – znajdźcie go, już!

*

Młoda kobieta zdecydowanym krokiem przecięła ulicę. Nikt nie stawał jej na drodze, gdyż wszyscy się jej bali. Była niewidoma. Ale nie to stanowiło powód strachu ludzi. Była wieszczką, widziała to, co powinno zostać ukryte, żyła z wizjami przyszłości, tak jak ludzie żyli z bagażem wspomnień.

Pokręciła głową, chcąc odgonić myśli. Nigdy nie miewała wizji o swoim losie. Zawsze były to losy obcych. Jednak by się pojawiły, był jeden, bardzo prosty warunek: musiała kogoś dotknąć. Jej wizje nie przychodziły z powietrza. Nigdy. Aż do teraz. Obudziła się wystraszona, sądząc, że przyśnił się jej paskudny i bardzo realistyczny sen. Ale tylko sen. Lecz kiedy wędrowała ulicą i została zaatakowana przez wizję ponownie, zaczęła się bać. Pędziła przed siebie, by się schronić. Miejsce nie miało znaczenia, liczyło się tylko, by przestała o tym myśleć. Jeśli wizja jest prawdziwa, jej miasto oraz cała kraina znajdą się w bardzo wielkim niebezpieczeństwie. Bała się, że wydarzenia sprzed kilkuset lat mogą powrócić. Ich echo, naznaczone czasem i gniewem bogów, będzie miało jeszcze głośniejszy wydźwięk.

Ziemie Ardii trawiła wojna. Stworzenia wszelkiej maści walczyły ze sobą, by zagarnąć należne im dobra i skrawki ziemi. Bogowie podjudzali wierzących, chcąc udowodnić przez nich swoją wielkość. Był to czas strachu, krwi, odnowy i narodzin.

Kobieta zatrzymała się i skręciła w wąską uliczkę. Na jej końcu powinna znaleźć wejście do ścieków. Nikt jej tam nie usłyszy.

Legendy głosiły, że ziemie, po których teraz stąpają, wyglądały zupełnie inaczej. Magia była potężniejsza, słowa miały inne znaczenia. Rasy, które są im dziś znane, posiadały inne oblicza. A wszystko za sprawą finału tej masakry. Dżinny wykradły Esencję. Użyły jej dla dobra ogółu, lecz ogół został zniszczony. Część bogów, która nie pochwalała wykorzystania trzonu energii świata, czyli skondensowanej energii ziemi, ognia, powietrza i wody, ukarała dżinny i resztę nieposłusznych. Druga część wspomogła swoich wyznawców, pokazując im nowe miejsce w świecie. Zostało obiecane, że to się nigdy nie powtórzy – przypomniała sobie kobieta. – To ma się nigdy nie powtórzyć, obiecano to nam. Obiecano Wybranych, którzy uchronią świat przed złem. Za ich pomocą uda się okiełznać zło. Choć się bała, bardzo chciała wiedzieć, skąd to zło nadejdzie. Mogłaby wtedy coś zrobić, tylko kto by słuchał ślepej wyklętej?

Minąwszy kolejny zakręt, w końcu się zatrzymała i osunęła na ziemię. Przycisnęła dłonie do głowy i zacisnęła mocno powieki, choć było to zbędne. Wydała z siebie długi pomruk, gdy po raz kolejny ujrzała przed sobą rozpadające się w chaosie miasto. Pojedyncza szczelina rozdzierała chodnik niczym błyskawica niebo. Mknęła między stopami walczących wokół stworzeń, ludzi, orków, białych hienowatych ujad i rzucających długi cień gigantów. Minęła ich wszystkich, wzniosła się na budynek i rozerwała go na dwoje. Olbrzymi huk zaatakował jej uszy, gdy mury zaczęły się kruszyć i zasypywać walczących. Kolejny błysk przeniósł ją w inną dzielnicę. Pod powiekami zrobiło się pomarańczowo od płomieni. Ognista kula raz po raz przecinała powietrze, atakując młodą kobietę i starszego mężczyznę, którzy znaleźli się w płomiennym okręgu. Kobieta przez chwilę zdawała się panować nad sytuacją. Wyciągnęła rękę i nadała ogniowi tor. Po kolei przekierowywała niemal wszystkie pociski, niekiedy odrzucając je w stronę tych, którzy je przywołali. Wieszczka widziała, jak jej złote włosy błyszczą wśród ognia, jak jej piękna twarz marszczy się pod wpływem wysiłku.

Nagle usłyszała krzyk towarzyszącego jej mężczyzny, odwróciła się, ale było już za późno. Ogień zalał ich całkowicie, tak jak zalane światłem zostały oczy wieszczki. Otworzyła je ponownie i odnalazła ciemność. Skuliła się jeszcze bardziej, płacząc nad losem tej dwójki. Nie zdążyli uciec, a jeśli byli Wybranymi, marny czekał ich los.

