Chyba strzelę focha! - Mikołaj Milcke - ebook

Chyba strzelę focha! ebook

Mikołaj Milcke

4,2

Opis

Foch strzelony bez powodu zawsze smakuje najlepiej.

Gej w wielkim mieście po krakowskich przejściach z byłym księdzem wraca do Warszawy. Ląduje w ramionach przystojnego Wiktora. Od tej chwili wszystko – z apartamentem w modnej dzielnicy włącznie – wydaje się idealne. Jest związek, miłość i stabilizacja. Myli się jednak ten, kto sądzi, że związek gejów jest wolny od zagrożeń ze strony teściowych. Do akcji wkracza bowiem Marta – z pozoru wrażliwa artystka, w rzeczywistości zapiekła homofobka, która chce zniszczyć sielankę. Główny bohater dochodzi do wniosku, że nie chce już być gejem i wpada w ręce ludzi, którzy twierdzą, że homoseksualizm można wyleczyć. Jak grypę.

Bohater odnalazł się już w wielkim mieście, tym razem musi odnaleźć się w związku. A jak związek (każdy!) to i „mamusia”. Okazuje się, że teściowe (nawet nieoficjalne) mają w genach zakodowane utrudnianie życia parze. Czy gej poradzi sobie i tym razem?
Katarzyna Bieńkowska, www.poligondomowy.pl

Świetna! Pełna humoru i ironii walka z potencjalną teściową – zapiekłą homofobką, sprawia że nawet najgorszy nastrój zaraz się poprawia. Polecam z całego serca. Dobra zabawa gwarantowana! Nie oderwiesz się od czytania do samego końca.
Ewelina Górowska, ewelina-czyta.blogspot.com

Najważniejsze to być sobą, prawda? Nawet jeśli masz teściów z piekła rodem! Nie oceniajmy innych i nie przejmujmy się tym, co myślą o nas ludzie. Życie jest zbyt krótkie. Zamiast się martwić, przeczytaj tę książkę, polecam!
Agnieszka Nikczyńska, ksiazki-takie-jak-my.blogspot.com

„Chyba strzelę focha” porwie Was w wir szalonego życia studenckiego. Pierwsze dorosłe decyzje podjęte przez bohaterów będą miały wpływ nie tylko na ich życie, ale i ich najbliższych. Jest to słodko-gorzka opowieść o dylematach moralnych, etycznych oraz o postrzeganiu odmienności seksualnej. Humoru powieści dodaje teściowa z piekła rodem.
Andżelika Jaczyńska, czytamdlaprzyjemnosci.blogspot.com

Mikołaj Milcke – ur. w 1981 r. w Sokołowie Podlaskim, pisarz, dziennikarz, autor tekstów piosenek. Przez wiele lat związany zawodowo z TVP, później z Wirtualną Polską. Publikował w „Polityce”, „Sukcesie”, portalach Onet i Polki.pl, współpracował też z Polskim Radiem, Radiem Kolor i TVN24.

Należy do najpoczytniejszych w Polsce autorów literatury LGBT. Debiutował powieścią „Gej w wielkim mieście” (2011), następnie ukazała się jej druga część „Chyba strzelę focha!” (2013). Obydwie zyskały miano kultowych, a obecnie wznowione zostały w zmienionym i poprawionym wydaniu. „Nie w moim typie” (2019) i „Trzy po trzy” (2019) to ich kontynuacja.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 563

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (98 ocen)
51
22
21
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katarzynka19797

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się jednym tchem😊
00
Eirenaios

Nie oderwiesz się od lektury

hmmm, i śmiech i łzy, życie, podoba mi się
00
JacekJC

Nie polecam

Przydałby się redaktor, skoro autor nie zauważa, że na tej samej stronie zmienia nazwisko albo imię któregoś z bohaterów.
00
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




1. Spotkanie na szczycie

Kołnierzyk, ramiona, karczek. Potem mankiety i rękawy do połowy długości. Koniecznie od środka do zewnątrz. Później tył i – uważając na guziki – przód, a na koniec jeszcze raz kołnierzyk. Niby proste, powinno zajmować nie więcej niż pięć minut, a ja walczę z wyprasowaniem koszuli już grubo ponad pół godziny. Gdy wydaje mi się, że jestem blisko końca, okazuje się, że zaprasowałem tylne plisy. I cała zabawa zaczyna się od nowa. Dziś nie ma miejsca na wpadkę, na najmniejsze zagięcie czy choćby wystającą nitkę. Taka wizyta zdarzy się raz, a dubel jest wykluczony.

Rodzinny dom Marty, matki Wiktora, znajduje się w Konstancinie-Jeziornie, kilkanaście kilometrów na południe od Warszawy. Dziś jest to jedna z najbogatszych gmin w Polsce. Dziadkowie Wiktora zamieszkali tam w latach 30. XX wieku, tuż przed wojną. Wieś nazywała się wówczas Jeziorna. Dziadek, Wiktor senior, był specjalistą od produkcji papieru, który wytwarzano w tamtejszej fabryce. Okazały budynek z czerwonej cegły, w którym się mieściła, jest chyba pierwszym widocznym, gdy wjeżdża się do Konstancina od strony Warszawy. Stoi tuż nad rzeczką. Odrestaurowany, od niedawna służy jako centrum handlowe. Tuż po wydarzeniach marca 1968 dziadkowie Wiktora, wraz z jego wówczas dwudziestojednoletnią matką, musieli uciekać z Polski. Wyszło na jaw, że papier produkowany przez Wiktora seniora służył nie tylko władzom PRL, lecz także opozycji. W ciągu jednej nocy zapadła decyzja, że schronią się w Hiszpanii. Dom oddali pod opiekę sąsiadów i pospiesznie wyjechali do Madrytu. Mieli tam przyjaciół, dyplomatów. Dostali azyl polityczny. Babcia Wiktora, Mirosława, zajęła się pisaniem, była też dziennikarką, a dziadek zatrudnił się w drukarni i wydawnictwie zarazem. Drukował między innymi to, co pisała Mirka. Wrócili do kraju w 1989 roku, tuż po upadku komunizmu. Matka Wiktora dokończyła w Hiszpanii studia przerwane na ASP, a niedługo potem wyszła za mąż za syna przyjaciół. Została w Madrycie. Owocem miłości Marty i Remigio jest mój Wiktor Ramiro Navarro-Orta. O jego drugim imieniu dowiedziałem się dopiero niedawno. Ale imiona to małe piwo, Navarro-Orta to nazwisko torpeda. I pomyśleć, że mógłbym je nosić. Gdyby tylko w Polsce uchwalono w końcu ustawę o związkach partnerskich. Nie wahałbym się ani chwili, by je przyjąć, ale ustawy nie ma i pewnie długo nie będzie, więc mogę się tak nazywać jedynie w śmiałych fantazjach. W świetle prawa jesteśmy dla siebie dwoma zupełnie obcymi facetami.

Wiktor jest jedynakiem, rodzice nie mieli czasu na kolejne dzieci. Matka została popularną rzeźbiarką, a ojciec urzędnikiem hiszpańskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jego polityczno-dyplomatyczna kariera rozwijała się podręcznikowo. Zmarł w 1992 roku, gdy Wiktor miał 20 lat. Chwilę wcześniej zaczęły się jego problemy z narkotykami i rodzice wysłali go do Polski, gdzie najpierw zamieszkał z babcią, a potem, kiedy już wyszedł na prostą, matka kupiła mu dwa pokoje na Starym Mokotowie, a niedawno zafundowała mu dwupoziomowy apartament na Bobrowieckiej. Dokładnie ten, w którym mieszkamy. Marta wciąż jest też właścicielką willi w Konstancinie. Wpadała tam kilka razy w roku. Głównie latem i na Boże Narodzenie. Pod jej nieobecność domem w Konstancinie zajmowała się gosposia. Może to dlatego nigdy tam nie byłem, a Wiktor nie wspominał o tym miejscu ani słowem. Ojciec mojego chłopaka już nie żył.

Wokół domu rosną drzewa. Brzozy, lipy i kilka świerków. Babcia Wiktora – podobnie jak moja – twierdziła, że ból głowy leczy przyłożenie jej na kilka chwil do brzozy, a picie herbatki z lipy koi nerwy. Sam dom okazuje się jednopoziomowy. Masywny, majestatyczny, pamiętający historię. Duży ganek, na którym bez problemu można postawić stół z krzesłami i urządzić rodzinny obiad. Potężne drewniane drzwi i wielkie okna w pięknych ramach. Ich rozmiary zdradzają, że pomieszczenia wewnątrz są wysokie i jasne. Jak w pałacu. Przemierzamy kamienny chodnik, wzdłuż którego rozkwitają pierwsze wiosenne kwiaty. Moja teściowa ma dobry gust, jest prawdziwą artystką. Wokół domu nie ma przypadkowych barw czy przedmiotów, nawet huśtawkę przed wejściem pomalowano tak, by pasowała do ceglastego koloru domu. Kątem oka zauważam, że dachówka jest buraczkowa. Jak w bajce z oscarową scenografią. Im bliżej wejścia, tym wyraźniej czuję zapach przyrządzanego jedzenia. Najwyraźniej matka Wiktora zamierzała zastosować wobec mnie zasadę „przez żołądek do serca”. Ja postanowiłem kupić ją kwiatami.

Do tego pierwszego wspólnego obiadu szykowałem się od tygodnia. Wypytywałem Wiktora, co sprawi jej przyjemność i co zrobić, żeby z miejsca mnie polubiła. Stwierdził, że ogromny bukiet czerwonych goździków załatwi wszystko.

– Wiktor, kwiaty! – wykrzykuję, zanim zdoła chwycić za klamkę.

– Co kwiaty? – Patrzy na mnie wystraszony.

– Zapomnieliśmy ich zabrać!

– Czekaj, skoczę do jakiejś kwiaciarni… – mówi i jednym susem zeskakuje z kilku schodów prowadzących do drzwi.

Biegnie w kierunku furtki.

– Wiktor! Poczekaj!

– To ty poczekaj, zaraz będę – krzyczy z oddali.

