Galeria legend ekstraklasy - Wojciech Bajak - ebook + książka

Galeria legend ekstraklasy ebook

Wojciech Bajak

3,0

Opis

Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe (Kazimierz Górski)

Do tej pozycji uprawniał go niesamowity drybling i umiejętności techniczne. Dzięki szybkości i naturalnej kiwce łatwo przedostawał się pod pole karne rywali. Wytrzymałość sprawiała natomiast, że można było się spodziewać jego kolejnych rajdów praktycznie w każdej chwili, nawet pod sam koniec spotkań. Dla tych popisowych numerów na stadion ŁKS-u ściągały tłumy. Szacuje się, że większość Stanisławów urodzonych w tym mieście pod koniec lat siedemdziesiątych zawdzięcza swoje imię właśnie temu zawodnikowi. Jego ściągnięcie klub zawdzięcza włókniarkom, które poskarżyły się Edwardowi Gierkowi, że ich mężowie myślą o braku tego piłkarza, a nie o pracy.

O kim mowa? Zagorzali fani piłki nożnej na pewno rozpoznają po tych kilku zdaniach polskiego utalentowanego piłkarza, jednego z najlepszych lewoskrzydłowych zawodników Ekstraklasy. Ci natomiast, którzy jeszcze nie wiedzą, o kim mowa, powinni jak najszybciej zasiąść do lektury Galerii Legend Ekstraklasy i powspominać wraz z autorem stare, dobre piłkarskie czasy, kiedy to zawodnicy polskich klubów i kadra narodowa byli na ustach europejskiej i światowej prasy.

Wybory Galerii Legend Ekstraklasy dokonane od lutego do kwietnia 2018 roku były klamrą łączącą obchody dziewięćdziesięciolecia najwyższej ligi piłkarskiej w Polsce. Tysiące kibiców i wielu ekspertów musiało się napracować, by wybrać dwudziestu dwóch pierwszych członków tego zaszczytnego i wybitnego grona ze stu pięciu pieczołowicie wyselekcjonowanych kandydatów. Z pewnością każdy z nich zapisał się w pamięci własnych kibiców statusem piłkarskiego bohatera, choć nie każdy z nich ostatecznie mógł znaleźć się w ścisłej Galerii Legend.
Marcin Animucki, Prezes Zarządu Ekstraklasy S.A

Kalendarium:
1927–1939 – Polska Liga Piłki Nożnej – najwyższa w hierarchii klasa męskich ligowych rozgrywek piłkarskich w Polsce
1948–2008 – Funkcjonowanie I ligi
2005 – utworzenie spółki Ekstraklasa SA, która prowadzi ligowe rozgrywki o mistrzostwo Polski w piłce nożnej mężczyzn; powstanie ligi profesjonalnej
2005-2008 – Orange (początkowo Idea) – sponsor tytularny najwyższej ligi
2007 – Ekstraklasa została członkiem Europejskich Zawodowych Lig Piłkarskich (EPFL)
2008 – Ekstraklasa oficjalną nazwą najwyższej ligi
2011–2015 - T-Mobile – sponsor tytularny Ekstraklasy
Od 2016 – LOTTO – sponsor tytularny Ekstraklasy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Szanowni Państwo

 

 

Minęło już ponad 90 lat od powstania ligowych rozgrywek piłkarskich w Polsce. Przez ten cały czas losy ligi przeplatały się z często burzliwą historią naszego kraju. Zwyciężaliśmy, cieszyliśmy się i dumnie prężyliśmy piersi po wygranych, ale też podnosiliśmy się i jednoczyliśmy po porażkach. Mimo wielu przeciwności nasze kluby niejednokrotnie odnosiły sukcesy na arenie międzynarodowej. Przeżywaliśmy też w tym okresie wspaniałe chwile związane z triumfami drużyny narodowej. Tworzyliśmy piękną i niezapomnianą historię naszego kraju.

Ilu piłkarzy przewinęło się w tym czasie przez boiska Ekstraklasy? Są to już liczby rzędu dziesiątek tysięcy. Wśród nich rekordziści i epizodyści. Wspaniali snajperzy oraz notoryczni pechowcy. Wielokrotni mistrzowie i zawodnicy, którzy co sezon musieli przełykać gorycz własnej porażki.

Umiejętności piłkarzy mierzy się ich boiskowym dorobkiem: golami, asystami, dryblingami czy wspaniałymi interwencjami bramkarskimi. To jest ta klasa. Sportowa klasa. Natomiast status Legendy to coś więcej. Tu decydują także niepowtarzalne cechy osobowości, które pozwalają wygrywać nie tylko na boisku. To właśnie dzięki pierwiastkowi „legendarności” z tej masy piłkarzy w sercach oraz pamięci kibiców na długie lata zostaje ich tylko garstka. Za to należy im się ogromny szacunek.

Wybory Galerii Legend Ekstraklasy dokonane od lutego do kwietnia 2018 roku były klamrą łączącą obchody dziewięćdziesięciolecia najwyższej ligi piłkarskiej w Polsce. Tysiące kibiców i wielu ekspertów musiało się napracować, by wybrać dwudziestu dwóch pierwszych członków tego zaszczytnego i wybitnego grona ze stu pięciu pieczołowicie wyselekcjonowanych kandydatów. Z pewnością każdy z nich zapisał się w pamięci własnych kibiców statusem piłkarskiego bohatera, choć nie każdy z nich ostatecznie mógł znaleźć się w ścisłej Galerii Legend.

Ta książka to hołd złożony wszystkim stu pięciu kandydatom do Galerii Legend Ekstraklasy. Na jej kartach autor, nasz kolega i pracownik Ekstraklasy, Wojtek Bajak, jako współtwórca całej akcji, przypomina wielkie czyny – te boiskowe, jak i te poza piłkarskie – które sprawiły, że dziś wszyscy nasi bohaterowie noszą miano „Legend”. Formalny wpis to bowiem jedno, ale jeszcze ważniejsza jest pamięć. Mam nadzieję, że ta publikacja ożywi wspomnienia u starszych czytelników i wieloletnich kibiców piłkarskich, a u młodszych poszerzy wiedzę i uczyni z nich wiernych kibiców rodzimych rozgrywek piłkarskich.

Nasza historia toczy się dalej. Jesteśmy w trakcie sezonu 2018/2019. To kolejna porcja sportowych emocji. Chciałbym, by któryś z zawodników występujących w tej edycji rozgrywek zasłużył sobie już za kilka lat na miejsce obok postaci tej miary co Włodzimierz Lubański, Ernest Pohl, Kazimierz Deyna, Gerard Cieślik, Zbigniew Boniek, Lucjan Brychczy czy Tomasz Frankowski. Tego wszystkim piłkarzom życzę z całego swojego sportowego serca.

 

Przyjemnej lektury!

 

Prezes Zarządu Ekstraklasy S.A.

Marcin Animucki

 

 

 

 

 

 

Piłkarskie mistrzostwa Polski pierwszy raz zostały rozegrane w 1920 roku. Początkowo zdobywcy najważniejszego tytułu w rodzimym futbolu byli wyłaniani po turnieju finałowym, w którym występowali triumfatorzy kilku okręgów. Dopiero po siedmiu latach system ten zastąpiono formatem ligowym. Od tego dnia do maja 2018 roku w najwyższej polskiej lidze wystąpiło osiemdziesiąt pięć drużyn. Łącznie rozegrały one między sobą ponad siedemnaście tysięcy spotkań, w których padło ponad czterdzieści pięć tysięcy goli. W tym czasie miały miejsce osiemdziesiąt cztery edycje zmagań, z czego osiemdziesiąt trzy udało się dokończyć (wyjątek stanowi sezon 1939, przerwany przez wybuch II wojny światowej). W formule ligowej na najwyższym stopniu podium stanęło szesnaście zespołów.

 

Już w początkach istnienia rozgrywek powszechnie w stosunku do nich używano terminu „ekstraklasa” jako zamiennika dla „pierwsza liga”. Jednak dopiero siedemdziesiąt osiem lat później z potocznego określenia przeistoczył się on w oficjalną nazwę najwyższej ligi. Stało się tak po przekształceniu rywalizacji o mistrzostwo Polski w ligę zawodową. Dokonali tego delegaci reprezentujący szesnaście klubów obecnych na pierwszym szczeblu rozgrywkowym w sezonie 2005/2006 podczas zebrania założycielskiego w Warszawie 14 czerwca 2005 roku. Organizatorem ligi została nowo powołana spółka - Ekstraklasa S.A. z siedzibą w Warszawie.