*

Dwójka dzieci biegła pod górę. Miękka trawa łaskotała je w bose stopy, delikatny wiatr rozwiewał ich włosy. Śmiały się, podążając za owcami. Towarzyszący im pies szczekał, próbując okiełznać powierzone mu niewielkie stadko. Kiedy dotarli do ulubionego wzniesienia, dziewczynka usiadła pod drzewem, a chłopiec wspiął się na jedną z niższych gałęzi. Zwinnie przeskoczył na nieco wyższą i zerwał kilka czereśni.

– Po co tam wchodzisz? – Dziewczynka się skrzywiła. – Tu jest ich bardzo dużo.

– Ale wyżej są słodsze. – Rzucił w nią jednym owocem, drugi wkładając do ust.

– Głupiś.

Zapatrzyła się na skubiące trawę zwierzęta. Zerwała rosnące w pobliżu stokrotki i zaczęła wiązać z nich wianek. Nim owce się najedzą, będą mieli dużo czasu. Dmuchnęła na włosy, które zaplątały się jej przy ustach. Słyszała, jak braciszek buszuje w gałęziach, a wiatr – w liściach. A może to jednak braciszek? Uniosła twarz, ale chłopak zastygł wpatrzony przed siebie.

– Boisz się zejść? – zakpiła.

Nie zareagował, więc spróbowała jeszcze raz:

– Nie dla ciebie portki, tylko sukienki. Tchórz żeś!

– Cicho! Nie czujesz?

– Pewnie, tchórz zawsze śmierdzi. Obacz, nawet sierściuch czuje, bo kręci nosem. – Popatrzyła na psa, intensywnie wąchającego powietrze. Podkulił ogon i pisnął cicho. Kilka owiec zabeczało i zaczęło niespokojnie przebierać nogami. Zmartwiła się, ale nie chciała wyjść przed bratem na strachajło.

– Głupia jesteś. – Zeskoczył z gałęzi i wybiegł w padół do zwierząt.

Ścisnęła niedokończony wianek i pobiegła za nim. Zaczynała się bać i zwierzęta chyba też, gdyż robiły się coraz bardziej niespokojne. Chłopak przystanął, nie rozglądał się na boki, tylko uparcie patrzył ku górze. Wiatr się wzmógł i mocno szarpnął ich skromnym odzieniem. Wianek, który tak kurczowo trzymała, niespodziewanie wyrwał się jej z ręki i uleciał w dal. Przytknęła dłonie do uszu, próbując zagłuszyć niespodziewany huk. Jedna z owiec potrąciła ją, niemal przewracając.

– Wracajmy! – krzyknęła. – Jak owce nam uciekną, tata złoi nam skórę.

– Coś się zbliża.

– Co?

– Coś się zbliża – powtórzył i dopiero na nią spojrzał. – Wiatr to czuje i zwierzęta też.

– Co ty bajasz? Nie możesz tego wiedzieć.

– Mogę.

– Skąd?

– Nie wiem. Czuję to. Coś się zmienia.

Dziwne zachowanie brata zaniepokoiło ją, lecz z drugiej strony jego słowa wydały się jej bardzo mądre. I głupie. Czy coś może być jednocześnie mądre i głupie?

– Nie jesteś czarodziejem, tylko oni tak mówią – powiedziała oskarżycielsko.

– Wszystko się skurczyło, jak mama ostatnio, kiedy bolał ją brzuch. Nie słyszysz, jak wiatr jęczy? Nie czujesz, jak ziemia robi się miękka? Nie była taka.

– Przestań, przerażasz mnie – wymówiła bezwiednie słowa, których nigdy miała nie wypowiadać.

Jego twarz wykrzywił grymas niepokoju. Na słowa siostry, na zachowanie zwierząt i na to, co czuł w środku. Jeśli nie był czarodziejem, to skąd to wszystko wiedział? Nie wymyślał, rodzice wyraźnie mu tego zabronili. Ale teraz ich tu nie było, mógł mówić, co czuje. Jeszcze raz popatrzył na siostrę. Pewnie wszystko wypapla.

– Wracajmy. – Jednak wolał, by tata go sprał, niż aby uwzięło się na nich jakieś licho.

*

Izys powoli dochodziła do siebie. Najpierw powrócił jej słuch. Lekki szum wiatru wśród gałęzi, śpiew ptaków i ponownie jakiś dźwięk. Woda? Później przyszła świadomość ciała. Ruszyła lekko głową i ból eksplodował w niej, pozostawiając pod powiekami milion gwiazd. Odczekała chwilę i spróbowała podnieść powieki. Szybko je zamknęła, gdy wzrok padł na plamę słońca. Żyję – pomyślała, ale chwilę później pojawiła się nowa myśl – rodzice. Otworzyła szeroko oczy i zerwała się na nogi, po czym upadła. Wzięła kilka głębszych oddechów i tym razem powtórzyła wszystko na spokojnie. Z każdym wdechem czuła powracające siły.