No to poczekam, myślę. Opieram się o filar i nabieram w płuca kwietniowego powietrza. Nie jest już zimne, ale jeszcze nie ciepłe. Po prostu kwietniowe, wiosenne, rześkie. Trwa kolejna wspólna wiosna z Wiktorem. Poprzednia, rok temu, zakończyła się atomowym wybuchem, który zmiótł z powierzchni ziemi wszystko, co udało nam się zbudować. Sprawiła, że o mały włos nie straciłem nie tylko jego, lecz także zdrowia. Krakowskie wakacje, świetny tytuł na film gangsterski, na zawsze pozostaną w mojej głowie, jak wypalone czerwonym żelazem. Wiktor z tego żartuje i twierdzi, że jestem w czepku urodzony, ale mi nie jest do śmiechu. Kto wie, może kiedyś będę umiał wyśmiać Mariusza, jego chorobę i nadpobudliwych kolegów w koloratkach, ale dziś jeszcze na to za wcześnie. Upłynęło zaledwie pół roku od tamtych wydarzeń. Za każdym razem, gdy Wiktor mnie dotyka, odzywa się we mnie lęk. Chociaż zrobiłem już dwa testy na HIV i nie ma możliwości, żebym był nosicielem, nadal – wbrew logice – się boję. Podświadomie. Tak już mam. O siebie i mężczyznę, którego kocham. Czasem łapię się na absurdalnej myśli, że przecież w laboratorium mogli się pomylić, jakiś nieuważny pracownik mógł zamienić probówki i jednak mogę mieć HIV. Wirus jest moją cichą, irracjonalną obsesją.

Gdy kolejny raz próbuję zwalczyć te demony, wraca Wiktor z bukietem czerwonych goździków w dłoni.

– Co ty byś beze mnie zrobił? – żartuje i przekazuje mi kwiaty.

– Skąd je masz?

– Wiedziałem, że zapomnisz. Zniosłem je do samochodu, gdy byłeś w łazience.

– Jakiś ty przewidujący, mądry i jaki przystojny. Tyle szczęścia w jednym! – kpię delikatnie. – I to wszystko moje! Jak dzidy pragnę!

– A pragniesz? Możemy zawsze odwołać zapoznanie – sugeruje.

– Nie ma mowy! Chociaż chyba mam napad paniki. Nogi nie chcą iść – oznajmiam z nietęgą miną.

To sformułowanie narodziło się w październiku u stóp Akropolu, gdy polecieliśmy do Grecji na wspólne, nieco spóźnione wakacje. Po całym dniu zwiedzania Wiktor wpadł na pomysł, by zobaczyć Akropol w świetle księżyca. Zgodziłem się pod warunkiem, że mnie tam zaniesie. Oczywiście żartowałem, ale on, niewiele myśląc, wziął mnie na barana i bez słowa doniósł do celu. Zszedłem sam, ale od tamtej pory na dźwięk słów „nogi nie chcą iść” zawsze oferuje mi pomoc. Nigdy więcej nie skorzystałem, ale dziś nie pyta mnie o zdanie. Robi dokładnie to, co w Grecji. Z tą różnicą, że teraz ma do przejścia zaledwie kilka kroków. Porzucam bukiet goździków i krzyczę:

– Wiśta!

– Przeszkadzam? – pyta matka Wiktora, która nie wiadomo skąd pojawia się obok nas.

Zeskakuję na ziemię, chwytam goździki i zastanawiam się, co też myśli sobie o mnie ta obca kobieta.

– Czasem jest jeszcze narowisty, ale systematycznie go układam – oznajmiam żartobliwie.

– Dobrze tresuje! – dodaje Wiktor.

– A kwiaty są dla pani, dzień dobry tak w ogóle. Tyle o pani słyszałem. – Jestem słodki jak miód. – Bardzo mi miło tu gościć.

Wyciągam w jej kierunku nieco zwichrowany, ale nadal imponujący bukiet.

– Obiad na stole. Stygnie. Chociaż pewnie lepszy byłby owies. – Nijak nie odnosi się do mojego wywodu ani do kwiatów i rusza przed siebie, puszczając drzwi.

Wiktor łapie je w ostatniej chwili, inaczej zamknęłyby się nam przed nosem. A ja stoję z przyklejonym do twarzy uśmiechem i kwiatami wyciągniętymi w kierunku nieobecnej już gospodyni. Otrząsam się dopiero po chwili.

– Co się stało? Coś źle powiedziałem? Chodzi o to, że kwiaty leżały na ziemi, czy o to, że widziała, jak się całujemy? – szukam powodu swojej ewidentnej porażki.

– Nic się nie stało, może coś jej się pali w kuchni. Wbijamy. – Wiktor bagatelizuje dziwne zachowanie matki.

Ogromny salon jest jednocześnie jadalnią. Na ścianach wiszą, prawdopodobnie kosztowne, obrazy i dziesiątki zdjęć. Różnej wielkości, z różnych czasów, niektóre pożółkłe ze starości. Nie sposób się nimi nie zainteresować. Na części rozpoznaję rodziców Wiktora, na innych dziadków. Jednych i drugich znam tylko z opowieści. Większość fotografii zrobiono w tym domu, wiele w pokoju, w którym właśnie się znajdujemy. Zatapiam się w myślach i nawet nie zauważam, że goździki stoją już w glinianym wazonie. Wiktor podchodzi, obejmuje mnie i opiera brodę na moim ramieniu.

– Lachonek, prawda?

– Co? – pytam zaskoczony.

– Moja matka.

Wskazuje palcem na jedną z fotografii.

– Lachonek? O własnej matce tak mówisz?

– Przecież to nic złego. Mówię tylko, że była fajną laseczką.

– Teraz też jej niczego nie brakuje. Jest ciut bardziej nobliwa, ale nadal apetyczna.

– O mojej matce? Apetyczna?! – próbuje naśladować moje oburzenie na lachonka. – Nobliwa? Dobrze, że tego nie słyszy!

– Spójrz na tę czapkę! – Wskazuję na dziadka Wiktora. Stoi przy jakiejś maszynie drukarskiej, a na głowie ma pilotkę. – Wygląda jak szalony naukowiec, który tylko udaje drukarza, a naprawdę przeprowadza tajne eksperymenty na zapleczu!

– Ta czapka jest chyba jeszcze gdzieś na strychu. Możemy poszukać.

– Kiedy indziej – wstrzymuję go. – Przecież będę tu częściej. Popatrz na te buty! Na korku. Chyba tak się to nazywa?

– Dobrze, że się nie połamała, gdy na tym chodziła. Przecież to jest z dziesięć centymetrów nad ziemią. Kobiety uwielbiają utrudniać sobie życie – kwituje Wiktor.

Marta pozuje na tle syreny. Choć zdjęcie jest czarno-białe, sądzę, że samochód musi być żółty. Wszystkie syreny, jakie w życiu widziałem, były żółte. Sesję robiono chyba gdzieś nad Wisłą. A matka Wiktora wygląda naprawdę imponująco. Biała koszula, rozpięte górne guziki, spory dekolt. Czarne obcisłe spodnie i bardzo długie nogi. Stylizacja ewidentnie na Karin Stanek, tylko modelka dużo piękniejsza od piosenkarki.

– Nie połamała się, synu, nie połamała. A za takie buty dziewczyny sprzedałyby wtedy duszę diabłu – dobiega nas głos Marty.

Po chwili wyłania się postać. Zimna, trochę posągowa twarz, głęboko poryta zmarszczkami, ale to tylko dodaje jej szyku. Ma sześćdziesiąt jeden lat, a wygląda dużo lepiej niż moja matka, dziesięć lat od niej młodsza, myślę. To pewnie dlatego, że nigdy nie paliła. Ma ufarbowane na czarno włosy, starannie zebrane do tyłu i zwinięte w coś w stylu opadającego na szyję koka. Oczy umalowane na szaro, obrysowane czarną kredką. Ciemnoczerwona szminka. Nie jestem pewien, czy podoba mi się ten mroczny klimat. Dopełniały go szara długa suknia z niedużym rozcięciem na boku i narzucona na ramiona stalowa chusta. Gdyby ktoś pokazał mi jej zdjęcie i kazał powiedzieć, jaki zawód uprawia, bez wahania powiedziałbym, że jest artystką. A na pytanie, jaką jest kobietą, odparłbym, że to osoba dominująca, nieznosząca sprzeciwu, do której musi należeć ostatnie słowo. Nie wiem, czy jest ktoś, kto świadomie zdecydowałby się mieć w niej wroga. Wygląda na kogoś, kto nieprzyjaciół zjada na śniadanie, razem z kośćmi. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak się z nią zaprzyjaźnić.

– Wygląda pani na tych zdjęciach przepięknie. – To zdanie wydaje mi się odpowiednie na początek wkupywania się w łaski teściowej. I jest prawdziwe.

– Nie tylko na zdjęciach – dopowiada Wiktor.

Po czym podchodzi do matki i całuje ją w policzek. Jest co najmniej o głowę wyższy. Bierze z jej rąk tacę, na której obok sztućców stoi duży gliniany garnek. Po salonie rozchodzi się zapach ryżu i warzyw. Podobno Marta jest mistrzynią w jego przyrządzaniu. Zasiadamy do stołu, a Wiktor wciela się w rolę gospodarza. Nakłada najpierw matce, potem mnie. A gdy napełnia swój talerz, drętwieję. Na mieszance podsmażonego ryżu, pomidorów, groszku, fasoli i papryki leżą dwie olbrzymie różowe krewetki. Przełykam ślinę i zamykam oczy. Krewetki są martwe, ale wyglądają jak żywe. Patrzę i czekam, aż zaczną się ruszać i uciekać z talerza. Wcale bym im tego nie bronił. Wręcz przeciwnie. Chętnie zaniósłbym je do najbliższego zbiornika wodnego. Wszystko, oby tylko nie musieć ich jeść.

– Będę rzygał – obwieszczam Wiktorowi szeptem, gdy Marta znika między kuchennymi szafkami w poszukiwaniu soli.

– Niedobrze ci?

– Tak! Nie przełknę tych krewetek. One na mnie patrzą, mam przeczucie, że gdy zechcę je zjeść, zaczną do mnie mówić.

– Są obrane. Nie mają oczu – próbuje mnie przekonać Wiktor.

– To nic. Nie dam rady.

– To daj mi je, co za problem? Ja zjem. – Zaczyna przekładać skorupiaki na swój talerz. – Trzeba było powiedzieć, że nie lubisz owoców morza. Mama przygotowałaby coś innego.

– Nikt mnie nie zapytał, czy je lubię…

– Spoko, ja zjem. Tylko paella zrobiła ci się jakaś taka uboga.

– To nic. Najważniejsze, że je zabrałeś. A na wszelki wypadek nie będę dopytywał o pochodzenie pozostałych kawałków mięsa.

