Ostatni lot Valhalli - Wojciech Tuchalski - ebook + audiobook + książka

Ostatni lot Valhalli ebook i audiobook

Wojciech Tuchalski

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po zakończeniu Wielkiej Wojny Atomowej ludzkość, zjednoczona pod sztandarem Związku Niepodległych Planet, skolonizowała znaczną część przestrzeni kosmicznej. Jednak nawet tutaj odwieczne ludzkie słabości dają o sobie znać, a brudne intrygi, chęć zemsty i walka o władzę są na porządku dziennym.

Wkrótce odczuje to na własnej skórze admirał William Rhodes, który zostaje wybrany, by przywrócić spokój na opanowanej przez samozwańczych rebeliantów planecie Kalipso. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem, a pokojowa w założeniu misja przerodzi się w brutalną walkę na śmierć i życie, której zakończenia nikt nie jest w stanie przewidzieć...

Major Seymour, zastępca dowódcy Odyseusza, podszedł bliżej, by z nim pomówić, ale William nie dał im czasu na dyskusje.
- Opuścić osłony – powtórzył z naciskiem. – Myśliwce z eskorty również mają to uczynić. Nie mam zamiaru prowokować rebeliantów do nerwowych zachowań. Jesteśmy tu z misją dyplomatyczną i tak to ma wyglądać.
Seymour spojrzał na Rhodesa z rozczarowaniem, ale skinął posłusznie głową i wrócił na swoje stanowisko. Pozostali żołnierze również zajęli się swoimi obowiązkami. Atmosfera, która od samego początku podróży była napięta, teraz zgęstniała tak, że można było ją ciąć nożem.
Lecimy z misją dyplomatyczną – powtórzył w myślach admirał. – Mogą sobie być rebeliantami, ale nadal obowiązują ich międzyplanetarne konwencje, które muszą respektować. Nie mogą nas zaatakować. – Próbował uspokoić samego siebie.


Wojciech Tuchalski – zawodowy żołnierz, mieszkający w Czaplinku. Interesuje się wszelkiego rodzaju literaturą, głównie fantastyką i science fiction, muzyką klasyczną i filmową oraz kinem współczesnym. Jest miłośnikiem jazdy na rowerze oraz jazdy czołgiem. Jego dotychczasowym dorobkiem jest książka „Trzynasty Apostoł” wydana w formie ebooka.

Zainspirowany licznymi dziełami z gatunku science fiction i fantasy oraz grami o podobnej tematyce napisał książkę kierowaną głównie do młodzieży i do osób interesujących się książkami, których akcja rozgrywa się w odległej przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 502

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 53 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
4,0 (30 ocen)
11
9
9
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




BUNT

Admirał William Rhodes spoglądał z mostka dowódczego Odyseusza na niewielką planetę stanowiącą cel ich podróży – Kalipso. Do niedawna spokojna kolonia górnicza – za sprawą buntu – od kilkunastu dni tkwiła cierniem w dupsku Przewodniczącego Rady Związku Niepodległych Planet. Zadaniem admirała było znaleźć sposób, by ten cierń wyciągnąć. I to jak najszybciej, przy czym – w miarę bezboleśnie.

– O co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi? – Zastanawiał się William. Im bliżej byli Kalipso, tym częściej o tym myślał.

Od rozpoczęcia misji miał niejasne, niedające mu spokoju przeczucie, że Naczelnik nie do końca podzielił się z nim całą prawdą. Uczucie to pogłębiły słowa admirała Grammesa, który w nieco zagadkowy sposób dał do zrozumienia, że w całym tym zamieszaniu nie chodzi tak naprawdę o planetę czy stłumienie rebelii.

– Jeśli nie dotyczy to zaprowadzenia porządku, to co w takim razie ma w sobie ta planeta, że tak o nią zabiega sam Naczelny Dowódca? Co ten staruch kombinuje? – zaczepił w myślach swojego towarzysza, który od pewnego czasu był dla Willa jedynym bytem, z którym mógł swobodnie porozmawiać.

– Zapewne znajdujące się na Kalipso złoża protonitu – podpowiedział Głos. – Bez tego nie będzie nowych stateczków dla Wielkiej Floty.

– To akurat wiem – burknął Will. – Ale ta sprawa musi mieć drugie dno.

– Drugie dno? Odnoszę wrażenie, że Przewodniczący Blight toczy ostatnimi czasy swego rodzaju wyścig z Naczelnikiem Haynesem o to, kto osiągnie kolejne dno – zaszydził kompan.

– Nic nowego. – Nienawiść pomiędzy wspomnianymi mężczyznami nie była dla admirała Rhodesa niczym nowym. – Dziwi mnie jednak, czemu zdecydowali się w ciemno wysłać negocjatora, nie otrzymując nawet najmniejszego sygnału ze strony buntowników, że mają ochotę na jakiekolwiek rozmowy.

– To jednak przestała ci się podobać rola negocjatora? Wcześniej miałeś więcej pewności co do tego, co planujesz zrobić. Zresztą, sam zapisałeś nas na tę wycieczkę, więc teraz nie narzekaj – zbeształ go nie bez słuszności.

– Nie chodzi o to, że tego żałuję… – Zawahał się jednak. – Kogo ja oszukuję? Kurewsko tego żałuję. – Przyznał ze złością. – Ale to nieistotne. Bardziej mnie teraz interesuje, dlaczego tak szybko przystali na moją propozycję. Dawniej byłby wielki problem, żeby kogoś powstrzymać od walki i krwawego stłumienia rebelii. A teraz? Wszyscy potulnie zgodzili się na dialog z buntownikami. – William lustrował odległą planetę, jakby spodziewał się ujrzeć gdzieś w przestrzeni kosmicznej odpowiedź na dręczące go wątpliwości.

– Odnoszę wrażenie, że z nas dwóch tylko ja byłem obecny na spotkaniu Rady Bractwa, kiedy admirał Niels omawiał wszystkie „za i przeciw” rozwiązaniu sprawy siłowo.

– Dobrze wiesz, że to tylko oficjalna papka dla zamydlenia oczu mniej spostrzegawczym. – Obruszył się admirał. – Mnie ciekawią te nieoficjalne powody. Przecież nie ryzykowaliby bez powodu życia kilkuset żołnierzy Bractwa i rządowego negocjatora.

– To może raczysz nas oświecić, panie detektywie, co też takiego tajemniczego dostrzegło twoje przenikliwe oko? – zakpił Głos.

– Sęk w tym, że gdybym wiedział, to bym zapewne teraz tam nie leciał – przyznał ponuro Rhodes.

– Obyśmy w takim razie nie dowiedzieli się zbyt późno…

– Zbliżamy się na odległość trzech skoków, bracie admirale. – Poddenerwowany głos nawigatora wyrwał Rhodesa z zamyślenia.

– Bardzo dobrze – odparł powoli. – Zmniejszyć prędkość.

– Wykonuję – potwierdził obojętnie nawigator.

– Opuścić osłony – skierował polecenie do kolejnego członka załogi.

Wszyscy na mostku dowódczym jak na komendę spojrzeli zaskoczeni na admirała.

– Ale, bracie admirale… – Młody żołnierz z przerażeniem spoglądał na swojego dowódcę. – Bez osłon będziemy praktycznie bezbronni. Będą mogli nas zniszczyć w jednej chwili. Przy tej odległości nie zdążymy ich w pełni reaktywować, jeśli jednak nas zaatakują.

Major Seymour, zastępca dowódcy Odyseusza, podszedł bliżej, by z nim pomówić, ale William nie dał mu czasu na dyskusje.

– Opuścić osłony – powtórzył z naciskiem. – Myśliwce z eskorty również mają to uczynić. Nie mam zamiaru prowokować rebeliantów do nerwowych zachowań. Jesteśmy tu z misją dyplomatyczną i tak to ma wyglądać.

Seymour spojrzał na Rhodesa z rozczarowaniem, ale skinął posłusznie głową i wrócił na swoje stanowisko. Pozostali żołnierze również zajęli się swoimi obowiązkami. Atmosfera, która od samego początku podróży była napięta, teraz zgęstniała tak, że można było ją ciąć nożem.

Lecimy z misją dyplomatyczną – powtórzył w myślach admirał. – Mogą sobie być rebeliantami, ale nadal obowiązują ich międzyplanetarne konwencje, które muszą respektować. Nie mogą nas zaatakować. – Próbował uspokoić samego siebie.

– Czyżby? – zdumiał się Głos. – Jakoś wcześniej żadne konwencje nie powstrzymały ich przed wyrżnięciem całego garnizonu stacjonującego na Kalipso.

– Nie pomagasz – warknął Will.