Usłyszała głośny szelest i szybkie kroki, jakby ktoś biegł. Nawoływania dochodzące do niej z oddali były niezrozumiałe. Wystraszona zdołała w końcu na dobre się ogarnąć i podeprzeć na łokciach. Ostrożnie podniosła głowę i z niepokojem rozeznała się w swojej sytuacji. Znajdowała się na małej, gęsto usianej trawą polanie, ciasno otoczonej przez drzewa, a ponad ich grubą ścianą wystawały ogromne bloki skalne – góry. Nie miała jednak czasu uważniej się wszystkiemu przyjrzeć, bo nie była sama. Niedaleko niej leżały jeszcze dwie osoby. Pokonując ból, podpełzła na lewo do jakiejś dziewczyny, a raczej młodej kobiety leżącej najbliżej. Usłyszała jej ciche jęki i zaobserwowała próbę ruszenia kończynami. Szybko rzuciła okiem na prawo, pod las. Kolejna kobieta. Leżała na boku plecami do nich. Była nieprzytomna.

Uklękła obok budzącej się dziewczyny. Lekko dotknęła jej ramienia.

– Hej, wszystko w porządku? Jesteś cała?

Tamta znów jęknęła, nieporadnie się podpierając. Kiedy uniosła głowę, Izys wyczytała z jej twarzy ból, który sama odczuwała jeszcze chwilę temu. Nieznajoma skierowała na nią swoje wielkie zielone oczy, dominujące w szczupłej twarzy.

– Co się stało? Gdzie ja jestem? – zapytała z wyraźnym wysiłkiem.

– Nie wiem – odpowiedziała przepraszająco.

Odgłos zbliżających się kroków nasilił się. Izys, na tyle szybko, na ile mogła, zerwała się gotowa w każdej chwili jakoś się bronić. Ignorując zawroty głowy, czekała.

Po chwili z mrocznej ściany lasu wybiegł młody mężczyzna noszący dziwnie staroświeckie ubranie podróżne. Usiłowała sobie przypomnieć, skąd go zna. Miał ciemne, trochę za długie włosy. Czarne oczy były głęboko osadzone tuż pod ładnie zarysowanymi, grubymi brwiami. Kości policzkowe lekko wystające, usta mocno zaznaczone. Poza tym był wysoki i postawny, jakby sporo czasu poświęcał na treningi.

Jej nerwy były napięte do granic możliwości. Ich spojrzenia spotkały się i zobaczyła, że nie tylko ona jest zdenerwowana. Mężczyzna był wyraźnie blady, z jego twarzy wyzierała jedna wielka rozpacz. Znów zadała sobie pytanie: skąd go znała? Obydwoje chcieli coś powiedzieć, ale w tym momencie ostatnia dziewczyna zaczęła odzyskiwać przytomność. Nie jęknęła, tylko obróciła się na plecy. Przyłożyła dłonie do skroni i zaczęła je delikatnie rozcierać. Następnie, jakby sobie o czymś przypominając, zgięła się szybko wpół, zaczęła oglądać swoje ręce i dotykać twarzy. Izys nie mogła uwierzyć w to, co widzi.

– Glann…? Glann!

Gabriela odwróciła się z niedowierzaniem. Izys nie widziała na jej twarzy bólu, tylko coś między szokiem a niewyobrażalnym strachem. Glann rzuciła okiem na Izys, na drugą dziewczynę i zatrzymała się na chłopaku. Obydwoje wyglądali, jakby kopnął ich prąd.

– Ty! – Zerwała się z krzykiem. Zrobiła to nieco niezgrabnie, jednak musiało jej coś doskwierać. – Co się tu dzieje?!

W jednej chwili już była przy nim i trzymając go za kołnierz koszuli, przyciągnęła jego twarz do swojej.

– Gadaj, co się z nami stało!

– Gab, uspokój się – powiedział, próbując odciągnąć jej ręce. – Nie ma czasu, musimy…

– W dupie mam, co musimy – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Ewidentnie wiesz, co tu się dzieje, więc mów!

– Nie wiem, musimy…

– Musimy, musimy! – powtarzała raz za razem. – Ciągle to słyszę. To samo mówiłeś w kawiarni. Że musimy porozmawiać. Więc przestań ściemniać i zacznij w końcu gadać.

– To było tylko przeczucie. Zobaczyłem cię i musiałem z tobą porozmawiać, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego. Ale… – Potrząsnął głową, przerywając te nieistotne dla niego wyjaśnienia. – Do diabła, Baśka zniknęła!

Te słowa sprawiły, że Glann w końcu się uciszyła. Mało tego – wyglądała na całkowicie zbitą z tropu. Odsunęła się nieznacznie, zaciskając usta w cienką linię.

– To ona tu powinna teraz być, nie ja – mówił dalej gorączkowo. – Musimy jak najszybciej ją odnaleźć. Jeśli coś się jej stało… – Urwał i rozejrzał się po polanie. Szybko podszedł do jednego z drzew, gdzie leżało kilka toreb. Wskazał na nie. – Przebierzcie się, za chwilę ruszamy.

– Dokąd? – zapytała Izys, ale nieznajomy znów zniknął. Obejrzała się bezradnie na Glann. Wyglądała, jakby przejęła część jego zmartwienia na siebie. – Co tu jest grane? Kogo mamy szukać? I co to za koleś?