 

Po jej zarejestrowaniu, 12 sierpnia 2005 roku, została podpisana umowa pomiędzy Polskim Związkiem Piłki Nożnej a przedstawicielami organizacji na zarządzanie rozgrywkami najwyższego szczebla w Polsce. Umowa weszła w życie 18 listopada 2005 roku. Od tego czasu do końca sezonu 2017/2018 w Ekstraklasie rozegrano w sumie 3.296 meczów i wyłoniono trzynastu mistrzów Polski. Obecnie w Ekstraklasie gra szesnaście klubów.

 

W 2007 roku Ekstraklasa została członkiem EPFL (European Professional Football Leagues), obecnie znanego jako European Leagues. Organizacja ta zrzesza największe europejskie ligi zawodowe z dwudziestu czterech państw.

 

Kluby Ekstraklasy uczestniczą regularnie w europejskich rozgrywkach. Mistrzowie Polski startują w Lidze Mistrzów. Zespoły z dwóch kolejnych miejsc na koniec sezonu otrzymują natomiast przepustkę do rywalizacji w Lidze Europy.

Od lewej: Spirydon Albański / źródło: NAC

 

SPIRYDION ALBAŃSKI(bramkarz)

Kluby w Ekstraklasie: Pogoń Lwów

Lata gry: 1928-1939

Mecze/gole: 234/0

 

Uraz kolegi, dobre oko trenera, potrzeba chwili oraz łut szczęścia dały Polsce najlepszego bramkarza lat trzydziestych. Przeciętny napastnik rezerwowej drużyny Pogoni Lwów, Spirydion Albański, został bowiem w 1928 roku posłany do boju przez Karla Fischera po kilku minutach meczu ligowego za… kontuzjowanego golkipera Tadeusza Sobocińskiego. Potem pozostał wierny tej pozycji do końca kariery.

Choć co do jego początków nie ma pełnej zgodności. Sam Albański twierdził, że wszedł wtedy za Bolesława Lachowicza, a dodatkowo gazety jako zmiennika podają innego z napastników – Włodzimierza Łysyka. Być może jednak rzeczywiście był to Albański. Wszak to on w kolejnym meczu od początku stał już między słupkami i do 1939 roku – a zatem przez jedenaście lat – opuścił tylko pięć spotkań ligowych. Łącznie uzbierał na koncie 234 występy w najwyższej lidze, co było najlepszym wynikiem na jego pozycji przed II wojną światową.

– Jak na zawodnika rezerwowej drużyny jeszcze nie najgorszy – pisał o nim po jednym z pierwszych meczów w Ekstraklasie „Przegląd Sportowy”. W kilka miesięcy później nie było już żadnych wątpliwości co do jego przydatności. – Unicestwia on ciężkie strzały, zanim jeszcze publiczność ma możność zorientować się, jak wielkie niebezpieczeństwo groziło drużynie – dodawali obserwatorzy.

Świetnie grał na linii. Intuicyjnie potrafił bronić strzały nawet z bliskiej odległości. Przyzwyczailiśmy się widzieć w nim bardzo dobrego bramkarza, jednak to, co pokazał, wykraczało ponad normalną miarę. Wspaniałe jego parady, wypady, jak również robinsonady, którymi bronił strzały Malczyka, czy Reymana, zasługują na specjalne wyróżnienie. Był zaporą, dzięki której sporo pewniaczków nie znalazło się w siatce – tak jego postawę w meczu ligowym z Wisłą Kraków opisywał „Przegląd Sportowy”. W starciu Pogoni Lwów z Wartą Poznań w 1935 roku uchronił swój zespół przed stratą bramki, choć napastnik rywali stał zaledwie pół metra przed linią bramkową! Drużyna Czechosłowacji dobrze zaś zapamiętała jego paradę zatrzymującą piłkę po strzale z dwóch metrów wykonanym przez Josefa Silnego, wicemistrza świata.

Nowocześnie, jak na tamte czasy, grał na przedpolu. Miał bardzo pewny chwyt, dobrze oceniał sytuacje pod swoją bramką, a przede wszystkim odważnie rzucał się po piłkę tkwiącą w gąszczu nóg rywali. Było to jeszcze bardziej imponujące przy zestawieniu z jego warunkami fizycznymi. Nie był nawet najniższy jak na owe lata – mierzył 176 centymetrów. – Posiada wszystkie warunki na bramkarza pierwszej klasy. Jest duży, silny, niezły technicznie, otrzaskany w niejednym boju – opisywał go „Przegląd Sportowy”. Jednak jego waga oscylowała w okolicach pięćdziesięciu kilogramów! Dlatego też pojedynki Albańskiego z dużo lepiej zbudowanymi przeciwnikami wywoływały ogromne poruszenie na trybunach. Najefektowniejszym momentem spotkania był pojedynek Balcera z Albańskim w osiemnastej minucie. Skrzydłowy Wisły minąwszy Wańczyckiego, pędził wprost do bramki Pogoni. Albański wybiegł naprzeciw niego, zderzenie dwóch zawodników o tak różnej wadze nie mogło zakończyć się gładko. I faktycznie bramkarz znalazł się na ziemi, a będący w pełnym pędzie skrzydłowy wpadł prawie do bramki. Piłka jednak pozostała w dłoniach Albańskiego – opisywał „Przegląd Sportowy”. Kiedyś po jednym z takich starć w towarzyskim spotkaniu z Daringiem Bruksela upadł i stracił przytomność. Zniesiono go z boiska, ale kiedy rezerwowy golkiper szykował się do zmiany, Albański wrócił na murawę i dograł do końca spotkania.

Nie zawsze jednak te jego wybiegi znajdowały uznanie fachowców. Wielu uważało, że niepotrzebnie ryzykuje i przez to drużyny tracą zbyt wiele goli. Inną z jego wad dostrzegł sędzia meczu Polska – Dania, Anglik Roger Ruud:

– Wiem, że mój przyjaciel, polski bramkarz – Albański nie weźmie mi za złe, gdy powiem, że moim zdaniem jego jedynym błędem przy świetnej skądinąd technice chwytu i ustawiania się jest inklinacja do zbyt długiego przetrzymywania piłki. Były chwile, gdy mógł szybko rozstać się z piłką na korzyść swoich, lecz nie – on biegł potrząsając piłką i drażniąc nadbiegających graczy duńskich.

Mimo tych mankamentów, w ankiecie przeprowadzonej przez „Przegląd Sportowy” w 1935 roku pięciu z sześciu znanych byłych zawodników ligowych przyznało Albańskiemu pierwszą lokatę wśród polskich golkiperów. Był również pierwszym bramkarzem – i trzecim w ogóle piłkarzem po Wacławie Kucharze oraz Józefie Kałuży – w TOP-10 Plebiscytu „Przeglądu Sportowego” na Sportowca Roku (w 1933). Następnym przedstawicielem tej pozycji w tym gronie stał się dopiero Edward Szymkowiak dwadzieścia trzy lata później.

– To klasa międzynarodowa – mówił o nim Bela Rebro, sławny węgierski piłkarz, a potem trener FC Szeged, z którym zmierzyła się towarzysko Pogoń Lwów. Twierdził, że Albański mógłby z powodzeniem występować nawet w najlepszych klubach europejskich. A zaimponować temu szkoleniowcowi było tym większą sztuką, że miał on w składzie Jozsefa Palinkasa, który w 1938 roku został wicemistrzem świata.

Do czasów Edwarda Szymkowiaka był na pierwszym miejscu pod względem największej liczby występów w reprezentacji Polski wśród golkiperów. Z orłem na piersi zagrał osiemnaście razy. Wystąpił też na Igrzyskach Olimpijskich w 1936 roku, gdzie Polska wywalczyła czwarte miejsce. Sam Albański był zaś kapitanem w spotkaniu decydującym o medalach. Nie wspominał go jednak najlepiej, bo przy decydującej bramce piłka odbiła się od poprzeczki, spadła na jego plecy i wtoczyła się do siatki…

Mimo tej wpadki zasłynął jako najlepszy polski bramkarz ligowy sprzed II wojny światowej. Wiele lat później o losy tego golkipera dowiadywał się nawet Jan Paweł II, który sam za młodu stał na bramce. Albański w Rzymie znalazł się zresztą dużo szybciej niż jego sławny fan. Już w 1934 roku przyjechał tam z reprezentacją w drodze do Neapolu na mecz z Włochami. Razem z Michałem Matyasem złożyli, jako przedstawiciele polskiej delegacji, wieniec pod Grobem Nieznanego Żołnierza w Wiecznym Mieście. Zdążył też zdobyć uznanie miejscowej publiki. – Albański ma nadzwyczajne wyczucie. Jest zwinny i jego parady były bardzo udane – dodawała włoska gazeta „Meggiorno Sportivo”.