Z każdą chwilą, która zbliżała ich do celu, planeta stawała się coraz większa i coraz bardziej złowroga. Wprawdzie daleko jej było rozmiarem do stołecznej Terra Prime, ale też nie znajdowała się na szarym końcu listy Związku Niepodległych Planet. Jej ciemna powierzchnia, czarna i porowata od licznych kraterów, potęgowała uczucie niepokoju. Kalipso znajdowała się dość daleko od gwiazdy sektora Epsilon, przez co warunki atmosferyczne uniemożliwiały rozwój jakiegokolwiek życia na jej powierzchni. Surowa skorupa tworzyła wulkaniczny wręcz krajobraz. Jedynie ze względu na niezwykle bogate złoża protonitu i innych rzadkich pierwiastków zdecydowano się na założenie na Kalipso kolonii górniczej. Ludzie całe swoje życie musieli spędzać w specjalnie przystosowanych bunkrach i bio-kopułach.

– Raczej w kolonii karnej – dodał Głos.

Nikt normalny z własnej woli nie zgodziłby się tutaj zamieszkać. Nawet jeśli oferowano by mu krocie za wydobywanie znajdujących się tam złóż, to i tak nie miał na co wydać takiej fortuny. Poza infrastrukturą mieszkaniową oraz kompleksami wydobywczymi, niczego więcej tam nie było. Wydostać się z kolonii również nie było łatwo. Garnizon Bractwa nie posiadał żadnych własnych statków, nawet niewielkich myśliwców, by nikogo nie kusiła ucieczka z tego miejsca. Raz na kwartał lądował transportowiec z pobliskiej Akropolis, dowożąc niezbędne paliwo i materiały do podtrzymania życia na planecie. Jego lądowanie każdorazowo odbywało się pod ścisłym nadzorem żołnierzy Bractwa, więc jakakolwiek próba przedostania się na pokład statku skończyłaby się na otrzymaniu kilku strzałów w plecy.

– Zaraz będzie po wszystkim… – wyszeptał Rhodes, nerwowo spoglądając na pulpit, na którym wyświetlony licznik nieubłaganie odliczał malejący dystans pomiędzy Odyseuszem a Kalipso.

* * *

Kilka dni wcześniej…

 

Było koło czwartej nad ranem, kiedy przez kwaterę Naczelnego Dowódcy Sił Bractwa i Archonta Wojny Związku Niepodległych Planet przebiegły odgłosy intensywnego pukania, a nawet bardziej walenia. Sądząc po sile, z jaką ktoś próbował obudzić pogrążonego we śnie Dowódcę, musiało to być coś naprawdę pilnego.

Admirał Haynes w pierwszej chwili sądził, że pukanie jest tylko częścią jego snu. Ale po chwili do walenia w drzwi jego kwatery dołączyło równie namiętne i irytujące wywoływanie jego osoby. Przekręcił głowę, by spojrzeć na zegarek – pięć po czwartej.

– Środek pieprzonej nocy – mruknął do siebie. – Już idę, już idę! – krzyknął zachrypłym głosem, który najwidoczniej nie był gotów, by używać go o tak skandalicznie wczesnej porze.

Przetarł zaspane oczy i usiadł na krawędzi łóżka, próbując dojść do siebie. Sięgnął po leżącą obok zegarka szklankę z wodą i upił kilka łyków. Robił tak od dzieciństwa, kiedy to zawsze miał przy łóżku zimną wodę, żeby nie musieć po nią gnać w środku nocy do kuchni za każdym razem, gdy zachce mu się pić. Kiedy dorósł, odkrył, że owo przyzwyczajenie ma dodatkową zaletę – przynosiło ulgę, jeśli przed położeniem się spożył nadmierną ilość alkoholu. Sięgnął po przewieszony przez oparcie krzesła szlafrok, zarzucił na siebie i ruszył w stronę drzwi, które ktoś z uporem maniaka próbował sforsować. Poprawił jeszcze pasek od szlafroka i przejrzał się w lustrze. Wyglądał bardziej jak pensjonariusz domu spokojnej starości niż Naczelny Dowódca Sił Bractwa. Z drugiej strony lata młodości miał już dawno za sobą, więc czego innego mógł się spodziewać? Zresztą, jakby zedrzeć fikuśne łachy z samego Wielkiego Archonta, to pewnie wyglądałby niewiele lepiej.

Może by tak chociaż założyć mundur? – przeszło mu przez myśl, ale szybko stwierdził, jak niedorzeczny był to pomysł. Nawet jeśli za drzwiami stał sam Przewodniczący Rady Związku Niepodległych Planet, to i tak nie zamierza się stroić dla tego pajaca. Jeszcze by sobie pomyślał, że mu na starość odbiło i Naczelny Dowódca nawet we śnie nie rozstaje się z admiralskim mundurem. Tamten pewnie tak robi i srać też chodzi odstawiony na galowo.

– Bracie Archoncie, jesteś tam? – głos zza drzwi wyrwał admirała z zamyślenia. Raz jeszcze spojrzał w zmęczone odbicie w lustrze i wcisnął przycisk, zwalniając blokadę drzwi. Osobą, która ośmieliła się zbudzić go o tak nieprzyzwoitej porze, okazał się jego adiutant, młody porucznik Ravel. – Bracie Archoncie, proszę o wybaczenie, że budzę o takiej porze, ale… – zaczął pośpiesznie tłumaczyć się młody człowiek. Kilka dni temu zastąpił na tym stanowisku wysłużonego porucznika Powersa, który po dwunastu latach doczekał się kolejnej gwiazdki na epoletach, w związku z czym nie znał jeszcze za dobrze zwyczajów panujących na służbie u Naczelnego Dowódcy.

– Jeszcze raz zwrócisz się do mnie tym kretyńskim określeniem, jakie nadają sobie nadęte bufony ze Związku Niedołężnych Planet, a od jutra zamienisz moją adiutanturę na kadecką stołówkę, rozumiesz? – Głos admirała był spokojny i zimny niczym betonowa posadzka w Kwaterze Głównej Bractwa.

– T-tak j-jest, bracie Naczelniku. – Lodowaty pot oblał młodzieńca w jednej chwili i już czuł, jak koszula pod marynarką nieprzyjemnie przykleja mu się do pleców.

– Tak lepiej. – Admirał Haynes uśmiechnął się delikatnie, chcąc nieco uspokoić przestraszonego adiutanta. Jeszcze tego brakuje, żebyś mi tu zemdlał na środku korytarza – dodał w myślach. – Co to za pilna sprawa? – Spojrzał badawczo na młodzieńca. – I co ty tu w ogóle robisz w środku nocy?

– Pełnię dyżur razem z admirałem Sandersem. – Wyjaśnił pośpiesznie porucznik. – Na jednej z kolonii z pasa granicznego, a dokładniej w sektorze Epsilon doszło do buntu, bracie admirale. Wybito cały stacjonujący tam garnizon Bractwa, a samozwańczy admirał ogłosił powstanie Federacji Wolnych…

– Czekaj, czekaj. – Przerwał mu Ed. – Powiedziałeś „bunt”?– Admirał liczył na to, że się przesłyszał. W końcu pora była bardzo późna albo bardzo wczesna, zależy, jak na to spojrzeć. No i dopiero co wstał, więc mógł dobrze nie zrozumieć, i w ogóle…

– Tak jest, bracie admirale. – Adiutant szybko rozwiał wszelkie wątpliwości.

– Do jakiego, kurwa, buntu? – Naczelnik pobladł na twarzy i poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Oparł się ciężko o framugę drzwi i przyglądał uważnie adiutantowi.

– Na Kalipso. – Młody oficer zaczął tłumaczyć nieco wolniej, tak, by nie musiał po sto razy wszystkiego powtarzać. – Dwie godziny temu, według czasu lokalnego, nieznana grupa sprawców pod dowództwem samozwańczego admirała, niejakiego Erika Flincha, wybiła cały nasz garnizon stacjonujący na kolonii i ogłosiła separację od Związku Niepodległych Planet oraz utworzenie Federacji Wolnych Planet. – Porucznik prychnął z pogardą, wymawiając nazwę buntowniczej organizacji. – Następnie nadali komunikat do Kwatery Głównej Bractwa i siedziby Rady Związku o oderwaniu Kalipso od reszty planet związkowych. Z naszych informacji wynika, że nadali również serię komunikatów do kilku innych kolonii z sektora Epsilon, nawołując do rozszerzenia rebelii i wstępowania do tej pseudo-federacji.

– Ilu żołnierzy liczył garnizon Kalipso?

– Dwustu trzydziestu, bracie admirale. Kalipso to niewielka planeta, więc nie było potrze…

– Wiem, do cholery, jak wygląda Kalipso. – Przerwał ze złością admirał.

