Oczy bestii - Jan Niżnikiewicz - ebook + książka

Oczy bestii ebook

Jan Niżnikiewicz

3,5

Opis

Początek XXI wieku. W Stanach Zjednoczonych swoją prezydenturę rozpoczyna Donald Trump. W Rosji niepodzielnie panuje Władimir Putin. W Watykanie zwierzchnikiem Kościoła katolickiego jest papież Franciszek. Ale to tylko pozorna rzeczywistość.

Z każdym dniem do wszystkich trzech głów państw docierają niepokojące wieści o coraz większej aktywności grupy zwanej Obcymi. Kim są? W jaki sposób chcą zachwiać sytuacją polityczną całego świata? A także – o co tak naprawdę chodzi w programie Apollo i jakie były przyczyny abdykacji Benedykta XVI? Stopniowo, między innymi dzięki staraniom Michaiła Wołkowa i Ernesto Rodriqueza, okazuje się, że wszystko łączy się w logiczną całość. Ale to wcale nie jest dobra wiadomość…

Jan Niżnikiewicz - doktor medycyny, specjalista neurolog, pracownik naukowy Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Laureat nagród literackich m.in. Pomorskiej Nagrody Artystycznej "Gryf Pomorski" w 2017 roku, najważniejszego wyróżnienia w województwie dla twórców kultury oraz Medalu Prezydenta Miasta Gdańska.
Do tej pory wydał siedem książek, w tym trzy powieści: Krzyż Nilu, 1997; Kod Lucyfera, 2004 oraz Zakazana historia bogów i ludzi, 2013.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 400

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (15 ocen)
5
2
5
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od autora

Kilkoro moich przyjaciół, którzy przeczytali ostateczną wersję powieści Oczy Bestii, zdecydowanie odradzało mi jej publikację. Przytaczali całkiem sensowne argumenty. Twierdzili, że ciężko narażę się wielu środowiskom, i pewnie mieli rację. Po dłuższym zastanowieniu postanowiłem jednak wydać swoją książkę. Tak się składa, że od dawna mało czego się obawiam.

Na moją decyzję wpłynęły głównie głosy dawnych czytelników. Po tym, jak ukazał się mój zbiór esejów Zakazana historia bogów i ludzi, wiele osób i wydawnictw zainteresowanych tematem zwracało się do mnie z namowami, abym napisał książkę niejako spinającą i podsumowującą opisane tam zagadnienia. Doszedłem do wniosku, że najbardziej odpowiednią formą służącą przedstawieniu relacji między różnymi cywilizacjami oraz między nauką a wiarą, szczególnie w sytuacjach, gdy rzeczywistość bardziej je dzieli, niż łączy, będzie w pełni współczesny thriller polityczny.

Wydarzenia opisane w niniejszej książce są wyobrażeniem autorskim, lecz w przeważającej części opierają się na wydarzeniach historycznych. Wszelkie podobieństwo postaci do osób żyjących współcześnie jest całkowicie przypadkowe i nie zostało zamierzone przez autora.

ROZDZIAŁ 1

w którym poznajemy kulisy powstania wielkich światowych fortun i dowiadujemy się, jaką rolę w życiu politycznym na różnych kontynentach odegrał Juan Diego Rodriquez oraz co łączy jego syna, Ernesta, z papieżem Franciszkiem

 

Naprawdę wielkie pieniądze nigdy nie są dziełem przypadku. Do ich zdobycia konieczne jest zaistnienie genialnego człowieka wyposażonego jednocześnie w talent zdobywczy, siłę intelektu, konsekwencję w postępowaniu i umiejętność podejmowania wysokiego ryzyka oraz całkowicie pozbawionego litości i skrupułów. Ale by osiągnąć tak wymierny sukces, musi się pojawić dodatkowy czynnik sprawczy, pewna unikalna okoliczność, niekiedy występująca raz na jedno lub kilka stuleci. W historii współistnienie takowych umożliwiło rozkwit fortun królewskich, a później imperiów finansowych Rothschildów, Rockefellerów, Morganów, Sorosów, Vanderbiltów i kilku innych światowych krezusów dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Częstokroć ubicie pierwszego wielkiego interesu dającego początek późniejszemu kapitałowi było wynikiem doskonale zaplanowanego oszustwa. Tak właśnie było z ogromną fortuną Rothschildów.

W południowych dodatkach londyńskich gazet pojawiła się ważna wiadomość o klęsce armii Wellingtona w starciu z wojskami napoleońskimi pod Waterloo. Do dziś nie wiadomo, kto rozpuścił tę pogłoskę. Spowodowała ona lawinową wyprzedaż akcji wszystkich spółek handlowych zajmujących się importem i eksportem towarów drogą morską, co stanowiło główny biznes Anglików. Z minuty na minutę spadały one do wartości groszowych. Właściciele statków jeden za drugim popełniali samobójstwa. Tymczasem w ukryciu działała chmara podstawionych pośredników, którzy za bezcen skupowali wyprzedawane walory. Następnego dnia po największym w dziejach Anglii kryzysie do City dotarła potwierdzona wiadomość o zwycięstwie wojsk sprzymierzonych i uwięzieniu cesarza Napoleona. Akcje błyskawicznie odrobiły straty i z dnia na dzień nabierały rekordowej wartości. Spowodowało to oczywiście kolejną falę samobójstw wśród tych, którzy niepotrzebnie się ich pozbyli. Flota francuska, dotychczas stanowiąca śmiertelne zagrożenie, została uwięziona w portach. Brytyjskie statki handlowe mogły bez najmniejszych problemów prowadzić ekspansję i sprzedaż towarów na cały świat.

Po długim czasie do publicznej wiadomości przeniknęła informacja, że nabywcą większości akcji w dniu kryzysu był żydowski kupiec Rothschild. Zbił on ogromny majątek i stał się tak nieprzyzwoicie bogaty, że wkrótce powołano go na stanowisko głównego bankiera Zjednoczonego Królestwa. Za niskie kredyty, których udzielał panującej dynastii, bez problemu uzyskał tytuł szlachecki. Jego wpływy w Europie wkrótce stały się tak znaczne, że w 1824 roku jego bank został jedynym agentem fiskalnym dla całego imperium watykańskiego. Taki stan trwa do chwili obecnej. A kto kontroluje przepływ pieniądza, pełni rzeczywistą władzę. Majątek rodziny Rothschildów w chwili obecnej szacuje się na 350 miliardów dolarów. Gdyby tylko chcieli, mogą rozpocząć każdą inicjatywę, a nawet wywołać i przeprowadzić wojnę światową.

Prawie sto lat później od tych wydarzeń historia powtórzyła się w innej odsłonie.

W 1907 roku bogaty bankier Morgan wywołał pierwszy światowy kryzys, rozpowszechniając nieprawdziwe pogłoski o niewypłacalności trzech tysięcy amerykańskich banków. Ludzie pospiesznie zaczęli domagać się zwrotu depozytów, a banki, borykając się z niespłaconymi kredytami, nie były w stanie zaspokoić ich żądań. Zaczęły naglić dłużników do spłaty należności, czego efektem była kolejna spirala bankructw.

Dolar to waluta światowa, toteż niemożliwe jest wyzwolenie się z pętli samogenerującego się długu. Dzięki temu konsorcjum prywatnych banków – tak zwany Fed – kontrolując podaż, emisję oraz kredyt, w latach dwudziestych ubiegłego wieku doprowadziło w Stanach Zjednoczonych do upadku aż pięć tysięcy czterysta średnich banków. Mechanizm był prosty. Banki te kredytowały szaleństwo ówczesnej gry na giełdzie. Dla zachęty lewarowały dziewięćdziesiąt procent wkładu własnego, jednakże pod warunkiem spłaty zadłużenia w ciągu dwudziestu czterech godzin. Do czasu hossy wydawało się, że wszystko jest w porządku. Powoli dwanaście głównych, sprzymierzonych ze sobą banków w całkowitej tajemnicy wycofało się z giełdy. Wtedy Fed nagle ograniczył kredyty i z hukiem upadło kolejnych tysiąc sześćset banków. Za grosze mogli je kupić ci, którzy wymyślili sposób na grabież majątków i ruinę tysięcy ludzi. Był to największy rabunek w dziejach. Idąc za ciosem, Rezerwa Federalna przepchnęła zniesienie wymiany papierowego pieniądza na ekwiwalent w złocie. Z dekretu Nixona każdy obywatel Stanów pod groźbą konfiskaty miał obowiązek w 1971 roku oddać posiadany kruszec do banków. I to nie byle jakich, tylko oczywiście międzynarodowej bankowej dwunastki. Z chwilą zakończenia uczciwej wymiany pieniądza na złoto rozpoczęła się niewola człowieka. Jeszcze większa trwa obecnie, gdyż kontrolę nad światowymi zasobami pieniądza sprawuje szwajcarski Bank Rozrachunków Międzynarodowych, będący w istocie bankiem centralnym wszystkich światowych banków centralnych, z wyjątkiem Kuby i Korei Północnej. Oczywiście jest pod kontrolą Rothschildów, podobnie jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Kolejny wielki interes ubito, uzyskując ogromne pieniądze, na obrzeżu głównych wydarzeń drugiej wojny światowej, w Argentynie.

