Off-off - Ewa Skunart - ebook + audiobook

Off-off ebook i audiobook

Ewa Skunart

2,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przewrotna, zabawna i groteskowa opowieść o życiu na kompletnym offie.

Witajcie na ulicy Uroczej. Tutaj całymi dniami kobiety gotują, popalając papierosy, a mężczyźni przesiadują w piwnicach i zajmują się swoimi męskimi sprawami. To świat dzieciństwa dwóch małych dziewczynek, w którym beztroska i radość przeplatają się z mrokiem i lękiem... Teraz ulica Urocza, tak jak przyjaźń z dawnych czasów, jest już tylko wspomnieniem, a dwie dorosłe kobiety, niegdyś nierozłączne, mają spotkać się po latach. Gdy w oczekiwaniu na spotkanie upływają kolejne godziny, a dawna przyjaciółka się nie zjawia, do kobiety samotnie czekającej przy kawiarnianym stoliku powracają wspomnienia, które, przelane na papier, mogą stać się kanwą scenariusza – prawdziwie offowego.
To szalona historia o wykluczonych, Innych, na czele z kobietami. I o tym, że nie zamierzają się poddawać. To opowieść o niszach i zaproszenie do wędrówki po nich. A jednocześnie krytyczny komentarz do współczesnej polskiej rzeczywistości, pełen zarówno goryczy, jak i humoru.

I tym razem biorę na siebie rolę opowiadaczki. Opowiem ci bajkę, jak kot palił fajkę. O moim życiu tu, w kraju, gdzie nie dane mi było zostać gwiazdą, choć też się na swój sposób starałam. To będzie historia pewnego rodzaju wariactwa, bycia zakręconą, z odrobinę za dużym ładunkiem życiowych spraw na karku. Być może trochę cię przerażę. Odrzuci cię. No cóż – to będzie prawdziwy off, a nawet Off-off, a nawet – niewykluczone – fuck off everybody. Opowieść o tym, jak sama stałam się offem, off-offem. Historia pewnego przemęczenia, bycia szaloną-wypaloną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 52 min

Lektor: Joanna Derengowska

Oceny
2,8 (4 oceny)
0
2
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




I

Godzina dziesiąta rano, listopad. Zimna, deszczowa sobota, stalowe niebo, bure chodniki, stosy zbrązowiałych, gnijących liści. Niby poranek, a jeszcze jakby noc, której resztki kryją się po kątach ulic, w bramach, zaułkach, zakamarkach nieba, tu i tam. Kawiarnia Sweet Surrender na tyłach kamienicy – wchodzę, a w ślad za mną pchają się do przedsionka zaganiane tu przez wiatr jesienne liście. Wnętrze w stylu retro-kicz, zbieranina foteli, sof, mających robić za antyki, purpurowe obicia, sztuczne palmy i kilka innych plastikowych wpadek w wystroju, przedwojenne szlagiery ze zremasterowanej płyty, półmrok, parę świec. Jestem pierwszym gościem, kawiarnię dopiero co otworzono. Zajmuję miejsce przy niewielkim stoliku na przytulnej werandzie z widokiem na podwórko z reliktem w postaci trzepaka. Staram się nie dostrzegać co bardziej kiczowatych bibelotów i obrazków na ścianie. Pocieram o siebie zgrabiałe od chłodu dłonie, chucham w nie, chowam instynktownie w kieszeniach.

Kelner w stylu retro, z włosami na brylantynie, podaje mi kartę. Nachylam się nad nią, na moment wyciągam zgrabiałe dłonie z kieszeni, aby przewrócić kartki. Zamawiam kawę z miodem i kardamonem – coś pasującego do miejsca i jego niedzisiejszej atmosfery. Z szafki za moimi plecami zagląda mi do kubka ze złoconym uchem wielki barokowy anioł z gipsu – też pozłacany.