– Tak jest. – Przytaknął bezwiednie Ravel, przestraszony kolejnym wybuchem złości przełożonego.

– Jakie działania podjęto? – zapytał tym razem spokojnie Haynes.

– Admirał Sanders nakazał w pierwszej kolejności powiadomić pana, a w dalszej kancelarię Wielkiego Archonta i pozostałych członków Rady Bractwa. Wstępnie posiedzenie admiralicji wyznaczył na godzinę siódmą rano. Takie też informacje zostaną przekazane Przewodniczącemu Rady Związkowej.

– Bardzo dobrze. – Haynes pokiwał zadowolony głową. Całe szczęście, że to właśnie Sanders miał akurat dyżur – stary wyga wiedział, co robić w sytuacjach kryzysowych – Edmund uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie przyjaciela z lat, kiedy obaj byli jeszcze kadetami w Akademii Sztuki Wojennej Bractwa. – Teraz leć i zrób mi porządną kawę, i bądź tutaj za pół godziny. Muszę się trochę ogarnąć. Poinformuj jeszcze admirała Sandersa, że za godzinę będę u niego. Niech przygotowuje za ten czas stosowny raport.

– Tak jest, bracie admirale. – Porucznik oddał honory Naczelnikowi, po czym odwrócił się sztywno niczym robot i szybkim krokiem wrócił do kancelarii adiutantury.

Bunt na Kalipso – admirał mruknął pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem – Tego jeszcze nie było…

* * *

Admirał Sanders wstał zza biurka zanim jeszcze Naczelny Dowódca zdążył wejść do pomieszczenia dyżurki. Major Brings, dyżurujący razem z Sandersem i porucznikiem Ravelem, zerwał się jak na komendę, widząc wchodzącego admirała Haynesa. Naczelny Dowódca machnął tylko ręką w jego kierunku, dając do zrozumienia, że ma się zająć swoimi sprawami i stanął przy admirale Sandersie tak, by mogli dyskretnie porozmawiać.

– Jak wygląda sytuacja, Rick? – Naczelnik spojrzał admirałowi prosto w oczy.

– Cholernie nieciekawie, Ed. – Sanders mówił tak cicho, że nawet z tak bliskiej odległości Haynes miał problem, by go zrozumieć. – Krótko przed północą otrzymaliśmy wezwanie alarmowe z garnizonu na Kalipso. Żadnej wiadomości tekstowej czy głosowej, sam sygnał wzywający wsparcie. To samo wezwanie otrzymały garnizony na wszystkich koloniach sąsiadujących z Kalipso. Próbowano nawiązać kontakt z tamtejszym oficerem dyżurnym, ale nikt nie podejmował sygnału. W dodatku prośba o wsparcie nie została powtórzona, a odczyty z pasa granicznego nie odnotowały żadnych naruszeń. Wyglądało na to, że ktoś przez pomyłkę nadał sygnał alarmowy, jednak nakazałem wysłanie patrolu z Akropolis, by to sprawdzili. – Sanders zrobił przerwę, aby dać Dowódcy chwilę na przetrawienie tego, co usłyszał. – Patrol nie zdążył nawet daleko wylecieć, a otrzymaliśmy kolejne wezwanie z Kalipso, tym razem w formie połączenia wideo. Było jakoś po pierwszej. Odebrałem połączenie i już miałem zacząć opieprzać dowódcę tamtejszego garnizonu za wszczynanie fałszywych alarmów, ale zamiast komandora Douga wyświetlił mi się jakiś inny gość, przedstawiający się jako admirał Erick Flinch. I wyobraź sobie, że ten bezczelny, samozwańczy kutas – ostatnie słowo wypowiedział ze szczególnym naciskiem, tak że obaj asystenci odwrócili się nagle w stronę admirałów lekko zdzwieni doborem słów. Sanders opanował emocje i kontynuował już ciszej – łaskawie oznajmił mi, że nasz garnizon na Kalipso został w całości zlikwidowany i od tej chwili on jest panem i władcą kolonii.

– Tak się określił, panem i władcą? – Zdziwił się Haynes.

– No, może nie do końca użył tych słów, ale znaczenie było podobne. Zresztą, Ed, czy to takie istotne, jak się nazwał? – Rick zirytował się, że akurat to przykuło największą uwagę Dowódcy.

– Wiesz, że te cioty z Rady Związkowej lubią takie szczegóły. Coś im muszę przedstawić w raporcie, a znając Wielkiego Archonta Blighta – admirał splunął, jakby samo wspomnienie Przewodniczącego Rady Związku Niepodległych Planet było czymś obrzydliwym – będzie dochodził takich detali, jakby najważniejsze było to, czy gość nazwał się panem i władcą, czy może jeszcze większym archontem.

– Dobra, wracając do tematu – kontynuował admirał Sanders. – Powiedział, że ogłasza powstanie Federacji Wolnych Planet i każda interwencja ze strony Związku Niepodległych Planet lub Bractwa zostanie odczytana jako jawny akt agresji. Każdy nasz statek ma zostać zniszczony jak tylko wejdzie w zasięg dział systemu obrony planetarnej Kalipso. Na koniec, wezwał pozostałe kolonie z pasa granicznego sektora Epsilon do przyłączenia się do buntu i wstąpienia w szeregi tej całej federacji. Gnojek rozłączył się, nim zdążyłem się odezwać. Od tamtej pory nie odpowiadają na żadne wezwania czy wiadomości.

– Jak silne są fortyfikacje na Kalipso? – zapytał spokojnym tonem Haynes.

– Jak na każdej kolonii z pasa granicznego. – Sanders wzruszył obojętnie ramionami. – Zasięg dział na dwa, trzy skoki. Nawalone ich jest tak gęsto, żeby kolonia bez problemu mogła odpierać atak sporej floty do czasu przybycia posiłków.

– Możliwości neutralizacji systemu obrony?

– Takie, które zaakceptuje Rada Związkowa? – spytał Rick, na co admirał Haynes przytaknął. – Żadne. Przy tym nasyceniu obrony i możliwościach ostrzału naszych statków przez rebeliantów, jedyne sensowne rozwiązanie, jakie wchodzi w grę, to użycie rakiet Ragnarok lub Aresa. Ale na Aresa nie dostaniemy zgody od Senatu. Zaś Ragnaroki przerobią tę niewielką planetę w gwiezdny pył. Efekt wprawdzie ten sam, co w przypadku Aresa, ale nie potrzeba niczyjej zgody na ich użycie.

– A rakiety niższej klasy? – Haynes spytał niechętnie. Odkąd został Naczelnym Dowódcą Sił Bractwa i Archontem Wojny, większość jego czasu zajmowały polityczne rozgrywki i biurokracja, przez co mniej uwagi poświęcał na sprawy czysto wojskowe. Odczuwał z tego powodu frustrację, ale nie można było pogodzić tych dwóch rzeczy tak, by obie wykonywać na należytym poziomie. – Może przeprowadzić zmasowane uderzenie większą flotą, a potem szybkim desantem opanować główne przyczółki rebeliantów?

– Można by spróbować użyć rakiet z klasy Apokalipsa lub Armagedon, ale obawiam się, że skutek byłby zbyt słaby w stosunku do poniesionych kosztów. Tylko Ragnaroki mają wystarczającą prędkość lotu, by uniknąć zestrzelenia przez systemy obronne Kalipso. Z kolei próba bezpośredniego uderzenia to niepotrzebne starty w ludziach – zanim flota inwazyjna dotarłaby tam, co najmniej jedna trzecia zostałaby albo zniszczona, albo ciężko uszkodzona. Poza tym nie wiadomo, co nas czeka na samej planecie. Nie mamy żadnych danych odnośnie do sił rebeliantów ani ich rozmieszczenia – podsumował Sanders.

– A co z danymi z satelit rozpoznawczych? – Naczelnik nie dawał za wygraną. Musiało istnieć jakieś sensowne rozwiązanie pomiędzy oddaniem planety w ręce buntowników a jej totalnym zniszczeniem.

– Nie możemy przebić się przez ich zaporę. Rozstawili na planecie sieć słupów maskujących. Nie wiemy, skąd je mają, ale na tę chwilę to i tak nieistotne.

– Hmmm… – Naczelnik zmarszczył czoło, szukając jakiegoś genialnego rozwiązania tego problemu. W końcu był najlepszym strategiem wśród kadetów na swoim roczniku. Jeśli nie on wymyśli, jak zakończyć ten bunt, to kto? – A gdyby tak użyć tylko kilku rakiet Ragnarok, dajmy na to – czterech albo pięciu, tak by tylko zniwelować systemy obronne Kalipso, a potem dokonać uderzenia flotą?

