Wszystkich świętych idiotów - Alina Zofia Tuchołka - ebook

Wszystkich świętych idiotów ebook

Alina Zofia Tuchołka

0,0

Opis

Dom opieki św. Wita jest taki sam, jak inne ośrodki, a zarazem zupełnie inny. Ludzie, którzy tworzą to miejsce, mają w sobie coś szczególnego – Kuba z chorym psychicznie psem, snujący się po kątach nocną porą Dionizos, zapisujący zeszyciki Sven, uroczo naiwny Olaf, tajemniczy gość z pokoju numer czterdzieści jeden czy Ryszard, któremu brak jednego elementu w równaniu mówił o wiele więcej niż każdy element z osobna. Pytania, na które nie sposób odpowiedzieć bez wahania, trudne decyzje i nieoczywiste oczywistości są tu na porządku dziennym. Jest jeszcze Bez Sensu w swoim kocim wydaniu i głupiejące od światła ćmy, a między słowami ostrzeżenie przed wszystkimi świętymi idiotami…

A może problem polegał na tym właśnie, że myślał? Idioci też myślą, więc myślenie nie może być wartością samą w sobie. W końcu myślenie zmitrężone na głupoty skutkuje stanem żałoby nad każdą jedną szarą komórką, która padła, myśląc, że walczy w słusznym celu. Ludzie lubią puszczać samopas swoje myśli, co rzadko kiedy prowadzi do odkrycia dziewiczego lądu, a częściej do produkcji myślośmieci, których nie było wcześniej i nie będzie później. A przecież myślenie to czas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



RYSZARD

Na początku powinno się ostrzec wszystkich przed Ryszardem.

Ten człowiek miał mały skrawek przyzwoitości – poruszał się za pomocą metalowego balkonika, a każdy jego krok rozwarstwiał się na etap głośnego, zdublowanego stuknięcia nogami sprzętu o podłogę i długiego, leniwego przeciągnięcia kapciami po ziemi. Zespół tych odgłosów był tak donośny, że słychać go było w promieniu trzech pomieszczeń, co dawało ich rezydentom szansę na sprawne wymknięcie się, zanim tam przyjdzie.

Tak, jak przynajmniej połowa ludzkiej populacji z wiekiem nabywa zdolność rozumienia, co kryje się za rzeczami, które ludzie robią i za sytuacjami, które mają miejsce, bez słów pojmując, jaka historia się komuś wydarzyła, tak on rozumiał to wszystko, wnioskując z rzeczy, których ludzie nie robią, ze zjawisk, które nie zachodzą, i z tego, czego nie ma. Ta zdolność dawała mu przewagę nad innymi, ponieważ rzeczy, których ludzie nie robią, zawsze jest więcej niż tych, które robią.

Wystarczał mu jeden rzut oka.

Miał doskonałą pamięć, jaką z powodów nieznanych ludzkiemu stanowi wiedzy hojnie obdarzone boską ręką były jednostki wykorzystujące ten dar do gromadzenia wstydliwych oraz (w subtelniejszych ilościach) pochlebnych informacji o innych. Niemniej z pewnością należało mu oddać, że miał złożoną osobowość, która z punktu widzenia Olafa była godna najniższych ukłonów za sam potencjał, jaki szczelnie kryła.

Ledwie doszedł do sosenki, powiedział:

– To kim twoja dziewczyna chce zostać po skończeniu studiów?

Kuba odwrócił się.

– Prokuratorem – odpowiedział, po czym zagryzł to wyznanie kanapką pozostałą ze śniadania.

– Prokuratorem? – skrzywił się zdziwiony Ryszard i usiadł. – Podobno trzeba sprostać strasznym wymaganiom.

– Jakim?

– Przede wszystkim trzeba poddać się przeszczepowi twarzy od szczura.

– Co?

– Tak. Wiem, bo widziałem.

– Co widziałeś? – zapytał Olaf, przysiadając się do stolika pod sosenką na miejsce świeżo zwolnione przez Kubę odchodzącego w kierunku drzwi do kuchni z kanapką pogardliwie dyndającą z ust, książką pod pachą i kubkiem w ręku.