Szefowie tajnej policji, szczególnie w Ameryce Południowej, przeważnie umierają młodo i w niejasnych okolicznościach. Juan Diego Rodriquez był wyjątkiem potwierdzającym regułę. Jego rodzina pochodziła z Hiszpanii i szczyciła się piętnastopokoleniową służbą u królów Kastylii. Od blisko stu lat przebywała w Argentynie, zamieszkując luksusowy dom w najbardziej eleganckiej dzielnicy Buenos Aires.

W wieku trzydziestu lat, po ukończeniu prawa na miejscowym uniwersytecie, Juan Diego Rodriquez jawił się jako jednostka wybitna. Równie istotne jak pochodzenie i wykształcenie były jego niepohamowane ambicje i nieprzeciętna uroda. Na widok jego wdzięków płci pięknej podobno równocześnie opadały powieki i niektóre części garderoby. Szeroko komentowany wśród przedstawicielek miejscowych elit był również rozmiar męskości Juana i jego nieposkromiona, zwierzęca wręcz energia seksualna. Na ten temat w stolicy opowiadano legendy. Walory Rodriqueza zapewniły mu stały dostęp do pięknej i popularnej Evity Perón, żony ówczesnego prezydenta Argentyny, której niewątpliwa charyzma oraz siła decyzyjna i sprawcza pozwalały jej zupełnie nie liczyć się z prawem. Plotki z pałacu prezydenckiego donosiły, że do zbliżeń pomiędzy Juanem a Evitą, podczas których bywała zarówno ubrana, jak i naga, dochodziło o każdej porze dnia i nocy. Kochali się nawet w trakcie krótkich przerw między posiedzeniami rządu.

Oczywiście para starannie dbała o to, aby dokładnie wyciszać liczne pogłoski o życiu seksualnym osób na najwyższych piętrach władzy. W tym celu Juana mianowano szefem tajnej policji. Zawistnicy szybko dowiedzieli się, co im wolno. Za przestrogę posłużyło im nagłe kalectwo kilku dziennikarzy i polityków oraz seria tajemniczych zaginięć. Wszystkie te wydarzenia potoczyły się w pozornie banalnych okolicznościach. Poza rodzinami nikomu nie zależało na tym, aby wyjaśniać istotne szczegóły. A już najmniej policji.

W tym też okresie w życiu Juana Rodriqueza zdarzyły się dwie inne sprawy, które zasadniczo wpłynęły na jego przyszłość. W wypadku samochodowym zmarła jego żona, osierocając jedynego syna, Ernesta. Po krótkim okresie żałoby pozwoliło to owdowiałemu mężowi oddać się swobodnym polowaniom erotycznym wśród elit stolicy. Szanując tradycje rodzinne, Juan umieścił chłopca w kolejnych internatach dobrych państwowych szkół, aby zrozumiał, na czym polega odwieczna walka klas. Następnie wysłał go na studia do Anglii, do London School of Economics, wówczas najlepszego uniwersytetu zajmującego się światowym biznesem.

Niektórym rodzinom los naturalnie sprzyja, innym skąpi szczęścia. Ernest Rodriquez najbliższego przyjaciela na całe życie zyskał w osobie Jorgego Maria Bergoglia. W jednej ławce przeszli całą szkołę podstawową i technikum chemiczne. Połączyły ich tajemnice młodości i wspólne zainteresowania. Po upływie lat jednemu dane zostało zawiadywać majątkiem równym budżetowi małego kraju, a drugiemu zostać suwerenem państwa watykańskiego. W obu wypadkach pomniejszy bóg – Przypadek – pozwolił im więc osiągnąć szczyt możliwości, dowodząc, że w sposób zupełnie nieoczekiwany potrafi zmienić wszystko.

W 1943 roku, na początku rządów Peróna, w spokojnej i sytej Argentynie, jakże odległej od frontu walk drugiej wojny światowej, kolejnym źródłem korzyści stali się dla wybrańców wysłannicy elit hitlerowskich.

Niemcy już wtedy doskonale wiedzieli, że los Wehrmachtu jest przesądzony. Ponadto uświadomili sobie, że o ile nie znajdą dla siebie bezpiecznego, odległego przyczółku, za śmierć wielu milionów ludzi będą musieli zapłacić życiem. Argentyna wydawała się miejscem najbardziej spokojnym i stabilnym politycznie. Wcześniej należało jednak zapewnić sobie przychylność policji i rządu w osobach Juana Rodriqueza i Evity Perón. Różniło ich jedynie to, że jego interesowało zdobywanie majątku, a ją polityka – pomijając zwykłą kobiecą słabość do kilkukaratowych brylantów czystej wody. Tak oto interes własny obu stron pozwolił na przeprowadzenie prostych i jednoznacznych rozmów o tym, co komu się należy i za ile, lecz nie dlaczego.

Najistotniejszy moment w skomplikowanej operacji ucieczki hitlerowców z Niemiec miał miejsce, gdy w maju 1945 roku z pokładu niemieckiej łodzi podwodnej na nadbrzeże portu wojennego w Mar del Plata wychodziło kilka zamaskowanych osób, w tym jedna kobieta. Ewakuacja odbyła się w asyście argentyńskich policjantów, między innymi barczystego Juana Rodriqueza, znającego dobrze język niemiecki. Usłyszał on wówczas siedem najważniejszych w jego życiu słów, które kapitan U-242 wypowiedział po cichu do jednej z osób: „Panie Schicklgruber, pomogę panu zejść po trapie”.

Na długo przed przybyciem Niemców ustalono, że zasadniczym warunkiem transakcji będzie zachowanie pełnej anonimowości przybyszy, zapewnienie transportu do uprzednio przygotowanych kwater w głębi kraju i oddanie w ręce depozytariuszy ich własnego wywiadu działającego od lat w Argentynie. Wszystkie okoliczności przyjazdu i konspiracji pasażerów były zastanawiające i niewątpliwie należało je zbadać.

Nie było to specjalnie trudne. Przez argentyńskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rodriquez sprawdził, kim może być ów Schicklgruber. Odpowiedź nieoczekiwanie nadeszła nie z Berlina, a z Wiednia – to rzadkie nazwisko nosił niejaki Gerhard, kupiec korzenny, którego syn w okresie panowania cesarza Franciszka Józefa zmienił nazwisko na Hitler1. Wiadomość ta, choć nigdy niepotwierdzona przez żadnego z uciekinierów, była warta fortunę. Juan dał im do zrozumienia, że wie o wszystkim. Ponadto doskonale się zabezpieczył na wypadek, gdyby chcieli go uciszyć. Gdyby coś mu się stało, wiadomość o pobycie szefa NSDAP w Argentynie natychmiast dostałaby się do gazet i ambasad państw sprzymierzonych. Wtedy nie będzie zmiłuj. Argentynę zaleją łowcy głów i siatki wywiadów, w tym izraelskiego Mosadu, które zwietrzą swoją szansę. Warunki zrozumiano i przyjęto, nie wdając się w żadne dyskusje. Dowodem był fakt, że wszelkie żądania finansowe Rodriqueza natychmiast spełniano.

Inne wiadomości, jakie w tym czasie spływały z Niemiec, były publicznie znane, ale Juan Rodriquez zyskał pewność, że spalone zwłoki mężczyzny i kobiety, które Sowieci znaleźli w jamie wykopanej na wewnętrznym dziedzińcu Kancelarii Rzeszy w Berlinie, należały do sobowtórów Hitlera i jego żony, on zaś sam wraz z Ewą Braun uciekli do Ameryki Południowej. Jeśli na taką maskaradę nabrały się wszystkie zwycięskie mocarstwa, znaleźne i premia za zachowanie prawdy dla siebie musiały być odpowiednio wysokie. I były. Wielkie fortuny nigdy nie powstają z niczego, a ich jądro na ogół stanowi nieznana tajemnica. Gdy tylko okazało się, o kogo idzie gra i jaka jest jej stawka, Rodriquez zrozumiał, że może stawiać żądania, o jakich mu się nie śniło – a Niemcy będą musieli je jeszcze bardzo długo spełniać.