– Ed. – Rick położył rękę na ramieniu przyjaciela. – Nawet jedna rakieta tej klasy spowoduje destabilizację jądra tak małej planety. Równie dobrze można by przywalić nawet setką Ragnaroków, bo efekt końcowy będzie taki sam.

Haynes westchnął ciężko i spojrzał zmęczonymi oczami w monitor na dyżurce z wyświetloną mapą sektora Epsilon i zaznaczoną na czerwono maleńką kolonią Kalipso. Bez słowa ruszył w kierunku wyjścia. Oparł się na przycisku otwierającym drzwi i stał przez chwilę, wpatrując się w korytarz przed sobą.

– Którą mamy godzinę? – Zrzucił w kierunku asystenta admirała Sandersa.

– Piętnaście po szóstej, bracie Admirale – odparł szybko major Brigs.

– Rick, przesuń spotkanie Rady Bractwa na godzinę dziewiątą. Potrzebuję chwili do zastanowienia.

– Tak jest, bracie Naczelniku – odparł służbowo Sanders.

* * *

Haynes ledwo zdążył zamknąć za sobą drzwi do kancelarii, gdy odezwał się brzęk holotabu na jego biurku. Nawet nie musiał na niego patrzeć, żeby wiedzieć, kto próbuje się z nim połączyć.

Miejmy to już za sobą – westchnął ciężko.

– Odebrać połączenie – powiedział głośno w kierunku biurka. Po chwili znad jego blatu unosiła się projekcja holograficzna przedstawiająca półprzeźroczystą sylwetkę mężczyzny od pasa w górę, ubraną w garnitur, przynajmniej w prezentowanej połowie. Mężczyzna był w średnim wieku, twarz miał pulchną, z nabrzmiałymi polikami. Jego mina wyrażała, w najlepszym wypadku, niezadowolenie. Czekał cierpliwie, aż Haynes wejdzie w pole odbioru urządzenia.

– Bądź pozdrowiony, Wielki Archoncie. – Ed zaszedł biurko z prawej strony i stanął przed projekcją postaci, po czym ukłonił się delikatnie. – Czemu zawdzięczam zaszczyt rozmowy z wami o tak wczesnej porze?

– Daruj sobie tę szopkę, Haynes – warknął Przewodniczący Rady Związkowej. – Obaj dobrze wiemy, w jakiej sprawie dzwonię. Dziwię się tylko, że to ja musiałem pierwszy wykonać ruch. – W głosie grubasa pobrzmiewała złość.

– Wybaczcie, Wielki Archoncie, ale sam dowiedziałem się o całej sytuacji raptem godzinę temu i niezwłocznie udałem się do mojego oficera dyżurującego, aby poznać więcej szczegółów, nim do was zadzwonię. – Haynes, choć głos miał spokojny i opanowany, wewnątrz był bliski eksplozji wulkanu. Nienawidził Wielkiego Archonta i całej tej bandy, której ten przewodniczył. Każda rozmowa z nim była dla Naczelnika upokarzająca.

– W takim razie oświeć mnie, bo póki co Sanders wysłał mi jedynie informację, że miał miejsce bunt i nic więcej – warknął Archont.

Haynes uśmiechnął się prawie niezauważalnie na te słowa. Wyobraził sobie, jak Rick wysyła do Wielkiego Archonta notkę zawierającą zdanie typu: „Bunt na Kalipso” i minę tego głąba Blighta, kiedy ją czyta. Ledwo powtrzymał się, żeby nie parsknąć.

– Z naszych informacji wynika, że przewrót na Kalipso miał miejsce około północy tamtejszego czasu, który w tym wypadku zbliżony jest z czasem na Terra Prime. Na czele rebelii stoi samozwańczy admirał Erick Flinch. – Wielki Archont słuchał, nie przerywając. – Poinformował nas, że cały stacjonujący na Kalipso garnizon został wybity, zaś on od tego momentu jest panem i władcą Kalipso.

– Panem i władcą? – oburzył się Blight. Ed dobrze wyczuwał, że takie pierdoły najbardziej będą interesować Przewodniczącego.

– Dokładnie tych słów użył – skłamał złośliwie Haynes. – Straciliśmy dwustu trzydziestu żołnierzy, w tym niezwykle doświadczonego komandora Douga – dodał poważniej.

– Trudno – odparł lakonicznie Blight, co niemal wyprowadziło Naczelnika z równowagi. – Taki jest los żołnierza. Czy coś więcej wiadomo o działaniach tego samozwańczego admirała?

– Ogłosił również separację Kalipso od Związku Niepodległych Planet i utworzenie Federacji Wolnych Planet. – Ed specjalnie położył nacisk na dwa pierwsze słowa nazwy nowej organizacji. Ta zabawa na wymyślanie durnych nazw jeszcze głupszych organizacji, na czele których stali totalni idioci, zawsze bawiła Eda i sprawiała, że już na samym początku tracił jakikolwiek szacunek do podobnych związków i ich liderów.

– Co za bezczelność! –Tym razem Archont wybuchł z oburzenia. – Jak on śmiał?! – Haynes spoglądał na Archonta z żądzą mordu w oczach. Sukinsyn nawet nie udał, że przejął się stratą oddanych mu żołnierzy. Jedyne, co go obchodziło, to jakieś nic nie znaczące deklaracje o niezależności i namnażanie kolejnych bezsilnych tworów na podobieństwo tego, jakim de facto był cały ten śmieszny Związek Niepodległych Planet z Wielkim Archontem na czele. Poza Bractwem nic nie chroniło tłustego dupska Przewodniczącego i jego senatorów przed jakimkolwiek atakiem. – Bez decyzji Senatu, o Radzie Związkowej nie wspominając! – Blight dalej ryczał jak opętany. Żałosne. Ed już sobie wyobrażał, jak ten cały Flinch leci na zebranie Senatu, gdzie prosi o pozwolenie na odłącznie się od Związku i utworzenie federacji. – Coś jeszcze? – Pytanie wyrwało Haynesa z zamyślenia.

– Podobno rozesłał komunikat nawołujący do przyłączenia się do tej jego federacji pozostałych planet z sektora Epsilon, jednak admirał Sanders zameldował, że zostały one zablokowane przez nasze służby przed dostaniem się do lokalnych sieci.

– Chociaż tyle dobrego – Archont mruknął z zadowoleniem. – Co planujesz w związku z tym buntem?

Ed spodziewał się takiego pytania.

– Rozwiązania są trzy, Wielki Archoncie. – Zaczął spokojnie Naczelnik. – Dwa siłowe i jedno pokojowe. – Blight skrzywił się na słowa o rozwiązaniu siłowym.

Takiej reakcji Haynes akurat się spodziewał po tym politycznym tchórzu.

– Jak bardzo siłowe? – zapytał niepewnie Przewodniczący.

– Pierwsze, to całkowita niwelacja planety za pomocą Aresa albo rakiet Ragnarok…

– Niwelacja? – Wszedł w słowo Haynesowi, robiąc przy tym głupią minę.

– Zniszczenie – odparł dobitnie Naczelnik.

– Odpada. – Machnął nerwowo ręką Blight. – Nie możemy pozwolić sobie na bezmyślne zabijanie cywilów, a tym bardziej niszczenie całych planet. Opinia społeczna i Senat zjedliby nas za takie działanie.

Opinia społeczna i Senat – powtórzył w myślach Ed, kpina i tchórzostwo. Ale to również przewidział.

– Drugie rozwiązanie to inwazja. – Rzucił niechętnie, wiedząc, że i to rozwiązanie odpadnie zaraz na starcie.

– Jakie ryzyko strat wśród cywilów?

– Znacznie mniejsze niż w przypadku zniszczenia całej planety. – Naczelnik pozwolił sobie na małą złośliwość. – Jednak trudne do oszacowania. Trzeba też liczyć się z dużymi stratami własnymi.

Archont pokiwał tylko głową w zamyśleniu, tym gestem dając znać, że czeka na trzecie rozwiązanie.

– Ostatnią opcją jest podjęcie negocjacji. – Na twarzy Blighta pojawiło się zadowolenie. Gnojek tylko na to czekał. – Rebelianci nie wystosowali jednak żadnych żądań i nie wykazali chęci do rozmów. Ponadto, Flinch zarzeka się, że ostrzela każdy nasz statek, jaki wleci w strefę Kalipso.

– Blefuje. – Blight powiedział to tak, jakby był absolutnie pewien swojej racji. – Zawsze tak jest, że na początku nic nie chcą i tylko straszą. Liczą, że takim zachowaniem skłonią nas do większych ustępstw. Nic bardziej mylnego.