Ale nie tylko papież podziwiał Albańskiego. Kazimierz Górski opowiadał, że w czasach świetności tego golkipera, większość młodych chłopców we Lwowie zapragnęła nagle grać na tej pozycji i oczywiście przybierała w meczach podwórkowych nazwisko swego idola. Nawet sam Górski, choć niewysoki, pod wpływem gry „pana Spirydiona” z ataku przeniósł się między słupki.

W czasie wojny Albański pracował w wypożyczalni sprzętu sportowego i grał we lwowskich zespołach: Dynamie oraz Spartaku. Krótko potem reprezentował też barwy Resovii i Pogoni Katowice. Pracował jako trener w klubach z niższych klas rozgrywkowych.

Zmarł w 1992 roku.

źródło: NAC

JÓZEF KAŁUŻA(pomocnik/napastnik)

Kluby w Ekstraklasie: Cracovia

Lata gry: 1928-1929

Mecze/gole: 43/19

 

Nie dane było mu pograć w Ekstraklasie zbyt długo. Szczyt jego piłkarskich osiągnięć przypadł na pierwszą połowę lat 20., czyli okres przed powstaniem ligi. Wtedy razem ze Stanisławem Mielechem, Leonem Sperlingiem, Bronisławem Kotapką i Ludwikiem Gintelem uczynił z Cracovii jedną z najlepszych polskich drużyn czasów międzywojnia. Jeszcze długo potem stawiano ich za niedościgły wzór dla kolejnych futbolowych pokoleń. Razem sięgnęli w 1921 roku po mistrzostwo Polski i wielokrotnie w meczach z zagranicznymi rywalami robili znakomitą reklamę dla polskiego futbolu.

To właśnie on w tym zespole pełnił rolę reżysera. Imponował szczególnie bliskim ideału prowadzeniem piłki. – Miał oczy dookoła głowy – opisywał go Stanisław Mielech. Jego szczególną specjalnością były doskonałe podania. – Świetne podania Kałuży – każde zawierające w sobie 50 procent możliwości bramki – donosiła prasa. Dzięki tym zaletom stanowił również długoletni filar reprezentacji Polski. Rozegrał w biało-czerwonych barwach szesnaście oficjalnych spotkań i strzelił siedem goli. Uczestniczył też w Igrzyskach Olimpijskich w 1924 roku.

Ligowy debiut Kałuży przypadł jednak dopiero na 1928 rok. W porównaniu z pozostałymi rywalami Cracovia przystąpiła bowiem do elity o sezon później. Dopiero gdy świetny napastnik miał już 32 lata na karku, mógł rozegrać premierowe spotkanie na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Mimo zaawansowanego wieku nie wyzbył się swoich atutów i przez dwa lata gry na najwyższym szczeblu nadal imponował formą na tle graczy młodszych o kilkanaście lat.

– Kałuża przeżywa w sezonie bieżącym czasy swej świetności. Po paru latach wybitnie słabych, dziś błyszczy jego wielki talent, jak za czasów królowania Cracovii w polskim sporcie piłkarskim w latach 1920 – 1924. Kałuża piłkę kryje ciałem, trzyma przy sobie i dribluje tak, że wprost nie sposób mu ją odebrać, a już jeśli chodzi o prostopadłe podania do łączników, nie ma doprawdy rywala godnego sobie w całej Polsce – pisał o nim „Przegląd Sportowy” po meczu z Warszawianką.

Właśnie w lidze przeżył swój 400. mecz rozegrany w barwach Cracovii. Uczcił go, jak na mistrza przystało. – Świetne zwycięstwo pod batutą mistrza Kałuży – pisał „Przegląd Sportowy” po rozgromieniu 1. FC Katowice w rozmiarze 6:1. Do legendy przeszedł też jego występ w prestiżowych derbach Krakowa przeciwko Wiśle. – Kałuża miał jeden ze swych najpiękniejszych dni. Niespożytą była wprost jego energia, kiedy w drugiej połowie pojawiał się to w pomocy, to na skrzydle ataku, wszędzie wykazując swe mistrzostwo – donosili sprawozdawcy „Przeglądu Sportowego”.

W czasach gry systemem 1–2–3–5 był uznawany za największego specjalistę od roli tak zwanego „kierownika napadu”. – Po wycofaniu z czynnego życia sportowego niedościgłego mistrza polskich dyrygentów napadu, Józefa Kałuży, na stanowisko to nie znalazł się dotąd prawdziwie godny następca – odnotowywała prasa już po zakończeniu kariery przez tego zawodnika. Nie znaczy to jednak, że dyrygent Cracovii był bez wad. Potrafił poderwać drużynę do boju, ale niespożyta energia obracała się też czasem przeciw niemu. Przede wszystkim zbyt często stawał się zanadto nerwowy i histeryczny w swych reakcjach. Z tego względu momenty ocierające się o geniusz nawet w skali całej Europy przeplatał ze słabszymi epizodami.

Mimo wszystko dosłużył się tytułu „króla piłkarzy polskich”. Tak napisano o nim w 1931 roku. Nie była to odosobniona opinia. Niestety metryki nie dało się oszukiwać zbyt długo. W piłce nożnej był obecny od pierwszej dekady XX wieku. Już na początku lat nastych tego stulecia grał w reprezentacji Krakowa. Choć już na samym starcie jego kariera zawisła na włosku. W czasach nauki wezwał go dyrektor gimnazjum, ksiądz Bielan, i ostrzegł: – Źle z Tobą. Słyszałem, że jesteś sławnym bramkarzem. – Niezrażony Kałuża wykorzystał pomyłkę kapłana i zgodnie z prawdą przyrzekł, że to nieprawda: nie jest i nie będzie bramkarzem. Ksiądz uspokojony tym powołaniem się na własne sumienie nie drążył już więcej tematu.

W 1929 roku Kałuża zdecydował się wziąć rozbrat z futbolem. Łącznie w lidze uzbierał 43 spotkania, w których strzelił 19 goli. Nadal ciągnęło jednak wilka do lasu. Po zakończeniu kariery zdecydował się na kurs trenerski w Warszawie oraz studia w Wyższej Szkole Handlowej. W tym czasie pełnił rolę kierownika technicznego Legii Warszawa i… okazjonalnie grywał w piłkę w pierwszym zespole. Podczas tournée stołecznego zespołu do Niemiec pozwolenia na grę w barwach tej drużyny udzielił mu sam Prezes PZPN, Władysław Bończa-Uzdowski. Udało się Kałuży nawet strzelić dla Wojskowych gola w jednym z takich spotkań. Tuż po praktycznym zakończeniu kariery grał w kadrze Krakowa, a nawet w reprezentacji Polski – w, uznawanym dziś za nieoficjalne, spotkaniu w Pucharze Amatorów Europy Środkowej przeciwko Węgrom. W Cracovii ostatni raz towarzysko wystąpił zaś w 1931 roku. Do dziś uznawany jest za najwybitniejszego piłkarza tej drużyny.

Po odwieszeniu butów na kołku szukał różnych dróg. Wszystkie ostatecznie wiodły jednak do piłki. To on zapoczątkował coś, co dziś nazwalibyśmy „scoutingiem”. Jeszcze w czasach pracy dla Legii chodził po warszawskich podwórkach i zapisywał nazwiska najbardziej utalentowanych zawodników. Planował karierę sędziowską, był delegatem do zarządu ligi. Ostatecznie zaś skończył jako trener. Jako selekcjoner wprowadził reprezentację Polski na Igrzyska Olimpijskie w 1936 roku, gdzie wywalczył 4. miejsce. Został dzięki temu pierwszym (i jednym z dwóch w dziejach) Polakiem, który sam zagrał na IO, a potem poprowadził na imprezie tej rangi kadrę Polski. Dwa lata później awansował zaś z biało-czerwonymi na mistrzostwa świata. Przed nim nikomu nie udało się tego dokonać.

Rolę selekcjonera pełnił w nowoczesnym stylu. W swoim ręku dzierżył niemal pełnię władzy w zakresie zestawienia kadry narodowej, co szczególnie imponowało Niemcom. Zdarzało mu się też samemu przywdziewać strój sportowy, aby uczestniczyć w grach treningowych, jeśli brakowało zawodników.

Dbał również o ducha w drużynie. W 1932 roku podczas wyjazdu na mecz z Jugosławią zespół miał kilkugodzinny postój w Wiedniu. Kałuża zarządził wypad do słynnego lunaparku na Praterze. Zawodnicy upodobali sobie szczególnie zabawę na samochodzikach elektrycznych. Każdy z nich za punkt honoru obrał sobie, by… chociaż raz zderzyć się ze swoim selekcjonerem. Legenda polskiego futbolu nie obraziła się jednak za ten afront.