Glann chwyciła jedną z toreb i pośpiesznie przejrzała jej zawartość.

– Ten dupek to Kuba. – Prawie wypluła jego imię. – A Basia jest jego bliźniaczą siostrą. Jak się na nią natkniesz, będziesz wiedziała, że to ona.

Izys stała przez chwilę zdezorientowana. No tak, ta cała akcja w kawiarni… to przecież był on. Nie poznała go przez to dziwne ubranie i strach malujący się na jego twarzy. Odetchnęła, chcąc się jakoś pozbierać.

– Co tu się, do cholery, dzieje? – zapytała, ale nikt jej nie odpowiedział. Wściekła zajrzała w końcu do swojej torby i gorączkowo przeczesała zawartość. Prosta płócienna tunika, pas, spodnie i buty sięgające do połowy łydki. Do tego obszerny płaszcz z kapturem. Wszystko w kolorach ziemi. Popatrzyła na przyjaciółkę, która zaczęła się przebierać.

– Glann, co tu się dzieje?

– A skąd ja mam to wiedzieć? – Niemal warknęła.

– Nie wiem, ale sprawiasz wrażenie, jakbyś jednak coś wiedziała.

– Czyżby? – Gniewnym ruchem wcisnęła ubranie do torby i odwróciła się na pięcie.

Trzecia dziewczyna wolała milczeć. W niewielkiej odległości od nich, z początku bardzo skrępowana, zaczęła się przebierać. W końcu Izys, chcąc nie chcąc, uczyniła to samo. Musiała mocno podwinąć rękawy i nogawki, odniosła wrażenie, że ma na sobie ubrania przeznaczone dla mężczyzny. Piżamę starannie złożyła i schowała do torby. Do kompletu, jak później zauważyła, była jeszcze karimata. Chociaż nie, bardziej przypominało to koc. Chyba odpowiednim słowem była derka. Co to wszystko oznacza?

– Kim wy w ogóle jesteście? – zapytała nagle dziewczyna o zielonych oczach. Stała prosto, choć widać było, jak bardzo jest zlękniona. Była niezwykle delikatna. Jej ciało przywodziło na myśl sylwetkę baletnicy, choć nie była tak chuda. Oczywiście, szczupłość odgrywała tutaj dużą rolę, ale chodziło również o sposób poruszania się, trzymania rąk i wyprostowanych pleców.

– Jestem Izys, a to jest Gabriela, ale…

– Mów mi Glann – wtrąciła, usłyszawszy swoje imię. – A ty?

– Hanna.

– I naprawdę żadna z was nie wie, co tu się dzieje? – upewniła się Izys, ale nim dostała odpowiedź, z lasu ponownie wybiegł mężczyzna.

– Idziemy! – zawołał. – Macie swoje rzeczy? Musimy trzymać się razem, być w zasięgu swojego głosu. – Stawiał długie kroki, chcąc jak najszybciej zacząć szukać. – Nie wolno nam się rozdzielać. I jeszcze jedno. – Zatrzymał się, by na nie popatrzeć. – Nie krzywdźcie lasu i nie atakujcie go. A teraz w drogę. Musimy znaleźć moją siostrę, ma na imię Basia. To bardzo ważne.

Izys miała w głowie kompletny mętlik. Te dziwne uwagi tylko to pogarszały. Ale czy miała jakieś wyjście? Wraz z innymi weszła między drzewa i zaczęła nawoływać. Las zrobił na niej ogromne i, prawdę powiedziawszy, przytłaczające wrażenie. Kiedy się weń zagłębiła, słońce znikło zupełnie wśród powykręcanych i sękatych konarów splecionych ze sobą w nierozerwalnym uścisku. Tylko pojedyncze strużynki, które zdołały się przebić przez tę plątaninę, w nikłym stopniu rozpraszały zastaną ciemność oraz podkreślały misternie tkane pajęczyny. Drzewa, grube i noszące znaki setek minionych lat, ginęły częściowo pod miękkim mchem. Jego zgniłozielona barwa stanowiła idealne tło dla suchych krzaków, które już dawno winny się rozpaść. Połamane gałęzie, zeschłe liście i mech przykrywały szczelnie podłoże lasu, gubiąc w nim ścieżki, o ile kiedykolwiek takowe były.

Gdyby nie ich rozlegające się nawoływania, w lesie panowałaby kompletna cisza. Ani jeden listek nie dał po sobie znać, że drgnął, żadna szyszka nie upadła na miękkie podszycie ani ptak czy wiewiórka nie odbiły się od gałęzi. Izys nie dała się zwieść, czuła na sobie wzrok mrowia stworzeń, ich oddechy owiewały jej kark. Chyba po raz tysięczny zastanawiała się, co to za miejsce.

Mistyczna aura lasu nie pozwalała jej swobodnie odetchnąć. By nie oszaleć, skupiła się na poszukiwaniach. Zaglądała pod każdy krzak, oglądała dokładnie każdy pień i podszycie lasu i naprawdę nie widziała niczego, co mogłoby wskazywać na czyjąkolwiek obecność. Skoro nikogo tu nie było, dlaczego wciąż czuła się obserwowana? Instynktownie przysunęła się do Glann.