– Nie wiemy, kim jest Erick Flinch. Może być niepoczytalny i nie kierować się schematami… – Haynes próbował przemówić Przewodniczącemu do rozsądku.

– Przesadzasz. – Zbył go Przewodniczący. – Zapewne jest tak, jak mówię. – Jego bezmyślna pewność siebie wyprowadzała Eda z równowagi. – Jakie działania podejmiecie?

– Na dziewiątą zarządziłem spotkanie Rady Bractwa, gdzie wszyscy członkowie będą głosować za daną opcją. Następnie wynik głosowania zostanie przedłożony Senatowi i Radzie Związku – zameldował Ed.

– Strata czasu – burknął Archont. – Nie ma co głosować w tej sprawie, bo rozwiązanie jest chyba oczywiste. Wyślesz negocjatora, który poleci tam razem z moim przedstawicielem. Dam mu wszelkie uprawnienia do podejmowania decyzji. Twoją rolą będzie nawiązać kontakt z Flinchem i zapewnić bezpieczeństwo mojemu człowiekowi.

– Taka decyzja i tak musi przejść przez Radę Bractwa… – Gdyby rozmawiał z Blightem twarzą w twarz, już dawno wyciągnąłby z szuflady swój rewolwer i odstrzelił kretynowi łeb, wyświadczając całemu Związkowi przysługę.

– Skoro musisz, to zrób to tak, aby ta cała twoja Rada zagłosowała zgodnie z naszymi ustaleniami. Ja nie mam zamiaru zwoływać Senatu w tak błahej i oczywistej sprawie – rozkazał grubas.

Nagle bunt stał się błahą sprawą – pomyślał Haynes. A ktoś tu przed chwilą wychodził z siebie, bo mu jedna planeta oderwała się od pozostałych.

– Waszą rolą jest załatwianie takich problemów szybko i sprawnie. – Zakończył z naciskiem.

– Rozumiem – odparł przez zaciśnięte zęby Ed.

– Bardzo dobrze, że rozumiesz. – Tym razem to Archont nie szczędził złośliwości Naczelnikowi. – Ile zajmie ci przygotowanie całej wyprawy?

– Cztery dni na zebranie odpowiednich sił i kilka kolejnych na dotarcie na Kalipso. – Podsumował na gorąco.

– Zatem ustalone – odparł z zadowoleniem Blight. – Za czerty dni meldujesz mi o tym, że flota wyruszyła. Następnie, jak dotrze na miejsce i na bieżąco o odniesionych sukcesach negocjacyjnych, jasne?

– Tak jest, Wielki Archoncie – wycedził Haynes.

– Bardzo dobrze. W takim razie do zobaczenia za cztery dni, admirale. – Rozłączył się, nie pozostawiając Edmundowi innej możliwości jak tylko obrócić spotkanie Rady Bractwa w zręcznie zmanipulowaną farsę i wysłać jednego z jej członków na misję w nieznane.

Machina ruszyła – pomyślał Haynes, opadając ciężko na fotel. – Teraz tylko trzeba ją przekierować na właściwe tory.

* * *

Diana i William Rhodes wiadomość o buncie dostali na domowy holokom kilka minut przed piątą. Z początku byli w takim szoku, że nawet nie odezwali się do siebie słowem. W milczeniu wstali z łóżka i powoli zaczęli przygotowywać się do posiedzenia Rady, ustalonego na godzinę siódmą. Diana poszła przygotować śniadanie, a William udał się do sypialni swojej matki, Eleonore, by poprosić ją o zaprowadzenie Caitlyn do szkoły. Od śmierci ojca Williama podczas wojny z Tehakanami, Eleonore mieszkała wraz z Willem i Dianą, pomagając im w opiece nad córką. Wprawdzie Caitlyn miała już osiem lat, mimo to zawsze oboje z Dianą zawozili ją do pobliskiej szkoły w drodze do Kwatery Głównej Bractwa.

Eleonore nie pytała o szczegóły, choć widać było na jej twarzy zmartwienie. Zawsze potrafiła bez trudu odczytać z głosu Willa lub jego ojca, że stało się coś poważnego. Jednak po śmierci męża poprzysięgła sobie, że sprawy Bractwa więcej nie będą ją interesowały. Wstała powoli, by pomóc Dianie w przygotowaniu śniadania. William tymczasem zaszył się w swoim gabinecie, aby dokładniej zapoznać się z raportem przysłanym mu przez admirała Sandersa.

Wiedział, że sprawa podzieli Radę Bractwa. Większość będzie optowała za rozwiązaniem siłowym. Ale może uda mu się przekonać chociaż kilka osób, że jest drugie, mniej drastyczne wyjście. Wiedział też dobrze, że zarówno pierwsze, jak i drugie rozwiązanie – pomimo wielu głosów poparcia – nie otrzyma przeważającej większości. Nie znajdzie się też żaden chętny, by podjąć się któregoś rozwiązania. Atak na Kalipso wiązał się nie tylko z ryzykiem poniesienia ciężkich strat własnych. To także, a może przede wszystkim, nieuniknione ofiary wśród cywilów. Trudno będzie znaleźć chętnego do zagrania roli kozła ofiarnego, który poświęci swoją karierę dla stłumienia buntu. Zapewne po wykonaniu zadania Wielki Archont wraz z Archontem Sprawiedliwości zmusi Radę Bractwa do postawienia wykonawcy rozkazu przed Trybunałem Bractwa. Może nawet zdymisjonują samego Naczelnego Dowódcę? Poza tym, nie po to tak długo starano się zaprowadzić demokrację i poszanowanie swobód obywateli wszystkich planet Związku Niepodległych Planet, aby teraz likwidować mieszkańców jednej z nich tylko dlatego, że pragną wolności. Zbyt długo ludzie żyli pod reżimem Bractwa, by teraz, w jednej chwili, zaprzepaścić wszystko, co z takim trudem udało im się osiągnąć. William wiedział jednak, że nie znajdzie się również nikt, kto podjąłby się wykonania drugiego rozwiązania. Wystąpienia z negocjacjami. Dowódca rebeliantów jasno wypowiedział się w sprawach kontaktów z Bractwem.

Trzeba spróbować nawiązać dialog – powtarzał za każdym razem, kiedy rodził się jakiś konflikt.

Na pewno wspólnymi siłami wypracują rozwiązanie, które usatysfakcjonuje obie strony i przyniesie w przyszłości same korzyści. Will był tego pewien, tak jak i tego, że to właśnie on musi wystąpić w roli negocjatora. To zadanie jest mu przeznaczone. Czuł to w sercu. I jeśli w całym Bractwie jest ktoś będący w stanie odnieść sukces w negocjacjach, to bez wątpienia jest nim właśnie William Rhodes. Trzeba tylko jeszcze przekonać do tego rozwiązania kogoś znacznie gorszego niż banda rebeliantów. Jego żonę, Dianę…

Właśnie wychodził z gabinetu, jak omal nie wpadł w drzwiach na Eleonore.

– O, jesteś – rzekła nieco przestraszona. – Diana właśnie zrobiła śniadanie. Idź coś zjeść, zanim pojedziecie. Nie wiadomo, ile potrwa ta wasza narada.

– Dziękuję, mamo.

Oboje ruszyli w kierunku kuchni, jednak w połowie korytarza Eleonore skręciła w stronę sypialni.

– Nie zjesz z nami, mamo? – spytał William.

– Jadałam już, skarbie. Pójdę się jeszcze położyć, zanim Caitlyn wstanie.

Diana siedziała przy stole z kubkiem kawy w jednej ręce i kanapką w drugiej. Przed sobą miała holotab, na którym przeglądała – jak co dzień rano – najnowsze wiadomości z całego Związku Niepodległych Planet. William usiadł naprzeciwko żony, gdzie czekał już talerz z kanapkami i jego ulubiona kawa.

– Nie musisz się śpieszyć – powiedziała Diana, nie odrywając się od holotaba. – Przesunęli odprawę na dziewiątą. Zresztą, i tak byśmy się spóźnili, jest już dwadzieścia po siódmej. – Ostatnią część zdania powiedziała niejako z wyrzutem. William odruchowo zerknął na zegar wiszący nad wejściem do kuchni. Fakt, zawsze miał problem z punktualnością.

– Wydarzyło się coś ciekawego? – spytał żonę, próbując jakoś rozpocząć rozmowę.

– Mało ci wydarzeń jak na jeden dzień? – odpowiedziała pytaniem, jasno nawiązując do buntu. – Te gnidy z Kosmicznych Informacji już nabazgrały artykuł o rebelii na Kalipso. – Diana nigdy nie przepadała za redaktorami z Kosmicznych Informacji, czemu akurat William wcale się nie dziwił. Redaktorzy brukowca oficjalnie popieranego przez samego Wielkiego Archonta bardzo często mieszali fakty z fikcją. – Pieprzone hieny dziennikarskie. Nie dość, że opisali to inaczej niż w rzeczywistości…

– Akurat żadna nowość – mruknął Will.

