Damaris. Powrót czarodziejki - Angelika Psarska - ebook + audiobook

Damaris. Powrót czarodziejki ebook i audiobook

Angelika Psarska

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1876 jest przełomowy nie tylko dla Rady Magów, ale i dla Damaris, czarodziejki, która próbuje uciec przed swoim przeznaczeniem. Nikt nie wierzy, że mogłaby kiedykolwiek powrócić, a jednak... Pewnego dnia, gdy nie można już dłużej ignorować sił ciemności, Damaris decyduje się wyjść z cienia, a jej determinacja do walki z wrogiem jest godna podziwu.
Wkrótce jednak okaże się, że gra, która właśnie się rozpoczęła, jest bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Każdy ma tutaj swoje mroczne tajemnice i ukryte cele. Król wampirów, przywódca watahy, Rada Magów czy własna matka – w tym świecie nie można nikomu zaufać. Nawet sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 6 min

Lektor:
Oceny
4,1 (34 oceny)
14
12
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Drogi L!

Masz rację. Coś z pewnością się zbliża. Wizje nie mówią mi wiele, ale wystarczająco dużo, by móc ujrzeć ciemność. Czasem ta ciemność mnie przeraża…

Pewnie już wiesz, po co tak naprawdę do Ciebie piszę. Nie mylisz się. Już nadszedł czas. Czas, by wyjść z cienia i stanąć twarzą w twarz z przeznaczeniem.

Przeczucie mi mówi, że to będzie kres wielu istnień. Czy my też znajdziemy się po drugiej stronie? To pytanie zadaję sobie codziennie, patrząc w lustro. Niekiedy, gdy mój Łowca ucieka gdzieś myślami, modlę się, by to nie on poniósł karę za moje winy. Ale i na to jest już chyba za późno, nie sądzisz?

Życz mi powodzenia, przyjacielu. Przyda się, tak samo jak wiara w to, że nasz plan się powiedzie. Musi. Inaczej nadzieja umrze wraz z nami. Nadzieja na lepsze jutro.

Napisałabym żegnaj, ale przecież oboje wiemy, że to dopiero początek…

ROZDZIAŁ I

Damaris ze zdumieniem stanęła przed szarą, zniszczoną kamienicą. Zarówno okolica, jak i samo domostwo były godne pożałowania. Tak zwana dzielnica nędzy, w której gnieździli się wszyscy ci, którzy zostali pokarani przez los. Patrząc na stojącego żebraka czy na wychudzonego psa, który ze śmietnika wygrzebywał wszystko, co się dało, można było odczuć wzbierające fale mdłości – Damaris jednak przyglądała się temu z dystansem. Nie odczuwała ani żalu, ani skruchy, nie chciała także nikomu pomóc czy ulżyć w cierpieniu. Był to dla niej widok powszedni. Takie gniazdo „robali” można było ujrzeć w każdej dzielnicy, w każdym mieście, a nawet w każdym domu. Świat w dalszym ciągu pozostawał okrutny i nie było sensu użalać się nad jego niesprawiedliwością.

Z tą myślą zakapturzona postać odziana w białą szatę otwarła stare, zardzewiałe drzwi kamienicy i bez problemu weszła do środka.

Kamienne schody wyglądały na niezwykle kruche, jakby pod wpływem ciężaru miały się rozpaść na miliony kawałków, ale kobieta nie zawahała się ani wtedy, ani później. Pewnie wdrapała się po krętych schodach na ostatnie piętro.

Wcześniej nie była pewna, czy trafiła pod dobry adres, teraz jednak wyczuwała w powietrzu typowe drżenie, które napierało na nią delikatnie, acz stanowczo.

Zapukała.

Już po chwili drzwi bezszelestnie się otwarły. Przed nią stanęła wysoka, czarnowłosa kobieta o ostrym, przeszywającym spojrzeniu. Jej twarz była piękna. Wydawała się niezwykle surowa i zarazem dziwnie delikatna – kremowa cera niemalże lśniła w świetle dziennym, padającym z pobliskiego okna. Jednak dobry obserwator, jakim była Damaris, dostrzegał ukryte wśród tego piękna zmarszczki, które pozostawały niemal niewidoczne i wcale nie zaburzały istniejącej harmonii.

Kobieta miała na sobie zwykłe, przetarte jeansy i spraną koszulkę. Wyglądała w tym dość groteskowo. Do Ingrid Dragon pasowały jedynie wyrafinowane, lśniące suknie i piękne, szyte z jedwabiu spódniczki, które odzwierciedlały w pełni jej zimną osobowość.

Damaris z nutką satysfakcji odnotowała, iż Ingrid zestarzała się przez te lata. Wyglądem dojrzała do pełnej trzydziestki.

– Damaris – rzekła Ingrid, a w jej głosie zabrzmiała tak dobrze znana nutka chłodu. Nie dała po sobie poznać, że jest zaskoczona przybyciem córki.

– Witaj, matko – przywitała się równie ozięble Damaris, wymijając kobietę i wchodząc do mieszkania. Za sobą usłyszała tylko przytłumiony trzask zamykanych drzwi, który mimowolnie wywołał u niej zdradliwy uśmiech.

Nie zerknęła na matkę, choć wyczuwała jej obecność tuż za sobą. Z zaciekawieniem oglądała mały, acz niezwykle zdobiony przedpokój. Pomieszczenie oświetlała kunsztowna, lekko pozłacana wisząca lampa. Światło padało na niebieskie ściany, dodając magicznego blasku i stwarzając złudne uczucie uduchowienia.

Po prawej stronie Damaris znajdował się równie piękny, ozdobny wieszak, zaś na ziemi stała drewniana szafka w lekkim odcieniu brązu. I obrazy – liczni przodkowie nieprzychylnie spoglądali w jej stronę.

– Dzielnica nędzy – zakpiła Damaris, odwracając się w stronę matki. Jej biała szata lekko zafalowała. – Tutaj nikt nie powinien cię szukać.