Nagle ptaki się rozćwierkały, niosąc ze sobą jakąś złą nutę. Ktoś dotknął jej ramienia, przez co podskoczyła w miejscu. To Hanna chwyciła ją z przestrachem, gdy wokół zrobiło się jeszcze ciemniej. Kuba stanął w miejscu i zadarłszy głowę, wykrzyczał kilka niezrozumiałych dla nich słów. Zwinął dłonie w pięści i przycisnął do głowy.

– Jak to możliwe? – powtarzał raz za razem, patrząc gdzieś w przestrzeń.

– Co się stało? – Glann stanęła naprzeciw niego, ale nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. W końcu zirytowana szarpnęła go za ramię. – Kuba! Co się dzieje, do cholery?

Opuścił ręce i potrząsnął głową.

– Była tu, ale nikt nie zauważył jej zniknięcia. Tak jakby rozpłynęła się w powietrzu.

– Skąd wiesz, że tu była?

Zamyślił się na chwilę, więc znów musiała nim potrząsnąć. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie i nie bardzo wiedziała, jak ma sobie z tym poradzić. Nie chciała sobie w ogóle z tym radzić, do diabła!

– Patrz na mnie! Skąd wiesz, że tu była? – powtórzyła pytanie.

– To nie ja zostawiłem te torby, tylko ona. Poza tym mnie nie powinno tu w ogóle być, tylko w… Nieważne. – Wyrwał ramię z jej uścisku i się odwrócił. – Musimy znaleźć miejsce do spania. Ściemnia się.

Była to pierwsza myśl, która dawała mu szansę na zajęcie czymś rąk, głowy oraz tych trzech tutaj. Nie miał na to ochoty, ale las nie kłamał – nie miał powodu. Kuba znał istoty w nim mieszkające, nigdy nie były przeciwko nim. Więc jeśli mówiły, że tu siostry nie znajdzie, z pewnością tak było. Nie potrafił się z tym pogodzić.

– Nie tak szybko. – Glann silnym szarpnięciem odwróciła go z powrotem ku sobie. W jego oczach zapłonęła furia, którą kompletnie zignorowała. – Nie zapomniałeś o czymś?

Był zbyt pochłonięty własnymi myślami, by bawić się w zgadywanki. Izys włączyła się do rozmowy, a Hanna niespokojnie stanęła z boku.

– Gdzie my jesteśmy? Co się z nami stało? Nie sądzisz, że należą się nam jakieś wyjaśnienia?

Izys wyrzuciła to z siebie gniewnym tonem. Mogła się jedynie domyślać, co czuje Kuba, i współczuła mu, naprawdę. Ale sama znajdowała się w nie lepszej sytuacji. Była na granicy nerwów. W jednej chwili była w domu, w łóżku, a w następnej wirowała w huraganie, który przywiódł ją tutaj. Dodatkowo wszystko ją bolało, martwiła się o rodziców, o to, kiedy do nich wróci i czy w ogóle wróci. Wiedziała też, że każda z nich zmagała się z tymi myślami. Poza tym to ponure i niepokojące otoczenie wcale nie polepszało stanu rzeczy.

– Znajdźmy jakieś miejsce na nocleg – powtórzył. W jego głosie brzmiał wymuszony spokój. – Później wszystko wam wyjaśnię.

Tutaj? Hanna rozejrzała się jeszcze raz trwożliwie. Nie odstępowała Izys ani na krok.

– Ja rozumiem, że…

– Później – warknął na Glann i odwrócił się do niej plecami. Przeczesał dłonią włosy i stawiając długie kroki, zagłębił się dalej w las.

Hanna była na granicy płaczu, a Glann – wybuchu. Izys przymknęła na chwilę powieki, by się uspokoić. W końcu wszystkie ruszyły za nim. Nikt się nie odzywał.

Po pewnym czasie doszli do małej kotlinki. Chociaż tu, ku ich uldze, dochodziło nieco ostatnich promieni słońca. Kuba rzucił torbę pod jedno z drzew i usiadł obok niej. Podciągnął nogę pod klatkę piersiową i oparł na niej wyciągniętą rękę. Zapatrzył się na wschód, jakby zapominając o swoim towarzystwie. Jeszcze chwila i słońce zacznie chować się za najwyższe konary.

Co ma zrobić? To wszystko jest nie tak. Jego tu w ogóle nie powinno być. Zwłaszcza w tym momencie. Ale skoro już tu się znalazł, ktoś musiał o to zadbać. Ta myśl wcale go nie pocieszała, to by oznaczało, że coś stało się Basi albo… sam nie wiedział. Nie chciał, nie mógł dopuszczać do siebie takiej myśli. Czy on występuje w roli asekuranta? Tak zwany plan B? O czymś takim w ogóle nie było mowy. Ktoś go tu sprowadził celowo, więc ten ktoś wie również, co się stało z jego siostrą. A skoro tak, dlaczego pozwolił jej zniknąć? Dlaczego posilił się na coś jednocześnie dobrego i złego? Baśka pojawiła się na polanie dosłownie na chwilę. Odłożyła torby i… I co? Wyparowała? Do diabła, została porwana? Jeśli tak, oznaczałoby to, że ktoś ich zdradził!