– To na dodatek przedstawili rebeliantów jako wielce pokrzywdzonych przez nasz okrutny system, którym trzeba koniecznie pomóc. – Upiła łyk kawy i prychnęła z obrzydzeniem, nie wiadomo, czy przez kawę, czy na myśl o całej tej sytuacji. – Oczywiście, że trzeba im pomóc! – Niemal krzyknęła oburzona. – Najlepszą pomocą będzie kilka Ragnaroków zaaplikowanych bezpośrednio w tłuste dupsko tego pieprzonego Flincha. Jeszcze gnój miał czelność mianować sam siebie admirałem!

William wbił swoje spojrzenie w stół. Z trudem przełknął ślinę. Całkowicie stracił apetyt na jedzenie. Za chwilę zapewne straci również ochotę do życia. Ale musiał to uczynić dla dobra Bractwa. Dla dobra całego Związku Niepodległych Planet. Dla dobra Diany i Caitlyn.

– Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle się zbieramy, skoro sprawa jest tak oczywista. – Kontynuowała swoją tyradę Diana. – Flota inwazyjna już dawno powinna być w drodze…

– Zgłoszę się na ochotnika. – Wszedł jej szybko w słowo, nie podnosząc wzroku.

– W drodze na… – Urwała jakby trafiona młotem. – Chcesz stanąć na czele floty inwazyjnej? – Diana nie mogła uwierzyć w słowa męża. On? Zagorzały zwolennik demokracji chciał lecieć jako dowódca sił uderzeniowych? – Skarbie, od kiedy jesteś taki chętny do walki? Myślałam dotąd, że jesteś największym orędownikiem pokoju w całej galaktyce.

– Bo jestem – przytaknął cicho. – Polecę tam jako negocjator.

Cisza, która zapadła, była porównywalna do tej, jaka nastaje po uderzeniu Ragnaroka. Gdyby to było możliwe, temperatura w pomieszczeniu osiągnęłaby zero absolutne. Całą swoją siłą woli Diana zmusiła się, by nie cisnąć kawą prosto w męża i drżącą ręką odstawiła kubek na stół. Patrzyła prosto na niego, lecz ten nie podniósł nawet głowy, by spojrzeć na nią. By spojrzeć jej w oczy. Tylko zegar na ścianie tykał cicho niczym bomba zegarowa. Tyk, tyk, tyk… Bum!

– Chyba cię do reszty popierdoliło! – Diana krzyczała tak głośno, że słychać ją było na sąsiadujących z Terra Prime planetach. – Nie zgadzam się! Wybij to sobie z tego pustego łba!

– Diano, ja… – Chciał jej przerwać i wytłumaczyć swoją decyzję, ale furia żony osiągnęła apogeum.

– Postradałeś rozum do końca! – Niejeden dowódca mógł jej w tej chwili pozazdrościć potęgi i siły głosu. – Skąd w ogóle przyszło ci to do głowy, co? – zapytała, ale nawet nie czekała na odpowiedź. – Gówno mnie to obchodzi! Nigdzie nie polecisz! Rozumiesz? A jak się uprzesz, to możesz śmiało zabrać wszystkie swoje łachy i razem z tym czubem Flinchem zacząć nowe życie na Kalipso, skoro tak bardzo zależy ci na tej bandzie rebeliantów. – Wstała energicznie od stołu i szybkim krokiem wyszła z kuchni, pozostawiając męża siedzącego nadal ze spuszczoną głową jak skarcone dziecko. W progu niemal zderzyła się z wchodzącą do kuchni Eleonore.

– Co tu się, do diabła, dzieje? – spytała zaniepokojona matka Willa. – O co te krzyki? Tylko dziecko obudzicie.

– Spytaj swojego syna, na jaki genialny pomysł wpadł tym razem. – Rzuciła Diana, starając się uspokoić. – Biorę samochód. Nie wiem, jak się dostaniesz do Kwatery Głównej, ale masz się nie spóźnić. – Nawet nie odwróciła się w stronę męża i wyszła. Po chwili słychać było trzask drzwi wejściowych do domu. Eleonore wyjrzała przez kuchenne okno i zobaczyła, jak Diana odjeżdża z podjazdu.

– Coś ty jej zrobił, synu? – spytała Williama przerażona, pierwszy raz widząc Dianę w takim stanie.

Jednak on tylko wstał bez słowa od stołu, i nawet nie patrząc na matkę, poszedł do swojego gabinetu.

W sumie, mogło być gorzej – pomyślał. Wiedział jednak, że to będzie naprawdę długi i ciężki dzień.

Gdy wychodził z domu, natknął się na mieszkającego po sąsiedzku przyjaciela, który właśnie wsiadał do swojego samochodu.

– Hej, Matt, podrzucisz mnie do Kwatery? – William zaczepił wsiadającego do auta mężczyznę.

Admirał Matthew Bower mieszkał naprzeciwko Rhodesów. Z Willem znali się jeszcze z czasów Akademii, kiedy to obaj podkochiwali się w tej samej kobiecie – Dianie.

– Jasne, wsiadaj – odparł nieco zdziwiony Matt. – Coś się stało? – spytał, kiedy obaj siedzieli już w aucie. – Oczywiście, jeśli wolno wiedzieć – dodał natychmiast.

– Ano, stało się. – Przytaknął po chwili Will. – Mieliśmy z Dianą mała sprzeczkę rano i trochę się na mnie zdenerwowała.

– Małą sprzeczkę? – Niedowierzał. – Will, ona wyglądała, jakby miała zaraz eksplodować z siłą Ragnaroka. Dawno nie widziałem jej w takim stanie.

– Ja w sumie też nie – mruknął Rhodes.

– Chodzi o tę sprawę z Kalipso? – Matt ciągnął nieśmiało temat.

– Można tak powiedzieć – odparł, bez chęci na dalszą rozmowę. – Niebawem wszystkiego się dowiesz – dodał w myślach.

Po kilkunastu minutach dojechali do posterunku kontrolnego, na którym zdążył się już zrobić spory korek. Strażnicy na szlabanie dokładnie sprawdzali tożsamość każdego, kto wjeżdżał na teren Kwatery Głównej, zachowując się tak, jakby wszyscy pracujący tu ludzie byli potencjalnymi terrorystami. Bunt na Kalipso spowodował spore zamieszanie i wywołał atmosferę niepokoju, niszcząc przy tym obraz pozornie jednolitego tworu, za jaki uważano Związek Niepodległych Planet.

William spojrzał na zegarek w samochodzie. Za dwadzieścia dziewiąta. Akurat przebiją się przez korek na szlabanie i jeśli przyśpieszą kroku, powinni zdążyć na spotkanie. Potem tylko będzie musiał przedstawić Radzie swój plan, wrócić do domu, przeżyć spotkanie z Dianą i…

– Proszę przedstawić dokument potwierdzający pańską tożsamość, admirale. – Głos strażnika wyrwał go z zamyślenia. Bez słowa pokazał przygotowaną zawczasu legitymację służbową. Bower zaparkował niedaleko wejścia głównego. Całe szczęście, że członkowie Rady Bractwa mieli specjalnie wyznaczone miejsca parkingowe przeznaczone tylko dla nich. Przynajmniej nie musieli krążyć po całym placu w poszukiwaniu wolnego miejsca.

Za dziesięć dziewiąta. W głównym holu było tłoczno jak zwykle. Początkowo spotkanie miało się odbyć przed rozpoczęciem pracy przez resztę żołnierzy pracujących w Kwaterze Głównej. Teraz jednak panował tu ruch jak w mrowisku. Obaj mężczyźni dopchali się do windy i ruszyli na właściwe piętro. Gdy drzwi windy rozsunęły się, natknęli się na bramkę kontrolną i kolejnego strażnika.

– Bracie admirale. – Strażnik skinął głową Rhodesowi, który wysiadł pierwszy z windy. – Proszę okazać dokument potwierdzający tożsamość i przejść przez bramkę detektora.

William wyciągnął ze znużeniem legitymację i podał ją strażnikowi, po czym przeszedł przez bramkę i bez słowa odebrał dokument. Bower zrobił przy tym taką minę, jakby usłyszał z ust strażnika poważną obelgę i miał ochotę strzelić go za to w mordę.

– Paranoja – mruknął do Rhodesa, gdy odeszli od bramki kontrolnej.