W przeciwieństwie do wielu innych kolegów z boiska nie zdecydował się na grę lub udział w innej roli w okupacyjnych rozgrywkach. Uważał, że nie należy stwarzać pozorów normalności w kraju znajdującym się pod butem Niemców. Zmarł w 1944 roku na zapalenie opon mózgowych. Jest patronem ulic w Krakowie, Przemyślu oraz Tenczynku. Przed stadionem Cracovii, leżącym na arterii noszącej nazwisko tego znakomitego piłkarza, w październiku 2017 roku odsłonięto jego pomnik.

źródło: NAC

 

KAROL KOSSOK(napastnik)

Kluby w Ekstraklasie: 1. FC Katowice, Cracovia, Pogoń Lwów

Lata gry: 1927-1935

Mecze/gole: 117/100

 

Łatwo można było zlekceważyć tego zawodnika. W czasach gdy wzorcami piłkarskimi w Polsce byli Józef Kałuża czy Wacław Kuchar – obaj liczący poniżej 170 centymetrów – przerastający ich o głowę, a w dodatku barczysty Karol Kossok stanowił wyjątek na boiskach Ekstraklasy. Drugiego równie masywnego i wysokiego zarazem piłkarza wówczas nie było. Pozornie wydawał się więc niezwykle powolny i nieporadny.

Za tą olbrzymią sylwetką kryły się jednak wielkie umiejętności. Naturalny ciąg na bramkę, nienaganna technika, a przede wszystkim jeden z najlepszych dryblingów w tych czasach w Ekstraklasie, budziły prawdziwy postrach wśród golkiperów. „Wózkowanie” – jak wtedy nazywano kiwanie przeciwników – wykonywane przez tego snajpera należało do stałego repertuaru meczów z jego udziałem. Znak rozpoznawczy Kossoka wśród mistrzów owego elementu gry stanowił zaś przede wszystkim znakomity balans ciałem. – Olbrzym śląski z jego balansem ciała, techniką piłki i dyspozycją strzałową jest na boisku polskim zjawiskiem naprawdę niecodziennym – pisał „Przegląd Sportowy”. Uważano jednak, że zbyt wiele energii marnuje na zagrania „pod publiczkę”. Krytykom odpowiadał wówczas: – Wolę przejechać przeciwnika z piłką, aniżeli oddać ją na oślep. Usprawiedliwiał się, że drybluje po to, aby skupić uwagę obrony przeciwnika na sobie i dać swobodę swoim kolegom z linii ataku. Jego gra ściągała bowiem największą uwagę tak przeciwników, jak i kibiców.

Wielką sławę zapewnił mu też trik, który dopracował do perfekcji – markowanie strzału w sytuacji „sam na sam”. – Wyszkolenie w dryblingu pomaga mi równocześnie mylić bramkarza przeciwnej drużyny, aby ten nie mógł się zorientować co do momentu mojego strzału – opowiadał. Jego groźną bronią były ponadto strzały z rzutów wolnych. Kiedyś w meczu między reprezentacjami Budapesztu i Krakowa zmieścił piłkę z takiego fragmentu gry z odległości 40 metrów w samo okienko bramki przeciwników! Innym razem po strzale Kossoka z dystansu tak znokautowany został austriacki bramkarz Zankl, że musiał opuścić boisko. – Jeden, drugi wolny wystarcza w zupełności, aby pocisk wypuszczony spod dźwigni olbrzymiej nogi znalazł drogę do siatki przeciwnika – opisywał jego umiejętności „Przegląd Sportowy”.

Chętnie prezentował takie zagrania w starciach z zagranicznymi drużynami. Może dzięki temu wyrobił sobie też dobrą opinię poza Polską. – Pod względem stylu i techniki jest graczem, jakiego dotychczas nie mieliśmy. Miarą umiejętności Kossoka jest, że po czwórmeczu międzymiastowym w Wiedniu prasa tamtejsza porównywała go z królem futbolu Schallerem. Technika i styl, ale też brak szybkości są obu graczom wspólne – pisał „Przegląd Sportowy”. Włosi porównywali go zaś z racji sylwetki do argentyńskiego pomocnika Carlosa Volante.

Z powodu braku kondycji bardzo niechętnie wracał się po piłkę za swoją połowę, co z kolei nie zjednywało mu zwolenników. Nie lubił też specjalnie biegać po boisku bez futbolówki. Stąd źle się czuł w ataku reprezentacji, między innymi z Teodorem Peterkiem, który na środku ataku rozrzucał piłki do łączników prawie pod samą linię boczną. Osobliwą wadą tego napastnika była zaś chimeryczność powodowana… pogodą. Kossok fatalnie czuł się podczas upałów, i w pełnym słońcu lipcowych czy sierpniowych dni był tylko – nomen omen – cieniem samego siebie.

Prawdziwie obrazoburczo dla piłkarskich tradycjonalistów wyglądała jego ścieżka kariery. Swój pierwszy klub 1. FC Katowice porzucił zdruzgotany po śmierci brata, także piłkarza, Romana. Przeszedł do Cracovii. Krok ten uzasadniał patriotycznymi względami. W rzeczywistości nie bez znaczenia był fakt dobrze płatnej pracy w dyrekcji krakowskiej kolei. Musiał jednak stanąć przed komisją, udowadniając, iż nie sprzeniewierzył się zasadom amatorstwa, przyjmując w Krakowie lepiej płatną posadę urzędnika kolejowego. Jeszcze długi czas potem kwestionowano jego zgłoszenie, ponieważ przysłano je telegramem, a w związku z tym nie powinno zostać zatwierdzone przez PZPN.

W ciągu jednego sezonu pod Wawelem rozkochał w sobie publiczność. Został królem strzelców, a jego gole w starciu z Czarnymi Lwów dały wygraną 2:1, która na kolejkę przed końcem pozwoliła Pasom wyprzedzić w tabeli Wisłę Kraków. Prymatu Cracovia już nie oddała i zapisała na swoim koncie swe pierwsze mistrzostwo Polski zdobyte w ligowym formacie rozgrywek.

Sam Kossok jednak nie został na dłużej idolem krakowskiej publiczności, bo po zaledwie jednym roku przeniósł się jeszcze dalej na wschód – do Pogoni Lwów. Podobno to on sam zaoferował swoje usługi temu klubowi. Szybko złapał kontakt z liderem zespołu Wacławem Kucharem. Razem regularnie grywali w tenisa. Entuzjastycznie reagowali też fani. W pierwszej kolejce po starciu z Warszawianką i pięknym strzale z wolnego Kossok został zniesiony z boiska na ramionach. Później jednak nastały długie chwile kryzysu. Prasa posunęła się już nawet do tytułu „Kossok zawodzi konkretnie”. Nie wytrzymali także fani. Jeden z nich przez cały mecz obrażał renomowanego napastnika. Kossok podobno odpowiedział mu „argumentami ręcznymi”. Wydział Dyscypliny wszczął przeciwko niemu postępowanie. Śledztwo jednak nic nie wykazało, a zawodnik odkupił swe winy grą. W kilka tygodni potem, przy okazji dorocznego meczu o Puchar Żeleńskiego między reprezentacjami Krakowa i Lwowa, był najjaśniejszą postacią. Gdy podyktowano rzut karny, publiczność domagała się, aby to właśnie Kossok został jego wykonawcą.

W jednym sezonie strzelił dla Pogoni dwadzieścia dwa gole. Dzięki temu został pierwszym zawodnikiem w historii ligi z dwudziestoma bramkami zdobytymi dla trzech klubów. Wcześniej dokonał tego dla 1. FC Katowice oraz dla Cracovii. I kiedy miał u stóp publikę lwowską… powtórzył scenariusz sprzed roku, tyle że w drugą stronę – wracając do Krakowa. W tym momencie jednak szczęśliwa karta się od niego odwróciła. Poprzedni klub nie zgodził się na jego zwolnienie, w związku z tym musiał odbyć roczną karencję. Grywał tylko w spotkaniach towarzyskich. Pokazywał się w nich jednak z dobrej strony.

W końcu nawet selekcjoner Józef Kałuża zaczął zastanawiać się nad powołaniem do kadry zawodnika bez regularnej gry. Przed starciem ze Szwecją jeszcze się ugiął pod naciskiem prasy, ale już w październiku wyznaczył go do ataku w starciu z Łotwą i był to bardzo dobry ruch. Po kiwnięciu trzech obrońców oraz bramkarza strzelił gola. – Na plan pierwszy wybił się Kossok. To co zademonstrował, było kunsztem pierwszej klasy – oceniała prasa. Po solowej akcji trafił zaś kilka miesięcy potem – nadal w okresie karencji – w starciu z Reprezentacją Ligurii we Włoszech.