– A jednak jesteś – zauważyła oschle Ingrid i skinieniem ręki nakazała iść za nią. Damaris potulnie podążyła za matką w kierunku – jak się okazało – niemniej okazałej kuchni, w której, jak w całym mieszkaniu, panowała idealna czystość.

Kuchnia była przestronna, wyposażona we wszelkie potrzebne sprzęty: dużą, srebrną lodówkę, mały, elektryczny piecyk, rząd nowych, mahoniowych szafek. Na środku stał wysoki, szklany stół z pięcioma krzesłami dookoła. Naprzeciwko znajdowało się okno, z którego można było ujrzeć przygnębiający widok dzielnicy i zauważyć, jak bardzo na jego tle wyróżniała się Ingrid ze swoim idealnym wyglądem i drogim mieszkaniem.

Obie kobiety siadły przy stole,rzucając sobie niemalże wrogie spojrzenia.

– Zapewne nie mam co liczyć, że wpadłaś w odwiedziny. – Głos Ingrid nie uległ zmianie, nadal można było wyczuć nieprzyjemne, ostre nuty.

– O ile się nie mylę, ostatni raz wpadłam w odwiedziny w tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym roku i raczej nie przypominam sobie, by to spotkanie wyszło nam na dobre – stwierdziła równie chłodno Damaris, na co matka uśmiechnęła się krzywo.

– Pamiętam, wtedy cię po raz ostatni widziałam. Tak… Długi czas minął od tamtej pory. – Ingrid przeniosła wzrok na ściany, jakby tam mogła wyraźniej odtworzyć wspomnienia. Chwilę tak trwała, potem zaś ponownie zerknęła na córkę.

– A jednak dobrze się trzymasz – oceniła Damaris. Ingrid nie miała tej przyjemności. Cień powlekał lico jej córki.

– Teraz tak, ale czas idzie nieubłaganie naprzód, a ja, choć wolno, i tak się starzeję. – Mówiąc to, Ingrid wcale nie wyglądała, jakby się faktycznie tym przejmowała, a wręcz przeciwnie – Damaris nawet pokusiłaby się o stwierdzenie, że jest zadowolona.

– Jestem ciekawa, co teraz robisz? Masz kontakty z Podziemiem? – spytała młodsza, starając się brzmieć naturalnie.

– Nic nie robię. Pragnę po prostu żyć jak człowiek. Przyzwyczajam się – odpowiedziała.

Patrząc na Ingrid Dragon, trudno było sobie wyobrazić, by kiedykolwiek naprawdę stała się „po prostu zwykłym człowiekiem”. Jej powierzchowność, jej władcze, pełne pogardy spojrzenie i sposób bycia sprawiały, że stawała się kimś nierealnym, majestatycznym, zimnym i nieprzystępnym. Niczym królowa lodu.

– Mam uwierzyć, że nie łączą cię żadne stosunki z Podziemiem? – próbowała się upewnić Damaris. Ingrid natychmiast zaprzeczyła.

– A jednak wątpię, byś nie wiedziała, co się dzieje tam na dole… I do ciebie muszą dochodzić różne wieści. Ostatnio nawet ptaki szepczą… – westchnęła Damaris, spoglądając przez okno. Jeden z siedzących na parapecie kruków jak na zawołanie obrócił głowę w stronę szyby z dziwnie mądrym spojrzeniem, jakby naprawdę wiedział, że to właśnie o nim mówiono.

– Możliwe, Damaris. Nie polegałabym jednak na moich informacjach. Źródła te, powiedzmy, nie zawsze są czyste – rzekła Ingrid, a Damaris wydęła kpiąco wargi. Matka jednak tego nie zauważyła. W dalszym ciągu biały kaptur przysłaniał oblicze córki.

– Wszystko zależy jednak od tego, czego oczekujesz.

Damaris chwilę milczała, jakby ważąc słowa. Wiedziała z doświadczenia, że matka nie zawsze była skora do pomocy, a zważywszy na ich niezbyt dobre relacje, nie mogła być dobrej myśli.

– Co wiesz o Richardzie van Dricku? – zapytała wreszcie, uważnie przyglądając się reakcji Ingrid.

– Po co ci ta informacja? – warknęła Ingrid, mrużąc niebezpiecznie oczy. Nawet nie starała się ukryć faktu, iż wie, o kogo chodzi.

Damaris drgnęła. Spod nieskazitelnie białej szaty wyciągnęła niewielką kopertę, po czym położyła ją na stole. Płynnym ruchem przesunęła ją do Ingrid.

– Po to.

Jedna z brwi Ingrid uniosła się ku górze w niemym pytaniu. Damaris ponagliła ją tylko skinieniem głowy, więc matka już bez zastanowienia wzięła kopertę z czerwoną pieczęcią w kształcie węża, która – gdy się lepiej przyjrzeć – przedstawiał róże.

– Herb Dricków – skomentowała Ingrid, przejeżdżając palcem po wypukłej powierzchni. – Wąż symbolizuje wyznanie szatana, nieczystość, pokuszenie. Czerwień to symbol krwi. Róża zaś to zwodnicze piękno, a przede wszystkim wieczność – wyjaśniła głosem wyprutym z wszelkich emocji.

– Wampiry – syknęła Damaris.

Ingrid nie odpowiedziała. Otworzyła za to kopertę i wyciągnęła list. Treść jego była krótka, więc zapoznanie się z nią nie zajęło kobiecie wiele czasu. Po kilku minutach odłożyła kopertę z powrotem i spojrzała na córkę.

– Pragnie spotkania – potwierdziła Damaris. – A ja pragnę wiedzieć, co się stanie, jeśli odmówię.

Brązowe oczy Ingrid w jednej chwili stały się jeszcze bardziej wrogie. Kobieta miała twarde spojrzenie.

– To król – powiedziała tylko, akcentując ostatnie słowo.