Dłonie ciągle się nie rozgrzały, znów instynktownie chowam je do kieszeni płaszcza, którego jeszcze nie odważyłam się zdjąć, na razie tylko rozpięłam. Na dnie jednej z kieszeni znajduję monetę. Wyjmuję ją i obracam w palcach, zaczynam się nią bawić, potem chucham na nią i chowam z powrotem tam, skąd ją wyciągnęłam.

Za godzinę mam się tutaj spotkać z tobą – towarzyszką dziecięcych zabaw, której nie widziałam od dwudziestu jeden lat. Tyle czasu minęło, jeśli się nie mylę, odkąd wyjechałaś za granicę i rozpoczęłaś karierę aktorską, przefarbowując się na blond i chudnąc dziesięć kilo w dwa miesiące. Różne na temat początków tej kariery krążyły słuchy, ja jednak zawsze chciałam wierzyć w twój talent. Z tymi swoimi wrodzonymi zdolnościami opowiedziałaś mi przed wyjazdem mało wiarygodną historyjkę o pewnym menedżerze z Zachodu, który przyjechał do Polski turystycznie, poznaliście się w knajpie i po godzinie zaproponował ci pracę statystki na planie dużej produkcji filmowej. Opowiedziałaś tę historyjkę tak, abym chciała w nią uwierzyć, żeby wszyscy chcieli w nią wierzyć. Spakowałaś walizkę i zanim ktokolwiek zdążył o cokolwiek spytać, już cię nie było.

Najpierw trochę jeszcze korespondowałyśmy, ale kontakty szybko się urwały, nasze światy stały się odrębnymi planetami, nawet niesąsiadującymi ze sobą w układzie słonecznym. Przyznaję, kilka razy wybrałam się do kina z czystej ciekawości, jak wypadłaś w tej czy innej kasowej produkcji, gdzie grałaś przeważnie kogoś na kształt dziewczyny Bonda, ale w filmie klasy B. Teraz, po latach, chcesz się dowiedzieć, jak mi się wiedzie. Nagle sobie o mnie przypomniałaś. Chcesz wiedzieć, jak żyje się w Polsce Anno Domini 2015, w jednym z wielkich miast, ze wstępem w postaci sprawozdania z dwudziestu jeden lat życia twojej bardzo dawnej, oldskulowej przyjaciółki, którą nagle postanowiłaś wygrzebać z lamusa. Może stworzysz z tego swój pierwszy autorski scenariusz… po okresie bycia w popkulturowym mainstreamie zamierzasz bowiem zająć się na poważnie kinem offowym. Uroda już nie ta, tyle jest na świecie kolejnych dziewczyn Bonda, klasy A i B… Czekają w blokach startowych.

Dyktujesz warunki – to ty wyznaczyłaś miejsce i datę spotkania, nie śmiałam nic powiedzieć, przyjęłam propozycję bez szemrania. Gwiazdom nie mówi się żadnego „ale”, gwiazdom niczego się nie odmawia.

Postanowiłam przyjść o godzinę wcześniej, aby oswoić się z miejscem, zobaczyć, co jego wybór powie mi o tobie… No tak, nadal lubisz kiczowate anioły, pamiętam twoją słabość do nich z czasów, gdy byłyśmy dziećmi, tyle że wtedy nie miałyśmy bladego pojęcia, czym jest kicz. Chcę przemyśleć, co ci opowiedzieć, co tak właściwie przez te dwadzieścia jeden lat się działo, kim jestem teraz. Jaką historię mogłabym tobie zaserwować do porannej kawy?