Powrócił do gry w lidze po roku przerwy, ale opinia zmiennego w uczuciach klubowych ciągnęła się za nim jeszcze długo. Kiedyś – już po powrocie w szeregi Pasów – na łamach prasy wystosował oświadczenie, w którym zaprzeczał pogłoskom o rozmowach z Legią, 1. FC Katowice czy… znów Pogonią.

Wkrótce potem przyplątała mu się kontuzja. Wyjechał leczyć ją do Wiednia. Przy okazji kuracji trenował z piłkarzami Rapidu Wiedeń, uznawanego wtedy za jeden z najlepszych klubów świata. Stać było później jeszcze tego napastnika na wyczyny wielkiej miary, jak choćby strzelenie czterech goli Polonii Warszawa (za co „Przegląd Sportowy” nazwał go „królem minionej epoki”), zdobycie bramki w starciu reprezentacji Krakowa i Berlina, czy wreszcie setny gol w Ekstraklasie. Nawet pod sam koniec kariery prezentował wysoką klasę na tle ligowych rywali. – Na pierwszym miejscu z napastników stawiam Kossoka – mówił Ferenc Molnar, trener Pogoni Lwów, oceniając piłkarzy na tej pozycji. – Brak mu tylko kondycji. Gdyby ją posiadał, to byłby niewątpliwie graczem wielkiej klasy. W sumie strzelił równo 100 goli w 117 meczach. Pod względem średniej bramek na mecz ze wszystkich zawodników, którzy zdobyli minimum sto bramek, ustępuje w historii polskiej ligi tylko Ernestowi Wilimowskiemu i Henrykowi Reymanowi.

Kossok był też pierwszym zawodnikiem w dziejach w lidze, który strzelił cztery gole w jednym spotkaniu. Dokonał tego już w inauguracyjnej kolejce rozgrywek. Dzięki temu stał się jednocześnie pierwszym liderem klasyfikacji strzelców Ekstraklasy. Tytuł króla strzelców zapisał na swoje konto dopiero w Cracovii w 1930 roku, choć nie wiadomo, czy się o nim kiedykolwiek dowiedział. Stanisław Mielech źle bowiem wyliczył statystyki strzeleckie i na ich podstawie koronę przyznał Józefowi Nawrotowi z Legii Warszawa. W tym samym sezonie został mistrzem Polski z Cracovią. Oprócz tego zanotował też wicemistrzostwo z 1. FC Katowice i z Pasami.

W biało-czerwonych barwach najlepszą partię rozegrał w starciu z Węgrami w ramach Pucharu Amatorów Europy Środkowej, dziś uznawanym już za mecz nieoficjalny. Strzelił wtedy dwa gole i rozmienił obronę przeciwników na drobne dryblingami oraz potężnymi bombami. Po meczu fala kibiców zniosła go z boiska na ramionach. W kolejnych meczach przypieczętował wraz z kolegami zdobycie tego trofeum. Kilka miesięcy później pod jego wrażeniem byli Łotysze. Ich selekcjoner stwierdził, że takiego gracza jeszcze nie widział. Bramkarz przeciwników dodawał: – Kossok jest najstraszniejszym graczem dla bramkarza. Jego obojętne zagrania i przejeżdżanie po dwóch i trzech przeciwnikach doprowadza bramkarza do szału.

Oficjalnie w reprezentacji Polski zagrał pięć razy i strzelił trzy gole. Zdarzyło mu się też pełnić rolę selekcjonera. W 1937 roku mecz eliminacji mistrzostw świata z Jugosławią wypadał wtedy co sparing z Łotwą w Katowicach. Pierwszą drużynę poprowadził dawny kolega klubowy Kossoka – Józef Kałuża, on zaś stanął na czele zespołu rywalizującego z Łotyszami.

Poza kadrą pracował też z Cracovią i Polonią Warszawa. Chwalono go za metody treningowe i podejście do zawodników. Zdarzyło mu się też jednak wywołać aferę. W 1936 roku odkryto, że próbował skaperować do Cracovii – co było surowo zakazane – kilku zawodników ze Śląska. Skandal wyszedł na jaw, bo udane transfery dwaj działacze postanowili uczcić kilkoma butelkami wódki. Podczas imprezy doszło do bójek i musiała interweniować policja.

Mimo tych grzeszków na koncie należał do najbardziej lubianych zawodników w Polsce. Kiedy już zakończył karierę, został zaproszony na imprezę dobroczynną – Rewię Asów Polskich. Wystąpił w niej między innymi w sztafecie. Jego zespół jednak stracił szansę na wygraną, bo ogromny Kossok potknął się na bieżni.

W czasie II wojny światowej przyjął obywatelstwo niemieckie. Mimo oficjalnych zakazów nie zaprzestał jednak kontaktów z Polakami. Dlatego zachowała się o nim dobra opinia. Zmarł w 1945 roku w obozie jenieckim.

Od prawej: Józef Kotlarczyk / źródło: NAC

 

JÓZEF KOTLARCZYK(pomocnik)

Kluby w Ekstraklasie: Wisła Kraków

Lata gry: 1927-1939

Mecze/gole: 244/13

 

Jana Kotlarczyka uznawano pierwszym środkowym pomocnikiem z prawdziwego zdarzenia w Ekstraklasie. To on reżyserował większość ataków Wisły Kraków w sezonach 1927 i 1928, zakończonych przez Białą Gwiazdę na pierwszej pozycji. Uchodził dzięki temu, obok Henryka Reymana, za głównego architekta tych triumfów. Miał jednak jeszcze jeden ważny sukces na koncie – ściągnięcie do klubu z Nadwiślana Kraków swego młodszego brata – Józefa.

Nazywano ich powszechnie „Braciszkami”. Uważano, że jeden bez drugiego traci nawet połowę wartości. W późniejszych latach Józef dawał sobie jednak radę bez Jana.

Na pewno przebijał go pod względem techniki użytkowej. – Technik doskonały, bodajże lepszy od brata, gdyż w napadzie okazał się dobrym strzelcem. Duże zdolności wykazuje w wózkowaniu. Równie dobrze gra dla ofensywy, jak i ataku, napastnikom wyrabia dobre sytuacje do biegów (…) Gra odważnie i ambitnie – oceniał go „Przegląd Sportowy” w 1930 roku, stawiając go na pierwszej lokacie wśród bocznych pomocników. Tej pozycji Kotlarczyka w rodzimym futbolu nie podważyło jeszcze kilka pokoleń graczy.

W dwóch mistrzowskich sezonach Wisły Kraków zagrał łącznie w trzydziestu czterech meczach ligowych i strzelił w nich osiemnaście goli. W trzech kolejnych edycjach nie pojawił się na boisku tylko raz. Od 1929 do 1939 roku zabrakło go natomiast w ligowych starciach w sumie… zaledwie siedmiokrotnie! Nic dziwnego zatem, że udało mu się zostać rekordzistą Ekstraklasy pod względem liczby spotkań. Łącznie pojawił się na boiskach najwyższego szczebla rozgrywkowego 244 razy. Ten wynik przebili dopiero piłkarze w latach pięćdziesiątych XX wieku.

Poza dwoma złotymi medalami na koncie jeszcze trzy razy sięgał po wicemistrzostwo Polski, cztery razy kończył zaś zmagania z ukochaną Wisłą Kraków na trzecim miejscu w tabeli. Łącznie miał więc dziewięć medali wywalczonych w starciach ligowych. Pod tym względem nie mógł się z nim równać nikt przed II wojną światową. Z dwunastu dokończonych edycji rozgrywek poza podium znalazł się tylko w 1932, 1936 i 1937 roku.

Świetnie wspierał ofensywę Wisły. – Należy on do rzadko w Polsce spotykanego typu bocznych pomocników, którzy poza grą defensywną potrafią również iść za napadem i karmić go dobrymi piłkami w czasie ofensywy – oceniał go dziennikarz Narcyz Susserman. Prawdziwe mistrzostwo wykazywał jednak w defensywie. – Jego niezawodny stoping, świetne celne podania, wspaniała współpraca z bratem i mądra gra ciałem wysunęły go bodaj na czoło całej stawki obu zespołów – pisał „Przegląd Sportowy” po reprezentacyjnym starciu z Niemcami. Zostało to ocenione jako najlepszy indywidualny występ ze wszystkich reprezentantów Polski w 1934 roku.