Wywiązywali się ze zobowiązań regularnie i stało się jasne, że złotymi monetami można będzie bez trudu wypełnić wszystkie pomieszczenia rodzinnej posiadłości Rodriqueza w Buenos Aires. Ponadto uciekinierów z Niemiec trzeba było otoczyć długoterminową opieką i chronić przed kilkoma wywiadami, które latami ich poszukiwały, a cena rosła proporcjonalnie do zagrożenia. U niektórych najwyżej postawionych przybyszy z Niemiec dokonano operacji plastycznych, część mniej ważnych przekazano do Paragwaju. Wreszcie, jak mówią nie do końca sprawdzone pogłoski, ścisłą elitę przeniesiono do przygotowanych wcześniej kwater pod lodami Antarktydy. Licznych poszukiwaczy zbrodniarzy hitlerowskich spotkał marny los. Większość zginęła w nieznanych okolicznościach, a ich ciał nigdy nie odnaleziono. Inni latami błąkali się po labiryncie plotek, pogłosek i zmyślonych faktów. Wszystkim uczestniczącym w tej grze Juan Rodriquez tak samo pomagał, jak przeszkadzał, dbając, aby niczego nie można mu było zarzucić ani niczego znaleźć. Chociażby po to, aby móc nadal drenować hitlerowski worek ze złotem, który sprawiał wrażenie bezdennego.

Agentom wysłanym przez Izrael podrzucono kilka ofiar, w tym Eichmanna. Innym w lasach tropikalnych ktoś – nie wiadomo, czy Indianie, czy Niemcy – poucinał głowy. W ten sposób zatarto wszystkie ślady i wydawało się, że Juan Rodriquez może być spokojny o swój los. Aż do dnia ulewnego deszczu w Buenos Aires tak też było.

Szef policji tak dużego państwa jak Argentyna musiał dobrze wiedzieć, jak skończy się populistyczna polityka peronistów. Udało mu się przewidzieć krach gospodarczy. Z tego powodu ani jeden gram hitlerowskiego złota nie pozostał więc w Ameryce Południowej. Stopniowo wszystko przetransferowano za granicę, w Szwajcarii wymieniono na franki i dolary amerykańskie, a następnie część zupełnie legalnie przekazano do Stanów, gdzie przeznaczono je na otwarcie fabryk i stworzenie nowych miejsc pracy w najuboższych stanach. Juan miał nosa do interesów.

Z jego inicjatywy po zakończeniu drugiej wojny światowej powstała najstarsza sieć drogeryjno-farmaceutyczna produkująca witaminy i mikroelementy pod nazwą Mineralvit. Na logo firmy widniał wizerunek Minerwy, taki sam jak na francuskich wyrobach ze srebra. Po latach pod względem obrotów zajmowała już miejsce w światowej czołówce. Aby uniknąć niepotrzebnych i głupich pytań o podatki, płacono tym i tyle, co trzeba, a prawdziwe sprawozdania finansowe doręczano na pełnomorskim jachcie wyłącznie do rąk własnych Juana Rodriqueza. Oczywiście księgowych dowożono na pokład, gdy niebo było zasnute chmurami i nie można było dokonać obserwacji z pokładów okolicznych statków. Ostateczną wartość obrotów oraz globalny zysk znał jedynie sam właściciel firmy. Rady nadzorcze funkcjonujące w różnych państwach o zróżnicowanych systemach podatkowo-rozliczeniowych wiedziały tylko tyle, ile musiały. Wielkiemu biznesowi zapewniało to spokój i rozwój.

Dla przyszłości rodu Rodriquez dokonał jeszcze trzech ważnych inwestycji. Z nieprawdopodobnym powodzeniem wykorzystał polityczne koneksje, aby całkowicie wygłuszyć informacje o zrzuceniu w 1950 roku przez Stany bomby atomowej na Antarktydę. Wiadomość ta kwalifikowała się na pierwsze strony gazet, a zatajenie jej nie było proste i miało swoją cenę. Juan stanął na wysokości zadania, kupując milczenie tych, którzy dysponowali dowodami. Innych zastraszył na tyle skutecznie, że w obawie o los własny i swoich bliskich do końca życia siedzieli cicho. Wywiad amerykański docenił jego starania i nie pozostał mu dłużny. Chodziło wszak o bezpieczeństwo Ameryki i sprawy najwyższej wagi. Od tego czasu pozycji Rodriqueza w instytucjach wojskowych i wywiadzie amerykańskim nic nie mogło zagrozić. Wydarzenia te miały zresztą miejsce kilka tysięcy kilometrów od Stanów, których uwagę zajmowała wówczas nie tyle Antarktyda, ile rosyjska bomba atomowa i histeria antykomunistyczna. Z braku zainteresowania mediów wydarzeniami w Ameryce Południowej wywiad wszystkie końce sprawy zapętlił wyjątkowo starannie. Prawdziwe okoliczności przez długie lata nie wyszły na jaw, a Juan zyskał status przyjaciela Stanów Zjednoczonych. Został nawet dyskretnie uhonorowany wysokim odznaczeniem przez prezydenta Ameryki. Oficjalne uzasadnienie nie miało oczywiście nic wspólnego z rzeczywistymi powodami jego przyznania.

Druga inwestycja miała charakter ściśle prestiżowy. Fortuna uzyskana od hitlerowców w latach 1945–1950 pozwoliła Juanowi na poniesienie stosunkowo niewielkich kosztów zasiłku dla zepchniętego na margines hiszpańskiego rodu Burbonów – dynastii w tym czasie odsuniętej od władzy, stanowisk i pieniędzy przez wojskowy reżim generała Franco.

Późniejszy król Hiszpanii, Juan Carlos, od najwcześniejszych lat miał dwie niewinne słabości. Pierwszą było myślistwo, drugą młode dziewczęta. Jeśli szło o te ostatnie, mógł śmiało konkurować z premierem Włoch, Berlusconim. Problem leżał w tym, że Burbon cenił sobie wyłącznie polowania w Afryce, co rodziło astronomiczne koszty, a dziewczęta, którym nudziła się siermiężność erotyczna króla, żądały diamentów i innych wielce kosztownych akcesoriów. W tradycyjnym układzie małżeńskim taki ciężar niekiedy da się udźwignąć, lecz starzejącego się samca nieustannie zmieniającego partnerki doprowadza on do ruiny.

Z pomocą w rozwiązaniu tego powszechnie znanego problemu pospieszył Juan Rodriquez, roztropnie przeznaczając na comiesięczny zasiłek dla dynastii Burbonów dwadzieścia tysięcy dolarów. Oczywiście nie za piękne oczy. W zamian zażądał tytułu granda Hiszpanii. Sam fakt, że mógł w każdej chwili zahamować przepływ subsydiów, a piętnaście generacji Rodriquezów zapewniało mu stosowną proweniencję, uzyskał pożądany tytuł. Sprawa została załatwiona w szybkim tempie i bez zbędnych komentarzy. W rezultacie król Juan Carlos, dowodząc prawdziwości starego rzymskiego porzekadła, że „pieniądz nie śmierdzi”, przez kilka lat miał na zbytki, a Rodriquez formalnie uzyskał cenną protezę pochodzenia arystokratycznego. Prócz niego do arystokracji zewnętrznej monarchia hiszpańska przyjęła wcześniej Czartoryskich i księcia Wellingtona.

W 1975 roku Juan Carlos został królem Hiszpanii i środki, jakie na polowania i panienki otrzymywał z budżetu, zaczęły przewyższać subsydia prywatne. Jednakże na dworze hiszpańskim długo pamiętano, kto przysłużył się dynastii w chudych latach.

Tytuł granda pozwalał Rodriquezowi bywać wśród arystokratycznej śmietanki towarzyskiej i koronowanych głów oraz prowadzić poważne rozmowy biznesowe w najwyższych kręgach. Nadto w samej Argentynie uważano go za najmocniejszego agenta wpływu. Sam nigdy nic na ten temat nie mówił, ale dokładnie znał swoją wartość.

Bożek Przypadek w dalszym ciągu otaczał opieką swojego podopiecznego, umożliwiając mu dokonanie trzeciej inwestycji w przyszłość. W okresie panowania junty argentyńskiej pojawiły się doniesienia, jakoby Jorge Mario Bergoglio, wówczas profesor teologii i biskup Buenos Aires, miał niezbyt czyste papiery. Komuś ponoć nie pomógł, choć mógł, coś niepotrzebnie o kimś powiedział, podobno nie spełnił jakichś oczekiwań, czegoś nie zrobił, a powinien. Tego typu epizody utrwalone w sposób formalny wykluczały awans kardynalski. Mając nadal spore wpływy, Juan usunął z akt niewłaściwe dokumenty i kłamliwe doniesienia, zastępując je nowymi, przeciwnymi zeznaniami, a sam hierarcha otrzymał od niego dobrą radę, aby nic w tej sprawie nie mówić i nie robić, a wszystko ucichnie samo. Tak też się stało. Potem kariera duchownego ruszyła z kopyta. W 2005 roku Bergoglio został głównym kontrkandydatem kardynała Ratzingera przy wyborze papieża. O jego porażce zadecydował zapewne głos tych, którzy nie otrzymali wsparcia finansowego od Opus Dei i masonerii – a może był to błysk Opatrzności Bożej. Do dzisiaj na ten temat są podzielone zdania.