Przymknął na chwilę powieki, by odgonić czarne myśli pędzące jak szalone. Skoro już tu jest, musi wziąć sprawy w swoje ręce, choć wcale mu się to nie podoba. Wszyscy zostali wplątani w coś, co może ich przerosnąć. Ale on przynajmniej miał jakie takie pojęcie o zaistniałej sytuacji. Jeśli nic nie zrobi, zginą wszyscy.

Dziewczyny siedziały w pewnej odległości od siebie. Każda była ewidentnie wystraszona, choć w przypadku Glann uwidaczniały się również gniew i troska. Ale gdy podniosła głowę i napotkała jego spojrzenie, na jej twarzy odmalowała się czysta złość, a troska zupełnie wyparowała. Domyślał się powodu. Pięknie się zaczyna – pomyślał z przekąsem.

– Dobrze. – To jedno słowo z wielkim trudem przeszło mu przez gardło. Naprawdę wolał szukać teraz siostry niż ucinać pogawędki. – Jestem Kuba. Znam Gabrielę, ale…

– Izys.

– Jestem Hanna.

Uśmiechnął się lekko, lecz oczy wciąż pozostały niewzruszone.

– Czyli to jest ta chwila, kiedy dowiemy się, co jest grane? – uściśliła Izys.

Skinął głową.

– Świetnie.

Nawet nie zaczął, a już był zmęczony.

– Chciałbym was uprzedzić, że to, co powiem, może być co najmniej dziwne i nieprawdopodobne. Ale potwierdzeniem moich słów może być fakt, że znalazłyście się tu w zupełnie wyjątkowy sposób, prawda?

Izys przed oczami stanął rozpadający się pokój. Przypomniała sobie tę siłę, która ją uniosła. Chciała wierzyć, że cały czas śni. Zresztą, jeśli tak by było, wcale by się nie zdziwiła. Mogłaby nawet powiedzieć, że byłby to jeden z bardziej normalnych snów, który miała na przestrzeni ostatnich kilku tygodni.

– Znajdujemy się w innym świecie – ciągnął – jakby… w świecie alternatywnym… Konkretniej: w krainie, która nazywa się Ardia.

Zrobił krótką przerwę, by dziewczyny mogły strawić usłyszane informacje. Ich miny świadczyły o tym, że nie wierzą i mimo wszystko dalej są wstrząśnięte tym, co przeżyły.

– Nie jesteśmy tu przypadkiem. – Hanna bardziej stwierdziła, niż zapytała. Nie żeby dopuszczała do siebie to, co przed chwilą usłyszała. Ale musiała zapytać. – Po co?

Dobrze rozumowała. Potarł wewnętrzne kąciki oczu, by odgonić zmęczenie.

– Doskonale wiem, przez co przeszłyście tej nocy. – Coś w jego tonie kazało im mu wierzyć. – Strach, ból, wrażenie końca. To, co się dzieje, nawet teraz, może przywodzić na myśl sen.

– Raczej koszmar – mruknęła Glann.

– Lecz znajdujecie się w świecie zupełnie innym od naszego. Tutejsza natura, zwyczaje, mieszkańcy, zwłaszcza mieszkańcy, są niezwykli. Obcy dla nas. Sądzę, że żebyście zrozumiały, kim jesteście i dlaczego zostałyście wezwane, muszę wam opowiedzieć pewną legendę.

Izys nie podobały się jego słowa. Z każdą chwilą czuła rosnący niepokój.

– Legendę? Nie prościej powiedzieć od razu, o co ci chodzi? – zapytała, na co pokręcił głową.

– Nie, zwłaszcza że żebyście zrozumiały, i tak musiałbym się do niej ponownie odwołać.

Odetchnął i jak najspokojniejszym głosem zaczął opowiadać:

– Dawno temu, kiedy morze było jeszcze rozleglejsze, a tereny do życia bardziej surowe, nastał czas zmian. Po ziemi i pod nią krążyło wiele ras próbujących znaleźć swoje miejsce na świecie. Wszyscy walczyli o tereny dla siebie i sobie podobnym. Elfy o lasy, krasnoludy o podziemia, demony o wysokie i gorące wulkany. Zawsze istniała ogromna konkurencja, więc bardzo szybko nawiązywały się konflikty, jak również sojusze. Jednak ludzie byli za każdym razem odpychani, przeganiani z miejsca na miejsce. Byli słabi, choć liczni. Zaczęli szukać pomocy wśród bóstw, nie tylko swoich, wyższych, ale i tych innych, pomniejszych. Wszyscy bogowie słyszeli te błagalne modlitwy, jednak nie wszyscy odpowiedzieli. Bóstwa żywiołów pozostawały obojętne na cierpienie ludzi, ciemność zaś zbierała swe żniwa, rosnąc w siłę. To były burzliwe czasy, zło dopadało nie tylko ludzi, ale wszystkie rasy. W końcu doszło do starcia między cieniem a światłem. Rzecz działa się na Równinach Cezeńskich, które po dziś dzień pozostają niezamieszkane.