A więc chcesz wiedzieć, nagle zapragnęłaś dowiedzieć się jak najwięcej. Może należałoby najpierw mnie zapytać, czy w ogóle jeszcze istnieję. Otóż tak, możesz się nie martwić, jakimś cudem jestem, i to całkiem blisko ciebie. Ten szmer za twoimi plecami, na który dotąd nie zwracałaś żadnej uwagi, to ja. Jak widzisz, staram się być – z całych życiowych sił. Jak mi się to udaje? Biegnę ze złem, a przysiadam z dobrem, jak pisze jeden z moich ulubieńców, Michał de Montaigne. No i staram się nie tracić kontaktu z samą sobą, ciągle upewniam się, że żyję, osadzam się mocniej i mocniej w ciele. Nigdy też nie zapomniałam o tobie. Tak się jakoś złożyło, że stałaś się kiedyś częścią mnie i tę część także pielęgnuję. Ciałem kontaktuję się z naszą przeszłością, troszczę się o nią, aby nie przeminęła, widzę ją, słyszę, dotykam jej, wącham ją, smakuję, czuję.

Siedzę, rozglądam się, zastanawiam… Sweet Surrender zapełnia się pomału ludźmi i już mnie z wolna zniewala. Skusiłam się na szarlotkę. Niezła, mocno cynamonowa. Tak więc zamiast myśleć nad relacją z nieznanej ci części mego życiorysu, zaczynam wspominać nasze wspólne lata, zanim wyjechałaś. Wyjmuję z torebki notes i spisuję historię dzieciństwa na ulicy Uroczej, taką, jaką znam po latach, taką, jaka teraz mi się jawi, taką, która tkwi we mnie, w pamięci mojego ciała, w każdym jego włóknie, w każdym genie. Pachnącą niezliczonymi potrawami i letnim popołudniem. Może zacznę więc nasze spotkanie od tego, że ci odblokuję pamięć tamtych przeżyć? Może to właśnie będzie twój offowy scenariusz filmowy? Kto wie…

Wsłuchaj się zatem w te słowa, przeżyjmy to jeszcze raz. Razem.

Ulica Urocza

Ulica Urocza – cholerny, by nie rzec przeklęty, zaułek. Idylla mojego dzieciństwa, raj na ziemi, podszyty piekłem. Długo tego nie czułam – mam na myśli piekło – choć gdy się głębiej nad tym zastanowić… coś chyba jednak już wtedy przeczuwałam, coś mnie czasami po nocach piekło.

Ulica Urocza to pachnące sielską lepkością lata lipy, z rojami uwijających się w ich gałęziach pszczół, rozlazłe drzewa-matrony, włażące bezczelnie w okna, za nic mające dachy naszych domostw – to znaczy pięciu czterorodzinnych domów, z piątą rodziną doklejoną na części zaadaptowanego strychu. Domów z 1901 roku. Przed każdym z nich ogródek kwiatowy, za domami zaś podwórka, królestwa traw i mleczów, kotów, wróbli, gołębi i srok. Grządki warzywne z czule pielęgnowanymi, rosnącymi na baczność rzędami marchwi, pietruszki, rzodkiewek… Na tyłach mojego domu wielki buk czerwony, drzewo-władca przestrzeni, patriarcha, a dookoła kłaniające się mu modrzewie-służące i klony-pachołki. I jeszcze stara, dobra wierzba płacząca przy samej ulicy, też kłaniająca się ulegle, zgarbiona, zamiatająca gałązkami chodnik naprzeciw moich okien, gościnna dla nas, dzieci-śmieci, spędzających większość letnich dni pośród jej konarów. Trzepak pomiędzy moim domem i twoim – domem mojej najlepszej przyjaciółki. Poznałam cię chyba zaraz po urodzeniu, w sposób całkiem jeszcze nieświadomy, jakbyś była bliźniaczką po prostu. A z tyłu garaże z blachy malowanej zawsze na zielono. I kocie łby, od których zostały mi podskórne pamiątki na kolanach – drobiny kamyków i piasku.

Uroczo było na tej naszej Uroczej. Nawet w mrocznych korytarzach piwnic i na zakurzonych strychach, w tych ciemnych meandrach i labiryntach, gdzie niknęła słoneczność ulicy, a jej lipowy, słodkawy aromat ustępował wilgotnej woni stęchlizny lub suchemu aromatowi popiołu.