Pewnego deszczowego dnia tego samego roku Juan Diego Rodriquez zmarł nagle, wysiadając z samochodu. Przyczyny nie ustalono. Mówiło się, że przechodzący obok mężczyzna ukłuł go w nogę zatrutym parasolem. Śmierć nastąpiła natychmiast. Ucieszono się z niej wyłącznie w Izraelu. Jakiś agent Mosadu wypełnił zlecenie. Złoto odebrane Żydom w Europie powinno było chociaż w części wrócić do Izraela, a tymczasem jego argentyński posiadacz kluczył, wszystkiemu zaprzeczał i gorliwie wzbraniał się przed redystrybucją. Plotki głosiły, że w niektórych jego firmach pracują już księgowi z Tel Awiwu, tak że transfer całości lub części walorów był kwestią czasu. Wbrew temu, co głoszą rabini, Żydzi lubią czekać.

Nie wiadomo, co wpłynęło na wynik konklawe w 2013 roku. Może miała w tym udział Opatrzność. W piątym głosowaniu Jorge Mario Bergoglio został wybrany głową państwa watykańskiego i przyjął imię Franciszek. W natłoku informacji nie pojawiły się poważniejsze wątpliwości co do tego wyboru. Ten oto dość skomplikowany splot wypadków sprawił, że w 2017 roku do gry o najważniejsze dla ludzkości sprawy zasiedli między innymi przyjaciele z dzieciństwa – Ernesto, syn Juana Rodriqueza, i jego kolega z lat szkolnych, obecny papież Franciszek.

ROZDZIAŁ 2

w którym poznajemy Michaiła Wołkowa i wraz z nim udajemy się na Kreml, gdzie dowiadujemy się, na czym będzie polegać jego zadanie i jaką rolę w historii Rosji odegrały obce siły

 

Oczy Bestii mają tysiące odmian i barw – raz zamglone, nieodgadnione i nieprzeniknione, innym razem stają się jarzące, bezlitosne i okrutne. W większość z nich wielokrotnie z bliska spoglądał generał Wiaczesław Rogozin, szef Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej.

Z wizyty na Kremlu wracał w zdecydowanie złym nastroju. Okazało się, że ten spryciarz Putin ma dobre i niezależne od FSB źródło informacji. A teraz wydał mu polecenie – mówiąc prawdę, był to rozkaz – znalezienia kogoś, kto potrafi rozwiązywać najtrudniejsze problemy koncepcyjno-logiczne. Chodzi o bezpośrednie zagrożenie bezpieczeństwa Rosji. Powiedziano mu tylko tyle. W FSB oznaczało to sprawy najgorsze i najbardziej ryzykowne. Ale do rozwiązywania takich problemów był gotowy od dawna. Bił się z myślami, próbując się domyślić, o co toczy się gra. Bezskutecznie. W dodatku w rozmowie z Putinem dowiedział się, że człowiek, o którego mu chodzi, będzie otoczony dożywotnią opieką przez konkurencyjny wywiad wojskowy, czyli GRU – innymi słowy, zadanie, które zacznie rozwiązywać FSB, do końca doprowadzi ktoś inny. Ale na początek rozdania Putin wybrał starą, dobrze mu znaną czerezwyczajkę, obecnie noszącą nazwę Federalnej Służby Bezpieczeństwa.

Kontrolę nad całym światem zewnętrznym sprawowało GRU. Ta potężna instytucja ma wiele wydziałów. Pierwszy zajmuje się Europą, drugi – Stanami, siódmy – NATO, ósmy – Specnazem, a dziewiąty – technikami wojskowymi. W ramach ostatnich dwu działają jeszcze bardziej wyspecjalizowane tajne służby, które Korobow, szef GRU, będzie zapewne musiał uruchomić w zleconej przez Putina sprawie.

Rogozin zastanawiał się, czy Korobow uruchomi wydział dziewiąty czy trzeci, dokonujący operacji wywiadowczych wewnątrz Rosji. To tutaj najczęściej następowały kolizje z FSB. Generalnie różnica między FSB a GRU historycznie odpowiadała różnicy pomiędzy podobnymi strukturami, takimi jak niemieckie Gestapo i Abwehra.

Nie ulegało żadnej wątpliwości, że ktoś zdecydowanie naruszył autonomię Rogozina i jego monopol informacyjny. Ale kto? Było to równie zagadkowe, jak cały ten problem.

Wszystkie jego ostatnie zlecenia, jakie otrzymywał od prezydenta Rosji, odbywały się bez zwyczajowych konsultacji, komisji i udziału ekspertów. To było coś więcej niż szczyt tajności. Putin był wyraźnie przejęty. Znał go dobrze i widać było, że czegoś się bał. Tylko, na miłość boską, czego? Zagrożenia nie znał ani nie wyczuwał nawet sam Rogozin. W dodatku po znalezieniu odpowiedniego kandydata do zajęcia się tą sprawą jego kompletną teczkę personalną miał przekazać osobiście Putinowi. Do ostatecznej decyzji.

Pewnym tropem było drugie polecenie Putina, mówiące o przygotowaniu do wglądu wszystkich tajnych dokumentów dotyczących lotów kosmicznych oraz wypowiedzi astronautów krajowych i zagranicznych, w tym relacji pisemnych i zapisów audiowizualnych.

Rogozin zastanawiał się, czy obie sprawy mają ze sobą coś wspólnego. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że ktoś mu gruntownie nasrał do interesu. Po wykryciu sprawcy trzeba będzie sprawić, by sam zeżarł to gówno. Na szczytach władzy nie uprawia się gry w pokemony ani jo-jo. Przynajmniej nie z Rogozinem.

Co ten Putin w ogóle myślał, zlecając mu znalezienie specjalisty do rozwiązywania problemów, do których nie wystarczali eksperci, maszyny cyfrowe, algorytmy i inna niezrozumiała wyższa matematyka? Widać chodziło mu o znalezienie geniusza przewyższającego sztuczną inteligencję. Czysta abstrakcja. W dodatku kandydat z nieznanych względów musiał być zwerbowany spoza rezerwy kadrowej FSB. Czy również spoza wojska? Nie ulegało wątpliwości, że przerażony i niezadowolony Putin z braku rezultatu usunie Rogozina ze stanowiska równie łatwo, jak wycieraczkę spod drzwi – kopniakiem prosto na chodnik. A więc nie tylko jest o czym mówić, ale i jest co robić. I to szybko.

Po miesiącu udało mu się określić czynniki mogące naprowadzić go na odpowiedniego kandydata – iloraz inteligencji powyżej dwustu, znajomość wyższej matematyki i geniusz szachowy. Wybraniec, którego miał na oku, wygrywał mecze nawet z komputerami szachowymi. Zmogły go dopiero maszyny cyfrowe, które potrafiły analizować możliwości matematyczne z niewiarygodną szybkością, większą niż najbardziej wyćwiczony mózg ludzki. Ostatecznych kandydatów było trzech. Dwóch Rogozin zdyskwalifikował za nałogi i homoseksualizm. Na placu boju pozostał Michaił Wołkow, któremu jeszcze przed pierwszym spotkaniem nadał kryptonim WW. Nieskomplikowany.

W jego aktach znajdowała się adnotacja, że był doktorem neurofizjologii w jednej z moskiewskich klinik i najwyższej klasy specjalistą od badań elektroencefalograficznych. Nie brał udziału w żadnych aferach finansowych ani personalnych. Dwukrotnie werbowano go do FSB. Za każdym razem odmawiał, tłumacząc się prześladowaniami rodziny w okresie ZSRR. Potwierdziła to analiza akt. W końcu dano mu spokój. Wyjazdy zagraniczne Wołkowa do pewnego czasu obserwowała agentura i niczego podejrzanego w nich nie stwierdzono.

Jego teczkę od kilku dni nieustannie wypełniało kilka ogniw FSB. Sprawdzano wykazy jego wiadomości SMS-owych i maile z ostatnich dziesięciu lat, przy zmianie licznika energii elektrycznej w domu i pracy założono podsłuch. Prześwietlono przyjaciół, znajomych i wszystkie wyjazdy zagraniczne, jakie odbył w ostatnich latach. Z zebranych danych wynikało, że WW prowadzi w pełni ustabilizowane życie zawodowe, rodzinne i towarzyskie. I, prawdę mówiąc, jest w tym wszystkim szczęśliwy, czy to w czasie pracy na uczelni, czy na turniejach szachowych. Ostatnio na ogół krajowych, w których odnosił regularne zwycięstwa. Ludzie, w zależności od tego, czy go lubili, czy nie, nazywali go nowym Kasparowem lub Karpowem. Kwoty, jakie wygrywał na turniejach szachowych, były publicznie znane.