Mistrzostwo pod tym względem wykazał jednak w prestiżowym starciu z Chelsea Londyn. Spotkanie zorganizowano na trzydziestolecie Białej Gwiazdy, a Kotlarczyk okazał się jednym z jego największych bohaterów. Przybył na nie kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem i pracowitością w defensywie nie pozwolił londyńczykom zdobyć ani jednej bramki. – Bracia Kotlarczycy stworzyli tandem tak różnorodny i tak wszechstronnie się uzupełniający, że drugiego takiego szukać można by w Polsce nadaremnie. W oparciu o tak doskonałą dwójkę obrońcy pozwolić sobie mogli często na myślenie nie tylko o przeciwnym, ale i o własnym napadzie – pisał „Ilustrowany Kuryer Codzienny”. Spotkanie zakończyło się wygraną Białej Gwiazdy 1:0, co stanowiło jeden z największych sukcesów klubowych polskiej piłki przed wojną.

Bywały i całe sezony w klubie, które spędzał w obronie. I wtedy uważano go za jednego z najlepszych specjalistów w tej materii: – Kotlarczyk okazuje się bodaj jeszcze lepszym obrońcą niż pomocnikiem. Wykopy jego, technicznie bardzo dobre, idą przeważnie wprost do własnego gracza. W tacklingu również daje sobie radę, toteż tworzy ciężką do przebycia zaporę, tym bardziej że odznacza się wielkim spokojem i rutyną nabytą w pomocy – pisał „Przegląd Sportowy” po starciu Białej Gwiazdy z Pogonią Lwów.

Przede wszystkim jednak został zapamiętany jako znakomity pomocnik, obdarzony ogromną odpornością psychiczną. To dzięki niemu i współpracy z bratem ta linia była uważana za najmocniejszą – zarówno w Wiśle Kraków, jak i reprezentacji Polski. – Jak zwykle najpewniejszy i wywiązujący się w 100% ze swoich zadań – oceniał go „Przegląd Sportowy” po meczu z Ruchem Chorzów. Świetna kondycja – tak jak u brata – pomagała mu pracować od początku do końca meczu. Choć chyba mieli też rację ci, którzy narzekali na jego leniwe kroki. Niegdyś w czasie zgrupowania reprezentacji nie chciało mu się chodzić na posiłki, ponieważ były zbyt oddalone od hotelu! Na tym samym obozie przeżył bolesny zawód, gdy selekcjoner zabronił jemu oraz Antoniemu Kellerowi wyjścia do teatru.

W 1937 roku wyrównał najlepsze osiągnięcie w liczbie występów w kadrze biało-czerwonych, dzięki swemu 27. spotkaniu z orłem na piersi. Rekord wyśrubował ostatecznie do trzydziestu spotkań. Wyprzedził go dopiero Władysław Szczepaniak po ostatnim meczu Polaków rozgrywanym przed wybuchem II wojny światowej. Najpiękniejsze chwile związane z grą z orzełkiem na piersi Kotlarczyk przeżył w 1936 roku, gdy był kapitanem biało-czerwonych na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie. Podobno uparcie nocami nachodził go wtedy sen o medalu. Ostatecznie skończyło się na czwartym miejscu.

Po II wojnie światowej pracował jako trener. Uchodził za odkrywcę talentu Józefa Kohuta, jednego z najlepszych polskich napastników lat 40. i 50. Zmarł w 1959 roku. Wraz z bratem został patronem stadionu Nadwiślana Kraków.

Od lewej: Wacław Kuchar / źródło: NAC

 

WACŁAW KUCHAR(pomocnik/napastnik)

Kluby w Ekstraklasie: Pogoń Lwów

Lata gry: 1927-1935

Mecze/gole: 161/50

 

W Wacławie Kucharze w latach dwudziestych kochał się nie tylko Lwów, ale też cała piłkarska Polska. Był sportowym bożyszczem kraju. Mecze z jego udziałem przyciągały tłumy kibiców. Nawet sympatycy przeciwnych drużyn akurat o nim zazwyczaj wypowiadali się z wielką życzliwością i życzyli mu powodzenia. To właśnie on zwyciężył w pierwszym plebiscycie na Sportowca Roku przeprowadzanym przez „Przegląd Sportowy”.

Tradycją Lwowa było, że piłkarze przed wejściem na stadion oddawali małym adeptom piłki nożnej swoje rzeczy w neseserze, aby ci wnieśli je na stadion. Jednym z tej masy chłopców był Kazimierz Górski, najlepszy selekcjoner w historii reprezentacji Polski. – Można? – wykrztusiłem zdyszany, zerkając w górę i w tym momencie kompletnie mnie zatkało. To był sam Wacek Kuchar, idol i obiekt naszych westchnień, zawodnik idealny. Spostrzegł zmieszanie na mojej twarzy i chcąc dodać mi otuchy, wręczył walizeczkę. I potem już zgodnie wkroczyliśmy na boisko. Puszyłem się jak paw, udając, że nie zauważam zawodu malującego się na twarzach kolegów – relacjonował spotkanie z idolem Górski w swej książce „Pół wieku z piłką”. – Życzę Ci, żebyś wyrósł na drugiego Kuchara – usłyszał kiedy indziej od lekarza.

Przede wszystkim uwielbiano jego wszechstronność. Był reprezentantem Polski w lekkiej atletyce, hokeju na lodzie (wicemistrzostwo Europy i 4. miejsce na MŚ!) oraz łyżwiarstwie szybkim. Do tego dochodziły osiągnięcia mniejszego kalibru w łyżwiarstwie figurowym, pływaniu czy tenisie. – Dumą i chlubą czwarty w hierarchii wieku z braci Kucharów. Jest przez długie lata uważany za najlepszego sportowca Polski, jest bowiem niezapomnianym typem prawdziwego sportowca-dżentelmena – pisał „Przegląd Sportowy”.

A w futbolu Wacław Kuchar był prawdziwym królem Polski w latach dwudziestych. – Najlepszym graczem, jakiego kiedykolwiek Polska posiadała był Wacław Kuchar. Zespalał w sobie jak w soczewce wszystkie wartości wszechstronnego sportowca i gentlemana. Na tle tej postaci bledną dzisiejsi piłkarze – twierdził jego boiskowy rywal Eugeniusz Pohl z 1. FC Katowice. Podobno przez całą karierę ponad tysiąc razy pokonał bramkarzy rywali! Nie jest to takie nieprawdopodobne. Przed powstaniem ligi, w mistrzostwach Polski zdobył w sumie aż 125 bramek dla Pogoni Lwów w rywalizacji tej rangi! Dało to Pogoniarzom cztery mistrzostwa kraju z rzędu. W reprezentacji Polski od 1924 do 1936 roku był samodzielnym rekordzistą pod względem liczby występów. Po nim tak długi okres udało się spędzić na tej pozycji jedynie Władysławowi Szczepaniakowi (1939–1955) oraz Grzegorzowi Lacie (1982–2010). Zagrał z nią także na Igrzyskach Olimpijskich w 1924 roku w Paryżu. Najmocniej ze wszystkich występów utkwiło mu w pamięci starcie z Turcją w Konstantynopolu z racji przejażdżki na ośle po ulicach miasta.

Obchody jego jubileuszu dwudziestolecia kariery piłkarskiej zamieniły się w prawdziwe święto. Na stadionie Pogoni podczas starcia Ekstraklasy z Cracovią zasiadła rekordowa liczba 7.000 kibiców. Na uroczystość przybył nawet delegat Polskiego Komitetu Olimpijskiego. W nieskończoność ciągnęły się przemówienia na cześć jubilata. Zanim rozpoczęło się spotkanie, trzeba było odczekać kilka chwil, by uprzątnąć z murawy wszystkie podarki otrzymane przez Kuchara! Na tym jednak nie zakończyła się celebracja. Tydzień później, podczas następnego meczu ligowego, otrzymał dla uczczenia rocznicy kwiaty od przedstawicieli ŁKS Łódź.

Nie zachowały się żadne fotografie z nagradzania Wacława Kuchara, bo prawdopodobnie nigdy nie powstały. Zawodnik ten na ogół nie pozwalał robić sobie zdjęć przed meczem, gdyż uważał, że przynoszą pecha. To jednak nie był wcale najdziwniejszy z jego przesądów. Kiedy Pogoń grała u siebie, niezależnie od pory meczu, wychodził bardzo wcześnie z domu. A to dlatego, że na stadion zmierzał okrężną trasą. Wszystko po to, by nie natknąć się na pogrzeb lub zakonnicę. Zawsze też dbał, aby lwowianie wychodzili jako pierwsi na boisko. Nigdy ponadto nie zmieniał koszulki w trakcie spotkania.