– To, co kobiety muszą zrobić ze swoim ciałem, żeby zostać prokuratorem – odpowiedział Ryszard, a Gerwazy prychnął cicho w kubek z wodą.

– Też chciałem kiedyś być prokuratorem – mruknął Gerwazy, biorąc z serwetki kanapkę z tuńczykiem pozostałą ze śniadania. – Ale zostałem urzędnikiem, co mi na dobre wyszło.

– Czemu?

– Bo kiedyś byłem odpowiedzialny za dostosowanie kilku dróg szybkiego ruchu do standardów autostrady – zaczął mówić Gerwazy, mieszając dumę ze swojego nieopowiedzianego jeszcze innym osiągnięcia z gawędziarską manierą niespełnionego dziadka i kanapką z tuńczykiem. – Więc doprowadziłem do zmiany definicji autostrady w rozporządzeniu… Tak, że już następnego dnia minister chwalił się, ile nowych autostrad pojawiło się w kraju, od kiedy zacząłem pracę.

Ten oszałamiający sukces zupełnie zbił Ryszarda z pantałyku. Do końca dnia rozjątrzał problem, jakim była kwestia idiotów.

– O co ci chodzi? – zapytał Dionizos po tym, jak Ryszard przysiadł się do niego na ławie przed wejściem i zaczął opowiadać mu, że wbrew poprzednim przeczuciom obsikanie sosenki wcale nie było największym osiągnięciem Gerwazego.

– O to, że nigdy w życiu nie wpadłem na dostatecznie głupi pomysł – prychnął Ryszard.

– Przykro mi – westchnął wtedy Dionizos, wstał i poszedł do swojego pokoju, bo zrobił się śpiący.

Innym razem ten człowiek dosiadł się bez pytania do stolika zajętego przez Olafa i Gerwazego. Odsapnął, zerwał wieczko z pudełka z sałatką i dziabnął ją agresywnie widelcem w sam środek. Po kilku niezgrabnych gryzach uniósł pojemnik na wysokość oczu i zawiesił drgające źrenice na mrówczych szeregach składu. Chwilę potem zawisł w czasoprzestrzeni z twarzą wyrażającą przekonanie, że wypełniły się dni i przyszło zginąć latem, po czym ostrożnie i nad wyraz delikatnie odstawił plastikowe pudełko tam, skąd je wziął, czyli na blat stolika, i przełknął, cokolwiek miał w gardle.

– Mogliby mnie chociaż dla przyzwoitości okłamać – wyraził ostatnią wolę, z niesmakiem spoglądając na pudełko z jedzeniem, które zmuszony był wyrzucić.

Nie lubił wyrzucać jedzenia. Wyniósł to z rodzinnego domu, gdzie rodzice od małego wpajali mu, że ponieważ na świecie jest mnóstwo umierających z głodu ludzi, nie wolno wyrzucać jedzenia, żeby przypadkiem nie wpadło im w ręce.

– Dom dziecka w Małej Podlaskiej pragnie wyrazić wdzięczność byłemu burmistrzowi panu Bodomnickiemu za wpłatę w wysokości dziesięciu tysięcy złotych – przeczytał Olaf.

Opuścił gazetę pod linię wzroku i spojrzał na Gerwazego i Ryszarda. Przecież nie dalej jak wczoraj przeczytali, że człowiek ten został ukarany taką właśnie karą za molestowanie swojej byłej sekretarki, a wynosząca dokładnie tyle suma płatna na rzecz właśnie tego domu dziecka była jedynym żądaniem zadośćuczynienia, jakiego żądała ta kobieta. Zapadła cisza, podczas której spojrzenia Olafa, Svena i Ryszarda skrzyżowały się na dzisiejszej gazecie, dopiero przywiezionej przez Maurycego. Tylko Gerwazy patrzył błędnie za okno.

– To chyba najbardziej człowiecza rzecz, jaką w życiu usłyszałem – mruknął i zapił te słowa gorzką herbatą, uprzedzoną w drodze do ust przez żółtą pastylkę.

– Chuj z nim. – Olaf kwieciście odarł pana Bodomnickiego ze znaczenia i znów przerzucał wzrok wraz z przerzuceniem strony gazety.

– Chuj – potwierdził Ryszard.