– Król? – zadrwiła Damaris, chociaż Ingrid w ogóle nie było do śmiechu.

– Richard jest niebezpiecznym graczem. Ma władzę i tu… i tam – ciągnęła niezrażona.

– Czemu wcześniej o nim nie słyszałam? – zainteresowała się Damaris.

– To nie takie proste, wielu nie wie, kto jest liderem krwiopijców, nawet ci, którzy mu służą. Van Drick dobrze się ukrywa – jest tak zwanym cieniem, który pociąga za sznurki tuż za kurtyną. Poza tym – dodała Ingrid – wampiry nigdy nie utrzymywały z nami bezpośredniego kontaktu.

– Rada nigdy nic nie wspominała, że mamy złe stosunki z…

– Bo nie mamy – przerwała ostro Ingrid – znaczy… Rada nie ma. Faktycznie za sobą nie przepadają, ale tolerują się i starają się unikać, ponieważ tak jest wygodniej i… bezpieczniej.

– No tak, Rada jak zwykle umywa ręce. – Głos Damaris ociekał jadem.

– Nie zapominaj się – warknęła Ingrid. – Zresztą to właśnie ty teraz powinnaś…

– Ale nie zasiadam – przerwała Damaris ostro. – I tak pozostanie.

– Nawet nie… – szepnęła, ale córka skutecznie ją uciszyła machnięciem ręki.

– Wiem, matko i proszę cię, nie zaczynaj. Chyba pamiętasz, co się stało w tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym roku; zresztą już o tym wspomniałaś. I dlaczego zniknęłam.

Ingrid nie wydawała się zadowolona, a jednak, co zdumiało Damaris, milczała.

– A teraz wróciłam po tylu latach i mam nadzieję, że nie powiadomisz Rady.

Ingrid patrzyła na nią jakoś inaczej, jakby analizowała, doszukiwała się czegoś istotnego, a potem to znalazła.

– Nic mnie już nie łączy z Radą – powiedziała tylko Ingrid.

– To dobrze. A teraz, wybacz, ale pójdę już. – Damaris wstała i nie oglądając się na matkę, skierowała ponownie w stronę drzwi.

– Uważaj na siebie – usłyszała jeszcze, nim wyszła. Na usta Damaris wypłynął uśmiech.

Damaris przekroczyła próg, po czym ostatni raz zerknęła na spowitą szarością kamienicę.

– Co się stało w tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym roku? – Z fragmentów jej cienia uformowała się postać. Blondwłosy mężczyzna w czarnym, skórzanym płaszczu oparł się o pobliski mur i posłał jej ponaglające spojrzenie.

– Odeszłam z Rady – odparła zadziornie Damaris.

Raphael prychnął.

– O tym akurat wiem najlepiej. Pytam, co tak naprawdę zdarzyło się między tobą a matką. Nigdy nie poruszałaś tego tematu.

Kobieta zaśmiała się sucho.

– A myślisz, że skąd Rada wiedziała o naszej ucieczce? – spytała retorycznie i ruszyła przed siebie. Raphael zrównał się z nią, cały czas jej się przypatrując.

– O czym myślisz? – zapytał, wiedząc, że znowu dryfuje gdzieś pomiędzy wspomnieniami.

Damaris spojrzała na niego kątem oka.

– Myślę, że moja matka to urodzona aktorka – odrzekła niemalże z uśmiechem.

– Sądzisz, że kłamała?

– Jestem tego pewna, a ty, skoro i tak podsłuchiwałeś, powinieneś również zauważyć pewne nieścisłości.

– To znaczy? – ponaglił Raphael.

– Zacznijmy od tego, że nie zdziwiła się, kiedy mnie ujrzała. Sądzę, że wcześniej została uprzedzona o moim nadejściu. Uważam… ten kruk…

– Jaki kruk? – zapytał zdumiony mężczyzna, cały czas idąc równym tempem i niemal bezszelestnie wymijając przechodniów, którzy – przez rzucony czar –nie dostrzegali ich.

– Za oknem. To nie był zwykły ptak, jego wzrok… Tak, jestem niemal pewna, że to na mnie patrzył. I do tego wiem, że go gdzieś wcześniej widziałam.

– Twoja matka nadal ma resztki mocy, prawda?

Damaris potwierdziła skinieniem głowy.

– Jeżeli chcesz wiedzieć, czy nadal potrafi porozumiewać się z ptakami, to i owszem. Rozumie je, tak jak wcześniej i myślę, że tu wcale nie chodzi o jej pozostałości energii, a o te stworzenia. Ptaki od wieków były nam, czarodziejom, bliskie.

– To możliwe, by nas obserwowała?

– Wątpię. To musi być ktoś z Podziemia, ktoś, kto dostarcza jej tyle informacji. A ten kruk, który doniósł o naszym pobycie w mieście, coś mi się wydaje, że nie był wcale ptakiem…

– Uformowany – domyślił się Raphael.

– Zapewne.

– A więc zawęża nam się krąg podejrzanych, albo…

– Albo czarodziej, albo elf – dokończyła Damaris.

– Wychodzi na to, że faktycznie Ingrid jest znakomitą aktorką – oznajmił Raphael.

– Najbardziej urzekł mnie ten moment, w którym powiedziała, że nie ma kontaktów z Podziemiem… – powiedziała Damaris, zerkając na siedzącego tuż obok ławki ptaka. Czarny kruk wrogo zaskrzeczał.

Damaris stanęła przed niewysokim, mierzącym może niecałe dwa metry murem. Raphael przystanął tuż obok, obojętnie wpatrzony w błękitne niebo. Jego surowa, niezwykle urodziwa twarz teraz jakby zmiękła. Czule muskana promieniami słońca wydawała się odrobinę delikatniejsza. Zmrużone błękitne oczy i mniej ostre rysy powodowały, iż wyglądał niemal jak anioł.