Ale nie tylko z liczb i sukcesów brała się jego sława. Kiedy już mistrzostwa Polski przeszły na system ligowy, Pogoń Lwów straciła nieco blasku. Kuchar, już też nie tak zwrotny jak kiedyś, nie tak szybki, nie tak skuteczny, ale zawsze szalenie pracowity, podbijał serca publiczności. – Do ofiarności, ambicji i wszędobylstwa jego jesteśmy przyzwyczajeni, tak doskonałej gry pod względem technicznym i taktycznym nie widzieliśmy jednak jeszcze nigdy – pisano po jego ligowym debiucie. Kiedy indziej, gdy zapisał na swe konto hat–trick, dodawano: – Kuchar jest graczem wspaniałym. Dysponuje walorami, które spotykamy u graczy w kontynentalnej klasie. Szybkość, energia, wytrzymałość siły w parze ze spokojną rozwagą, błyskawiczną orientacją i wyśmienitą techniką strzałową. Wszystkie trzy bramki Wacka były majstersztykiem swego rodzaju.

Wyglądał zazwyczaj tak, jakby każdy mecz miał być już tym ostatnim w jego karierze. Na boisku po prostu umierał za zespół. – Pogoń miała najlepszą swoją jednostkę w osobie Kuchara, który grał jako trzeci bek [boczny obrońca – red.] i szósty napastnik, ratując w sytuacjach wprost beznadziejnych – opisywał kiedyś „Przegląd Sportowy”.

Nic dziwnego, umierał w końcu za Pogoń, która była… praktycznie jego siostrą. Ojciec tego zawodnika, Ludwik, dał Polsce kilku wybitnych działaczy oraz sportowców. Poza Wacławem jego synami byli także: Tadeusz (prezes PZPN, prezes PZLA, selekcjoner reprezentacji Polski w piłce nożnej), Władysław (piłkarz, tenisista), Mieczysław (tenisista), Zbigniew (łyżwiarz). Był on jednak również założycielem Pogoni Lwów oraz twórcą tej nazwy. Nic zatem dziwnego, że relacje Wacława z tymi barwami były wyjątkowe. Jego matka, Ludwika, nie miała w sobie natomiast nic z matrony zakazującej sportu pociechom. Przeciwnie – Wacławowi płaciła drobne pieniądze za każdego gola strzelonego w podwórkowych spotkaniach! Stawka wynosiła jedną koronę za trafienie, ale w pewnym momencie Ludwika Kuchar przestała nadążać z wypłatą środków, bo talent strzelecki Wacka jaśniał w pełnej krasie.

Pani Ludwika była także jego pierwszym dietetykiem, co nie stanowiło wcale łatwego zadania. We wtorki i czwartki nie jadał nic przed treningami. W sobotę poprzedzającą spotkania ligowe zajadał się tylko lekkimi potrawami. W niedzielę zaś znów głodował, aż do meczu, po czym po końcowym gwizdku potrafił zjeść na raz nawet kilka kur, co przy jego mizernej sylwetce wyglądało naprawdę niecodziennie. Mimo wszystko zawsze prezentował raczej szczupłą sylwetkę.

W międzyczasie z ataku poprzez pomoc powędrował aż na obronę. – W obronie miał Kuchar momenty, jakich by się nie powstydził młodszy i bardziej renomowany obrońca – oceniano jego występy na tej pozycji. Dane było mu w lidze jeszcze dwukrotnie przywiesić wicemistrzowski medal. On też został pierwszym zdobywcą minimum stu bramek w mistrzostwach Polski (finałach oraz lidze). – Zamiast wprawiać w ruch, przydałoby się go raczej przywiązać na kilka godzin do ściany, by sobie raz odpoczął – radziła prasa.

Coraz trudniej było mu odnaleźć się jednak we współczesnym futbolu. Za jego czasów dominowała technika. W latach trzydziestych do głosu zaczynała dochodzić już także fizyczność. On natomiast ze swoimi tendencjami do gry półwysokich piłek nie miał zrozumienia u młodszych partnerów. Frustracja coraz częściej objawiała się faulami i dyskusjami z sędziami. Po kolei schodzili natomiast z murawy zarówno jego dawni koledzy (Garbień, Batsch, Słonecki), jak też wielcy rywale – Józef Kałuża i Henryk Reyman. Trzej wielcy liderzy swoich drużyn i dawne filary reprezentacji. Może dlatego tak symboliczne było powitanie Reymana i Kuchara na meczu ligowym między ich zespołami w 1931 roku, gdy do obu już pasowało miano weterana, choć nadal dzielnie rywalizowali na boisku. – Sportowe gesty stają się na boiskach naszych coraz rzadsze, toteż z zadowoleniem należy przyjąć każdy taki niecodzienny objaw. Przywitanie się Reymana z Kucharem przed zawodami miało szczególnie serdeczny charakter, co publiczność przyjęła aplauzem. Całe szczęście, że zakaz PZPN co do całowania się graczy odnosi się tylko do zawodników własnej drużyny, w przeciwnym razie obydwu kapitanów spotkałaby kara – donosił „Przegląd Sportowy”.

Ostatecznie „pas” powiedział w 1934 roku po towarzyskim starciu z AC Milanem. W lidze nie grał wtedy prawie od roku. Miał już trzydzieści siedem lat, co w tych czasach uchodziło za naprawdę niezwykłe wśród zawodników. Za tajemnicę swojej długoletniej formy uważał zdrowy styl życia. Przez całą karierę nie pił wódki ani nie palił papierosów. Dopiero w ostatnich latach pozwalał sobie na niewielkie ilości piwa. Ogromną wagę przykładał też do racjonalnego treningu.

Po zakończeniu kariery zajął się pracą trenerską. Prowadził Pogoń Lwów, reprezentację Lwowa, Dynamo Lwów, a po II wojnie światowej także Polonię Bytom (której był współzałożycielem), Legię Warszawa czy Polonię Warszawa. Stał też na czele sztabu szkoleniowego w reprezentacji Polski w hokeju na lodzie i piłce nożnej.

W międzyczasie prowadził również spotkania Ekstraklasy w roli arbitra głównego. Jeszcze przed wybuchem wojny we Lwowie założył sklep sportowy. Ponadto należał do władz Okręgowych Związków w hokeju na lodzie i w piłce nożnej. Nie zaprzestał także – zgodnie z obietnicą – gry w old–boyach.

Zmarł w 1981 roku.

źródło: NAC

 

HENRYK MARTYNA(obrońca)

Kluby w Ekstraklasie: Legia Warszawa, Warszawianka

Lata gry: 1928-1939

Mecze/gole: 188/19

 

Był zjawiskiem na polskich boiskach w latach dwudziestych i trzydziestych. Niski, korpulentny, potężnie rozbudowany w barach o wadze dochodzącej do dziewięćdziesięciu kilogramów! Mimo to ten człowiek o tak mało piłkarskim wyglądzie stał się wśród kibiców jednym z najpopularniejszych polskich graczy ze względu na swój styl. To on ściągał swą grą rzesze fanów. – Jak podchodził do piłki, to zawsze było poruszenie na trybunach, że coś będzie się działo – opowiadał znany aktor Andrzej Łapicki.

Ogromną sławę zapewniał mu potężny wykop. Ludzie specjalnie przychodzili na stadion, aby przyjrzeć się, jak piłka spod pola karnego Legii Warszawa wędruje wysoko aż do „szesnastki” przeciwników po jego kopnięciach. Lotowi futbolówki towarzyszył najczęściej zgodny okrzyk podniecenia. Nic zatem dziwnego, że to jemu trenerzy najczęściej oddawali wykonywanie rzutów wolnych oraz karnych, które wielokrotnie grzęzły w siatkach bramek rywali lub torowały drogę do gola kolegom z drużyny. Kiedyś z własnego pola karnego dośrodkował idealnie na głowę Witolda Wypijewskiego, który spokojnie pokonał bramkarza rywali.

Dzięki znakomicie wykonywanym stałym fragmentom gry stał się najskuteczniejszym defensorem przedwojennym Ekstraklasy. Jego rzuty wolne były swoistym rytuałem. Martyna wolnym truchtem przemierzał odległość od swojej bramki do miejsca położenia piłki. Potem długo uderzał czubkiem buta o murawę i dopiero po wykonaniu tego ceremoniału podbiegał wyegzekwować szansę przyznaną przez sędziego. Często z bardzo dobrym skutkiem. Podczas meczu ligowego Legii z 22. pp Siedlce już strzelił piłkę. Arbiter jednak zauważył, że jeden z rywali wybiegł za wcześnie z muru. Niezrażony Martyna w powtórce zmienił sposób strzału i… trafił do siatki! – Martyna jak na nasze warunki jest wyjątkowym talentem. Wykop jego można porównać tylko ze strzałem Steuermanna. Wykop ten jest czysty, niezbyt wysoki, o przeciętnej długości 50 metrów. Głową gra Martyna pewnie i śmiało, biorąc nawet ostre strzały. Mimo dużej wagi jest on szybki – opisywał go „Przegląd Sportowy”.