Ryszard był gorzkim człowiekiem. Świat był dla niego wrogi, zimny i ogromny, a on był ufny w naiwny sposób.

– Ufność to nie naiwność – powtarzał.

Największe obrzydzenie budzili w nim ludzie zadowoleni z życia, parszywi kolaboranci. Poniżej byli już tylko ludzie obojętni, spokojni spokojem bezmyślnym, że ich niewtrącanie się w złe sprawy nic nie zmienia. A przecież zmieniało wszystko.

Uważał, że i on jest chory, i świat jest chory, ale że świat to nie człowiek, więc o ile człowieka nie da się rozwalić na drobne kawałki i poskładać od początku, o tyle dla świata jest to jedyny ratunek.

Ryszard czuł się dłużnikiem osób śmiertelnie chorych, ponieważ niezmiernie poprawiali mu nastrój. Ilekroć czuł się źle, wystarczało mu pomyśleć o nich przez chwilę, a natychmiast wracał do życia. Szczególnie dobrze działali na niego ludzie chorzy na raka. Mógłby całkowicie nie pamiętać o braniu lekarstw, mógłby zapomnieć, jak się nazywa, ale nigdy, przenigdy nie zapomniałby, że na fatalny nastrój najlepsza jest myśl o ludziach chorych na nowotwór.

Bo gdy myślał o takich ludziach, czuł się jak idiota. Idiota, który wyrywa sobie włosy z głowy, bo ktoś kiedyś źle go potraktował. Idiota, co rozpamiętuje to, jak kiedyś ktoś się do niego odezwał czy jaką intrygę przeciw niemu uknuł, a w tym samym czasie każdego dnia ludzie cierpią cierpieniem, na które nie zasłużyli. Cierpią i ci, co umierają, i ci, co żyją, ale mają kogo kochać. A on – Ryszard – cierpiał, bo myślał o tym, ile ktoś kiedyś ukradł mu pieniędzy.

Wtedy czuł się jak idiota i to go leczyło.

Chciałby pomóc innym ludziom, którzy jak i on kiedyś marnują czas i skórę na twarzy na rozbabrywanie sytuacji istniejących tylko w ich głowach, czyli wcale.

– Jak ci smutno, jak ci źle, pomyśl o ludziach z rakiem i uśmiechnij się.

Chciałby też umieć ubrać to w lepsze słowa.

Wedle Ryszarda jego największym życiowym osiągnięciem było niebycie Olafem. Jednak ilekroć o tym wspominał, patrzono na niego z podziwem dla jego odwagi stanięcia w szranki z Olafem o miano największego idioty.

– No co – zacietrzewiał się. – Wolno być dumnym, że ma się skórę białego koloru, to wolno być dumnym, że nie jest to skóra Olafa.

Ryszard należał do ludzi nienawidzących idiotów, do tej grupki szerszej, niż jej się wydaje, tworzonej przez ludzi pewnych, że są definiowani przez słowa opływające ich z zewnątrz, a nigdy te, które sami wypuszczają ze swojego wnętrza.

OLAF

– To nie jest tak, że nie czytam książek – rzucił Olaf między dwóch rozmówców jak chleb dla gołębi, po czym odrzucił wzrok daleko, daleko przed siebie, jakby przeskoczył natychmiast do następnej myśli niecierpiącej zwłoki. – To literatura nie ma mi nic do zaoferowania. Klasyka jest nieaktualna, a współczesnej brakuje tego smaczku właściwego dawnej literaturze, powiedziałbym, że wręcz archaicznej względem naszych czasów. Ach, gdzie Proust, Sienkiewicz, Nałkowska? Gdzie te plastyczne opisy, wnikliwe wiwisekcje stosunków międzyludzkich… Widzę tu brakujące ogniwo w ewolucji sztuki walki piórem o umysły ludzkie, o ich zniewolone systemem, ach, tą zbrodniczą machiną, dusze. Niestety, całokształt literatury w obecnym kształcie nie przedstawia dla mnie wartości, dla której byłbym skłonny poświęcić swój czas.