Ciśnienie nieco opada. Zaczynam jeść, nawet nie czuję, że brakuje soli. Krewetki zestresowały mnie do tego stopnia, że całkowicie wyłączyły mi się kubki smakowe. Patrzę, jak Wiktor beznamiętnie pożera te bezbronne żyjątka, gdy nagle – między kolejnymi kęsami – odzywa się Marta, która chwilę temu wróciła do stołu:

– A rodzice? ¿Que hacen ellos?To znaczy… czym się zajmują? Pracują w mediach? – rozpoczyna przesłuchanie.

– Nie. Rodzice mieszkają na wschodzie.

– Na wchodzie czego? – patrzy badawczo.

– Polski – odbijam piłeczkę

– Biznes czy polityka? – Wbija we mnie spojrzenie.

– Wolałbym zająć się rozmowami z ludźmi. Może talk-show.

– ¡No me escuche!1 – zwraca się do Wiktora. – Pytałam o rodziców – precyzuje.

– Raczej usługi i handel.

– A czym handlują? – pyta i przenosi wzrok na syna.

Zupełnie jakby właśnie kopnął ją pod stołem.

– Mięsem – odpowiadam.

– Rzeźnicy? Bardzo dobrze.

Znów patrzy na mnie, a w jej głosie pobrzmiewa satysfakcja przemieszana z ulgą.

– Raczej nie – mówię cicho.

– Bardzo dobrze. Ludzie zawsze będą jeść mięso! – kontynuuje Marta, jakby nie dosłyszała mojej ostatniej odpowiedzi. – A dziadkowie też byli rzeźnikami?

– Nie byli. Rodzice też nie są – wyprowadzam ją z błędu.

– Nie rozumiem…

– Moja mama jest ekspedientką w sklepie z mięsem. A ojciec pracuje na poczcie. – Jeszcze rok temu bym tego z siebie nie wyrzucił.

Na jej twarzy pojawia się grymas. Wygląda tak, jakby nagle coś zaczęło śmierdzieć. Zastyga z wybałuszonymi, wbitymi we mnie oczami i sztućcami w dłoniach. Trwa bez ruchu kilka chwil.

– Ahora comprendo2 – komentuje i chyba rezygnuje z dalszych pytań.

Znów przenosi wzrok na syna.

– Jedzmy, jedzmy. Bo wystygnie, a my rozmawiamy. Pogadamy potem – odzywa się wreszcie Wiktor.

– W naszej rodzinie ludzie zawsze byli głodni nowych smaków – oznajmia Marta.

– Nawet bardzo głodni. Czasem aż za bardzo – odpowiada Wiktor tajemniczo.

– To znaczy? – dopytuję.

– Kiedyś w Tajlandii mama delektowała się grillowanymi żmijami.

– ¡Estaban espectaculares!3 – rozmarza się Marta.

– Tak samo jak psina w Chinach… – dodaje Wiktor.

– Jadłeś psa? – pytam zszokowany.

– Ja nie, ale niektórzy siedzący przy tym stole tak. I byli zachwyceni… Jak to było? Delikatnością psiego mięsa.

Jest dla mnie jasne, że mówi o matce.

– To były wspaniałe wakacje. Zjeździliśmy już prawie cały świat. Afryka, Azja, Chiny. Lubimy podróże. Bardzo kształcą. A ty masz swoje ulubione miejsce na świecie? – Marta znów zwraca się do mnie.

– Tak, to okolice mojego rodzinnego miasta. Przyroda, zwierzęta, spokój. A za granicą byłem tylko w Grecji, z Wiktorem – odpowiedziałem.

– Rozumiem – powtarza identycznym, pełnym znudzenia tonem. – A skoro już wywołałeś temat nietypowych smaków – z nową energią zwraca się do syna – to przypomnę, że a ti te encantaba4 smakiem byczego penisa – mówiąc to, odrywa główkę ugotowanej krewetki i pochłania różowy korpus.

Odstawiam kieliszek z rioją. Do gardła podchodzi mi wszystko, co zdążyłem zjeść. Czuję, że za sekundę zwrócę to na talerz. Przed oczami latają mi bycze penisy, grillowane jaszczurki, psie mięso, larwy pszczół i pędraki – wszystkie te specjały kuchni świata zachwalała w czasie obiadu Marta. Stwierdzam, że nie mogę dłużej czekać, że nadszedł moment, w którym muszę przeprosić i udać się do toalety.

– Bardzo dziękuję za pyszny obiad. – Staram się być miły. – Wszystko było wyśmienite – dodaję z przyklejonym do ust uśmiechem. – Wiktor, pokażesz mi, gdzie jest toaleta?

– Jasne.

– Woda w kranie i w bidecie jest na fotokomórkę. – Marta uśmiecha się dobrotliwie. – Wystarczy odsunąć się od muszli lub podstawić ręce pod kran i sama popłynie.

– Mamo! – reaguje wreszcie Wiktor.

– Przecież ja tylko chciałam pomóc, doradzić. – Jego matka udaje, że nie wie, o co chodzi.

– Spokojnie. Wiem, że do bidetu tylko się sika – odszczekuję, celowo myląc zastosowanie bidetu. Odsuwam krzesło.

Mój żołądek jakby się uspokaja. Czuję, że chyba wracają mi kolory. Oddycham głęboko, już za chwilę będę w toalecie, napiję się zimnej wody i postaram się przepędzić z głowy wszystkie przyprawiające mnie o mdłości wiktuały.

– Następnym razem zaserwuję wam mięsko szczura. Takiego świeżo złapanego. W Wietnamie kosztuje dolara za kilogram – rzuca od niechcenia Marta.

– Mamo, proszę cię! – wykrzykuje Wiktor.

– Przecież to ludzkie sprawy. Trzeba oswajać gości z nowymi tematami, poszerzać horyzonty. La segunda oportunidad5 może się nie zdarzyć – mówi z troską jego matka.

Jestem jeszcze przy stole, gdy czuję, że dla mnie to zbyt dużo wrażeń jak na jeden raz. Brakuje chwili. Pół minuty uratowałoby sytuację i moje dobre imię, ale ciało nie chce czekać ani sekundy dłużej. Żołądek się zaciska, łzy zbierają się w oczach, a fala rozpoczyna bieg ku górze. Odruchowo zasłaniam usta ręką, ale na nic się to nie zdaje. Popisowe danie Marty znów znajduje się w garnku. A część także w jego okolicach. Chcę się zapaść pod ziemię. Patrzę najpierw na swoje brudne ręce, potem na śnieżnobiały – jeszcze niedawno – obrus, na oburzoną minę gospodyni i jej wybałuszone oczy i na Wiktora, który zaczyna się śmiać. Najpierw nieśmiało, lekko rozchyla usta, ale kilka sekund później już zupełnie głośno, prawie do łez.

– ¡No te rias!6 Pomóż mi! – krzyczy Marta. – Zrób coś!

Stoję zgięty wpół, matka Wiktora drze się jak opętana, machając rękoma, a on już się nie śmieje. Klęczy na podłodze i nie może złapać tchu. Chcę stamtąd jak najszybciej wyjść. Wizyta, która miała wprowadzić mnie do rodziny mojego faceta, przypuszczalnie na zawsze zatrzasnęła mi drzwi do domu jego matki. Łapię pierwszą z brzegu serwetkę, wycieram usta, ręce, kolejną zaczynam czyścić obrus i garnek. Nie bacząc na to, że rozmazuję wymiociny po stole, zbieram je ze ścianek naczynia i wrzucam do środka, raz po raz przepraszając.

– Proszę to zostawić! Proszę to zostawić! – krzyczy Marta. Już bez hiszpańskich wtrętów.

– Przepraszam, to był wypadek. Przecież nie zrobiłem tego specjalnie. Te rozmowy o byczych penisach… – usiłuję się tłumaczyć.

– Ten dom stoi tyle lat i doprawdy czegoś takiego jeszcze nie widział. Ale przetrwamy i to. – Nagle się uspokaja.

– Ale ja naprawdę…

– Bywali tu różni ludzie, ale jak widać, mieli bardziej wyrobione żołądki.

– To może ja już pójdę. Do widzenia – chcę się pożegnać.

– Żegnam – odpowiada Marta tonem Beaty Tyszkiewicz.

– Mamo, daj spokój – wtrąca się Wiktor. – Niech to będzie kolejna rodzinna anegdota – przekonuje.

– Myślę, że no importa a nadje… Jak to się mówi? Nikomu nie zależy, by zapamiętać tę sytuację, i zrobię wszystko, żeby coś takiego – mówi, patrząc w sufit – nigdy się nie powtórzyło. A już na pewno nie będzie to sprawa rodzinna.

Wiktor przestaje rechotać, choć spojrzenie ma wyraźnie rozbawione. Mnie również ta sytuacja zaczyna śmieszyć, ale się opanowuję. To nie jest dobry czas, by dolewać oliwy do ognia. Marta wygląda, jakby za chwilę miała eksplodować. Wizyta musi dobiec końca. Wiktor prowadzi mnie do toalety. Obmywam twarz i ręce. Okazuje się, że ślady zwróconego jedzenia mam też na ubraniu. On patrzy na mnie wyraźnie rozbawiony. W końcu także ja nie wytrzymuję i obaj wybuchamy tłumionym śmiechem. Z salonu dobiegają jeszcze pojedyncze hiszpańskie jęki ciągle siedzącej przy stole Marty, która nie odpowiedziała na nasze pożegnanie. Im dalej jesteśmy od jej domu, tym głośniej i swobodniej się śmiejemy.