Drzwi wejściowe do sali obrad Rady Bractwa były szeroko otwarte. William z daleka lustrował wnętrze pomieszczenia. W środku panował tłok wskazujący, iż większość członków Rady była już na miejscu. Wszyscy stali niedaleko swoich krzeseł i żywiołowo dyskutowali między sobą. Nigdzie nie widział Naczelnego Dowódcy, co stanowiło dobry znak.

Rhodes zatrzymał się w progu i teraz bardziej uważnie rozejrzał po sali, szukając żony. Nie było jej przy krześle.

Ciekawe, czy w ogóle tutaj dotarła? – pomyślał Will.

– Widzę, że znalazłeś kogoś, kto cię łaskawie zabrał ze sobą, łachudro. – Usłyszał za plecami gniewny głos żony i poczuł nagły skurcz w żołądku. Już wolał, gdy żona całkowicie go ignorowała, niż dogryzała przy każdej możliwej okazji.

– Dzień dobry, Diano. – Bower uśmiechnął się uprzejmie i lekko ukłonił, chcąc złagodzić napięcie, jakie nagle zapanowało.

– Cześć, Matt. – Diana uśmiechnęła się odruchowo. Lubiła go, pomimo że zawsze wydawał się jej trochę dziwny. – Tak podejrzewałam, że zlitujesz się nad moim mężem i zabierzesz go ze sobą.

– Znasz mnie, Diano, wam nigdy nie odmówię w potrzebie.

– Dziś akurat mogłeś zrobić wyjątek – odparła. Pomimo delikatnego uśmiechu głos miała zimny jak stal.

* * *

Kilka minut po dotarciu Williama i Matta na miejsce, do sali obrad Rady Bractwa wkroczył Naczelny Dowódca, admirał Haynes.

– Powstań! – Donośny głos przewodniczącego Rady Bractwa, admirała Blancha, przebił się przez gwar panujący w pomieszczeniu i po krótkiej chwili szurania krzesłami nastała cisza. Wszyscy w napięciu wpatrywali się w stojącego w progu Pierwszego Admirała Bractwa.

– Dziękuję – rzekł spokojnym tonem Edmund. – Siadajcie, siostry i bracia.

Mimo komendy wszyscy spokojnie czekali, aż admirał Haynes zasiądzie na swoim miejscu i dopiero wtedy zaczęli zajmować swoje miejsca.

– Admirał Sanders poinformował mnie, że każdy z was dostał notatkę z opisem wydarzeń, jakie miały miejsce kilka godzin temu na Kalipso, więc zapytam czysto formalnie, czy jest potrzeba, aby przedstawić wam cel naszego spotkania? – Admirał zmierzył wzrokiem twarze zgromadzonych, jednak nikt nie odezwał się ani słowem. – Rozumiem w takim razie, że wszyscy są zapoznani z problemem, jaki nas zastał krótko po północy w sektorze Epsilon na jednej z kolonii pasa granicznego, więc możemy przejść do konkretów. – Ponownie zrobił przerwę, aby spojrzeć po wszystkich członkach Rady. – Mieliście kilka godzin na przemyślenia, a jako że czas działa na naszą niekorzyść, nie zamierzam marnować go na tłumaczenie sytuacji tym, którzy nie do końca rozumieją, co się dzieje. Admirale Niels. – Naczelnik odwrócił głowę w kierunku wywołanego mężczyzny, który powstał natychmiast, gdy tylko usłyszał swoje nazwisko i kiwnął głową w kierunku przełożonego. – Proszę nam przedstawić wypracowaną strategię działania wobec buntu na Kalipso.

Admirał Niels pełnił funkcję Głównego Stratega Bractwa i zawsze jako pierwszy zabierał głos na posiedzeniach Rady, zwykle trafiając w gust Naczelnego Dowódcy. Niels powiększył na holomapie, stanowiącej centralny punkt stołu obrad Rady Bractwa, obraz Kalipso i wyświetlił obok kilka danych liczbowych o jej systemie obronnym.

– Bracie Dowódco. – Ponownie skinął głową w stronę Haynesa. – Po dogłębnej analizie sieci obronnej Kalipso oraz obliczeniu jej ludzkiego potencjału mogącego bronić powierzchni planety, stanowczo odradzam uderzenie frontalne. – Admirał rozejrzał się po sali, szukając poparcia dla swojego stanowiska, a kilku zebranych w zamyśleniu kiwnęło głowami. – Jako bogata w cenne dla nas złoża minerałów i znajdująca się w strefie pasa granicznego, Kalipso została zamieniona w małą twierdzę. Próba szturmowania jej systemów obronnych to konieczność użycia co najmniej sześciu niszczycieli klasy Signifer z solidną obstawą mniejszych fregat klasy Centurion. Do tego okręty desantowe i ryzyko poniesionych strat przy samej próbie dotarcia do planety w wysokości trzydziestu procent wysłanej floty. Potem walka na powierzchni z nie do końca rozpoznanym przeciwnikiem o nieznanej sile i próba przechwycenia punktów strategicznych. W przypadku rozbicia lub odcięcia sił inwazyjnych poziom strat wzrośnie do około siedemdziesięciu procent przy samej próbie ewakuacji tylko tego, co pozostanie na orbicie, bez szans na ratowanie walczących na Kalipso desantów. – Admirał zrobił przerwę, dając wszystkim czas na przemyślenie tego, co przed chwilą im zaprezentował. – W oparciu o posiadane dane, na ten moment opcje są dwie, bracie Dowódco: wysłanie w sektor Aresa i niwelacja planety. – Propozycja najwyraźniej mocno pobudziła zgromadzonych, gdyż po sali rozszedł się głośny szmer krótkich wymian zdań pomiędzy zebranymi. – Albo próba negocjacji z rebeliantami. Skończyłem.

– Dziękuję, admirale. – Haynes poczekał, aż zebrani przestaną szeptać i skupią swoją uwagę ponownie na nim. – Jak sami widzicie, siostry i bracia admirałowie, sytuacja nie pozostawia nam zbyt dużego pola manewru. Opcje są dwie. Zniszczyć albo negocjować. Ogłaszam trzydziestominutową przerwę na przemyślenie sprawy przed głosowaniem.

Naczelnik wstał i wyszedł z sali obrad szybkim krokiem, kierując się do swojej kancelarii. Nie chciał, by któryś z admirałów próbował przekonywać go do swojego poglądu nim rozpocznie się oficjalne głosowanie. Zaraz za nim wyszli pozostali członkowie Rady, tworząc na korytarzu wokół pomieszczenia obrad kilka niewielkich grup dyskusyjnych.

* * *

Edmund usiadł ciężko w swoim fotelu, wpatrując się w sufit.

– Już dawno mogłem zrobić porządek z tym burdelem – pomyślał.

Bunt pod jego rządami byłby czymś nie do pomyślenia. A teraz nie dość, że mają problem z rebeliantami, to powstanie kolejny, gdy tylko Rada zagłosuje rozsądnie i będzie musiał tę decyzję przedłożyć Wielkiemu Archontowi Blightowi. Już na samą myśl o spotkaniu z tym nadętym bufonem wzbierała w nim złość. Jakim cudem taki nieudacznik jak Blight zdołał zajść na sam szczyt piramidy władzy Związku Niepodległych Planet? W ogóle cała ta organizacja zakrawała na kpinę. Gdyby nie Bractwo, ludzie nigdy nie zaszliby tak daleko.

O ile w ogóle przeżylibyśmy tak długo – wspomnienia dawnej chwały Bractwa zawsze wywoływały w nim uczucie żalu.

Od samego początku Bractwo było siłą napędową, która zjednoczyła ludzkość w mniej lub bardziej pokojowy sposób. To właśnie dzięki tej organizacji dokonano niewyobrażalnego skoku technologicznego, umożliwiając kolonizację kosmosu.

I na koniec, to właśnie Bractwo oddało należną mu władzę w ręce bliżej nieokreślonej grupy pokojowych „demonstrantów” nawołujących do rozpoczęcia procesu demokratyzacji ludzkości.

A my się na to zgodziliśmy – admirał zacisnął ręce na oparciu fotela.

Dokładniej, to zgodził się na to ówczesny dowódca Bractwa, Wielki Admirał Detens, który podjął w imieniu wszystkich Braci decyzję o bezwarunkowym przekazaniu władzy, oddając dobrowolnie to, za co pierwsi Bracia przelewali krew wierni swoim tradycjom oraz ideałom.

Powinni skurwysyna wymazać za to z kart historii – wezbrała w nim gorycz.

A wszystko to w imię pokoju we wszechświecie i wspólnego dobra.

– Gówna, a nie dobra – prychnął Ed. – Było stłumić bunt w zarodku. Rozstrzelać dla przykładu kilku amatorów demokracji i byłoby po sprawie. Ale przecież wielce oświecony admirał Detens nie mógł zachować się jak morderca czy zwykły barbarzyńca. Trzeba iść za głosem większości i działać dla dobra ogółu – powiadał.