– Bo widzisz – powiedział Dionizos, gdy tylko Olaf wyszedł, w odpowiedzi na pusty wzrok Svena. – Olaf jest wyjątkowym przypadkiem idioty, tak zwanym ciężkim idiotą. Ciężki idiota to prawdziwy idiota. Najgroźniejszy, bo to nosiciel swojego idiotyzmu, infekujący co mniej uposażone intelekty. Znawca kilku zasłyszanych słów, paru strzępów zdań wielokrotnie złożonych w jeden ciąg pieprzenia. Pieprzenia gęstego i intensywnego, o rakotwórczej woni, bo takie właśnie musi być to pieprzenie, żeby zasłonić fakt tak ciężkiego idiotyzmu. Myślisz, że ludzie najpierw szukają argumentów, a potem w zależności od nich robią, co chcą? Nie, najpierw robią, co chcą lub nie robią, czego nie chcą, a dopiero potem kompletują sobie zestawik zdań usprawiedliwiających to, co uważają, że trzeba usprawiedliwić. W zasadzie to przeświadczenie idioty, że jakieś swoje działanie należy usprawiedliwić, jest jedynym przejawem nie-idiotyzmu. Półidiota powie, że nie czyta, i tyle. Ciężki idiota stworzy wachlarz pseudointelektualnych piórek, żeby powiedzieć to samo, żeby się po prostu przedstawić.

– Jak wódka z sokiem – przytaknął Sven.

Dionizos zmarszczył brwi i potrząsnął lekko głową.

– Co?

– No, jak wódka z sokiem – powtórzył mężczyzna. – Jest bardziej szkodliwa niż sama wódka, bo czystą wódkę organizm interpretuje jako alkohol, czyli truciznę, a więc przyswaja ją w ograniczony sposób. Wódkę z sokiem postrzega jako sam sok, więc przyswaja ją tak, jak soki.

Dionizos milczał chwilę, a potem dodał:

– Racja. Jak wódka z sokiem.

Gdy Barnaba wyjeżdżał do szpitala, w dolnym holu zebrali się pensjonariusze. Tak, jak to bywa przy pożegnaniach i powitaniach, ustawili się w szczególnego rodzaju okrągłą, rozproszoną kolejkę, tym samym pozbywając się ciężaru niezręcznego wyboru, kto ma się żegnać najpierw z osobą żegnaną, atakującą sztywnymi ramionami każdego, kto między nie wpadnie. Na samym końcu Barnaba uściskał Ryszarda. Miał dziwną minę i wyraźnie unikał patrzenia mu prosto w twarz.

Nie było tam Olafa. Ryszard zauważył to od razu, gdy tylko zszedł z ostatniego stopnia schodów i jego oczom ukazało się zgromadzenie żegnające odjeżdżającego Barnabę. Tylko on jeden wiedział, co to znaczy, i dałby wiele, żeby chociaż ten jeden raz się pomylić.

Olaf nie miał problemu z żegnaniem się z ludźmi, o ile miał pewność, że nie żegna się z nimi ostatni raz. Nigdy nie żegnał się ostatni raz, dzięki czemu jego przedostatnie pożegnanie stawało się ostatnim, doskonałym pożegnaniem – bez łzawych spazmów, kanciastych słów, perwersyjnie głębokich spojrzeń w oczy. Zwykłe ,,do widzenia”, ,,cześć”, ,,wynocha”. Bo takie powinny być ostatnie pożegnania. O tak, ostatnie pożegnania nie umywają się do przedostatnich. Ostatnie są niezręczne, ostatnie są niczym innym jak histerycznym żądaniem, by jednak ten raz nie był ostatni, a przecież taki być musi.

Wtedy Ryszard przystanął na pierwszym stopniu schodów, przerażony, że gdy z niego zejdzie i stanie na podłodze, to stanie się członkiem tego zgromadzenia. W tej ostatniej chwili mógł jeszcze wycofać piętę w zamszowym klapku o jeden stopień w stronę swojej sypialni, jeszcze mógł udać, że czegoś zapomniał. Bo Ryszard patrzył tylko na to, czego nie widział. Gdy stołówka nie była zasnuta dymem papierosa, nie dziwiło to nikogo poza nim, bo tylko on wiedział, co to oznaczało. A oznacza, że Weronika wybiera się wieczorem na randkę, a więc jutro rano po raz pierwszy od dawien dawna cerata będzie czysta, będą czekały na nich nakryte stoliki, a i herbata będzie mocniejsza, bo parzona z jednej torebki nie więcej niż na dwie szklanki. Ryszarda w przeciwieństwie do tej bandy idiotów, która tylko o tym potrafiła rozmawiać, nie obchodziły samochody, które stały przed białą, koronkową bramą.