Niedługo po powrocie z Krakowa wyprowadziłem się z Bielan i przeniosłem do Wiktora. Robert, mój kolega z technikum i współlokator w Warszawie, też porzucił mieszkanko u pani Zosi i żyje z Darią w kawalerce na Belwederskiej. Bardzo blisko nas. Zaś moja mama Irena od ponad pół roku trwa w nieświadomości. Wie, że zmieniłem lokum, ale nie ma pojęcia na jakie. Powiedziałem jej, że Robert chce być na co dzień z Darią, a w związku z tym ja też się przeprowadzam i będę mieszkał z kolegą. Oczywiście nie dodałem, że zamierzam sypiać z nim w jednym łóżku. Przez cały poprzedni rok mama nie pałała chęcią odwiedzenia mnie, więc nie przypuszczałem, żeby nagle zapragnęła u mnie bywać. Poprosiła tylko o adres, tak dla bezpieczeństwa. A poza tym wszystko jest jak dawniej. Rozmawiamy raz w tygodniu o mało ważnych sprawach, na początku każdego miesiąca wysyła mi na konto kilkaset złotych. Połowę daję Wiktorowi, choć on uważa – i stale mi o tym mówi – że dopóki nie skończę studiów i nie zacznę zarabiać, dopóty on będzie utrzymywał nasz dom. Nasz dom – słowa jak z bajki. Chyba pierwszy raz w życiu mam swoje miejsce na ziemi, pierwszy raz czuję tę domową atmosferę. Gotuję dla swojego faceta, piorę, robię zakupy na pobliskim bazarku. I rozkoszuję się codzienną rutyną. Leniwymi porankami w weekendy i sprzeczkami o bzdety. Jak dobrze, że po tych wszystkich wakacyjnych przebojach potrafiliśmy się na nowo odnaleźć i znów złożyć wszystko w jedną całość.

– Myślisz, że jestem u niej spalony? – wracam do sytuacji w Konstancinie.

– U kogo? – pyta Wiktor.

– U twojej mamy. A u kogo innego? Była taka szorstka.

– Przestań. Była w lekkim szoku. Pierwszy raz ktoś puścił pawia na stół. – Znów się śmieje. – Śpijmy już.

– W nerwach ludzie mówią to, co naprawdę myślą. Sądzę, że twoja mama mnie nie polubiła.

– Jak mogła cię nie polubić? Znasz kogoś, kto cię nie lubi? Ja na przykład cię kocham.

– Wiktor, ja się jej zrzygałem na stół…

– I co takiego się stało? Myślisz, że ona nigdy nie zwymiotowała?

– Ale nie w takich okolicznościach! Twoja mama to wyższe sfery… Ą i ę, bątą, pierdą.

– A wyższe sfery nie rzygają? Kiedyś ci opowiem, co robią wyższe sfery, zanim się wyrzygają, ale nie dziś. Śpijmy już. Musimy rano wstać, a dochodzi pierwsza.

Zasypia szybko, a ja nie mogę odegnać sprzed oczu widoku sparaliżowanej złością Marty. Tuż przed drugą stwierdzam, że nie dam rady spać. Wstaję po cichu, parzę melisę i siadam na kanapie w salonie. W końcu sięgam po komórkę i dzwonię do Niny. Odbiera natychmiast i nie brzmi, jakbym ją wyrwał ze snu.

1 ¡No me escuche! (hiszp.) – On mnie nie słucha!

2Ahora comprendo (hiszp.) – Teraz rozumiem.

3¡Estaban espectaculares! (hiszp.) – Były fantastyczne.

4A ti te encantaba (hiszp.) – byłeś zachwycony.

5La segunda oportunidad (hiszp.) – druga okazja.

6¡No te rias! (hiszp.) – Nie śmiej się!

2. Blond ambition

Znamy się zaledwie półtora roku, ale ten czas zupełnie wystarczy, by włączyć Ninę do grona moich najbliższych przyjaciół. Studiujemy razem, ale to akurat jest najmniej istotne. My razem żyjemy. Ta dziewczyna towarzyszy mi w większości warszawskich przygód. I nic nie wskazuje, by w najbliższej przyszłości miało się to zmienić. Z nas dwojga to ona idzie przez życie jak burza. Nie dalej jak tydzień temu na stronie głównej Onetu wisiał jej tekst o sponsoringu wśród studentów. Komentarzy pod nim przybywało tak szybko, że nie nadążałem z czytaniem. Co lepsze wydrukowaliśmy na pamiątkę. Cały czas pisze do „Gazety Studenckiej”, a pojedyncze teksty sprzedaje też do prasy, także do dużych tytułów. Pisanie przychodziło jej wyjątkowo łatwo, a jednocześnie robiła to bardzo dobrze. Jako pierwsza na roku mogła się pochwalić przelewem z dużej, poważnej gazety. Wyznaczyła nowy trend. Po jej sukcesach wszyscy zaczęli się rozglądać za stażami, praktykami czy innymi formami zaczepienia się w zawodzie.

Jednak tym razem nie brzmi jak liderka. Mam wrażenie, że mówi z pustego, ogromnego pomieszczenia. Echo niesie się bez końca. Okazuje się, że jest w toalecie. Ze szczegółami opowiadam, co zaszło u Marty. Wiem, że Nina mnie nie zawiedzie, bez problemu wczuje się w moje położenie. I tak się dzieje. Całą sprawę kwituje krótko:

– Sama jest sobie winna. Kto normalny opowiada podczas obiadu o jedzeniu byczych penisów? Jak dzidy pragnę!

– No właśnie? – pytam retorycznie.

– Nie martw się. Nie tylko ty masz problem z teściową. Prawie każdy ma! – mówi, po czym wydaje z siebie jęk.

– Co ci jest?

– Nic, nic. Łyknęłam senes. I chyba przedawkowałam.

– Co łyknęłaś?

– Senes. Takie zioła w tabletkach. Wcześniej piłam herbatkę przeczyszczającą, ale nie pomagała. Więc sięgnęłam po tabletki.

– Ale po co?

– Żeby szybciej schudnąć.

– Co zrobić? – pytam z niedowierzaniem.

– No schudnąć. Senes sprawia, że częściej chodzi się do kibelka.

– Jeden rzyga do garnka, druga sra nad ranem…

– Już drugą godzinę siedzę… – odpowiada Nina.

– Drugą godzinę na kiblu?

– Tak. Najpierw biegałam, a teraz odpoczywam – próbuje zażartować.

– To ile ty tego łyknęłaś?

– Nie wiem, chyba z siedem tabletek – wyznaje.

– A to jest bezpieczne?

– Na pewno skuteczne. Schudłam już trzy kilogramy – mówi wyraźnie zadowolona.

– W ciągu jakiego czasu?

– W dziesięć dni.

– Nina, wydaje mi się, że to nie jest normalne – ostrzegam.

– Dobra, jakoś wytrzymam. Zwłaszcza że Karol już zauważył, że jest mnie mniej – podkreśla.

– Szkoda, że nie zauważył, że od dwóch godzin siedzisz na kiblu.

– Nie ma go tu – oświadcza, jakby było to jakieś wyjaśnienie.

– Właśnie, jak trzeba, to nigdy go nie ma.

Karol to nowy chłopak Niny. Poznali się tuż po rozpoczęciu roku akademickiego. Oboje trafili na krótki staż do studenckiego radia. W jej przypadku to nic dziwnego. Z takim głosem rozgłośnie powinny się o nią zabijać. Natomiast co tam robił Karol, nie mam pojęcia. Skrzypi jak stara szafa. Poza tym studiuje prawo i naprawdę nie wiem, co połączyło go z Niną i z dziennikarstwem. Być może wzięli go ze względu na radiową urodę. To taki misiek z rumianymi policzkami i lekko przydługimi kręconymi włosami. Mieszka z rodzicami, zawsze ma uprane, uprasowane i posprzątane. Mamusia nie wypuszcza go na zajęcia bez śniadania i nie pozwala kłaść się spać bez kolacji. Dba też o wizerunek syna. Stawia na oszczędność i ponadczasową klasykę, dlatego Karol bez żenady chadza w marynarce po starszym bracie i swetrach ojca. Mimo to Nina się zakochała, a ja obiecałem nie komentować i grzecznie się uśmiechać. Co robię nieustannie od sylwestra. Bo to właśnie w sylwestra postanowili, że będą razem.

– A czemu ty łykasz ten senses?

– Senes, nie senses! Tylko on może mnie uratować! – Znów wydaje z siebie jęk, a ja słyszę plusk wody w sedesie.

– Przed czym? – Zaczynam odczuwać niepokój.

– Przed tym, żeby Karol mnie nie zostawił.

– On chce cię zostawić?! – pytam zdziwiony, bo widziałem ich kilka dni temu i nic nie wskazywało, żeby mieli się rozstać. I to raczej ona powinna pomyśleć o zostawieniu jego.

– Oficjalnie nie chce. Ale widzę, za jakimi laskami ogląda się na ulicy.

– Za jakimi?

– Ano za takimi, co noszą rozmiar trzydzieści cztery, maksymalnie trzydzieści sześć.

– Przecież już ustaliliśmy, że „naszym szkapom” mówimy stanowcze „nie” – przypominam.

– My może i tak, ale Karol jest innego zdania.

– On ci się każe odchudzać?! – dziwię się.

– Nie wprost… – odpowiada wymijająco Nina.

– Czyli? – Nic z tego nie rozumiem.

– Czyli widzę, jak mu głowa chodzi za wychudzonymi blondynami z dużymi cyckami.

– Cycki też masz złe?

– No, małe.

– Tobie się coś w głowę stało przez weekend? Gadasz straszne głupoty. Przecież oboje wiemy, że te laski mają po dwadzieścia lat, ale od piętnastu nic nie jadły. A te blond główki mają mocno zryte.

– Zryte, nie zryte, ale mu się podobają.

– A on widział siebie w lustrze? – Łamię obietnicę i zaczynam komentować. – Marzy o miss mokrego podkoszulka, a sam ma dziesięć kilo za dużo. Minimum dziesięć! Wiesz co, Nina, idę spać. W sypialni chrapie boskie ciało, które nie twierdzi, że jestem za gruby. – Ta rozmowa zaczyna mnie irytować.

– Wy i ta wasza pedalska idylla. Można by powiedzieć, że do wyrzygania, ale to już dziś przerabiałeś. – Robi pauzę. Wiem, że się uśmiecha. – Idź, ja jeszcze chwilę posiedzę. Podejrzewam, że jutro będę nieprzytomna, więc mogę się spóźnić na zajęcia. Trzymaj mi miejsce. Dotrę na pewno.

Na pierwsze zajęcia jednak nie dociera. Okienko między wykładami wykorzystuję na wizytę w sali internetowej. Poszukuję informacji o senesie. Owszem, jest skuteczny, brzuszek ewidentnie maleje. I to już po kilku dniach. Rzeczywiście przyspiesza pracę jelit, ale nie można go stosować zbyt często. Jedynie przy zatwardzeniach. Przedawkowanie sprawia, że jest dla jelit zabójczy. Na początku je rozleniwia, a potem organizm dochodzi do wniosku, że nie musi robić tego, do czego jest przeznaczony, że senes strawi i wydali za niego. A po odstawieniu pojawiają się prawdziwe kłopoty. Nie można się wysrać przez kilkanaście dni. Organizm odzwyczaja się od naturalnego wypróżniania. Wtedy zwykle wraca się po środek przeczyszczający i kółko się zamyka. Następstwa mogą być tragiczne. Anoreksja, bulimia, a nawet śmierć. Oczywiście w skrajnych przypadkach.