Anioł – pomyślała rozbawiona Damaris, równocześnie zerkając na jego skórzany, bojowy strój i wystające spod pasa sztylety. Na plecach miał zaś przywieszony ostry, pięknie zdobiony miecz. Damaris nie musiała patrzeć, by widzieć rękojeść w kształcie smoka czy wygrawerowany w stali napis: Dimiris. Niewielu wiedziało, co znaczyło słowo w prastarym języku magów, od którego wywodziło się jej imię.

– Śmierć – szepnęła, nie zdając sobie z tego sprawy. Na dźwięk jej głosu Raphael drgnął i spojrzał w jej kierunku, by ujrzeć jedynie biel długiej do ziemi szaty.

Damaris już dłużej nie zwlekała. Prawą dłoń oparła na murze. W jednej sekundzie plątanina run niczym wąż oplotła najpierw jej nadgarstek, a potem spłynęła na marmurową powierzchnię i stworzyła złocone wyżłobienia. Głuchy trzask i dym – marmur się rozpadł, by stworzyć niewielkie wejście. Drzwi.

Oboje płynnie weszli i od razu znaleźli się w jednym z pokoi domu, który już od długiego czasu pozostawał ich schronieniem. Kiedy tylko Raphael przekroczył próg, ściana samoistnie zasklepiła się za nimi.

Posiadłość tak naprawdę znajdowała się niezmierzone kilometry od domu matki Damaris i w dalszym ciągu pozostawała dobrze ukryta. Liczne bariery czyniły ją niewidoczną nawet dla członków Rady. Nie były jednak nie do złamania. Znakomity mag, gdyby przeszedł tuż obok, może by ich nie ujrzał, ale z pewnością by poczuł. Energia pulsowała mocno wokół domu i przebijała się przez wszystko. Naznaczała.

– Co teraz zamierzasz? – spytał Raphael, widząc, że Damaris zawzięcie czegoś szuka. – Teraz, gdy już się nie ukrywamy?

Damaris przemierzała salon w poszukiwaniu czegoś, jak się zdawało, istotnego. Jej biała szata falowała przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, odkrywając skrawki czarnego stroju.

Gdy przykucnęła przy jednej z szafek, równie czarne włosy wylały się spod białego kaptura.

– Znalazłam – rzekła i powstała. W okrytej skórzaną rękawiczką dłoni trzymała mały, żółty kamyk.

– Mirsarak? – spytał zdumiony Raphael. – Po co ci klejnot światła? Przecież…

Nagle Raphael zamilkł. Zrozumiał.

– Wampiry nie lubią światła – potwierdziła Damaris to, o czym myślał. W jej głosie wyraźnie dało się słyszeć chłód.

– Masz zamiar ich pozabijać? – spytał rzeczowo Raphael.

Kobieta wzruszyła ramionami.

– Jeśli to będzie konieczne. Jak na razie nie mam w planach tego używać; to światło może być groźne i dla nas. Wolę jednak być przygotowana.

– Szykuj się – dodała i sama przypięła do skórzanych spodni mały nóż, który leżał na stole. – Idziemy na herbatkę do hrabiego van Dricka – zakpiła szorstko.

Raphaelowi nie trzeba było więcej. Zanim Damaris się spostrzegła, ostrzył swój miecz.

ROZDZIAŁ II

Richard van Drick uwielbiał mieć władzę i tę władzę miał. Nie tylko w tak zwanych Podziemiach – świecie krwiopijców, wilkołaków, wróżek czy czarodziejów. Śmiertelni także go szanowali, oczywiście ze względów materialnych. Van Drick był bowiem najbogatszym mieszkańcem Londynu. I choć pozostawał postacią sławną oraz szanowaną, nikt tak naprawdę go nie widział. Aczkolwiek niektórzy twierdzili, że kilka razy dostrzegli smukłą postać wychodzącą w nocy z jego posiadłości.

Z czasem van Drick z rozbawieniem uświadomił sobie, że na jego temat krążą legendy – tak barwne i nierealne, że sam bywał zdumiony. Ale prawda była taka, iż był egoistycznym wampirem, który uwielbiał słuchać pogłosek na swój temat.

Richard, jako typowy egoista, dostawał zawsze to, co chciał. Dlatego gdy dostarczył list Damaris, wiedział, że prędzej czy później zaszczyci go swoją obecnością.

– Nie mam wątpliwości, że to tutaj – stwierdziła. Raphael stanął za nią bezszelestnie. Jego napięte ciało i skupiony wzrok zdradzały, że jest gotowy do ewentualnego starcia.

Nim Damaris nacisnęła domofon, brama sama się rozwarła.

– Myślisz, że szykują nam tam powitanie? – zapytała rozbawiona kobieta. Raphael milczał. Jemu nie było do śmiechu.

Oboje, jak zsynchronizowani, ruszyli w tym samym momencie. Szli wąskim, marmurowym chodnikiem, który prowadził do jasnoniebieskiej willi. Wokół nich malowała się pusta przestrzeń: idealnie przystrzyżona trawa i suchy żwir. Dla kogoś ogarniającego wzrokiem dwór z okna wychodzącego na taras byli idealnymi obiektami do obserwacji – Damaris i w dzień w swojej białej szacie rzucała się w oczy. Raphael nie był z tego faktu zadowolony.

– Pomachamy? – zapytała sarkastycznie, spoglądając na przyciemnione szyby domu. Tym razem Raphael również nie miał zamiaru odpowiadać.

Gdy doszli do drzwi, te także otwarły się przed nimi, a w nich stanął starszy pan w czarnym, eleganckim uniformie. Za nim zaś panował półmrok, który – miało się wrażenie – bił się ze światłem z zewnątrz. Mężczyzna był lokajem i z pewnością człowiekiem – oszacowała Damaris zimnym spojrzeniem. Raphael, niczym jej cień, z dłońmi zaciśniętymi na dwóch sztyletach, łypał na niego nieprzyjaznym wzrokiem.

– Witaj, pani. – Lokaj ukłonił się przed nią nisko. – Mistrz cię oczekuje.