Ty i ja – w tamtych latach nierozłączne, bliźnięta syjamskie niemalże, lustra ustawione naprzeciw siebie, genialna symetria nieświadomości, urok. Ja – pierwsze piętro, Urocza 4 przez 4, ty – parter, Urocza 2 przez 2. Także na szachownicy adresów i okien pozostawałyśmy w symetrii.

Buk czerwony władał nami, jako niedostępny dla zbyt wątłych ramion i stóp, opasły, niedosiężny, z nieuchwytnym gniazdem synogarlic w koronie, a my władałyśmy całą resztą: pokorną wierzbą płaczącą – naszym schronieniem, lipami, klonami, modrzewiami, trawą, mleczami. Podwórkami, ogródkami, piwnicami i strychami. Ptactwem, które świergoliło bez wytchnienia od rana do nocy. Myszami i szczurami, które nie omieszkały zaznaczać swej obecności jako stali mieszkańcy zakamarków Uroczej, wychylając z nich węszące, lękliwie rozedrgane pyszczki. Kotami, którym najlepiej wychodziło udawanie sfinksa. Światłem słońca ponad głowami i mrokiem, który zasysał nas czasem w środku dnia – mrokiem piwnicznych załomów pod schodami, wnęk w murach, komórek na narzędzia, no i strychów, nieodgadnionych jak dno oceanu wywrócone do góry nogami, a może tylko wywrócone do góry nogami dno jakiegoś okrętu… przechowalni najskrytszych marzeń i planów.

Ty i ja. Parter-piętro-strych-piwnica-góra-dół. Ence-pence-w-której-ręce. Świat kołował, a my razem z nim. Raz-dwa-trzy-kryjesz-ty. Tajemnice dzieliły się na jasne i ciemne. Te w otwartej przestrzeni pól, bo Urocza to były prawdziwe peryferie, dalej już tylko pola, aż po horyzont, czyli koniec świata daleki-bliski. I te schowane w ziemi. Albo w piwnicy. Albo gdzieś pod dachem. Albo w starym pianinie. Albo w szafie. Tak czy inaczej, pełno ich było wszędzie.

Pierwszy, najbardziej pierwotny obraz z czasów mojego dzieciństwa? Archetyp-archeologia? Ty. Siostra, przyjaciółka, druga połowa, druga ja. Wtedy nie zawsze precyzyjnie oddzielałam ja od nie-ja, nawet kiedy to nie-ja było tak niepodobne do mnie, o głowę niższe, takie po cygańsku ciemnowłose i ciemnookie, a nie blond, lokowate i ze szparą między zębami. No i tymi wiecznie poobijanymi kolanami. Granice łatwo się zacierały: ja wdech, ty wydech. I na odwrót. Ja się chowam, ty kryjesz. Ja wianek z mleczy, ty z koniczyny. Ja wdrapuję się na wierzbę, ty zwisasz z płotu. Ja spadam z wierzby głową w dół… prosto w otchłań, do podziemi nocy, ty pomału znikasz, spływasz ze szczebli płotu strumieniem, jesteś już tylko zwykłą kałużą, plamą błota.

Przyklejam się teraz do zimnej ściany, bo przy łóżku gromadzą się potwory, których nie było tu za dnia. Skąd się wzięły? Schodzą się zewsząd. Z telewizora, z piwnic, zza kotary, z zegara – wielkiego gdańskiego zegara z szafką zamkniętą na klucz, szafką pełną tajemniczych spraw, szafką-magazynem najwymyślniejszych sekretów, dziwacznych bytów, listów o zaszyfrowanej, potajemnej treści, szafką-portalem do innych światów. Zegar – złowrogi gong wybija północ. Pocę się ze strachu jak mysz. Oddech mam przyspieszony, a twarz wydłuża się w rozedrgany wąsaty pyszczek, który zewsząd węszy zagrożenie, nie mogąc go jednak precyzyjnie namierzyć. Pozostaje ściana, ostatnie schronienie – muszę się w niej schować cała, po ogon i uszy, cała się w nią wprasować.