Uzbrojony w nową wiedzę ruszam na kolejne zajęcia. Gdy zamykam za sobą drzwi sali, widzę Ninę. Rzeczywiście wygląda na wymęczoną i widać, że niewiele spała. Zamiast spać, srała. Jednak to, co przede mną staje, nie jest chyba efektem przedawkowania senesu. Nina ma na głowie coś, czego na pierwszy rzut oka nie potrafię określić. Zamiast jej długich, pięknych brązowych włosów widzę jasne siano, które dosłownie świeci w morzu innych płynących korytarzem głów.

– Co ci się stało? To peruka? Jakiś performance? – pytam przerażony.

– To są włosy! – warczy Nina.

– Ale sztuczne? Plastikowe znaczy? – Próbuję pomacać.

– Prawdziwe! Najprawdziwsze. Chcesz dotknąć? – Pochyla się ku mnie.

– Ale… – Nie wiem, co powiedzieć.

– Nie ma żadnego ale! Wchodzimy do sali! – ucina.

– Z tym? – bąkam nieśmiało.

– A co? Mam głowę zostawić w szatni na dole?! – Jest podenerwowana.

– Nie, kochanie, z tym nie wejdziemy. Darujemy sobie dziś mikroekonomię.

Zdejmuję z szyi moją ulubioną błękitną chustę, wciągam Ninę w najbliższy kąt i błyskawicznie zawiązuję jej na głowie. Blond czupryna zostaje schowana pod turbanem, a my w trybie natychmiastowym ewakuujemy się z wydziału. To znaczy ja ewakuuję Ninę. Prawie siłą. Można powiedzieć, że holuję ją do najbliższej kawiarni. Muszę się wreszcie dowiedzieć, co zaszło i skąd ma ten kolor na głowie. Co chwilę próbuje wyszarpnąć rękę i zerwać turban z głowy. Ale jestem stanowczy. Na kawę doprowadzam ją bez uszczerbku na wizerunku.

– Ty tak przyjechałaś z Powiśla? – pytam.

– Co to znaczy „tak”?

– No z tym na wierzchu. – Znów wskazuję na włosy.

– A jak inaczej? Przyjechałam tak, jak mnie zobaczyłeś.

– Boże…

– I czego wzdychasz?

– Widziałaś się w lusterku? Wyglądasz, sorry, jak tania Tanja.

– Jak kto? – Nina prawie krzyczy.

– No jak… Jakbyś pragnęła dzidy.

– Chyba strzelę focha! – ostrzega.

– To znaczy co konkretnie zrobisz? – dopytuję.

– Nie wiem, to będzie foch spontaniczny, nieplanowany – odpowiada z uśmiechem.

– Strzel sobie, co tam chcesz, tylko nie zdejmuj chusty z głowy.

– A czemu mam nie zdejmować? Wstydzisz się mnie? – Jednym ruchem ściąga z włosów turban i pokazuje urbi et orbi swój nowy kolor włosów. – Tak będę siedziała!

– Ninka, kochanie, błagam cię… Zrób sobie turbanik i powiedz mi, skąd ci się to wzięło?

– Umalowałam sobie. Sama.

– Kiedy?

– Wczoraj. Albo nie, to już było dziś.

– Ale przecież rozmawialiśmy w nocy przez telefon. Nie mówiłaś mi, że zmieniłaś kolor włosów – mówię i czekam na wyjaśnienia.

Do stolika podchodzi kelner. Nawet nie usiłuje ukryć, że patrzy na włosy Niny. Ten kolor przyciąga spojrzenia jak komórka jajowa plemniki. Nie wiem, co mam zrobić, więc się głupkowato uśmiecham. Nina natychmiast karci mnie wzrokiem i układa usta w dzióbek. Prosimy o dwa cappuccino. Przeczesuje swoją blond peruczkę i w tej samej chwili przynoszą nam kawę. Tyle że już nie obsługuje nas kelner, który odebrał zamówienie, lecz jakaś dziewczyna. O mały włos nie upuszcza filiżanek, gdy stawia je na stoliku. Nawet „proszę bardzo” nie mówi.

– Co za chamstwo! – rzuca Nina na tyle głośno, żeby kelnerka usłyszała.

– Nina, błagam cię… – mówię cicho.

– No co?! Więcej tu nie przyjdę! To chyba moja sprawa, co mam na głowie. Co to ja jestem kobieta z brodą, żeby mnie oglądać? Może pojadę w trasę z jakimś cyrkiem i będą mnie pokazywać tu i tam?

– Przynajmniej parę groszy byś zarobiła – bąkam pod nosem.

– Proszę?!

– Nic, nic. Załóż ładnie turbanik na głowę i napij się kawy.

– Nie ma mowy!

– Nina! – podnoszę głos.

– Dobrze. – Nagle spuszcza z tonu. – Ale żebyś wiedział, że robię to tylko dla ciebie. Żeby ci nie było głupio. Nie spodziewałam się tego po tobie. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi, a ty mi taki numer… Zapamiętam.

– Zapisz sobie, bo zapomnisz – żartuję.

– Bardzo dobry pomysł. Jak tylko zamontuję to na głowie, to zapiszę.

Po chwili wygląda już znacznie lepiej. Niebieski turban nie robi na ludziach żadnego wrażenia. Z dalszej rozmowy dowiaduję się, że nowy kolor to efekt nocnego posiedzenia na sedesie. Nina wpadła na ten pomysł już kilka dni wcześniej. Farbę kupiła w zeszłym tygodniu, ale – jak mówi – wczoraj w nocy miała akurat wolną chwilę. Więc zrealizowała ten szatański plan. Sprzedawczyni w drogerii doradziła jej, że jeśli na swoich ciemnobrązowych włosach chce mieć delikatny blond, musi użyć najjaśniejszej dostępnej farby. A ona, żeby efekt był jeszcze lepszy, przetrzymała mieszankę trochę dłużej, niż sugerowano w ulotce. Nie dość, że efekt jest, jaki jest, to jeszcze spaliła sobie włosy. W ostatecznym rozrachunku wyglądała jak tirówka. I chyba powoli zaczyna to do niej docierać. A wszystko dla Karolka, któremu tak bardzo podobają się blondyny.

Chcę jej wobec tego zaproponować, żeby kupiła sobie karnet na solarium i powiększyła cycki, bo jej facet lubi też duży biust, ale stwierdzam, że nie kopie się leżącego. Teraz trzeba się skupić na pozbyciu się tego koloru. Ani ja, ani ona nie znamy warszawskich fryzjerów. Ona właściwie nigdy się nie strzygła, a końcówki od dzieciństwa podcinała jej mama. Ja też całe życie mam włosy za ucho, a do fryzjera wpadam przy okazji wizyt w miasteczku. Poza tym warszawscy fryzjerzy są dla mnie zbyt drodzy. Siedemdziesiąt złotych za podcięcie grzywki to przesada. Aż strach pomyśleć, ile zaśpiewają za ściągnięcie koloru. Możemy oczywiście iść do pierwszego lepszego salonu, ale po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że przyszedł czas, by wykorzystać kontakty Wiktora. Przecież on zna te wszystkie stylistki, artystki, makijażystki. Więc pewnie fryzjerki też. Nie bez znaczenia jest, że Nina nie może czekać. Te włosy trzeba odczarować dziś. Najlepiej na poczekaniu.

Sięgam po telefon. Ekran jest ciemny, wczoraj po rozmowie z Niną wyłączyłem go na noc i do tej pory nie zdążyłem włączyć. Wpisuję PIN i się zaczyna. Trzynaście nieodebranych połączeń, trzy SMS-y i dwa nagrania na poczcie głosowej. Stwierdzam, że wszystko odbiorę po rozmowie z Wiktorem. Wybieram numer. Zgłasza się błyskawicznie.

– Nareszcie! Po co ci ta komórka, skoro ciągle masz wyłączoną? – dostaję burę.

– Kochanie, znasz jakiegoś fryzjera?

– Kogo? Po co ci fryzjer?

– Nie mnie… – zaczynam.

– Dobra, potem mi powiesz. Odsłuchałeś pocztę głosową?

– Jeszcze nie, a ten fryzjer…

– Wywalę ci ten telefon! – znów mi przerywa.

– Dasz mi dokończyć? Czy będzie afera o telefon? – niecierpliwię się.

– Twoja mama u nas była! – krzyczy.

3. Nalot

Przechodzi mnie dreszcz. Od dużego palca u nogi po ostatni milimetr stojącego na głowie włosa. Moja mama w Warszawie? Moja mama u nas w domu? Bez zapowiedzi? Wiktor się z nią nie widział. Był w pracy, ale zadzwonił do niego portier. Powiedział, że ktoś był na Borowieckiej i szukał jego mieszkania. Tym kimś była moja mama, która ni stąd, ni zowąd postanowiła mnie odwiedzić. Sama przyjechała, sama znalazła adres, który jej podałem, sama prawie zapukała do drzwi. Zapytała o mnie. Portier na szczęście powiedział jej, że nikt taki tam nie mieszka. To otwiera drogę do zatajenia prawdy. Może nawet uda jej się wmówić, że źle zapisała adres. Trzeba działać. Włosy Niny chwilowo schodzą na dalszy plan, wrócimy do nich, gdy moja mama będzie już w bezpiecznej odległości od Warszawy. Teraz muszę się dowiedzieć, skąd się tu wzięła. Rzeczywiście dzwoniła, gdy miałem wyłączoną komórkę. Postanawiam oddzwonić i udawać głupiego.

– No cześć. Dzwoniłaś – mówię, jak gdyby nigdy nic.

– Dzwoniłam, jestem w Warszawie. Chciałam cię odwiedzić, pojechałam pod twój adres, a tam mi powiedzieli, że nie znają nikogo takiego. O co chodzi? – Jest zaniepokojona.

– A co ty robisz w Warszawie? Czemu mnie nie uprzedziłaś? – dopytuję.

– Próbowałam, ale miałeś wyłączoną komórkę.

– No tak, padła mi. A skąd ta nagła wizyta?

– Przyjechałam z ciotką Wandą do szpitala. To znaczy do lekarza.