Zdumiewające, że zawsze żądał odprowadzenia podatków do skarbu państwa przed otrzymaniem przelewu na konto. Rogozin nie lubił takich ludzi. Albo święty, albo głupi. Nie chce dać sobą kierować, a przecież ma żonę i dwoje dzieci, w które jest zapatrzony. Tylko naiwny dureń może domniemywać, że nie ma na niego haka. Na tego WW też się znajdzie. Tyle że zrządzenie losu na ten moment lokuje go między Putinem a Rogozinem. Nie będzie przecież kopał się z koniem.

Dwa dni później do instytutu, w którym pracował Michaił Wołkow, z zabezpieczonej przed podsłuchem sieci zatelefonowała osobista sekretarka Rogozina. Rozmowa była krótka:

– Czy połączono mnie z panem Wołkowem?

– Tak, słucham.

– Mam panu przekazać polecenie od mojego szefa, generała FSB Wiaczesława Rogozina, który uprzejmie prosi, aby jutro o trzynastej zgłosił się pan do jego biura na Łubiance.

W słuchawce przez dłuższy czas panowała cisza. Po chwili Michaił nieco drżącym głosem spytał:

– Co mam ze sobą zabrać?

– Nic. Samochód będzie na pana czekał przed budynkiem, w którym pan pracuje, i zawiezie do wejścia numer siedem. Tam odbierze pan przepustkę i dyżurny oficer odprowadzi pana do gabinetu generała. Proszę się nie obawiać. Nie trzeba zabierać ręcznika ani szczoteczki do zębów, te czasy już się skończyły. Ale proszę potraktować tę rozmowę jako tajną, szczególnego znaczenia. Nie może o niej wiedzieć nikt. Nie rozmawia się z generałem FSB prywatnie. Czy to jest jasne?

– Tak. O wpół do dwunastej będę przed wejściem. Czy to wystarczy?

– W pełni.

Połączenie zostało przerwane.

Następnego dnia Michaił został przyjęty przez Rogozina. Rozmowa zasadniczo sprowadzała się do monologu.

– Mam polecenie, aby pojutrze w południe dowieźć pana na Kreml i osobiście przedstawić prezydentowi Putinowi. Nie wiem, jakie dostanie pan zadanie. Pełnię funkcję, że tak powiem, licencjonowanego pośrednika. Pana kandydatura została przetestowana, zaopiniowana i zatwierdzona na najwyższym szczeblu władzy państwowej. Przywilej ten przysługuje wyłącznie panu. W rozmowie z prezydentem może pan odmówić odegrania roli, jaką dla pana przewidziano. Bez żadnych sankcji. Tyle że głowie państwa z zasady się nie odmawia. Ale, jak zawsze, są wyjątki od reguły.

Michaił kątem oka dostrzegł na biurku Rogozina niewielki posążek Dzierżyńskiego. Tradycje w tej firmie – jak się okazuje – były kontynuowane od czasów rewolucji październikowej. Był pewny, że ich rozmowa została nagrana, a każdy element jego mimiki i mowy ciała już od chwili wejścia analizowali odpowiedni specjaliści.

Wychodząc z gabinetu szefa FSB, czuł smród, jaki przenikał zaprawę, cegły i stropy całej instytucji na Łubiance. Odór tysięcy zmaltretowanych ofiar, strachu i przerażenia uciemiężonych ludzi, który wbił się w każdą molekułę tego gmachu powszechnego udręczenia. O tej zwierzęcej woni mówiono w Moskwie z przerażeniem od kilkudziesięciu lat. Całymi pokoleniami. Nie pomagały odwaniacze, zbijanie tynków, wymiana stropów i podłóg. „Soir de Łubianka” miał być tak samo wieczny, jak wieczna była Rosja. Dla przestrogi. I pamięci.

Wychodząc, minął kilkadziesiąt sal, w których wnętrzach błyskały setki ekranów laptopów i telewizorów. Niekończący się paroksyzm cieni i błysków żywcem przypominał mu projekcję starego filmu Tysiąc oczu doktora Mabuse. Jednakże gra świateł na Łubiance znacznie bardziej przywodziła na myśl nieustająco czujne, świdrujące, lecz obojętne oczy wielogłowej Bestii.

Michaił był pod wrażeniem. Nie chodziło o okoliczności czy cel spotkania. W równym stopniu, jak kryteria weryfikacji, interesowała go rozmowa z prezydentem Rosji. Jeśli dobrze zrozumiał, odbędzie się ona w cztery oczy i należy sądzić, że dotyczyć będzie spraw najważniejszych dla Rosji. Oby tak było, pomyślał, bo szowinizm narodowy nie był mu obcy. Co więcej, od czasu sankcji nałożonych kilka lat temu przez Europę i Stany z różnych przyczyn nie dochodziło do jego wyjazdów na turnieje szachowe. Dotychczasowe źródło dochodów wyschło i nie pozwalało już spełniać wymagań dość rozpuszczonej dwójki dzieci i żony, która już kilkakrotnie mówiła mu, by znalazł dodatkową pracę, zamiast uciekać do biblioteki uniwersyteckiej. A nieoczekiwana rozmowa z Putinem musiała nieść za sobą pewne gratyfikacje. I to spore, bo nie można porównywać funduszy przeznaczanych na nagrody w turniejach szachowych z budżetem Rosji. Ropa naftowa i gaz nadal nieźle się sprzedają, a łapę na nich trzymają Putin i jego koledzy. Od razu można więc żądać od zleceniodawcy więcej, niż marzył w najśmielszych snach. Wrodzona inteligencja pozwoliła mu cały problem przemyśleć, jeszcze zanim wyszedł z Łubianki na ulicę.

O wpół do dwunastej następnego dnia samochód FSB zawiózł Michaiła do najstarszej, nieudostępnianej do zwiedzania części Kremla. Pochodzący jeszcze z czasów carskich wystrój, co jakiś czas lepiej lub gorzej odnawiany, zachował się właściwie w oryginale. Dyskretna nowoczesność uwidaczniała się w systemie drzwi elektronicznych, zapewne zabezpieczonych kamerami, oraz urządzeń kontrolnych monitorowanych przez ochronę. Na przecięciach wszystkich korytarzy stali trójkami gwardziści pałacowi w służbowych uniformach z okresu panowania cara Aleksandra. Droga do Putina prowadziła przez komnatę audiencyjną carów z figurą Chrystusa Wszechmocnego i zawieszonym na ścianie ponurym portretem okrutnego Iwana Groźnego, a następnie obok amfilady czterech gabinetów prezydenckich, z których jeden należał kiedyś do Stalina. W końcu stanęli przed dużymi, dębowymi, nieoznakowanymi drzwiami. Obok stał stolik, przy którym siedział dyżurny oficer.

Na widok gości wstał i zapytał:

– Pan Michaił Wołkow, jak sądzę?

– Tak.

– Proszę chwilę poczekać, zawiadomię prezydenta o pańskim przybyciu – powiedział, po czym ujął słuchawkę telefonu i zameldował o sytuacji.

Po uzyskaniu odpowiedzi wstał, otworzył drzwi i zakomunikował Michaiłowi, że może wejść. Jednocześnie głosem nieznoszącym sprzeciwu oznajmił Rogozinowi, że na niego oczekuje fotel na korytarzu, a nie w gabinecie prywatnym głowy państwa. Szefowi FSB taka manifestacja przypadła do gustu jak świni cegły do jedzenia, ale nie dał po sobie niczego poznać. Zarówno oficer, jak i on sam nie mieli zwyczaju komentowania rozkazów.

Michaił wszedł do pokoju Putina, stąpając po dużym, dość zniszczonym kobiercu. Jego wzrok przykuł wzór w duże romby i bogate bordiury. Usłyszał metaliczny głos gospodarza.

– Widzę, że zainteresował pana dywan, co się tu praktycznie nie zdarza. Dostała go caryca Katarzyna od rodów kazachskich. Podobno dwadzieścia tkaczek wykonywało go przez pięć lat. Te postarzałe ikony w narożnikach są dziełem Rublowa. Wiszą tu od trzech stuleci. Dodam jeszcze, że uwagę moich gości skupiam na ogół ja sam, co, jak sądzę, dowodzi, że brak im podzielności uwagi. Rogozin zapewnił, że czymś się pan wyróżni.