A potem przychodzi poranek. I już nie muszę mieszkać w ścianie. Letnie dni szczelnie wypełnia nam – mi i tobie, mojej nieodłącznej towarzyszce zabaw – włóczęga po polach. Pola, jak to pola, ciągną się w nieskończoność, aż po horyzont, który nie daje się dogonić. Dlatego szukamy też czasem nor, bunkrów, wydrążonych pni spróchniałych drzew – czegoś dla przeciwwagi pól i ich bezmiaru, schronienia dla strwożonego tym bezmiarem zająca wyobraźni.

Proście, a będzie wam dane… Prosiłyśmy naszego boga, boga rzeczy drobnych, błahych, części czegoś tam, jakichś starych urządzeń, monet z czasów wojny znajdowanych w zagłębieniach bruku, ziół porastających obrzeża pól, prosiłyśmy o mały skarb, coś na miarę naszych nie za wielkich marzeń. I dostałyśmy. Tego dnia przyszłaś po mnie z samego rana, zeskrobałaś mnie ze ściany swoją bojową łopatką, a właściwie srebrną łychą, która robiła za łopatkę, i oznajmiłaś, że będziemy kopać. Kopałyśmy na podwórku za moim domem, jakieś cztery metry od garażu dziadka. Tam właśnie, jakiś metr pod ziemią, natknęłyśmy się na skarb: Friedrich Herzog v. Anhalt – Zwei Mark – Deutsches Reich 1876. To było coś!

Trzymam tę monetę w tym momencie w dłoni, znów wyjęłam ją z kieszeni. Krążek srebra – wszystko i nic. Herzog w srebrnych lokach, z rzymskim nosem i gęstą, spiczastą brodą, z małym, zgrabnym uchem i wysokim czołem Germana.

Budowałyśmy szałasy. Godzinami dyndałyśmy głową w dół na wierzbie albo na trzepaku. Szłyśmy na pola. Ale w końcu zawsze schodziłyśmy do piwnic. Piwnice to był rewir dzieci i mężczyzn z Uroczej. Tam toczyło się podskórne życie. Dzieci kryły się w poszukiwaniu tajemnic i przygód. Mężczyźni… Dla nich byliśmy intruzami. Zakłócaliśmy spokój majsterkowania, no i popijania. Piwnica dziadka: skład opału, ziemniaków, narzędzi, części samochodowych, rezerwuar porzeczkowego wina domowej roboty, królestwo przemykających się w mroku pająków. Schowek na rozczarowanie światem, złamany życiorys i poczucie winy. W ciemności wszystko to zlewało się w jeden niewyraźny i niepokojący, rozedrgany cień.

A co w tym czasie porabiały na Uroczej kobiety? Otóż kobiety, z pasją godną lepszej sprawy, oddawały się gotowaniu. Gotowały kompoty. Gotowały pyzy. Gotowały kopytka. Knedle ze śliwkami. Pierogi z mięsem. Pierogi z truskawkami. Pierogi z jagodami. Leniwe pierogi. Szwabskie pierogi. Smażyły kotlety. Naleśniki. Placki. I wątróbkę. Dusiły cynaderki. Przyrządzały rybę w galarecie. Gotowały rosół. Grochówkę. Kapuśniak. Barszcz. Ogórkową. Smażyły prażuchę. Wekowały. Robiły sałatki. Pieczenie. Smalec ze skwarkami. Kisiły ogórki. Marynowały. Wędziły. Pichciły. Piekły ciasta. Zbierały przepisy. I kiedy tak z tą swoją pasją gotowania warzyły, co się da, całą Uroczą z wolna spowijał aromat przyrządzanych potraw, zapachy mieszały się ze sobą w powietrzu jak w tyglu: młoda kapustka, marchewka z groszkiem, kalafiory… przyprawione słonecznym pyłem wysypującym się spomiędzy liści starych lip, buka i klonów, a i wierzby płaczącej.