– A czemu ty? – Nie są przecież ze sobą aż tak blisko.

– Wujkowi cofnęli urlop i rano zadzwoniła, żeby z nią jechać. Wiesz, jaka ona jest strachliwa. Boi się i Warszawy, i lekarzy.

Zupełnie jakby moja mama Warszawy się nie bała.

– A co ciotce dolega?

– Ma te swoje problemy z żyłami. Chyba ją zatrzymają w szpitalu.

– No tak, a ty na długo przyjechałaś?

– Myślałam, czyby do jutra nie zostać. Posiedzimy, pogadamy. – Poczułem strużkę potu płynącą po kręgosłupie. – Tylko gdzie ty jesteś? Gdzie mieszkasz?

– Jak to gdzie mieszkam? Na Powiślu – wypalam i błagalnie patrzę na Ninę.

Nie wiem, czemu to mówię. Nic mądrzejszego nie przychodzi mi w tym momencie do głowy. Przecież jeśli mama się dowie, że mieszkam z facetem i dzielę z nim sypialnię, wyląduje w szpitalu na łóżku tuż obok ciotki. Albo od razu w prosektorium.

Z trudem, ale udaje mi się jej wmówić, że źle zapisała adres. Wymyślam kolejne historie na bieżąco. Improwizacja to zbyt małe słowo do opisania tej sytuacji. Łżę jak z nut. Sam siebie nie podejrzewałem o takie umiejętności. Wiem natomiast jedno. To, co jest między mną a Wiktorem, nie może się wydać. Nie teraz. Nie dziś. Dlatego zobowiązuję się, że odbiorę ją ze Szpitala Bielańskiego i razem pojedziemy do mieszkania. Oczywiście na Powiśle. Nina w tym czasie ma inną misję.

– Spadamy stąd. Musisz mi pomóc. Mieszkam dziś u ciebie. To znaczy z tobą. Dziś, a może do jutra. To się okaże – rzucam i zaczynam pospiesznie zbierać klamoty ze stolika.

– Dobra. Jaki jest plan? – Nina nie zadaje zbędnych pytań.

– Jedziesz do nas, na Bobrowiecką. Tu masz klucz i kod do domofonu. – Zapisuję na karteczce ciąg cyfr. – Zabierasz maszynkę do golenia z łazienki, jakieś kosmetyki, parę moich szmat i jedziesz do siebie. Rozkładasz to po domu. Żeby wyglądało tak, jakbym tam mieszkał. Rozumiesz?

– Rozumiem – przytakuje.

– Do Agaty zadzwoń, że w razie czego śpi u mnie, a ja u was. Chociaż mam nadzieję, że jak moja mama zobaczy twój apartament, nie zdecyduje się na nocowanie.

Nina i jej przyjaciółka Agata mieszkają na niecałych trzydziestu metrach. Trzy osoby wystarczą, żeby zrobił się tłok i korek. Całość zaprojektowano na kwadracie i bardziej przypomina ona pokój w hostelu niż coś, co można nazwać mieszkaniem. Nawet studenckim. Wnęka kuchenna tuż za drzwiami wejściowymi, w tak zwanym przedpokoju, z którego przechodzi się do łazienki z małym okienkiem. Dalej wejście do pokoiku. Dwa tapczany, dwie szafki nocne, dwa biurka, dwa krzesła i średniej wielkości szafa. Ciasno, ale bardzo klimatycznie. Lubię tam bywać. Nawet u nich sypiam! Zsuwamy tapczany, a na podłodze robi się nieduża, ale wystarczająca przestrzeń, idealna na rozłożenie karimaty. Kapitalne warunki na nocne przyjacielskie pogaduchy. A co ważniejsze, idealne, żeby wyperswadować mojej mamie nocleg. Przecież nie będzie spała z Niną. Ani tym bardziej na podłodze.

O ile Nina zabiera się do realizowania planu bez szemrania, o tyle Wiktor kręci nosem. Że kombinujemy, że tworzymy nieistniejącą rzeczywistość, że stąpamy po cienkim lodzie. Przebąkuje też coś o tym, żeby powiedzieć mojej mamie prawdę, ale według mnie to byłoby szaleństwo! A może nawet samobójstwo! Ani ja, ani ona nie jesteśmy gotowi na taką rozmowę, nikt z mojej rodziny nie może się dowiedzieć prawdy. Chociaż i tak wszyscy ją znają, ale dopóki niczego nie potwierdzę, dopóty żyją w przekonaniu, że tego nie ma, że wszystkie wyzwiska, wszystkie „pedryle, pedały i cioty” są niewinnym ubliżaniem. Trudno mi sobie wyobrazić, co by było, gdybym stanął przed ojcem i bratem i do wszystkiego się przyznał. Zlinczowaliby mnie, a zaraz potem się mnie wyrzekli. O siebie się nie martwię, wyjechałbym, ale mama do końca życia słuchałaby, że urodziła pedała. To toksyczne towarzystwo nie dałoby jej żyć. Udawaliśmy tyle lat, poudajemy jeszcze chwilę.

Z takim postanowieniem wysiadam z tramwaju przed szpitalem. Rozglądam się po okolicy, którą dobrze znam, tak wiele się tu wydarzyło. Zza drzew wyłania się mój dawny blok. Niecały rok temu – poprzedniej wiosny – rozgrywały się tam sceny, które dziś są tylko mrocznym wspomnieniem. Przegarniam włosy, odpisuję Ninie na SMS-a. Jest już na Bobrowieckiej i zbiera moje szpargały. Droga do domu powinna jej zająć jakieś pół godziny. Ja z mamą mieliśmy tam dotrzeć najwcześniej za godzinę. Wszystko powinno się udać.

Mama czeka w holu szpitala. Wygląda dziwacznie. Jakiś kremowy pikowany płaszcz, zielony szalik, czerwona czapka. Lenin nosił podobną. I jej nieśmiertelne skórzane czarne kozaki. W kwietniu! Każdy z elementów tego stroju osobno wygląda całkiem nieźle, ale połączenia nie są mocną stroną mojej rodzicielki. Przed ważnymi wyjściami zawsze to ja ją ubierałem. Dziś zrobiła to sama i wyszło jak zwykle. Mimo to witam ją szerokim uśmiechem.

– Mamo, jak ty wyglądasz? – mówię na dzień dobry. Przytulam ją i całuję w policzek.

– No co? Chciałam, żeby było… Jak ty to mówisz? Dynamicznie! – usprawiedliwia się.

– Jest bardzo dynamicznie, każda rzecz z innej parafii. Można powiedzieć, że jest tajfun! – Śmieję się. – Jak się tu dostałaś?

– Przyjechałam z ciotką autobusem.

– I zostawiłaś ją samą w sali?

– Nie samą. Już się z kimś zaprzyjaźniła. Chociaż nie wiem, jak to zniesie, te panie są słuchaczkami Radia Maryja.

– Jak to? – dziwię się, bo ciotka Wanda uchodzi na najbardziej bogobojną w całej rodzinie.

– Nawet jak na nią te kobiety to odlot.

– Jezu Chryste!

– Właśnie. Dlatego uciekłam. To co, jedziemy?

– Jedziemy, jedziemy. Masz bilet?

– Mam. Całodobowy! Kupiłam sama. Na stadionie, w kiosku. – Jest z siebie wyraźnie dumna.

– Całodobowy? – pytam zaskoczony.

Jak widać, jest zdeterminowana, by zostać do jutra.

– Tak, to się bardziej opłaca. Nie będę kupowała na każdą przesiadkę. A gdzie ty, synu, w końcu mieszkasz? Powiedz mi, bo się pogubiłam.

– No na Powiślu, mamo. – Nawet mi powieka nie drgnie, gdy kłamię.

– A ta Bobrowiecka? Z tym kolegą?

– Tam zatrzymałem się tylko na chwilę. Zanim znaleźliśmy mieszkanie z Niną – łżę.

– Ja tam byłam – mówi poważnym tonem.

– Gdzie? – udaję głupiego.

– Na Bobrowieckiej.

– I co?

– Tam chyba nie mieszkają studenci. A jeśli już, to nie tacy jak ty, synku.

– Mamuś, mieszkają. Naprawdę mieszkają.

– W tych luksusach? W tych marmurach? Z majordomusem? – dopytuje. Naprawdę tam była. I prawie wszystko widziała. Prawie, bo nie wie tego, że mieszkanie Wiktora jest nie tylko wielkie jak remiza, ale też dwupoziomowe.

Biorę ją pod rękę, zaczynam wyprowadzać z budynku, nie za szybko. Podpytuję o ciotkę, czy na pewno niczego jej nie trzeba i czy muszę ją odwiedzać. Plotę coś o pogodzie, pokazuję swój dawny blok. Wszystko jest obliczone na zyskanie czasu, bym mógł wymyślić kolejną wiarygodną bajeczkę. Tli się we mnie nadzieja, że mama zapomni o swoim pytaniu. Niestety nie zapomniała. Nie doceniłem jej dociekliwości. Wraca do tematu natychmiast, gdy tylko wsiadamy do tramwaju w kierunku centrum.

– Tam było tak jasno, tak ładnie, czysto. Wszystko na bogato – zachwyca się. – Jak w „Dynastii”! Albo jak w TVN-ie!

– Gdzie? W szpitalu? – udaję, że nie rozumiem, o czym mówi.

– Na Bobrowieckiej.

– Czysto? Bogato? – Parskam udawanym śmiechem.

– I ten lokaj…

– Mamo, gdzie ty byłaś?

– No na Bobrowieckiej. – Sięga do torebki i wyciąga kartkę z adresem. – Siedem mieszkania osiemnaście.

– Ile?

– Siedem mieszkania osiemnaście. Bobrowiecka.

– Mamusiu, na Bobrowieckiej osiemnaście mieszkania siedem stoi blok. Nie ma marmurów ani lokaja. I jest najwyżej jak w Polonii Jeden, a nie jak w TVN-ie. Pomyliłaś adres – łżę jak pies.

– Ale taki mi dyktowałeś przecież.

– Nie, mamciu. Zresztą to i tak już nieistotne. To były tylko dwa tygodnie. Teraz mieszkam z Niną na Powiślu. I właśnie tam jedziemy.

Chyba mi się udało. Uwierzyła. Ja na jej miejscu najprawdopodobniej zażądałbym, żeby mnie tam zawieźć, pokazać, oprowadzić, przedstawić sąsiadów i panią z warzywniaka. Ale zdaje się, że mama łyknęła wszystko. Ufa mi. Na szczęście.