Lokaj na początku nie patrzył w stronę Raphaela, jakby nie zauważył jego obecności. Po chwili jednak obrócił się ku niemu i rzekł z odrazą:

– Miałaś być sama, pani. Mistrz jednak pozwolił wejść twemu Łowcy.

Raphael nie drgnął. Jego błękitne oczy tylko oschle przyglądały się starcowi.

Damaris zerknęła na niego kątem oka. Nie zdziwiła się, gdy dostrzegła na jego twarzy maskę utkaną z typowej obojętności. Przybierał ją zawsze wtedy, gdy wkraczali na niepewny grunt oraz gdy nieprzyjaciel wiedział, kim byli. Raphael nigdy nie był osobą wylewną, lecz kiedy przez ten ostatni czas ukrywali się pośród zwykłych śmiertelnych, wydawało się, że czuł swobodę, lekkość. Nikt inny pewnie nie zauważyłby różnicy, ale Damaris widziała.

Nagle starzec ruchem ręki nakazał im wejść. Kobieta nie zwlekała. Już po chwili ogarnął ją nieprzenikniony mrok. Raphael wszedł za nią do środka. Lokaj zamknął drzwi, a pomieszczenie w jednej chwili ogarnęły egipskie ciemności.

Damaris nie potrzebowała światła. Jej oczy spowite mgłą widziały zawsze. Raphael natomiast działał instynktownie, więc ciemność i dla niego nie była aż takim kłopotem. W jednej chwili wytężył zmysły do maksimum.

– Do góry, pani. – Lokaj wskazał na schody. Damaris ruszyła bez słowa. Niepewnie stanęła na pierwszym stopniu. Obróciła głowę.

– Raphael. – Chłód przeniknął jej głos. Sekundę później Raphael stał tuż obok z gotowymi do zadania ciosu sztyletami. Wówczas jakaś postać zasyczała z ukrycia.

– Spokojnie, pani. To młody, nic ci nie zrobi – odparł ozięble lokaj, mając na myśli nowo wyhodowanego wampira. Te były najgorsze. Jedno chłodne spojrzenie lokaja w stronę stojącej w progu postaci wystarczyło, by po chwili znów byli sami.

– Ciekawe – stwierdziła Damaris. – Człowiek ma taką władzę nad głodnym wampirem…

– Nie jest głodny – zaprzeczył lokaj tym samym grobowym tonem. – Nie może mnie tknąć, jestem własnością mistrza. Jestem naznaczony.

Jako dowód pokazał swoją szyję, na której znajdowały się dwa małe punkciki. Damaris pokiwała głową z uznaniem.

Wiedziała, co to znaczyło – van Drick wcale nie pożywił się starcem, a wręcz przeciwnie, wszczepił mu swoją krew. Było to mądre posunięcie – inne wampiry czuły krew Richarda, przez co lokaj już nie mógł być pożywką dla żadnego z nich.

Lokaj poprowadził ich na górę, jednak pozostawił bez słowa przy kolejnych drzwiach. Złota klamka wyglądała, jakby czekała, aż Damaris jej dotknie. Zrobiła to; opuszkami palców, których nie zakrywała czarna, skórzana rękawiczka, przekręciła ją lekko. Drzwi, jakby pod wpływem wiatru, rozchyliły się.

To był duży, przestronny pokój z pięknym kominkiem i regałami z książkami po prawej stronie. Na środku znajdowały się wielki, puszysty dywan oraz drewniany stolik i fotel. Na owym fotelu, obrócony w stronę ognia, siedział sam Richard van Drick.

– Witaj, czarodziejko – szepnął, a Damaris była pewna, że na jego twarzy pojawił się jadowity uśmiech, choć osobiście nie mogła tego dojrzeć, bowiem fotel stał do nich tyłem.

– Richard van Drick, a już miałam nadzieję, że nie istniejesz – powiedziała Damaris, stojąc tuż przy drzwiach. Ujrzała dłoń van Dricka, który odłożył kieliszek z winem.

Albo z krwią – pomyślała.

Zrobił to ruchem płynnym, magnetycznym, typowym dla wszystkich wampirów. Gdy wstał, zobaczyła długie, ciągnące się do ziemi ciemne włosy. Na sobie miał skórzaną kurtkę z metalowymi kolcami na ramionach i sprane, dziurawe jeansy.

W jednej chwili, niczym za skinieniem czarodziejskiej różdżki, znalazł się przed Damaris. Dzieliło ich zaledwie parę centymetrów, więc bez przeszkód mogła przyjrzeć się jego twarzy. Richard van Drick miał szlachetne, arystokratyczne rysy. Ostre i kanciaste, ale pociągające. Oczy koloru krwi hipnotyzowały, kryła się w nich dzika żądza władzy, może nutka sadyzmu. Miał nienaturalnie bladą cerę, jak wszystkie wampiry. Nad prawą powieką i na wardze Damaris dostrzegła srebrne kolczyki.

– Nie bądź sarkastyczna, czarodziejko – uśmiechnął się. – Jak ci się podobają moje skromne progi?

– Kto to jest? – Nagłe warknięcie Raphaela zdziwiło ją. Dopiero po chwili dostrzegła w kącie jeszcze jedną, przyczajoną istotę.

Była to młoda, blondwłosa dziewczyna, która poruszyła się pod ich natarczywym spojrzeniem.

Pewnym krokiem podeszła do nich i ukłoniła się lekko.

– Luciana – przedstawiła się z francuskim akcentem. Uśmiechnęła się, a wtedy Damaris zobaczyła niewielkie kły.

– Kto to jest? – spytała zainteresowana Damaris.