– Ten duży biały peugeot jest mojego wnuka. Nowy kupił, za gotówkę – mawiała z dumą Hela, jakby jej córka urodziła samochód, nie człowieka.

– A ten czerwony land rover to mojej córki – odparowywał Gerwazy, również dumny ze spłodzenia samochodu. – Córcia moja kupiła używany od Turka i sama go tak wykończyła. Który mężczyzna by nie chciał takiej kobiety…

Hela mruknęła coś niewyraźnie i posłała land roverowi jadowite spojrzenie. Szczęście, że Gerwazy był przygłuchy.

Tylko Ryszard umiał patrzeć na oba rodzaje samochodów – te, które stały przed bramą i te, których danego dnia tam brakowało. Dzięki temu zawsze widział dwa razy więcej od innych.

Ale wracając do Olafa – był bardzo samotny w swoim idiotyzmie. Ilekroć dołączał się do czyjejś rozmowy ze swoim własnym odcieniem sprawy, której dyskusja dotyczyła, prostą logiką podważano jego misternie szykowaną myśl. Czuł się jak niewidomy – gdzie nie postawiłby kroku, wpadał pod samochód.

– Murzyn.

Gerwazy powiedział to, a gdy Dionizos i Olaf spojrzeli na niego, kiwnął brodą w stronę czarnoskórego mężczyzny z telefonem w ręku kręcącego się koło białej bramy.

– Co murzyn?

– Nic. Przyszedł. Ciekawe, do kogo.

– Dlaczego powiedziałeś ,,murzyn”? – dopytywał Olaf sztywnym tonem człowieka z pudełka obitego sklejką, używanym wobec konieczności udowodnienia komuś, że nie ma racji.

– Bo to murzyn – odpowiedział Gerwazy, jakby ton głosu Olafa nic dodatkowo mu nie powiedział.

– Przecież to obraźliwe – prychnął ewidentnie zdegustowany Olaf.

– Obraziłem cię murzynem?

– Nie.

– To czym?

– Niczym, po prostu mówi się ,,czarnoskóry”.

– Czyli zwyzywałem Murzyna, bo nazwałem go murzynem?

– Najchętniej zwyzywałbyś go od Żydów, ale się boisz – wtrącił Maurycy, który wszędzie wietrzył spiski, ale poza tym niczym się nie wyróżniał.

– Przestań…

– Czyli jak się nazwie Murzyna murzynem, a więc słowem, które samo w sobie nie znaczy nic, to źle, ale jak go nazwę czarnoskórym, czyli użyję słowa określającego różnicę między mną a nim, to dobrze? Odwrotnie niż w przypadku grubasów, kiedy to nazwanie ich grubymi niby ich obraża, a więc nazywa się ich puszystymi?

– Nie…

– No to pilnowanie się, żeby nie nazwać Murzyna murzynem, jest tym bardziej rasistowskie – mruknął Gerwazy, zmrużył oczy i spojrzał w górę z wyraźnym zamiarem roztrząsania tej kwestii. – Przecież Murzyn to nie trędowaty, żeby się wzbraniać przed mówieniem o jego skórze.

– Nie mam nic do Murzynów! Zostaw mnie w spokoju! – ryknął Olaf.

– To może samo myślenie o Murzynach jest rasistowskie? A co dopiero bycie Murzynem. To szczyt rasizmu.

Olaf przestał mówić i zadumał się z wyrazem twarzy człowieka, który stoi przed Murzynem. Nigdy nie był rasistą, nigdy nie był antysemitą ani szowinistą. Nigdy nie nienawidził nikogo ani nie miał wrogów. To wymagałoby sprzeciwienia się przynajmniej raz w życiu, a na to był zdecydowanie za głupi. Dionizos skorzystał z okazji i spojrzał na niego z podziwem, póki ten nie mógł się zorientować, że ktoś na niego patrzy. Gdyby Olaf przyłapał go na takim spojrzeniu, już nigdy nie dałby mu spokoju.