Proszę usiąść naprzeciwko. Mam dla pana całe dziesięć minut. Na wstępie rozmowy zawsze ostrzegam swoich gości przed lizusostwem i pustosłowiem. W tym gabinecie czas płynie bardzo szybko. W podobnym wyścigu z przemijaniem bierze udział Trump, papież i kilku innych szefów państw. Dla interesów Rosji i losów planety znaczenie ma każda sekunda. Kto tego nie rozumie, jest dla mnie niepotrzebnym balastem. Dlatego nasza rozmowa będzie krótka. Proszę niczemu się nie dziwić i jedynie odpowiadać na pytania. Na wyjaśnienia czas będzie później.

Sprowadziłem tu pana, panie Wołkow, z prostego powodu. Narendra Modi, premier Indii, w przedmowie do swej ostatniej książki napisał, że w przeszłości bóg Rama odbywał loty kosmiczne. Potwierdza to jeden z ostatnich numerów „Nature”, należącego do czołowych pism naukowych. Równie dobrze ja mógłbym powiedzieć, że w rosyjskich lotach kosmicznych pomagali nam święty Fiodor ze świętą Praksedą. Modi pokazał, że nie boi się konsekwencji i ośmieszenia. To, co dodał o zagrożeniach kosmicznych, jest albo prawdą, albo postprawdą. Ja jego wypowiedź traktuję całkowicie poważnie. Mówi to premier miliardowego kraju, w którym połowa ludności nie skończyła dwudziestu pięciu lat, mocarstwa atomowego i kosmicznego. To nie jest bajdurzenie. W tak ważnej sprawie nic mi jednak nie doniosły służby państwa. Dlatego muszę mieć niezależne źródło informacji. I tu wkracza pan, panie Wołkow, jako osoba obdarzona wybitną inteligencją, dalece przewyższającą poziom naszych ekspertów. Długo już jestem na tym stanowisku i wiem, że pewne jest tylko to, co wydaje się absolutnie niemożliwe. Czy szef FSB mówił coś panu o celu i znaczeniu naszego pierwszego spotkania?

– Nie – odparł Michaił. – O wszystkim mam się dowiedzieć od pana prezydenta.

– To dobrze. Wszystko, o czym od tej chwili będzie mowa, objęte jest największą tajemnicą nie tylko w samej Rosji, ale i na świecie. Dalsza wymiana informacji między nami będzie się odbywała głównie w formie pisemnej. Mam do podjęcia strategiczne decyzje dotyczące losów naszej planety i nie mam żadnych wątpliwości, że jestem kontrolowany z zewnątrz – nie przez wywiad mój czy innych państw, lecz pozaziemski. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Jak pan widzi, prezydent Rosji również ma swoje ograniczenia. Dalszą rozmowę odbędziemy innym razem. Teraz ochrona zaprowadzi pana do pomieszczenia, w którym wszelka kontrola umysłu jest wykluczona. Tak przynajmniej twierdzą moi specjaliści. Nie wiem, czy mają rację.

Pokój ten, otoczony dziesięcioma warstwami ołowiu na przemian z odgromnikami, jest dźwiękoszczelny, klimatyzowany i ma własne zasilanie. Jedynie tam może pan otworzyć tę teczkę i przeczytać o powodach i celu zadania, jakie zamierzam panu powierzyć, a także przyczynach, dla których do jego wykonania wybrano właśnie pana. Tekst ten sporządziłem osobiście, pisząc atramentem na papierze, w tym samym pomieszczeniu. Tam też odbędzie się nasze następne spotkanie. Oczywiście Rogozin powiedział wam, że macie prawo mi odmówić. Znacznie lepiej dla losów pana i pańskiej rodziny będzie jednak przyjąć moją propozycję.

Znajdzie się pan, panie Wołkow, pod moją wyłączną opieką i zostanie objęty immunitetem. Może to nie mieć większego znaczenia, ale jest niewątpliwie praktyczne. Oto karta bankowa na pańskie nazwisko. W kopercie znajdzie pan PIN. Jest nielimitowana, proszę z niej jednak korzystać w rozsądnych granicach. To numer mojego osobistego telefonu. Niech go pan zapamięta! Może pan dzwonić o każdej porze, by umówić wizytę.

Teraz ostatnia sprawa. Zależy mi na pana opinii na temat nieznanej historii naszej planety. Chodzi o losy zamierzchłych, zaginionych cywilizacji, a szczególnie o ślady prowadzenia na naszym globie w przeszłości działań nuklearnych. Z przekazów moich poprzedników wiem, że obawiali się istnienia na naszej planecie istot innej rasy. Udało im się zebrać różne artefakty nieznanego pochodzenia, do konkretów jednak nie doszli. Rozważając to zagadnienie, będzie pan musiał uwzględnić wszelkie źródła informacji, jakie są w naszym posiadaniu. Z tym nie będzie problemu. Są nowe techniki, o których pan, jako neurolog, zapewne wie. Całkowicie bezpieczną metodą podprogową konieczne wiadomości zostaną panu implantowane do mózgu w specjalnym instytucie profesora Szablewa. Mógłby pan spytać, dlaczego sam nie poddałem się temu zabiegowi. Otóż na to potrzeba czasu, a ja go praktycznie nie posiadam. Mam też znacznie niższy iloraz inteligencji, nie jestem szachistą, nie mam umiejętności krytycznej oceny zbiorów, a matematykę znam jedynie w zakresie podstawowym. Został pan uznany za jedynego człowieka zdolnego do wykonania tego zadania i w tym celu przez trzy miesiące będzie pan dysponował całą wiedzą, jaką zgromadziła Rosja przez ostatnie sto lat.

Otrzyma pan nieograniczony dostęp zarówno do archiwów uniwersytetów i wszystkich innych instytucji w Rosji, jak i zasobów wywiadowczo-operacyjnych. Od roku są skompresowane na płytkach pamięci. Po zakończeniu zadania raport proszę wysłać na skrzynkę mailową mojego sekretarza. Hasło znajduje się na tej wizytówce. Jest absolutnie bezpieczna i dostęp do niej podlega nieustannemu szyfrowaniu. On mi wszystko przekaże. Gdyby pan jednak uznał, że sprawa jest zbyt wielkiej wagi, by zawierzyć takiej drodze komunikacji, natychmiast spotkamy się w celu jej omówienia. A teraz żegnam.

Michaił uważnie wysłuchał Putina. Nie miał wątpliwości, że jego obawy są zasadne, a skutek będzie zależał od jego własnej decyzji. Wstał i ukłonił się prezydentowi Rosji, stwierdzając zasadnicze różnice między nim a kilkoma sobowtórami, które polowały na tygrysy, jeździły na niedźwiedziach, nurkowały w głębinach i dokonywały różnych innych brewerii. Osoba, z którą rozmawiał, była zmizerowana, ale wielce doświadczona, o ilorazie inteligencji kwalifikującym do Mensy.

Przeprowadzono go do pomieszczenia o powierzchni około pięciu metrów kwadratowych, wyposażonego w biurko i wygodny fotel. Zamknął za sobą ciężkie ołowiane drzwi, usiadł i otworzył teczkę, którą wręczył mu Putin.

Wyraźną cyrylicą prezydent pisał:

 

Pańskim zadaniem jest udzielić ostatecznej odpowiedzi na następujące pytania:

Co znajduje się na satelitach Marsa, Fobosie i Dejmosie? Czy mogą to być bazy Obcych? Czy dziwne obiekty tam wybudowane dowodzą, że na obu planetoidach funkcjonują inteligentne cywilizacje? Taki pogląd reprezentują eksperci z Roskosmosu.

Czy Ziemi zagraża obecnie agresja z kosmosu? Jeśli tak, przez jaki rodzaj istot pozaziemskich? Jaki może być ich cel? Czy i jak możemy jej przeciwdziałać?

W grudniu 2016 roku otrzymałem w powyższych kwestiach opinie od grona oficjalnych konsultantów. Mniejsza o nie. Dobrze wiem, że wśród nich znajdują się nie tylko eksperci futurolodzy, ale i schizofrenicy, nawiedzeni ufolodzy i dewianci. Jest ich sporo. Każdy z nich na mocy przepisów obowiązujących w Federacji Rosyjskiej zna jedynie swój wąski wycinek problemów. W ich całościowe rozwiązanie od wielu lat zaangażowane jest siedemdziesiąt instytutów badawczych, w tym trzydzieści pięć zajmujących się kontrolą umysłu. W tym oto pomieszczeniu na podstawie ich sprawozdań sporządzano zbiorcze raporty, nie pozwoliły one jednak na wyciągnięcie żadnych wniosków końcowych. Jednej pięcioosobowej komisji nie udało się osiągnąć porozumienia, inna w większym składzie przedstawiła osiem zasadniczo różnych opinii. W tej sytuacji byłem zmuszony znaleźć kogoś, kto będzie w stanie udzielić wiążącej odpowiedzi na powyższe pytania. Jedyną taką osobą, o jakiej mi wiadomo, jest Pan.