– Moja… uczennica – odpowiedział Richard, a jego oczy zapłonęły dziko. Damaris jeszcze raz przyjrzała się dziewczynie. Rozumne, czerwone oczy skierowane były w podłogę, a sięgające ramion złote włosy przysłaniały młodą twarz. Ubrana w zieloną, pozłacaną suknię wyglądała niczym z osiemnastego wieku. Damaris kiedyś nawet spotkała podobną damę, niejaką Katerinę de Skeem. Niezwykła to była szlachcianka, o ciętym języku – przypomniała sobie rozbawiona Damaris.

A jednak to nie była Katerina.

– Młoda? – spytała Damaris. Kącik ust van Dricka lekko drgnął w półuśmiechu.

– Dwa lata – rzekł usatysfakcjonowany, mając na myśli to, ile czasu już była po przemianie. – Luciana wywodzi się ze znakomitego rodu – dodał.

Po chwili van Drick powiedział do Luciany tym samym mocnym głosem:

– Masz przed sobą czarodziejkę i jej Łowcę, moja droga. Damaris, zapamiętaj to imię. W Podziemiu jest znane wszystkim. – Gdy to mówił, jego oczy skierowane były na kobietę.

– Śmierć – szepnęła Luciana ku zdumieniu Damaris. Van Drick zignorował dziewczynę.

– Czemu mnie wezwałeś? – zapytała zaciekawiona Damaris. Jak na razie spotkanie z Richardem van Drickiem było zaskakujące. Z pewnością wampir był ekscentryczny, sam jego strój już o tym świadczył, a do tego posiadał wrodzony talent dobierania słów. Van Drick był jak nie z tego świata – wdzięk, gracja i to przesycenie erotyzmem. A jednak Damaris czuła przy nim, że ma do czynienia z kimś jej pokroju. Mogła się założyć, że i van Drick wiele lat miał za sobą. Tacy jak oni – pomyślała Damaris w przypływie chwili – są samotni.

– A czemu by nie? – Nagle z przemyśleń wyrwał ją wibrujący głos van Dricka, który nadal stał dziwnie blisko, jakby nie chciał przeoczyć żadnego jej ruchu. Zdawała się mu interesującym nabytkiem.

– Ściągnij kaptur – nakazał niespodziewanie. Usłyszała, jak Raphael poruszył się zaniepokojony. Niemalże się uśmiechnęła na myśl, że zawsze pozostawał czujny, nawet gdy ona czasami zapominała o jego obecności. A jednak ruchem prawej ręki nakazała, by się nie ruszał. Wykonał polecenie, choć z niechęcią.

– Dlaczego? – spytała, naprawdę ciekawa odpowiedzi. Van Drick uśmiechnął się tak, jak niekiedy ojciec uśmiecha się do niesfornej córki.

– Bo jestem ciekawy – odparł po prostu. – Jestem pewien, że nie każdy ma okazję zobaczyć twoją prawdziwą twarz. Słyszałem o tobie wiele, czarodziejko, teraz zastanawia mnie, co jest prawdą? Czy rzeczywiście jesteś tak potężna, jak mówią?

– Musiałbyś sprawdzić – odpowiedziała rozbawiona i – co zaskoczyło Raphaela i Lucianę – zsunęła z głowy nieskazitelnie biały kaptur. Van Drick oczarowany patrzył, jak spod szaty wylewają się krucze, gdzieniegdzie przeplatane białymi nićmi włosy. Lekko kręcone wiły się, okalając jej smukłą, bladą twarz. Miała delikatne rysy, niemal jak u nastolatki. A jednak duże, czerwone usta i grube brwi były prawdziwie kobiece. Miała zamknięte oczy, po chwili jednak bardzo powoli otwarła je, od razu kierując spojrzenie na wampira.

Van Drick aż jęknął.

Zobaczył osłonięten długimi rzęsami srebrzyste tęczówki lśniące wśród mroku. Takiego koloru jeszcze nigdy nie miał przyjemności oglądać, choć nieraz i on, i jego słudzy zakładali różnego rodzaju soczewki. Te oczy tętniły życiem. Magią. A po chwili dostrzegł coś jeszcze – czarna źrenica niekiedy zmieniała się w białą, jakby była za mgłą.

– Niesamowite – szepnął van Drick zafascynowany.

Lekkim ruchem Damaris ponownie nałożyła kaptur, a van Drick drgnął niczym wybudzony ze snu.

– Myślę, że zobaczyłeś to, co chciałeś. A teraz może mi wyjaśnisz, dlaczego wysłałeś list i ośmieliłeś się zaprosić mnie na spotkanie? Czemu uznałeś, że się zjawię? Zniknęłam, o czym wiedzą wszyscy i nikt nie myślał, że kiedykolwiek powrócę.

Van Drick zaczął przechadzać się po pokoju, a Luciana, która dopiero teraz zauważyła Damaris, stanęła z powrotem koło ściany, obserwując ich troje.

– Możesz uznać, że to wrodzona ciekawość. Pewnie wiesz, jaką jesteś legendą dla wszystkich tych głupców. Może chciałem zobaczyć, czy istniejesz? – zapytał.

– A tak naprawdę? – westchnęła Damaris. Van Drick z błyskiem w oczach przystanął.

– Tak naprawdę… – powtórzył – miałem przeczucie, że skoro tyle czasu byłaś nieobecna, w końcu się zjawisz. Znałem twoją matkę, nie potrzeba mi było dowodu, że istniejesz. Wiedziałem to. I wiedziałem, że jesteś tak samo ciekawa jak ona. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, tak mówią. My zapewne, czarodziejko, już dawno powinniśmy się tam smażyć.

Damaris zaśmiała się i była pewna, że Raphael także zdobył się na nikły uśmiech.

– Pomyślałem, że może spróbuję. Miałem nadzieję, że to właśnie ja stanę się ogniwem, które sprawi, że w końcu wyjdziesz i wkroczysz na scenę.

– Ale skąd wiedziałeś, dokąd posłać list?

– Nie wiedziałem – odparł. – Podobno niegdyś mieszkałaś w tym domu. Pomyślałem, że skoro masz równie wiele lat za sobą jak ja, też musisz być sentymentalna. I okazało się, że miałem rację – orzekł usatysfakcjonowany. Damaris musiała przyznać, że van Drick dobrze to przemyślał. I nie pomylił się, rzeczywiście była sentymentalna.