– Z Murzynami to trochę jak z kobietami jest – mruknął Gerwazy.

 

Zza białych, poskręcanych prętów bramy wyjrzała okrągła, blada jak papier twarz młodej dziewczyny albo dojrzałej kobiety. Nie dało się tego jednoznacznie stwierdzić, siedząc na ławie przy wejściu – tam, skąd Gerwazy, Dionizos i Ryszard obserwowali uważnie przewijający się przed nimi czas jak widok zza szyby autobusu. Dopiero kiedy brama pisnęła i dziewczyna pchnęła mocno jej skrzydło, by prześlizgnąć się na drugą stronę, okazało się, że to nie dziewczyna, a dojrzała kobieta. Twarz była pomarszczona nie tam, gdzie zmarszczki powstają jako efekt myślenia, ale tam, gdzie tworzą się na skutek tragicznych błędów.

Kobieta szła piaszczystą ścieżką wydrapaną w bujnych, niskich zaroślach dzikiej trawy, z każdym krokiem podnosząc stopę o tyle, o ile było to konieczne do przemieszczenia się, ani centymetr wyżej. Jasnofioletowe tenisówki mąciły spokój lotnego pyłu, który wzbijał się w pomarańczowym świetle słońca i opadał ostrożnie jak w nieważkości – tak, jak morski muł osiada z powrotem na dnie, jakby żadna łódź nigdy nad nim nie przepłynęła.

Nogi w luźnych dżinsach nie prostowały się, a dłonie w przepastnej szarej bluzie na suwak były wciśnięte głęboko w kieszenie. Wzrok miała wbity w ziemię przed sobą, jakby wodziła nim po nitce wskazującej trasę do drzwi. Włosy w kolorze ciemnego blondu były zawinięte za uszy, a nieliczne z nich wiły się luzem tuż przed jej oczami.

Minęła próg sieni i z donośnym szurnięciem weszła do środka. Nie wydzielała żadnego zapachu. Dla obcych ludzi nic by to nie znaczyło, ale nie dla Ryszarda. Brak jednego elementu w równaniu mówił mu o wiele więcej, niż każdy element z osobna.

– Przestała pić – mruknął, patrząc spod opadających, zwiędłych powiek na białą bramę, której skrzydło domknęło się z cichym trzaskiem.

– Ona piła? – zapytał Gerwazy, zdradzając się z kompletną niewiedzą na temat córki Olafa, tym samym dając Ryszardowi olbrzymią uciechę.

– Jesteś największym, najohydniejszym plociuchem, jaki pędzi żywot wespół z rodzajem ludzkim – powiedział Dionizos, zanim z już otwartych ust Ryszarda wydobył się choćby dźwięk.

Nie śmiał zachwiać autorytetem nieomylnego Dionizosa, a przecież właśnie to by zrobił, gdyby teraz o wszystkim nie opowiedział.