Wojska nieprzyjaciela nadciągały od południa, tworząc na horyzoncie czarną bezkresną falę. Odgłos ich stóp i krzyków bojowych słychać było na wiele kilometrów wprzód. Nad nimi unosiły się widmowe mary, siejące postrach w pieszych jednostkach. Byli okrutni i łapczywi, mieli za cel jedynie zabić i ruszyć dalej, by zgrabić jak najwięcej. Na czele zaś, na ogromnym koniu z ognistą grzywą, jechał Argoth. Odziany w czerń najmroczniejszą z możliwych i dzierżący w dłoni Illurona – Krwawą Zgubę, jedno z najdostojniejszych ostrzy, jakie widział ten świat.

W szranki z nim stanął Gildor, któremu nadano przydomek Śmiały. W ciągu niespełna miesiąca zdołał zebrać armię, by wyruszyć z nią od razu do boju. Jak najbliżej terenów nieprzyjaciela, tak by dziewicze miejsca zachowały swój majestat. A trzeba wam wiedzieć, że armia ta, mimo że odziana w pokojową zieleń, była straszna i dorównywała sile wroga. Stały w szeregach dumne elfy z dalekosiężnymi łukami, bojowe krasnoludy z łaknącymi walki młotami i toporami, niepozorne niziołki niedościgłe w skrytobójstwie, mężni ludzie uparci w atakach i oddani sprawie. Oraz dżinny o analitycznych umysłach i potężnych mocach.

Walki toczyły się trzy dni i trzy noce. Na miejsce każdego poległego wkraczało dwóch nowych wojowników. I nieważne było, czy przeciw trollowi stanął niziołek, czy krasnolud. Sił dodawali im sami bogowie, wspierający swych wiernych. Jednak zwycięstwa nie sposób było przewidzieć. I w momencie, kiedy nadzieja umierała, dżinny zdecydowały się na śmiały krok. Przeciwstawiły się Żywiołom, wykradły ich Esencję, która ukryta i zapomniana została znaleziona i przywrócona światu. Użył jej sam Gildor, ściągając na siebie największy gniew bóstw i największe rażenie energii. Wykorzystał ją, gdy znalazł się jak najbliżej Argotha. I tylko Esencja była zdolna do unicestwienia go.

Jednak zniszczenia, jakie pozostały, bardzo długo istniały w pamięci i często o sobie przypominały. Część ras znikła z powierzchni ziemi, tereny zmieniły swe ukształtowanie, część bóstw odeszła w zapomnienie, tak samo jak wiedza o potężnej magii, a wojny między niektórymi jednostkami trwają do dziś. Żywioły były zagniewane z powodu postąpienia dżinnów. Ukarały je oraz im podobnych. Pod naporem innych bóstw musiały zaniechać swej dalszej zemsty. W zamian za to stwierdziły, że jeśli kiedykolwiek świat ogarnie czas trwogi, wystawią na próbę uwielbiany przez nie pierwiastek ludzki i sprawdzą, czy ludzie faktycznie są tyle warci. Tchną w Wybranych swoje geny i jeśli okażą się godni, przyniosą śmierć wrogiej sile.

Kuba skończył i odetchnął głęboko. Przedstawił im wszystko tak, jak przedstawiono Basi oraz jemu. Chociaż domyślał się, że historia opowiadana przez ich przybranego ojca była bardziej obrazowa i wciągająca.

Izys siedziała jak skamieniała, analizując w głowie usłyszaną opowieść. To jakieś brednie. Magia, krasnoludy, obcy świat. I niszczycielska siła. Czy dobrze zrozumiała? Czy to one mają być tym „pierwiastkiem ludzkim”? Tą „bronią”? To chyba żarty.

– Nie, nie, nie! – wykrzyczała na głos. – To jakieś bzdury!

Oczywiście uznał za stosowne nie odpowiadać, tylko patrzył na nią smutno.

– Izys ma rację – powiedziała Glann, wstając. – Koniec tej zabawy. Jak dojdę do domu?

– Gab…

– Przestań pieprzyć! Jak dojdę do domu?!

Dochodziło do coraz większej paniki, a Kuba nie bardzo miał pojęcie, jak temu zaradzić. To przecież nie jego zadanie, nie przygotowano go do tego. Miał ochotę kazać im się zamknąć i po prostu robić, co do nich należy.

– Czy ktoś nas w ogóle zapytał, czy mamy ochotę ratować jakiś tam świat? Nie! Wyrzuca się nas gdzieś w lesie i… i… i co? Mamy być kpiną bogów? – Glann nie mogła znaleźć ujścia dla swojego strachu, co dodatkowo napawało ją złością. Mogła tylko krążyć w kółko i wykrzykiwać swoje odczucia. Tak jakby miała mało zmartwień w domu, a teraz na jej barki miał spaść ciężar całego świata. Czysty absurd! Tak bardzo nie chciała w to wierzyć.