– Ale nadal nie rozumiem, do czego jestem ci potrzebna. Tak, wiem, ciekawość, ale oboje wiemy, że to nie wystarczy. Musiało być coś jeszcze.

– I było. Można rzec, że potrzebuję… pomocy. – Van Drick z trudem to powiedział. To słowo w jego ustach było niemal zakazane.

Damaris czekała na dalsze wyjaśnienia.

– Słyszałaś może o Isaacu? – spytał, chociaż było to raczej stwierdzenie. – Upadłym aniele.

Była zaintrygowana. Oczywiście, że wiedziała o kim van Drick mówi – upadłych na tej ziemi było niewielu, a Damaris w ciągu swojego długiego żywota poznała wszystkich. Zresztą nie miała dobrych wspomnień ze spotkań z Isaakiem. Nienawidził jej i miał do tego całkiem dobry powód.

– Słyszałam – powiedziała tylko.

– Tak myślałem – stwierdził van Drick, jakby wiedział, co zaprząta teraz jej głowę.

– Co z nim?

– Nie przepada za mną. Powiedzmy, że zrobiłem coś, co doprowadziło go do furii.

– Isaaca zawsze łatwo było rozdrażnić – przypomniała sobie Damaris. – Co takiego zrobiłeś?

– Pożyczyłem od niego niezwykle piękny sztylet – podkreślił.

Damaris odruchowo cofnęła się przerażona. Obrazy i wspomnienia wlały się w jej głowę z niezwykłą siłą. Ujrzała młodą niewiastę o uroczym, niezwykłym uśmiechu. I krew, morze krwi, które okryło to drobne ciało, gdy tylko nóż przeszył jej serce. Potem pamiętała, jak kobieta – długowłosa, szczęśliwa Winifred – wypuściła swój niewielki sztylet z dłoni, jedyny, który miała i jedyny, którym się broniła, chociaż od początku wiedziała, że nie ma szans. Ale chciała ochronić i siebie, i dziecko, które nosiła. Ten sztylet był symbolem i dla Damaris, i dla Isaaca.

– Był jego żony. – Głos jej nie zadrżał, a stał się ciężki jak głaz. Musiała pamiętać, że żyła ze świadomością jeszcze gorszych wspomnień i czynów, których dokonała, niekiedy jednak wlewały się one w nią w jednej chwili, niespodziewanie próbując dobić. I wtedy, gdy nie była czujna, udawało im się.

– Tej, którą zabiłaś? – powiedział luźno van Drick i Damaris już się nie łudziła. – Van Drick dobrze wiedział o tym, co się stało, choć nie miała pojęcia, skąd.

– Tak, właśnie tej – odparła lodowato, nawet już nie siląc się na uprzejmość.

– Nieważne. – Machnął ręką, jakby odganiał natrętne muchy. – Upadły był bardzo wzburzony i powiedział, że mnie dopadnie.

– A ty mu uwierzyłeś?

– A czemu nie miałbym mu uwierzyć? Dobrze wiemy, że upadli to bardzo potężne istoty, a ja nie jestem na tyle głupi, by uznać, że moi słudzy poradzą sobie z tym, cóż, nie lada problemem.

– Więc pomyślałeś o mnie – stwierdziła Damaris. Była już bardziej opanowana, co nie umknęło uwadze Raphaela.

– Więc pomyślałem o tobie, czarodziejko. Ty jako jedyna przeżyłaś spotkania z nim. Mam rację?

Damaris potwierdziła ruchem głowy.

– Raczej to on przeżył spotkania ze mną – uściśliła. – Darowałam mu wtedy życie, choć teraz myślę, że śmierć byłaby dla niego wybawieniem.

– To dobrze się składa, bo ja właśnie chcę jego śmierci.

Na to oświadczenie van Dricka Damaris ponownie się roześmiała, chociaż prawdę powiedziawszy, wcale nie było jej do śmiechu.

– To zabawne, że przeszłość zawsze się o mnie upomina. Niedokończone sprawy. Właśnie o to mi chodzi – wyjaśniła. – A teraz powiedz, co dostanę w zamian.

I wtedy gwałtownym ruchem pokazał coś, co natychmiast wzbudziło jej fascynację. Delikatny, niemal kruchy pierścień. Złoto lśniło w świetle ognia z kominka. Serce Damaris zabiło mocniej, gdy wampir obracał przedmiot w dłoni.

– Niemożliwe, skąd to masz? – szepnęła, a jej głos był symfonią barw. Nie umknęło to uwadze van Dricka.

– Niektóre sekrety muszą pozostać sekretami. Inaczej nie byłoby zabawy. – Cała ta sytuacja sprawiała mu przyjemność. Kiedy Damaris zdała sobie z tego sprawę, w jednej chwili ochłonęła.

Zrobiła krok w tył.

– Nie – odparła, a jej głos jej samej wydawał się głuchy niczym echo. – Nie zrobię tego.

Van Drick nie wyglądał na zrażonego. Na jego ustach można było dopatrzeć się lekkiego, usatysfakcjonowanego uśmiechu. Raphael od początku spotkania przyglądał się tej dwójce z boku i wydawało mu się, że wampir przewidział wszystko. Jakby od początku znał każdy gest, każde słowo Damaris, zanim ona je jeszcze wypowiedziała. Wyglądało to tak, jakby van Drick tworzył scenę, na której sam grał główną rolę. I Raphael był pewny, że wampir spodziewał się odmowy.

– Dobrze. Ale przemyśl to jeszcze. Masz trzy dni. Jeśli w tym czasie nie zmienisz zdania, dam ci spokój, jeśli zmienisz, to przyjdź do mnie, by omówić szczegóły.