Wsiadamy do tramwaju. Wybieram taki, który jedzie okrężną drogą. Nina zyska trochę więcej czasu. Ma dać znać, że wszystko jest gotowe i możemy rozpocząć przedstawienie. Wydaje mi się, że role zostały rozpisane. Zresztą wystąpią tylko trzy osoby. Moja matka, Nina i ja. Agata dostała zakaz zbliżania się do Powiśla, a Wiktor ma dziś dużo pracy. Na pewno nie będzie przeszkadzał. Poza tym uważa tę mistyfikację za bzdurę i nie sądzę, żeby chciał brać w niej udział. Napisałem mu tylko SMS-a, że będę u Niny i wrócę, gdy tylko wyprawię mamę z powrotem do miasteczka.

Rozmowa z moją rodzicielką idzie nadzwyczaj dobrze. Jest ciekawa miasta, pyta o poszczególne budynki. Nie wyczuwam napięcia, które najczęściej towarzyszy nam w domu. Nie mam pojęcia, że moja mama jest tak rozgadana. Szczególnie ciekawi ją budowa Arkadii. Pyta, czy to jakieś muzeum. Oboje śmiejemy się szczerze, gdy wyjaśniam, że to centrum handlowe. Przy Hali Mirowskiej zapytała, co jest na płaskorzeźbie u góry budynku. W życiu nie widziałem tam żadnej płaskorzeźby, nigdy nie zadzierałem głowy tak wysoko podczas jazdy tramwajem. Jakaś kobieta mówi nam, że tam jest syrenka. Pachnie wiosną, mimo że jesteśmy w ruchliwym centrum.

Dostrzegam, że mama jest rozluźniona. Nie rozmawiamy o sytuacji w domu. To jeden z tematów tabu. Co jakiś czas, głównie od koleżanek, dowiaduję się tylko, że mój brat hoduje na parapecie marihuanę i pali ją z kumplami w piwnicy. W dalszym ciągu nie chodzi do szkoły. Matka się nie wtrąca. Zapewne dla świętego spokoju. Jak zwykle. U ojca stwierdzono cukrzycę, o której opowiada wszystkim jak o wyroku śmierci. Odlicza ostatnie dni życia, wybiera garnitur i buty do trumny. Szkoda, że w związku z tym nie przestał pić. Moje miasteczko to nie Nowy Jork, ludzie rano wysłuchują, jaki to jest biedny i chory, a po południu widzą go zataczającego się do domu. Oczywiście pije z żalu, że niedługo umrze. A w domu z tej zgryzoty albo się awanturuje, albo jeszcze więcej pije. Jestem prawie pewien, że nie sam, a niestety z mamą. Parę razy zastałem ją wstawioną. Gdy zdarzyło mi się zadzwonić do niej późnym popołudniem lub wieczorem, kilkakrotnie mówiła niewyraźnie. Zawsze tłumaczyła, że ją obudziłem lub że jest zmęczona. Nie wierzyłem. Dziś na szczęście jest w porządku. Taka, jaką ją kocham. Uśmiechnięta, ciepła, zabawna. Rzadki widok. Z jednej strony chcę, żeby to trwało, a z drugiej wiem, że musi się skończyć. Ona jest beztroska, a we mnie wzbiera stres i co chwilę powraca myśl, jak się jej pozbyć. I jak to rozegrać delikatnie. Oczywiście mam świadomość, że siłą odprawiam ją do domu, z którego każdy chciałby uciec, ale mój spokój jest dziś ważniejszy. Bo co mogę zrobić? Mam powiedzieć: „Mamo, oto twój zięć, Wiktor, zamieszkaj z nami”? To absurd! Głupota na resorach! Nie, nie i jeszcze raz nie! Mama dziś musi stąd zniknąć.

Gdy jesteśmy na Krakowskim Przedmieściu, Nina pisze, że wszystko gotowe. Dochodzi siedemnasta. Ostatni autobus do miasteczka odjeżdża o wpół do dziewiątej. Czasu jest naprawdę mało. Kilkanaście minut później wysiadamy na Górnośląskiej. Niestety zapomniałem, że nie znam kodu do domofonu. Pierwsza wpadka, ale chyba niezauważona przez mamę. Windą na dziesiąte piętro. Nina wpadła na to, żeby otworzyć kratę na klatce schodowej i drzwi do mieszkania. Bo kluczy przecież nie miałem. Druga wpadka też przeszła bez echa. Wchodzimy do środka, już na klatce czuć zapach gołąbków. A Nina hasa po mieszkaniu w kuchennym fartuszku. Panie rozmawiają, a ja kątem oka zerkam, jak wygląda pokój. Na łóżku Agaty leżą jakieś moje spodnie i majtki. U mamy będzie minus za bałagan, ale ogólnie zaliczam to na plus. Porozrzucane ubrania to mój znak rozpoznawczy. Biurko też jest dalekie od ideału. Książki, zeszyty, karteczki samoprzylepne. Bardzo dobrze. Pod pozorem umycia rąk zaglądam do toalety, gdzie na szklanej półeczce stoją przybory do golenia. Nina spisała się na medal. Możemy przejść na salony.

– Ależ tu macie ciasno. Boziu kochana! – biadoli mama.

– Ciasno, ale bardzo przytulnie i swojsko – odpowiada Nina.

– Od razu widać, którą część pokoju zajmuje mój synek. – Mama grozi mi palcem.

– Trochę bałaganiarz, ale go gonię.

– Mnie się przez tyle lat nie udało tego z niego wyplenić, ale może pani będzie miała więcej szczęścia.

– Mamy gołąbki, zje pani z nami? – pyta Nina.

– Nie, nie. Dziękuję, nie będę objadać biednych studentów.

– Ależ nie ma o czym mówić. Od rana pewnie jest pani na nogach – rzuca i znika za rogiem.

– Wyjdziesz ze mną na balkon? – pyta mama.

– Mogę wyjść – mówię, ale okazuje się, że ona chce zapalić.

Widok jest urzekający. Piękna, majestatyczna Wisła, korona Stadionu Dziesięciolecia, mosty – Świętokrzyski, Poniatowskiego i Łazienkowski – oraz Praga. Daleko wieże Katedry Praskiej, kilka wyższych bloków, budynek Wedla, Saska Kępa tuż przed wiosenną eksplozją zieleni. A pośród tego wszystkiego moja paląca mamusia. Pasuje tu jak kwiatek do kożucha.

– Tu się nie pali! – pouczam ją.

– Cały dzień nie paliłam. Rano nie, bo w autobusie, potem szybko na tramwaj, potem szukałam Bobrowieckiej, potem ty przyjechałeś. Nie czepiaj się.

– Ja się nie czepiam, ale to się źle skończy. Zobaczysz – ostrzegam.

– Każdy musi na coś umrzeć – stwierdza i porządnie się zaciąga.

– Ale niekoniecznie na raka płuc!

– Miła ta Nina – zmienia temat i strzepuje popiół.

– Wiem, że miła. To taka moja tutejsza Matylda.

– Tylko koleżanka? – pyta.

– Nie, mamo, nie tylko koleżanka.

Matka patrzy na mnie uważnie.

– Nina to przyjaciółka, najbliższa.

– Przyjaciółka? Co to znaczy przyjaciółka?

– Nie wiesz, co to znaczy przyjaciółka?

– Różnie można to rozumieć… – mówi z dziwnym uśmiechem.

– Przyjaciółka to przyjaciółka. Najbliższa koleżanka. Na pewno nie dziewczyna i nie narzeczona. Śpimy w osobnych łóżkach. Jak zresztą widzisz.

– Rozumiem, już się tak nie gorączkuj.

– Skąd ci w ogóle takie tematy przyszły do głowy? W życiu mnie o takie rzeczy nie pytałaś! – obruszam się.

– Chciałam się zorientować, czy już zbierać na wesele – wyjaśnia, jak gdyby to było coś zupełnie oczywistego.

– Na jakie wesele? Czyje?! Mamo, ja jestem na drugim roku studiów!

– Ja w twoim wieku…

– Tak, ty w moim wieku już mnie miałaś, ale czasy się zmieniły. Najpierw kariera, podróże, a potem reszta.

– Ślub? Dzieci? – W jej głosie pobrzmiewa nadzieja.

– Reszta, mamo, reszta. Na ślubie i dzieciach świat się nie kończy.

– Ale ja bym chciała być młodą babcią.

– Jak będziesz tak palić, to staniesz się starą brzydką babą. O ile wcześniej nie zje cię rak! – straszę ją.

– A czemu ona ma taki dziwny kolor włosów? – znów zmienia temat.

– Wypadek przy pracy. Miał być inny kolor, wyszedł taki. Mieliśmy dziś poszukać jakiegoś fryzjera, ale pokrzyżowałaś nam szyki tym nagłym przyjazdem.

W tym momencie na szczęście woła nas Nina. Gołąbki, ziemniaczki i mizeria. Po prostu domowy obiad. Smakuje tak, jak pachnie. Wyśmienicie. One rozmawiają o kuchni, a ja pogrążam się w myślach. Mogłem ściemnić, że Nina to ktoś więcej niż przyjaciółka, ale to by było o jedno kłamstwo za dużo. A poza tym mam przeczucie, że mama wcale nie oczekiwała odpowiedzi, że kocham Ninę i że zamierzamy się rozmnażać na tych trzydziestu metrach. Myślę, że instynkt od dawna podpowiada jej, kim jestem. Odważnie podjęła temat, którego nigdy wcześniej nie poruszaliśmy. Może chciała usłyszeć prawdę? Może właśnie dziś była gotowa ją przyjąć? Ja jednak nie byłem gotów jej wyjawić. Jeśli kiedyś zapyta wprost, odpowiem. Z rozważań wyrywa mnie dźwięk domofonu. Nina odbiera i oznajmia:

– To Wiktor. Jedzie na górę.

– Kto to jest Wiktor? – pyta mama.

4. To chłopak Niny!

Moja matka siedzi na tapczanie, pałaszując gołąbki Niny. Zachwala je raz po raz, że takie soczyste, takie smaczne. Moja przyjaciółka stoi w progu z wybałuszonymi oczami, a ja główkuję, co zrobić. Muszę natychmiast obsadzić Wiktora w jakiejś roli, którą zaakceptuje mama. Zagra chłopaka Niny! A miało już dziś nie być kłamstw. Trudno. Zaszły nieprzewidziane okoliczności. Czas ucieka, Wiktor się zbliża. Muszę go przejąć, zanim przekroczy próg mieszkania.