Wcale nierzadko imponował też solowymi rajdami z piłką, aż pod bramkę przeciwników. Zdarzyło mu się nawet zagrać kiedyś w ataku Legii w obliczu jej słabej formy! Był w pewnym momencie najsłynniejszym polskim piłkarzem tak w kraju, jak i poza granicami. Jan Paweł II jako nastoletni chłopak nawet przybrał pseudonim…„Martyna” podczas spotkań piłkarskich rozgrywanych z kolegami z Wadowic.

W prasie jednak zbierał również często cięgi za grę pod „publiczkę”. Uważano, że futbolówka zbyt często ląduje na autach po jego popisowym numerze. – Musi się wyzbyć odrobiny pozerstwa tak jak kilku kilo tłuszczu. Wykop jest atutem bardzo wielkim, ale przesada we wszystkim nudzi.

Rzadkich malkontentów poskramiał jednak licznymi wybitnymi występami. Po starciu z Czechosłowacją praska prasa pisała: – U Polaków Martyna przypominający figurą i sposobem gry Bluma reprezentował najprzedniejszą klasę. Czesi widzieli więc w nim Josefa Bluma, słynnego austriackiego defensora. Szwedzi, gdy pojawił się niedługo potem w Sztokholmie, ujrzeli w nim drugie wcielenie swojego idola Folke Linda. Z racji wykopów w górę nazywanych „świecami” niektórym przywodził na myśl sławnego w pewnym czasie Vinzenza Dittricha. Najczęściej jednak porównywano go do innego Austriaka – Karla Sesty.

Zyskał też olbrzymie uwielbienie niemieckich fanów i pseudonim „Moppel”, co znaczyło „buldożek”. W starciu ich reprezentacji z Polską w walce o piłkę z Ernstem Lehnerem został znokautowany przez rywala głową. Na boisko wbiegli sanitariusze. Podnieśli nieprzytomnego polskiego obrońcę z ziemi, ale ten za chwilę znów zemdlał. Kiedy jednak zaczęli go wynosić na noszach, odzyskał świadomość i jasno dał do zrozumienia, że chce dokończyć mecz. – Na trybunach brawa – komentował „Przegląd Sportowy” to wydarzenie, które na dobre ugruntowało sławę Martyny.

Po tournée Legii po Austrii Wiener Sontag odnotował: – Ciężkoatleta Martyna straszył przeciwnika swą wagą, grał jednak zupełnie fair. Inna z gazet „Der Morgen” dodawała zaś: – Martyna zaawansował od razu na ulubieńca naszej publiczności. Po zwycięstwie odniesionym w barwach reprezentacji Polski nad Szwecją sztokholmskie dzienniki następnego dnia zamieściły na stronach sportowych zdjęcie polskiego obrońcy. – Martyna mały, szybki, agresywny, zapalczywy (…). Takiego gracza jak Martyna, Sztokholm dawno nie oglądał. Nie wiedzieliśmy, że Polska ma takiego gracza jak Martyna. Flamandzki sędzia piłkarski i dziennikarz, Jan Baauwens, wspominał niegdyś: – Pamiętam, że wróciłem z Krakowa zachwycony tym graczem. Był z pewnością najbardziej znanym polskim piłkarzem poza granicami aż do czasów Ernesta Wilimowskiego. Nie było stadionu, który pozostałby obojętny na jego grę.

Najbardziej na pieńku miał z kibicami… we Lwowie. Nie lubili go tu za twardą, zdecydowaną postawę. Trzeba jednak przyznać, że czasem zachowywał się bardzo prowokująco. Nawet przeciwnicy musieli jednak czasem złożyć dłonie do oklasków – Martyna osiągnął formę, jakiej we Lwowie nigdy jeszcze nie pokazał. Toteż publiczność która miała z nim stare porachunki jeszcze z roku ubiegłego, próbowała go wprawdzie peszyć. Jednak okrzyki traciły z każdą chwilą moc przekonywającą. Przed faktyczną dozą umiejętności ustąpić musiała nawet złośliwość bezmyślnej zresztą masy – opisywał zdarzenie „Przegląd Sportowy”. Gwizdy zebrał też kiedyś w Poznaniu. Na tym samym stadionie, na którym równo tydzień wcześniej publiczność zniosła go z wdzięczności na rękach z boiska za świetne starcie przeciwko Jugosławii.

Trzy razy w lidze zdobył z Legią Warszawa brązowy medal. W reprezentacji natomiast ukoronowaniem jego gry był udział w Igrzyskach Olimpijskich w 1936 roku, gdzie spisał się znakomicie w starciu z Węgrami. Polacy zajęli ostatecznie 4. miejsce. Zabrakło więc nieco do upragnionego medalu. Sam Martyna brak tego sukcesu upatrywał w dyskwalifikacji dyscyplinarnej dla Ernesta Wilimowskiego. Na pocieszenie odebrał osobiste gratulacje od Jana Kiepury, śpiewaka, którego sława sięgała wtedy wszelkich zakątków świata, niczym dzisiejszych gwiazd muzyki. Na spotkaniu w Domu Polskim w Berlinie sławny artysta pozwolił sobie na złożenie hołdu znakomitemu obrońcy.

Martyna był pierwszym strzelcem gola dla reprezentacji Polski w historii występów w eliminacjach Mistrzostw Świata, a także autorem pierwszego trafienia na obecnym stadionie Legii. W obu przypadkach te bramki zanotował dzięki rzutom karnym. W rywalizacji z FC Europą Barceloną na otwarcie obiektu swojego klubu wytrzymał próbę sił psychicznych z jednym z najsłynniejszych bramkarzy tamtych lat, Franceskiem Florenzą. – Raz tylko musiał wspaniały bramkarz skapitulować – przy rzucie karnym. Ale kto obroniłby silny, celny, splasowany strzał Martyny? – pytał retorycznie „Przegląd Sportowy”. Nie było wśród zwycięzców takich pojedynków z polskim obrońcą innego ze sławnych golkiperów – Ferenca Plattki. W towarzyskim starciu Legii z Red Starem, słynny Węgier skapitulował dwa razy po „jedenastkach” Martyny. Nic dziwnego więc, że paryżanie przywieźli o nim opinię jednego z najlepszych piłkarzy Polski. Bek światowego formatu – pisał o nim „Przegląd Sportowy”.

Nie znaczy to jednak, że nie popełniał błędów. Gubił się zwłaszcza przy szybszych, lepszych technicznie rywalach. Najczęściej wypominano mu wpadkę ze starcia z Niemcami, gdy poślizgnął się w 89. minucie i rywal zdobył jedyną bramkę spotkania. Kiedyś też spotkała go dyskwalifikacja za kopnięcie bez piłki Nahaczewskiego na meczu ligowym z Pogonią Lwów. Brał też udział w pobiciu swego kolegi z obrony – Ziemiana.

Rodowity Krakus wielokrotnie łączony był z powrotem pod Wawel do jednego z miejscowych klubów. Już w 1936 roku zdawało się, że przejdzie do Pasów lub nawet wyjedzie do zagranicznego klubu. Wystąpił z Wojskowych. Józef Nawrot stwierdził jednak: – Nie dziwię się rozgoryczeniu Heńka, gdyż ostatnio brak było u nas zrozumienia dla spraw piłkarskich i gdyby nie interwencja grupy dawnych członków, kto wie jak wyglądałby skład I drużyny (…). Mowy nie ma o jego wystąpieniu z klubu! Musi grać i koniec. Przyrzekł to zresztą nam, trójce starych kolegów: mnie, Cebulakowi, Szallerowi, i Warszawa zobaczy nas znów razem na boisku. Zachcianki „zawodowe” wybiliśmy Martynie z głowy i klub został o tym zawiadomiony.

Pozostał wierny Warszawie, choć przerwy między sezonami spędzał w Krakowie, gdzie trenował na bieżni Cracovii. Z Legii przeniósł się do Warszawianki, gdzie grał do 1939 roku. Podczas II wojny światowej brał między innymi udział w powstaniu warszawskim. Potem nie powrócił już do piłki w żadnej roli.

Zmarł w 1984 roku.