Po tych słowach Damaris i Raphael wiedzieli, że spotkanie dobiegło końca. Nim wyszli, Raphael poczuł na sobie badawcze spojrzenie Luciany. Przeszył go zimny dreszcz.

– Już wiem, co miała na myśli matka, mówiąc, że van Drick to przebiegły i niebezpieczny gracz – stwierdziła oschle Damaris, gdy tylko przekroczyli bramy posiadłości Richarda. Raphael był tego samego zdania.

Teraz, gdy nie było już jawnego zagrożenia, Raphael rozluźniony schował pod płaszcz swoje sztylety.

– Kim jest Luciana? – spytał nagle. Damaris zerknęła na niego kątem oka.

– Uczennica… myślę, że chodziło mu o to, że ona ma zająć jego miejsce, gdy… gdy umrze. Chyba faktycznie myśli, że Isaac go dopadnie – stwierdziła ozięble.

Razem skręcili w prawo. Zawiał zimny wiatr. Raphael i Damaris zniknęli niczym dwa duchy.

Raphaelowi zakręciło się w głowie, gdy wylądował na miękkim dywanie w salonie. Wziął głęboki wdech.

– Użyłaś teleportacji – stwierdził zdziwiony. Jego oddech w dalszym ciągu był nieregularny, a serce galopowało nieprzyjemnie, obijając się o klatkę piersiową. Na jeszcze bledszej niż zazwyczaj twarzy widać było kilka spływających kropel potu, a on sam miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje. Ciało Raphaela jakby nie pamiętało, jak to jest przenosić się w ten sposób. Damaris dawno zaprzestała używać magii, przynajmniej tej potężniejszej. Teraz jednak wyglądała, jakby w ogóle się tym nie przejęła. Jakby już zapomniała, czemu ukryli się jak banda zbiegów i unikali jakichkolwiek działań.

– Nie spodziewałam się, że zauważysz – powiedziała, nawet na niego nie zerknąwszy. Skierowała swe kroki od razu do następnych drzwi.

– Kiepski żart – stwierdził, gdy wszystko wróciło do normy, a on mógł się spokojnie wyprostować i dowlec do niebieskiej kanapy, która jego zdaniem nadal nie pasowała do brązowych, przygnębiających ścian i równie ciemnych mebli. Salon wyglądał przez to ponuro i tandetnie.

– Mogłabyś chociaż wyjaśnić, co cię tak wzburzyło – powiedział głośno, choć wiedział, że Damaris nie ma już w tej części domu i nie może go usłyszeć.

Raphael wyciągnął spod płaszcza dwa ostrza, a potem odpiął z pleców Dimiris.

Dopiero wtedy, gdy wszystko położył na stole, z westchnieniem opadł na kanapę. Rozprostował nogi, na których nadal tkwiły skórzane buty. Ręce ułożył pod głową i ze zmrużonymi oczami przyglądał się złotym runom na suficie, które wiły się, zaplatały i pulsowały znaną, potężną magią.

Wyglądały jak piękne kwiaty, może lilie, chociaż niektóre z run odstawały od reszty, jakby jakiś malarz niechcący pobrudził płótno. Raphaela nie trzeba było pouczać, że każda kreska, kropka, zawijas były dopracowane i coś oznaczały.

Słowa znane jedynie tym, którzy potrafili czytać Księgi Chaosu.

Prawdopodobnie coś w stylu: strzeżcie nas, póki żyjemy, niemniej Raphael nie miał zamiaru się o to zakładać. Życiowe doświadczenie nauczyło go, by nie ufać ani zawiłym runom Damaris, ani jej samej.

Zapragnął wstać i udać się na spoczynek do własnego pokoju. Ale kanapa była miękka, sen jakoś i tak nie nadchodził, a nagłe pulsowanie głowy sprawiło, że nawet nie drgnął.

Pewnie znowu całą noc będzie czuwał. Co za różnica, czy w pokoju, czy w salonie?

– Żadna – rzekł do siebie z mocą.

Damaris wtargnęła do biblioteki, zatrzaskując z hukiem stare, drewniane drzwi. Bez zastanowienia podeszła do ustawionego w kącie, zagraconego przez liczne księgi biurka i jednym gwałtownym ruchem zepchnęła je w bok, robiąc puste miejsce.

Jak w transie skierowała się w głąb wysokich, niezmiernie długich regałów. Wydawało się, że nie mają końca – ciemność skutecznie pozbawiała możliwości spojrzenia dalej.

Z każdej strony czuć było nieprzyjemny chłód, który nacierał z wiatrem, choć w bibliotece nie było okna. Szata Damaris z każdym kolejnym krokiem drgała coraz mocniej.

Przechodziła koło ksiąg, a one reagowały na nią jak rodzone dzieci na matkę. Tętniły życiem, pulsowały niebezpieczną i nieokiełznaną energią, która była tak namacalna, tak intensywna, że zapierała dech w piersiach. Niektóre z tych twardych, wyblakłych, niekiedy skórzanych okładek poruszały się delikatnie, acz stanowczo, pokazując, że tu są i czekają na swoją panią. Dla Damaris to doznanie, gdy zaglądała w kolejne działy, w dalsze zakątki pokoju, było niemal intymne. I tylko ona wśród tego wibrującego nieznaną energią powietrza mogła rozpoznać mroczne zalążki nawoływań. Kryła się tutaj również taka wiedza, która nie miała prawa wyjść poza ten pokój. I to właśnie ona wibrowała złowrogo, sycząc do ucha.

– Weźź mnnie, pani… – Damaris słyszała ten głos niemal jak swój własny, a jednak potrafiła odizolować się od niego oraz pozostać nieugięta.

Ta biblioteka była jej domem, bo właśnie tutaj Damaris się wychowała, wśród nieokiełznanej mocy i wśród zapisków tak starych jak świat. Starszych od niej samej.

Choć wydawało się to niemożliwe, w końcu zatrzymała się w ostatnim dziale, którego napis po łacinie głosił Księgi Skończoności