Co jeszcze w tym czasie porabiały na Uroczej kobiety? No… na przykład paliły papierosy. Dużo papierosów paliło się w tamtych czasach. Bez filtra, za to przez lufkę. Lufkę czyściło się za pomocą drucika z rozprostowanej spinki, którego końcówkę owijało się watą. Dzień zaczynał się od papierosa i na papierosie kończył. Bywało, że jednego papierosa odpalało się od drugiego. Kiedy zagniatało się ciasto na pierogi lub szarlotkę, papieros w lufce sterczał sobie beztrosko z ust, a na jego skraju rósł ogonek popiołu, niebezpiecznie zawijając się ku dołowi i grożąc upadkiem wprost w otchłań urabianego ciasta, toteż aby tej katastrofie zapobiec, wołało się dziecko – z reguły jakieś kręciło się bez celu po kuchni – i prosiło o wyjęcie papierosa z ust oraz strząśnięcie popiołu, następnie zaś niezwłoczne wsadzenie lufki z powrotem do ust. Każda przerwa w czynnościach dyktowanych rutyną dnia oznaczała jeszcze więcej papierosów, a do tego kawę z grubą warstwą fusów. To pozwalało żyć, przetrwać kolejny dzień. Bo żyło się raczej ciężko. Kiedy na przykład zbliżały się święta, babcia za każdym razem jak mantrę powtarzała te oto słowa: „Ech, żeby już tylko jak najszybciej mieć to za sobą…”.

A co jeszcze porabiały kobiety z ulicy Uroczej? No… na przykład tyły. Tycie było ich specjalnością. Tyły od gotowania dla innych, od kosztowania potraw, od podjadania, od dojadania po innych tego, czego nie udało się w nich wepchnąć. Nadmierne gotowanie to nadmierne ilości jedzenia – nie do przejedzenia. A przecież nic nie mogło się zmarnować. Trzeba było jeść, ktoś musiał. Tyły więc z poświęcenia, z poczucia obowiązku, beznadziejnie uwikłane w przymus gotowania i przejadania tego, czego nie dało się zgromadzić w postaci zapasów. „Lepiej odchorować, niż się ma zmarnować”, mawiały kobiety z ulicy Uroczej i żarły, bo trudno to nazwać jedzeniem.

Czy kobiety z Uroczej myślały nad sensem życia, a może nawet nad jego urokiem? Oto jest pytanie! Sądzę, że nie miały na to czasu, zajęte uciekaniem. Od życia właśnie. Bo co to było za życie? Z mężem pijakiem, który… lepiej nie wspominać, na psa urok! Lepiej już do tego nie wracać, było minęło, lepiej już zająć się gotowaniem. I wycinaniem przepisów z „Przekroju”. Przecież co to za sens wspominać, że się było bitą, gwałconą i że się usunęło (spędziło z pomocą tej… nie lekarki, już raczej antypatycznej wiedźmy) co najmniej pięć ciąż. Lepiej już zająć się paleniem papierosów, także w środku nocy, po wybudzeniu, gdy ciężko na powrót zasnąć. Nie wspominać tamtych podłych chwil, tego bólu i smutku, jaki pozostawał w pustce dołu brzucha, pustce po życiu, które za każdym razem z chlupotem lądowało w brudnym, odrapanym wiadrze.

Ale co ja, dziecko-śmieć, mogłam o tym wszystkim wiedzieć? Ja się tylko dziwiłam, jak można chcieć święta mieć jak najszybciej „za sobą, z głowy” – to mi się nie mieściło w głowie.