Jej rozmyślania przerwała Hanna:

– To kuglarskie sztuczki, prawda? Wprowadzono nas w hipnozę, przeniesiono, a ty musisz doprowadzić sztuczkę do końca. Ale dlaczego my?

– To nie jest kuglarska sztuczka. Moja siostra zaginęła. Naprawdę sądzisz, że nie wolałbym tego uniknąć?

– Zaginięcie twojej siostry nie jest rozwiązaniem tej sytuacji.

Prychnął zirytowany. Oczywiście, że nie było. Hanna odetchnęła, a jej głos, o ile to możliwe, złagodniał jeszcze bardziej.

– Dobrze. Przyjmijmy, że to jakaś prawda. Dlaczego akurat my? Nie uważasz, że lepiej nadawaliby się do tej, hm, misji jacyś mężczyźni? Ja… Ja jestem słaba.

– Gdybyś była słaba, nie znalazłabyś się tu. Każda z was ma wszystkie cechy, które są potrzebne. A jeszcze wiele musicie się o sobie dowiedzieć. I się dowiecie, to wam obiecuję.

– Masz dla nas jakieś konkrety? – wtrąciła Izys. Ona też była bliska paniki. – Póki co jedynymi konkretami są te ubrania i bajka o zagładzie świata.

O tak, miał dla nich konkrety. I te konkrety również im się nie spodobają. Wstał i gestem poprosił, by zrobiły to samo. Niechętnie usłuchały. Były jak uśpione wulkany, gotowe w każdej chwili wylać z siebie ognistą, niszczycielską lawę. Przez chwilę przyglądał im się krytycznie. Prawdę powiedziawszy, gdy tylko je zobaczył, pomyślał, że bogowie wciąż kpią z ludzi. Jako Wybranych wyznaczają cztery kobiety, z których każda wydawała się mniej odpowiednia od poprzedniej. Dlaczego nie wybrali mężczyzn, którzy z natury są silni i nie tak podatni na zmienne nastroje? Zdawał sobie sprawę, że przed nim wiele dni pełnych humorów, niedopowiedzeń i wszystkiego, co tylko kobieta może wymyślić. W końcu podszedł do każdej z nich, patrząc głęboko w oczy i nie bojąc się uczuć, które z nich tryskały.

Nagle odniósł wrażenie, że jego umysł się oczyścił, a wszelkie wątpliwości zniknęły. Nie wiedział, skąd ten stan i czekające na wypowiedzenie słowa, które rozbrzmiały mu w głowie. Choć jeszcze niedawno nie wiedział, kto będzie Wybranym, teraz miał wrażenie, że wie o tych istotach wszystko. Gdy na nie patrzył, miał wrażenie, że to aż nazbyt oczywiste.

– Izys – zaczął oszołomiony – jesteś szybka i zwinna. Jesteś lekka. Kiedy chcesz, potrafisz być delikatna lub silna. Twoje imię jest jak szept, a ruch jak lekki szum. Jesteś Wiatrem.

Izys zmarszczyła brwi i sapnęła zdezorientowana.

– Gab. – Kiedy do niej podszedł, zobaczył w jej oczach łzy. Zadarła głowę, nie chcąc pokazywać słabości. – Jesteś nieokiełznana i niebezpieczna. W twoich oczach jest żar, a w ruchach – namiętność. Choć czasem parzysz, potrafisz też dać ciepło i bezpieczeństwo. Jesteś Ogniem.

Odwróciła twarz. Mocno zaciśnięta żuchwa wyostrzyła jej rysy.

Wreszcie odwrócił się ku Hannie.

– Hanno, jesteś stała i wieczna. Jesteś podporą i wytchnieniem. Jesteś cierpliwa, czasem czuła i wielobarwna, czasem twarda i nieustępliwa. Jesteś Ziemią.

Nie wierzyła mu. Była zrozpaczona i zmęczona. Nieszczęśliwa.

– Moja siostra jest Wodą, oazą i życiem. Raz spokojną i łaskawą, raz burzliwą i okrutną. Razem jesteście kręgiem, całością i przeznaczeniem. Jesteście nadzieją. I potęgą. Ja zaś jestem odbiciem mej siostry i widocznie moim zadaniem jest doprowadzić was do owego przeznaczenia.

– To chyba jakieś jaja – powiedziała Glann i odwróciwszy się na pięcie, odeszła od nich.

Na polanie zapanowała cisza. Świat wstrzymał oddech na tę jedną chwilę. Jakby czekał na dalszą reakcję swoich wybawicielek. Ale one milczały. Dwie z nich wpatrywały się tylko w Kubę, ale ich wzrok za moment powędrował gdzieś w czas i przestrzeń. Zaczęły analizować siebie, przypominać sobie ostatnie wydarzenia i sny. Zwłaszcza sny.