Obecnie nieznajomość materiałów, które najpierw przez blisko trzy lata opracowywano w wojskowych instytutach badawczych, a potem oddano do półrocznej konsultacji aparatowi wywiadu, stanowić będzie dla Pańskiego umysłu niebawem jedynie problem techniczny. Zbiorczy pakiet tych informacji podzielono na pliki i skompresowano, a zostanie on Panu wtłoczony do mózgu podprogowo przez sen. Zajmie to około czternastu dni. W ten sposób stanie się Pan jedynym na świecie człowiekiem posiadającym wszystkie dane wywiadowcze i kosmiczne ZSRR, a obecnie Federacji Rosyjskiej. Gwarantuję, że technologia ta nie spowoduje u Pana zaburzeń umysłowych ani problemów zdrowotnych. Sam poddawałem się tego typu procedurom.

Ważne są okoliczności, które zmuszają mnie i Pana do podjęcia się tego zadania. Temat nie jest nowy. O ewentualności natarcia z kosmosu mówił w czasie kampanii w Korei generał MacArthur. Temat ten wkrótce podjął amerykański admirał Byrd, dowódca wyprawy wojennej na Antarktydę, a następnie prezydent Reagan. Rządowi Stanów Byrd dostarczył film, z którego wynikało, że w 1947 roku doszło do natarcia pozaziemskich statków powietrznych na amerykańską armadę.

Reagan wspominał o siłach kosmicznych i ich stosunku do spraw ziemskich w swoich prywatnych pamiętnikach. O problemie tym mówił również Gorbaczow, który wstrzymał eksplorację Księżyca. Ostatnio o zagrożeniu z kosmosu wspominał mi patriarcha Cyryl, który ma na ten temat takie samo zdanie jak papież Franciszek. Obydwaj są przerażeni. Dla hierarchów obu Kościołów sprawa okazała się daleko ważniejsza niż ponadtysiącletni rozłam. Wszyscy oni głoszą, że interwencja sił pozaziemskich na Ziemię nastąpi niebawem.

Podobnie sądził Obama. W sprawach najwyższej rangi komunikujemy się z prezydentami Stanów od kilku lat jedynie w gabinetach takich jak ten. Piszemy ręcznie na kartkach grubego papieru, odpowiednimi atramentami, z zachowaniem określonych środków bezpieczeństwa. Numerowane kartki zostały wcześniej wprawione do odpowiednich okładek. Nadesłana kartka porównywana jest przez odbiorcę do obrzeża okładki, z której została wyrwana. Dwie papierowe części muszą do siebie idealnie pasować. Taka prosta procedura wyklucza podróbki, podsłuch i szpiegostwo elektroniczne. Na nic nie zda się tu inteligencja hakerów, którzy są w stanie złamać każdy szyfr. Piętnastowieczny system okazał się skuteczniejszy i bezpieczniejszy niż algorytmy matematyczne, liczby pierwsze i elektronika. Korespondencję z rąk do rąk przewożą wytypowani posłańcy. Obecnie trwają rozmowy na ten temat z prezydentem Trumpem, ale obawiam się, że ten człowiek, bez doświadczenia w problemach w skali makro, może nie docenić powagi problemu, póki nie przejdzie wielomiesięcznego treningu, jaki na pewno zafundują mu służby specjalne Stanów Zjednoczonych. Jeśli szybko nie pojmie warunków gry, spotka go los Kennedy’ego. Nie proszę o ponowne przeczytanie tego tekstu. Ufam, że już go Pan przeanalizował. Teczkę proszę pozostawić w tym pomieszczeniu, a po wyjściu powiedzieć oficerowi, czy zgadza się Pan podjąć rozwiązania tych problemów. Jeśli nie, proszę oddać kartę kredytową i PIN. Oszczędzi nam to zbytecznych słów. Oczywiście służby Kremla odwiozą Pana bezpiecznie do domu.

Putin

 

Wychodząc z Kremla, doznał wstrząsającego odczucia, że cały obiekt, w którym urzędowała głowa państwa, jest przesycony wielusetletnią esencją czystego zła i penetrowany przez siły wrogie człowiekowi. Czegoś podobnego doświadczył tylko na Łubiance. Praktyka zawodowa i inteligencja nauczyły go zawierzać swoim reakcjom.

Dostrzegł, że wszystkie, nawet najbardziej przygodne nowe znajomości Putin klasyfikował do jednej z dwóch grup – nawiedzonych lub naznaczonych. Innych wariantów po prostu nie było. Głównym czynnikiem różnicującym była ich potencjalna przydatność.

Nawiedzeni, najczęściej schizofrenicy ogarnięci monoideą, usiłowali przedstawiać mu rozmaite fantastyczne projekty, od nowego perpetuum mobile po kolejną metodę przeprowadzania zimnej syntezy jądrowej. Wśród nich zdarzali się skończeni wariaci funkcjonujący na granicy normalności, ogarnięci pasją tworzenia pseudonaukowej fikcji. Potrafił ich odróżniać od wizjonerów obdarzonych rzeczywistym talentem twórczym. Dzięki wyczuciu i łutowi szczęścia udało mu się z otchłani biurokracji wyłowić kilku wynalazców, którzy mieli ogromne zasługi we wdrażaniu ultranowoczesnego uzbrojenia, co od czasu rewolucji październikowej było w Rosji priorytetem. Drugim było budzenie lęku we wszystkich państwach granicznych. Imperium rosyjskie od zawsze traktowało wszystkich sąsiadów, niezależnie od ich położenia geograficznego, jako wrogów. Ich terytoria sukcesywnie zajmowano, mianowano nowych władców lub gubernatorów, a ludność uciskano podatkami – po czym historia się powtarzała, bo tereny graniczące z zaanektowanymi krainami automatycznie stawały się wrogami. Dla Rosji granice po prostu nie istnieją. Jedynym wyjściem z sytuacji i niespełnionym dotąd marzeniem było jej wyłączne panowanie pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem.

Do naznaczonych należeli natomiast byli zakonnicy, strażnicy więzienni, policjanci, agenci GRU i FSB, łagrownicy i tym podobni. Wszyscy oni roztaczali wokół zapach złamanego ducha i zakodowanego lęku przed karą. Tę diabelską woń Putin wyczuwał z daleka. Był to odór Bestii. Aby czuć jej stałą obecność, nie musiał widzieć jej oczu. Naznaczeni działali w obszarze czystego zła. Dobra nie rozumieli, potrafili jedynie je niszczyć. Wszelkie działania przeciwne uważali za nieracjonalne, szkodliwe i bezrozumne – a także całkowicie bezskuteczne. W ich spojrzeniu było coś, co odróżniało ich od zwykłych ludzi. Cechował ich głęboki, wewnętrzny smutek. Putin wśród naznaczonych czuł się niezwykle pewnie. Bezbłędnie wyczuwał ich oczekiwania i problemy. Byli dla niego całkowicie zrozumiali. Niekiedy brał ich w obronę lub roztaczał nad nimi parasol bezkarności. O ile nie zawiązywali spisków mających na celu pozbawienie go prezydentury, ich działania go nie interesowały. Bez znaczenia były również wyroki za przestępstwa i defraudacje. Istotna była jedynie ich wartość dla imperium rosyjskiego.

Od czasu objęcia prezydentury Putin dokonywał zapisu każdej nowej znajomości według specjalnego własnego klucza i szyfru. Były to notatki sporządzane na maszynie do pisania, najwyżej kilkuzdaniowe. Do przechowywania służył specjalnie zrobiony segregator. Jednak przypomnienie stamtąd szczegółów rozmowy i wizyty sprzed lat wywoływało na rozmówcach piorunujące wrażenie. Dowiedział się o skuteczności tej metody w trakcie jednej z wizyt zagranicznych. Stosowali ją m.in. Kissinger i D. Rockefeller. Nawet po upływie wielu lat mogli w ten sposób zweryfikować nie tylko dane osobowe, ale również wrażenie, jakie określona osoba na nich wywarła. A co ważniejsze, do czego mogła być przydatna.

Putin zastanawiał się, jak zakwalifikować Wołkowa. Przed spotkaniem dokładnie przewertował jego dossier, akta i opinie ekspertów. Musiał przyznać, że z kimś takim dotąd się nie zetknął. Po latach pełnienia urzędu wiedział jednak, że upływ czasu określi przynależność WW do jednej z grup. W najwyższych kręgach władzy nie ma miejsca na precedensy. Było jednak jasne, że Rogozin dokonał doskonałego wyboru.