Bywały też na Uroczej kobiety pijaczki. Te nie spędzały ciąż, odurzone alkoholem rodziły dzieci spłodzone w pijackim widzie, a z ich karmiących piersi płynęła zamiast mleka czysta wóda. Peryferie zawsze miały to do siebie, że kryły w sobie jeszcze dalsze peryferie, obrzeża życia, przestrzenie raczej bez nadziei na przyszłość – potocznie mówi się na to margines i spluwa się, bo nic nie da się na to zaradzić, a w głowie się nie mieści, o pomstę do nieba woła. Te dzieci od urodzenia były więc upojone i nie bardzo wiedziały, jak trzeźwo nawiązać kontakt ze światem. Świat o te dzieci zresztą niezbyt się upominał, jeśli już, to półświatek. Stawały się tak zwanymi bandytami i czasem ginęły z rąk innych tak zwanych bandytów, a czasem trafiały do więzienia. Nieliczne z nich wyrastały na porządnych ludzi, skazanych na nigdy nieodstępujący wstyd za rodzinę, zwłaszcza matkę, której na starość, zanim straciła resztki uzębienia i sczezła na raka macicy albo na wątrobę, większość życia upływała na ulicy lub w pobliskiej spelunie. Nie wiem, czy pamiętasz, czasami próbowałyśmy z tymi dziećmi wspólnie się bawić.

Wracając do mężczyzn z ulicy Uroczej… Czasem piwnica i garaż nie wystarczały, czasem wyruszało się w świat – w końcu od zawsze tak się z mężczyznami działo, że zapuszczali się w dalekie strony, wędrowali, podejmowali wyprawy, szli na łowy, kobiety zaś czekały, aż powrócą, odliczając dni, miesiące, czasem lata. Patrz: Odyseusz i Penelopa, odwieczna figura tak pojętego damsko-męskiego losu. Choć niewykluczone, że jej współczesna odmiana nieco różni się od tamtej mitycznej. Być może dzisiejsza Penelopa tylko udaje, że czeka i jest wierna, tak naprawdę modli się o to, by Odys jak najdłużej nie wracał – niech wędruje, niech go więżą czarodziejki Kirke i inne takie, niech go mamią syrenie śpiewy i niech tylko nie wraca. Navigare necesse est. Zalotnikom pozwala się tymczasem na to i owo, bo jedynie w ten sposób dzisiejsza kobieta czuje się wreszcie kobietą.

„Chodź, pojedziesz z nami do pszczół” – mówi rano dziadek i już pakuję się na tylne siedzenie syrenki. Jedziemy za miasto z sąsiadem, który jest ślepy, ale zna drogę na pamięć – przecież jeździ do pszczół od niepamiętnych czasów, jeździł tam, zanim oślepł, więc w czym problem? Dziadek z kolei jest głuchy jak pień, za to widzi, może więc pilotować sąsiada kierowcę, informując o zbliżających się zakrętach i ewentualnych przeszkodach na jezdni. W ogóle nie dziwi mnie, że nie zamieniają się rolami, skoro dziadek sam też umie prowadzić. U pszczół trzeba uważać, nie dać się użądlić. Sąsiad w kapeluszu pszczelarskim wie, jak z nimi gadać, żeby po dobroci zgodziły się oddać miód. Trochę słodkości wolno mi wyssać prosto z plastra, kiedy znów moszczę się na tylnym siedzeniu syrenki i ruszamy w drogę powrotną: uwaga, za chwilę zakręt w prawo, uwaga, teraz lekko w lewo… i jeszcze trzeba wcelować w bramę garażową. Po wyprawie. Można uciec na wierzbę. Ty, moje drugie ja, już tam jesteś.

Innego dnia jadę z dziadkiem na ryby. Tym razem to on jest kierowcą – w swojej nieodłącznej furażerce zsuniętej na tył głowy dzielnie kieruje własną syrenką. (Skrajnym przejawem miłości do motoryzacji był samochód wykonany przez niego tuż po wojnie samodzielnie od zera, łącznie z wyklepaniem samemu karoserii – wehikuł zachował się szczęśliwie na kilku bezcennych zdjęciach). Siedzimy z dziadkiem w trzcinach, mijają godziny, nic nie bierze. Bywa i tak. Babcia nie będzie specjalnie zmartwiona – nie lubi obrabiać ryb, skrobać ich i patroszyć.

Po