– Wiktor? Wiktor to chłopak Niny, mamo! – oznajmiam, a Nina dławi się śliną. – Pójdę otworzyć mu kratę.

– Mój chłopak? – mówi jakby sama do siebie. – Tak, to jest mój chłopak! Wiktor znaczy!

Stoję boso na posadzce i czekam.

– Co ty tu robisz?! – cedzę przez zęby.

– Po ciebie przyjechałem, pomyślałem, że pojedziemy na obiad – odpowiada Wiktor.

– Moja matka jest tutaj! Właśnie jemy obiad.

– O! Naprawdę? Jest tutaj? – Wyraźnie się rozpromienia.

– Niestety tak. A ty jesteś chłopakiem Niny!

– Ale…

– Nie ma żadnego ale, bez dyskusji. Jesteś chłopakiem Niny. A jeśli nie, to wcale tam nie wchodzisz! – grożę.

– Niech ci będzie.

– I pocałuj ją na powitanie!

– Twoją mamę?

– Ninę! Ninę pocałuj!

Patrzy na mnie tymi swoimi brązowymi oczami, przeczesuje palcami włosy, klepie mnie dyskretnie w tyłek i po chwili jesteśmy już w środku. Stoją naprzeciw siebie. Ona i on. Moja matka i mój facet. On z uśmiechem od ucha do ucha, ona z talerzem gołąbków w ręku. Dzieli ich od siebie pół metra.

– To jest właśnie Wiktor, mamo – wygłaszam formułkę. – Chłopak Niny – dodaję, akcentując słowo „chłopak”. – A to moja mama. Irena.

– Bardzo mi miło – odpowiada matka. Podają sobie ręce.

– Wreszcie mogę panią poznać – wydusza z siebie Wiktor i nabiera powietrza, żeby powiedzieć coś jeszcze, na przykład, jak wiele o niej słyszał.

Muszę to przerwać.

– Nie przywitasz się z Niną? – warczę, bo najwidoczniej zapomniał, co miał zrobić.

– A, tak. Cześć, Nina. – Puszcza w końcu dłoń mojej matki, po czym zupełnie od niechcenia całuje Ninę w policzek. – O kurde, jakie włosy! To jakiś nowy trend czy feministyczna prowokacja?

To najbardziej zimny pocałunek, jaki w życiu widziałem. W policzek! Przyszedł i całuje swoją dziewczynę w policzek! Jak jakąś pierwszą lepszą koleżankę. Dobrze, że nie jest aktorem, bo gdyby tak całował na planie, umarlibyśmy z głodu.

Zapada niezręczna cisza. Nikt nie wie, co dalej.

Wszystko wymyka się spod kontroli.

– Wiktor, może chcesz gołąbka? – przerywam tę scenę.

– Co? – odpowiada jak wyrwany ze snu.

– Pytam, czy chcesz gołąbka. Nina, twoja dziewczyna, zrobiła.

– Kto? – dopytuje Wiktor. – A! Nina. Chętnie zjem, tak.

– To idź jej pomóż w kuchni! – sugeruję.

– Synu, nie bądź taki obcesowy – upomina mnie mama.

Zupełnie nie wiem, jak to odkręcić. Na szczęście do akcji wkracza Nina. Bierze mojego faceta za rękę i wyciąga do kuchni. Coś tam do siebie szepczą. Moja mama – także szeptem – wyraża swoje uznanie dla Wiktora:

– Ale przystojny mężczyzna, taki elegancki.

– Hiszpan.

– Od razu widać, że nietutejszy.

Jest podekscytowana. Do tej pory widziała tylko Rosjan, Ukraińców i jednego Wietnamczyka z baru Smak Azji w miasteczku.

– Tutejszy.

– Więc Polak, a nie Hiszpan? – gubi się.

– Pół-Hiszpan – precyzuję.

– Będą mieli ładne dzieci.

– Kto? – Nie rozumiem.

– Nina i Wiktor.

– Z pewnością. – Przewracam oczami. – A ty na długo przyjechałaś? – Tym razem to ja zmieniam temat.

– Chciałam zostać do jutra. I w dzień pojechać – zaczyna, a mnie robi się gorąco – ale widzę, że tu i tak jest ciasno.

– To może… – Nie wiadomo skąd zjawia się obok nas Wiktor. Wciąż głupio się uśmiecha.

– To może co? – wchodzę mu brutalnie w słowo. Przecież on jest gotów zaproponować jej nocleg!

– To może ja panią odwiozę na dworzec? – kończy i posyła mi karcące spojrzenie.

– Dziękuję panu, mam bilet – mówi mama i wyjmuje bilet z torebki. – Całodobowy.

– Właśnie, mama ma bilet. Ja też mam. Poradzimy sobie.

– Wykluczone, żadnego biletu. Odwiozę panią.

– Cudowny pomysł! A może chcesz jechać do samego miasteczka? – pytam kpiąco.

– A wiesz, że to niegłupie? Po co mama, przepraszam, pani ma się tłuc autobusem?

Chyba nie wyczuł sarkazmu.

– Mama?! – podnoszę głos. – Mama pojedzie autobusem. Ma bardzo dobre połączenie. Bez przesiadek – oznajmiam tonem nieznoszącym sprzeciwu. – A teraz wychodzę do toalety. Zaraz wracam. I jedziemy na dworzec.

Stoję nad sedesem i patrzę, jak woda w muszli żółknie. Oddycham głęboko i w myślach liczę od jednego do dziesięciu i z powrotem. Wyczytałem gdzieś, że to uspokaja. Nie wiem, czy źle liczę, czy należy zastosować inną technikę, ale to nie działa. Spuszczam wodę i zaczynam szorować ręce. Trę je o siebie, aż robią się czerwone i gorące. Zupełnie jakbym miał nerwicę natręctw. Jeszcze tylko chwila, myślę i ruszam przed siebie. Rozpoczynam akcję pod kryptonimem „Odjazd”. Nina krząta się po kuchni, sprzątając po obiedzie, a pokój jest pusty. Moją mamę i mojego faceta gdzieś wcięło. Na moment tracę głowę. Do tego stopnia, że wyglądam na klatkę schodową. Myślę nawet, że pod moją nieobecność Wiktor zaproponował mamie nocleg i że już są w drodze do domu. Tak zaaferowani sobą, że zapomnieli o mnie.

– Są na balkonie – szepcze Nina.

– Myślałem, że pojechali.

– A gdzie mieliby jechać?

– Nie wiem, gdziekolwiek. On jest nią tak zachwycony, że za moment wszystko jej wygada. Nawet się nie stara udawać, że jest twoim chłopakiem. Tylko się szczerzy jak koń.

– Wyluzuj.

– Zaraz się coś spierdoli – wróżę. – Idę ich pilnować.

Odsłaniam firanę, otwieram drzwi i zamieram. Wiktor stoi po jednej stronie balkonu, mama po drugiej i palą, szczebiocząc wesoło. Jestem przekonany, że ona wie już wszystko. Widzę, że Wiktor całkowicie się rozpłynął, że nie panuje nad słowami. Ja też już średnio nad sobą panuję.

– Ty palisz?! – rzucam bez zastanowienia w jego stronę.

– Synu! Co to za ton?! – karci mnie mama. – Jest miło, świetnie nam się rozmawia, a ty wpadasz jak burza i rzucasz piorunami. Gdzie twoje maniery? Wiktor jest gościem pani Niny! I twoim!

– Właśnie, dziecko, gdzie twoje maniery? – wtóruje jej mój facet.

Po czym oboje wybuchają śmiechem i wracają do rozmowy. Wycofuję się oszołomiony. Cokolwiek jeszcze dziś powiem, na pewno pogorszę sprawę. Jednym uchem słyszę, że rozmawiają o psach. Mama opowiada o naszej przybłędzie, a Wiktor rozpływa się nad jej słowami. Pies to jeden z jej ulubionych tematów. Uwielbia opowiadać, jaki jest wierny, jaki posłuszny, jaki ułożony, że kocha go jak trzeciego syna i że pęknie jej serce, gdy zdechnie. Zabawne wydają się historie, że pies towarzyszy domownikom podczas wszystkich posiłków i je niemalże ze stołu. No i że śpi w łóżku. A mnie nie lubi, bo mu na to wszystko nie pozwalam. Postanawiam się już nie wtrącać. Co nie znaczy, że zamierzam zostawić ich samych. Lepiej trzymać rękę na pulsie i wkroczyć w razie potrzeby. Raz po raz wymownie spoglądam na zegarek. Za chwilę naprawdę okaże się, że ostatni PKS odjechał i trzeba ją albo przenocować, albo zawieźć do miasteczka. Mama zauważa moją nerwowość.

– Idziemy już, idziemy. Wyraźnie chcesz się mnie pozbyć, synu. Tylko nie wiem czemu.

– Mamo, nie chcę się ciebie pozbyć, ale sama widzisz, że tu nie bardzo są warunki dla gości. Jak będę miał gdzie, to cię na tydzień zaproszę. Na miesiąc nawet.

– Aha, już widzę, jak starą matkę będziesz miesiąc trzymał. To co, Wiktorku, oferta podwózki na dworzec aktualna?

– Ależ naturalnie! – odpowiada teatralnie Wiktorek.

Matka niespiesznie się ubiera, całuje Ninę. Żegna się chyba z piętnaście minut, zapętlając się w kolejne dygresje. A Wiktor i Nina jej wtórują. Humory dopisują wszystkim poza mną. Chcę to jak najszybciej zakończyć. Mamy już wychodzić, gdy ktoś z zewnątrz wkłada klucz do zamka. Wszyscy zwracają wzrok na zasuwkę. Drzwi się otwierają i ukazuje się w nich Agata. Tylko jej tutaj brakowało. Chwilę później stoimy w pięcioro w ciasnym przedpokoju.

– O, dzień dobry – przerywa ciszę Agata.

– Dzień dobry – odpowiada moja mama. – Jestem Irena.

– A ja Agata – mówi niepewnie współlokatorka Niny. Najwyraźniej nie wie, co jest grane, czeka na wskazówki.

– To jest moja mama – zaczynam. – Odwiedziła mnie i Ninę u nas w mieszkaniu, a Wiktor… Wiktor wpadł z wizytą. Do swojej dziewczyny. Do Niny – streszczam wszystko.