Jej własną, unikalną tragedią była wrodzona nadwrażliwość, co jest cenną wartością tak długo, jak tylko idzie w parze z umiejętnością ukrywania jej, gdy zajdzie taka potrzeba. Córka Olafa czuła się personalnie odpowiedzialna za zło wyrządzane na świecie – zarówno to, do którego przyłożyła rękę, co było jeszcze łatwe do zrozumienia, jak i za to, z którym nie miała nic wspólnego, co już jednoznacznie wskazywało na jej zaburzenia z samą sobą. Zanosiła się płaczem, czytając rubryki w gazetach poświęcone podłościom, zaciskała pięści do białości na wieść o tragicznej w skutkach katastrofie na drugim końcu świata, zamykała się w sobie po kolejnej czystce etnicznej w jakimś buszu. Trzeba było trzymać ją z daleka od Murzynów, bo nieważne, jakiego czarnoskórego człowieka by nie zobaczyła, to każdy z nich przywoływał w jej pamięci obrazy chmar kruchych murzyńskich dzieci z brzuchami wielkimi od głodu, niewyedukowanych, zaniedbanych, a do tego zarażonych pewnie każdym szczepem każdego wirusa. Wyglądało na to, że cały wstyd i ból gryzącego sumienia, który był przeznaczony dla winowajców, omijał ich i trafiał prosto w nią, córkę Olafa, odkupującą swoją wewnętrzną niestabilnością winy obcych ludzi. Co chwilę do jej uszu docierały wieści o sąsiadach, którzy wybijają sobie okna, o zranionych sercach, rozjechanych ludziach, płonących domach i tonących samochodach. Gdy zaczęła studiować historię, do okropności czasów teraźniejszych dołączyły wszystkie zbrodnie i potworności, jakie ludzkość wyrządziła sobie w przeszłości. Biedna dziewczyna zaczęła kolorować sobie świat alkoholem. Przy systematycznie napełniającej się wiedzą szklance stawiała drugą, pełną alkoholu i dotrzymującą jej tempa. Ziarno głupoty Olafa wykiełkowało w jego dziecku w postaci specyficznego szaleństwa, trującej choroby. Mimo skończonych studiów od wielu lat pracowała jako listonoszka, nawet nie podnosząc głowy ponad ziemię ani ręki po pomoc.

Nikt nie wiedział, dlaczego przyjechała odwiedzić Olafa, ale każdy nie wiedział tego na inny sposób – tak, że ta potrójna niewiedza wypowiedziana naraz stawała się wiedzą. Gerwazy nie wiedział nic. Dionizos wiedział, że przyjechała bez żadnego powodu, mając jednocześnie dostatecznie dużo powodów, by nie przyjeżdżać, co nie miało sensu. A nikt tak jak Ryszard nie wiedział, że wiedzieć coś można tylko na jeden sposób, ale nie wiedzieć – na całe mnóstwo.

Olaf dawniej zmagał się z problemem nazywanym alkoholowym, a w rzeczywistości antyalkoholowym, ponieważ gdy Olaf pił, problemów nie miał, a pojawiały się dopiero, gdy przestawał. Z właściwym sobie idiotyzmem był pewny, że jego życie jest tylko jego własnością. Jego córka nie myliła uzależnienia z wyborem i zostawiła ojca zgodnie z jego wolą wyrażaną kolejnymi łykami.

– Nie nazywaj tego wyborem – grzmiał, gdy usiłowała podnieść go z ulicy rękami ślizgającymi się po jego wymiocinach. – Nie tym szlachetnym słowem.

Wulgaryzowała. Nie pozwalała matce ani ojcu popaść w komfortową pierzynę nazwania alkoholizmu „chorobą”. Oni lubili nazywać to w ten sposób, bo choroba bierze się znikąd i łatwo przyznać się przed sobą, że jest się wobec niej bezsilnym. Wolna wola nie była już tak wygodna.

– Jak można kochać dalej po czymś takim? – mruknął Ryszard.

Dionizos owinął się szczelniej kocem i westchnął głęboko.

– Trzeba być idiotą.

– Czasem jak się chce kochać, trzeba zidiocieć.

Może i Sven nie wiedział tego, co wiedzieli Ryszard z Dionizosem, ale wiedział coś, czego oni nie mogliby zrozumieć. Zobaczył to w jej twarzy zawieszonej na równoległym do ziemi poziomie, w uschłych od niemrugania oczach. Już kiedyś widział taką twarz. Twarz tego rodzaju, że jak zobaczysz takiego człowieka z taką twarzą na ulicy, to wiesz, jak taka twarz wygląda w domu.

Ona w domu się modliła. Miała dwie modlitwy – żeby coś się stało i żeby coś się nie stało. Przed snem zaplatała palce rąk, wtulała w nie twarz i błagała nie o spokój, nie o ulgę, ale o atak wściekłości. O tak przepotężną wściekłość, nad którą straciłaby kontrolę, która w jednej sekundzie zniszczyłaby wszystko. O napad szaleństwa o takiej sile, jaką nie dysponowała. A potem w drugiej modlitwie prosiła, żeby tylko nie spotkać na swojej drodze dobrego człowieka. Bo jeden dobry człowiek potrafi rozbić w proch skorupę i sprawić, że zapłacze się jak dziecko. W tym zwyrodniałym świecie zniszczenie pancerza to tragedia. A odbudować go można tylko w taki sam sposób, w jaki się go zrobiło.