Oczywiście szef FSB nie mógł się domyślać, że Putin już na początku swojej prezydentury stworzył ściśle tajny think tank złożony wyłącznie z najwybitniejszych naznaczonych, jakich poznał w trakcie służby w wywiadzie. Wszystkich uzależnił od siebie, zapewniając im warunki, o jakich wcześniej mogli jedynie marzyć. Tworzyli zgrany zespół mafijno-wywiadowczy i mieli liczne kontakty zarówno w kraju, jak i za granicą. Ponieważ umiejętność posługiwania się złem opanowali do perfekcji, ich wartość praktyczna była nieoceniona. Powołanie Wołkowa miało jednak znaczenie czysto prewencyjne.

Od jednego z naznaczonych Putin otrzymał informację o narastającej fali porwań na terenie całej Rosji. Ofiarami były młode kobiety w wieku od szesnastu do dwudziestu pięciu lat. Do porwań dochodziło najczęściej nocą, nie tylko na otwartych terenach, ale nawet w zamkniętych domach. Kobiety, które wracały na Ziemię, w stanie całkowitego załamania nerwowego opowiadały o przeprowadzanych na nich badaniach i sztucznych zapłodnieniach. Niektóre porywano wielokrotnie. Te mówiły o dzieciach, jakie rodziły w ogromnych, niezidentyfikowanych obiektach kosmicznych. Inne ginęły bez śladu. Pojedyncze odnajdywano zdezorientowane nawet kilkaset kilometrów od miejsca zamieszkania.

Niektóre z odnalezionych kobiet poddano regresji hipnotycznej w instytutach kontroli umysłu w Petersburgu, Moskwie i Omsku. Przeprowadzone badania medyczne wykazały, że mówiły prawdę. W ich ciałach wykryto obecność wszczepów dokonanych przy użyciu nieznanej nanotechnologii. Służyły one identyfikacji i działały skutecznie w środowisku wewnętrznym człowieka.

W 2016 i 2017 roku porwania zaczęły się nasilać. Ich łączna liczba przekroczyła dwa tysiące i nie można tego było tłumaczyć powiastką o zorganizowanej działalności mafii, szukającej dziewczyn do burdeli i na sekswyjazdy do krajów azjatyckich. Think tank Putina zbadał sytuację i określił ją jako skrajnie niebezpieczną dla prezydentury i wyniku najbliższych wyborów. Uznano, że sprawa jest najwyższej wagi, co oznaczało, że wszelkie dane i raporty na ten temat dostarczać należało wyłącznie do rąk własnych prezydenta, z pominięciem wszelkich innych urzędów. Zastanawiający był wzajemny brak komunikacji mailowej, listowej i telefonicznej. Zrozpaczeni krewni szturmowali urzędy, chcąc uzyskać informacje o losach porwanych. Traktowano ich wyrozumiale, przypominając, że wiele młodych kobiet w końcu się odnajduje. Łudzono nadzieją.

Putin wiedział jednak, że prędzej czy później sprawa zostanie nagłośniona, co pozbawi go szans na kolejną kadencję. Nikt w Rosji nie wybaczy najwyższemu urzędowi w państwie, że nie potrafił obronić swoich kobiet. Wicher historii zmiecie każdego nieudolnego prezydenta, który mając do dyspozycji cały aparat władzy, nie był w stanie uchronić swoich obywateli przed porwaniami, gwałtami i eksperymentami medycznymi. Taka osoba nie może pełnić funkcji przywódcy światowego mocarstwa, a za nieudolność powinna ponieść karę. Putin wiedział, że do tego dopuścić nie może. Ministerstwo Obrony wydało więc rozkaz niszczenia bez ostrzeżenia każdego niezidentyfikowanego pojazdu latającego, jaki znajdzie się nad obszarem Rosji. Liczba porwań znacznie spadła.

Putin, który swój urząd sprawował już od wielu lat, wiedział, że historia lubi się powtarzać. Szczególnie na bezmiarze terytoriów rosyjskich. W jego gabinecie na Kremlu znajdował się stalowy sejf o wadze kilku ton. To niezwykle skomplikowane urządzenie wykonali najlepsi mistrzowie holenderscy na polecenie cara Piotra I. Posiadało kilka pokręteł liczbowych i dwa klucze. Kod znany był jedynie carom. Ostatnim, który z niego korzystał, był Mikołaj II Romanow. W zawierusze rewolucji październikowej klucze zaginęły, a Kreml znalazł się pod nadzorem funkcjonariuszy CzK. Cara z rodziną pospiesznie rozstrzelano, lecz sejf nieprzerwanie strzegł powierzonych mu tajemnic. Wielokrotnie bez powodzenia usiłowano go otworzyć. Przypuszczano, że wewnątrz znajdują się precjoza najwyższej klasy. Udało się to dopiero w 1945 roku przy użyciu nowej technologii sono- i radiograficznej, w obecności Stalina, Berii i Mierkułowa.

We wnętrzu nie znaleziono żadnych klejnotów, jedynie szereg osobistych diariuszy carów i tajne raporty dotyczące spraw szczególnego znaczenia. Większość z nich, z uwagi na dezaktualizację, przekazano do instytutów historycznych. Dwa mogły mieć jednak wartość w chwili obecnej.

Pierwszym była relacja cara Mikołaja II z 1907 roku dotycząca próby szantażu ze strony istot pozaziemskich, zapewne pochodzących z Księżyca. Cara poinformowano, że w ciągu trzech lat kosmici dla osiągnięcia wyższych celów cywilizacyjnych porwą trzy tysiące młodych rosyjskich kobiet. Większość z nich nigdy nie wróci na Ziemię. Odpowiedź władcy była krótka: „Cesarstwo Rosyjskie nie poddaje się szantażowi”. Wydano polecenie, by wojsko i policja pozostawały w nieustannym pogotowiu i strzegły ludności, rozplakatowano też obwieszczenie o hordach bandytów porywających młode kobiety. Porwania jednak trwały, szczególnie na mało zaludnionych syberyjskich obszarach. Dwukrotnie na terenie Omska ostrzelano z armat obcy obiekt, który rozpadł się, jeszcze zanim opadł na ziemię. Riposta kosmitów, która nastąpiła 30 czerwca 1908 roku, do dziś nosi nazwę katastrofy tunguskiej. Wybuch o potężnej sile zniszczył całkowicie ekosferę na obszarze tysięcy kilometrów kwadratowych. Prawie doszczętnie wyginęło wówczas plemię Ewenków. Oficjalnie powodu gigantycznej eksplozji nigdy nie wyjaśniono. Było jednak jasne, że stanowił on ostrzeżenie i pokaz mocy. Gdyby wybuch o podobnej sile nastąpił w okolicach Petersburga, z niego, Moskwy, Sztokholmu i Oslo nie pozostałby kamień na kamieniu.

Niemal równolegle uwagę w Rosji zwróciła słynna postać Rasputina. Określano go przeróżnie, w tym jako istotę o pozaziemskim pochodzeniu i niezwykłych talentach uzdrowicielskich i proroczych. Wkrótce jego usługi stały się nieodzowne dla rodziny cesarskiej, gdyż on jeden potrafił tamować krwotoki, jakie z powodu hemofilii trapiły jedynego następcę tronu, carewicza Aleksego. Wiadomo było, że krwawienia do mózgu są w tej chorobie śmiertelne, problem rodzinny stał się więc również problemem imperialnym. Rasputin postawił carowi jeden tylko warunek – by wstrzymał działania przeciw istotom pozaziemskim. Wydano odpowiednie polecenia. Kosmici robili, co chcieli, a uzdrowiciel uzależnił od siebie całkowicie rodzinę cesarską, co przesądziło o jej tragicznych losach.

Powołanie Wołkowa miało na celu uzupełnienie brakujących elementów układanki. W polityce, tak jak w skomplikowanym rozdaniu brydżowym, pełnię informacji może mieć jedynie osoba, która z wysokości spogląda na układ kart wszystkich grających. A takimi wiadomościami Putin z nikim nie zamierzał się dzielić. Zanim zamknął sejf, jeszcze raz spojrzał do środka. Tam w osobnych kartotekach były informacje o mordach popełnionych w czasie wojny na Ukrainie, egzekucjach polskich żołnierzy w Starobielsku, Katyniu, sprawa Wallenberga. Na samym wierzchu w osobnym pudełku znajdowały się zapisy o ostatnim locie prezydenta Kaczyńskiego i o losach malezyjskiego samolotu zestrzelonego nad Ukrainą. Zamykając sejf, Putin głęboko spojrzał w zielone oczy Bestii, która od lat tam mieszkała.

ROZDZIAŁ 3

w którym papież Franciszek ogląda tajne zbiory Biblioteki Watykańskiej, kustosz Carlotti opowiada o podejrzeniach Piusa XII i poznajemy prawdziwe powody abdykacji Benedykta XVI