– Samych wrogów, samych skurwysynów. Amen.

Jej twarz i mimika skóry jak marszczona tafla mętnego jeziora przecinana była z rzadka wypływającymi z samego dna spróchniałymi pniami myśli. Najrzadziej wypływały najcięższe. Jeszcze rzadziej wypływała myśl, że nigdy nie będzie nawet w połowie tak dobrym człowiekiem, jak jej matka. Im zażarciej walczyła z tą myślą, im bardziej próbowała z napęczniałej chłodnym deszczem dżdżownicy zdychającej w kałuży stać się dobrym człowiekiem, tym wyraźniej widziała, jak wiele jej brakuje, tym głębiej pogrążała się w odziedziczonej chorobie.

Wiele razy dodawała do modlitwy trzeci element – żeby jej matka stała się zła. Żeby z ofiary Olafa stała się jego oprawcą, chociaż raz. Nigdy tak się nie stało.

 

Wizyta krewnych w domu opieki św. Wita miała status przybycia korpusu dyplomatycznego. Poza jedną jedyną osobą w całym domu nie było nikogo, dla kogo gość nie byłby kompletnie obcym człowiekiem, a przez sam fakt przekroczenia granicy bramy stał się nieznaną bakterią, obcym ciałem, zakłóceniem porządku rzeczy. Właśnie dlatego wejście córki Olafa widziało tylko trzech mężczyzn, ale pod wieczór wszyscy wiedzieli już o jej obecności i każdy czuł się nią tak samo skrępowany, jakby tylko przez nią nie mógł chodzić w samej bieliźnie po swoim własnym domu.

Odwiedziny świeżych, nieznanych wcześniej krewnych stanowiły bardzo ważne wydarzenie. Najbardziej ważne było to, żeby zwabić Ryszarda do Olafa, napuścić ich na siebie nawzajem i pilnować, żeby nie przestali rzucać się sobie do gardeł, aż nowi goście nie wyjdą. Jednak czasem misterny plan się nie udawał i Ryszard szedł pokazać się żółtodziobom od swojej najlepszej strony.

– Moje uszanowanie. Jestem Ryszard i pełnię tu funkcję gestapo.

Młodziutka dziewczyna w białej koszuli z długim żabotem kończącym się tuż nad krawędzią krótkiej czarnej spódnicy uniosła oczy i spojrzała z nieśmiałym uśmiechem na stojącego nad nią staruszka. Ryszard poczynił starania, by uśmiechnąć się równie nieśmiało i niewinnie.

– Miło poznać – odpowiedziała.

– Wiem. Czy mogę wiedzieć, kogo przyszłaś odwiedzić?

– Dziadka.

– A czym zajmujesz się w życiu?

Dziewczyna spłonęła ceglanym rumieńcem.

– Pracuję w firmie consultingowej.

– Ale nie, nie. – Ryszard pokręcił głową i aż usiadł. – Nie pytałem, jak zdobywasz pieniądze, tylko czym się w życiu zajmujesz?

– Poza tym studiuję metody ilościowe…

– Och, jak to dobrze – prawie autentycznie zapiał z zachwytu Ryszard. – Wiesz, w czasach wyzwolenia kobiet tak ciężko znaleźć kobietę, która robi coś ze swoim życiem, a nie tylko pracuje…

– Daj pani spokój – syknął Kuba, który pojawił się znikąd, znienacka, i zaczął przepędzać Ryszarda jak psa od stołu. – Proszę mu wybaczyć, on cierpi na schizofrenię…

– On wcale nie cierpi na schizofrenię – powiedział Adam, wychodząc ze stołówki. – On czerpie z tego prawdziwą przyjemność.

Dziewczyna wstała i powiedziała, że nic się nie stało. To właśnie wyznanie rozerwało mózg Ryszarda na strzępy, bo wcale nie uważał, że nic się nie stało. Stało się. Poczuła się urażona pytaniem, co robi w życiu. Nowe pokolenie studiuje metody ilościowe. Nowe pokolenie pracuje w firmie consultingowej. Ale w życiu nie robi nic.