Wpajał te pierdoły Edowi od samego początku, gdy tylko Haynes został jego adiutantem. Skoro tego chcą ludzie, to musimy im to dać. – Tłumaczył się po podpisaniu Wielkiej Deklaracji Wolności. A powinni to nazwać Wielką Kapitulacją.

Tchórz pieprzony – wspomnienia hańbiącego admirała zawsze budziły w nim gniew. – Ludzie chcą tego, co im się powie, że mają chcieć, bo w przeciwnym razie błądzą. Ale ja naprawię ten błąd – poprzysiągł sobie Haynes. – Już wkrótce sprawię, że Bractwo odzyska dawną chwałę.

Pukanie do drzwi wyrwało admirała z zamyślenia. Wyprostował się w fotelu i złożył pośpiesznie porozwalane na biurku dokumenty w jeden stos. Wcisnął znajdujący się pod blatem biurka przycisk otwierający drzwi.

– Wejść! – powiedział, poprawiając kołnierzyk koszuli przy krawacie.

Admirał William Rhodes wszedł szybkim krokiem i stanął naprzeciw Naczelnika. Skinął głową, oddając honory.

– Przerwa się jeszcze nie skończyła, Will. – Haynes nie dał po sobie poznać zdziwienia.

Lubił admirała Rhodesa i cenił za jego umiejętności i pozytywne usposobienie. Zawsze uważał, że William potrafi na chłodno oceniać sprawy, które u innych wywoływały skrajne emocje, dzięki czemu jego decyzje były znacznie lepiej przemyślane i trafne. Jedyne, czego Hyanes nie tolerował u Rhodesa, to jego pacyfistyczne wręcz podejście do innych ludzi. Był orędownikiem wszelkiego pokoju we wszechświecie i wielkim zwolennikiem Związku Niepodległych Planet. Edmund miał czasem wątpliwości, komu Rhodes bardziej służy – Bractwu czy Wielkiemu Archontowi? Dlatego zawsze w jego obecności starał się nie wypowiadać negatywnie o Senacie czy Radzie Związkowej. Niby był jego admirałem, ale nie miał co do niego stuprocentowej pewności. Mimo to szanował Williama. I jego żonę Dianę. Ta z kolei stanowiła całkowite przeciwieństwo męża. Silna i stanowcza. Nie przebierająca w słowach i skłonna to użycia siły w celu zaprowadzenia porządku. Odważna i lekko porywcza, a przy tym niezwykle piękna. I zbyt młoda dla starego admirała Haynesa. Śmiało mogłaby być jego córką.

– Wiem, bracie admirale, ale chciałem wyjść naprzeciw problemowi, ponieważ wydaje mi się, że znalazłem rozsądne wyjście z tej trudnej sytuacji. – Zaczął nieśmiało tłumaczyć Will.

Rozsądne wyjście – pomyślał Edmund. – Nawet nie musisz mi mówić, co według ciebie jest rozsądne.

Naczelnik zmierzył admirała poważnym wzrokiem.

– Skoro znalazłeś rozwiązanie dla naszego problemu, to bądź tak miły i poczekaj z tym do końca przerwy i ogłoś je na forum Rady Bractwa. Zrozum – dodał, widząc, że Rhodes zaraz coś powie. – Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że ustalamy sobie coś na boku, a głosowanie to nic nieznacząca formalność.

– Rozumiem, bracie admirale. – Wtrącił szybko William. – Chciałem się tylko upewnić, że dostanę od was zgodę.

– Zgodę na co? – Zaciekawił się Haynes.

– Zgodę na podjęcie misji dyplomatycznej na Kalipso.

– Chcesz lecieć na Kalipso jako negocjator? – Tym razem Naczelnik nie zdołał ukryć zaskoczenia. – Zdajesz sobie sprawę z niebezpieczeństwa? Przemyślałeś to?

– Tak jest. – Przytaknął krótko Rhodes.

– A co na to twoja żona Diana? – Edmund nie mógł uwierzyć w ofertę admirała. – Rozmawiałeś z nią chociaż o tym?

– Tak. – Tym razem w głosie Williama słychać było niepewność.

– I zgodziła się na to? – niemal wykrzyknął.

– Tak jakby – odparł cicho admirał.

– Co znaczy „tak jakby”? – spytał Haynes, choć wcale nie musiał. Znał Dianę bardzo dobrze i wiedział, że misja Williama na Kalipso w celu podjęcia negocjacji z buntownikami to ostatnie, na co by się zgodziła.

William w kilku krótkich zdaniach opisał Naczelnikowi swój poranek i to, jak Diana zareagowała na jego pomysł.

– Na kosmos, Will. – Admirał Haynes zaczął masować sobie skroń. – To dlatego Diana siedziała dzisiaj zła jak burza gradowa. – Spojrzał na swojego rozmówcę zmęczonym wzrokiem. – Czasem mam wątpliwości, czy kieruje tobą odwaga, czy totalna głupota.

– Chciałem ją uprzedzić, żeby wiedziała, zanim ogłoszę to na spotkaniu Rady. – Próbował wytłumaczyć Will. – Jakby dowiedziała się razem ze wszystkimi, to zapewniam was, bracie Dowódco, że bunt na Kalipso byłby niczym w porównaniu z jej wybuchem w Kwaterze Głównej.

– Wiem, chłopcze, ale nie mogłeś zrobić tego w delikatniejszy sposób? – Naczelnik uśmiechnął się pod nosem. – Trzeba było z nią o tym spokojnie porozmawiać, spróbować przekonać.

– Równie dobrze mógłbym próbować przekonać Terra Prime, żeby zaczęła obracać się w przeciwnym kierunku. Choć, biorąc pod uwagę stosunek Diany do rebeliantów, to numer z Terra Prime wydaje się całkiem prawdopodobny…

– W ogóle skąd ci przyszedł do głowy pomysł, że to akurat ty powinieneś być tym negocjatorem? – Głos admirała przecięła nuta irytacji. – Wiesz przecież, że to niebezpieczne zadanie. Nie wiemy, jakie zamiary mają ci buntownicy. Nawet nie wystosowali żadnych żądań. Może oni nie mają najmniejszego zamiaru z nami negocjować?

– Z całym szacunkiem, bracie Naczelniku, ale nawet jeśli sami nie wystosowali żadnych żądań czy nie wykazali chęci negocjacji, to naszym obowiązkiem jest podjąć się ich w imieniu Związku Niepodległych Planet. Nie możemy zachowywać się jak banda barbarzyńców i najechać na nich jak na wroga. – W oczach Willa pojawił się jak zawsze błysk, kiedy mówił o sprawach pokoju, niesienia pomocy i wolności innym ludziom.

– Will, do cholery. – Naczelnik walnął pięścią w biurko. – Zapominasz chyba, czym jest Bractwo. I mylisz się co do naszego przeznaczenia, którym jest nic innego, jak właśnie niszczenie wszystkich tych, którzy stają przeciwko nam i Związkowi Niepodległych Planet dokładnie tak, jakby byli wrogami! – Haynesa zawsze irytowało, że Senat Związku wraz z Wielkim Archontem pozbawili Bractwa rangi zbrojnego ramienia Związku, sprowadzając je do roli policji międzyplanetarnej. Od negocjowania są politycy, nie żołnierze.

– Zatem, czemu Niels podsunął jako jedno z rozwiązań podjęcie negocjacji, zamiast od razu przedstawić plan inwazji? – Rhodes nie dawał za wygraną.

– Bo nawet jeśli zagłosujemy za inwazją, to i tak Senat w pierwszej kolejności każe nam podjąć negocjacje – odparł z niechęcią Naczelnik. – Nie chcę tracić cennego czasu na przekomarzanie się z Blightem.

– Czyli to całe spotkanie Rady Bractwa to jest jednak farsa? – William nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. – Nasze decyzje i tak nie mają wpływu na to, co będziemy robić.

– Na linii Senat – Bractwo niestety tak to wygląda. Nie jesteśmy panami własnego losu, odkąd Senat i Rada Związku założyli nam polityczny kaganiec, żebyśmy nie mogli przypadkiem kogoś ugryźć – przyznał z niechęcią Haynes.

– W takim razie wszelkie wątpliwości, bracie Dowódco, jakie miałem do tej pory odnośnie do mojego planu, zostały rozwiane. – Will nabrał pewności siebie. – Skoro i tak, niezależnie od decyzji, będziemy musieli podjąć negocjacje, zgłoszę się na ochotnika i dołożę wszelkich starań, aby nie zawieść was, bracie Dowódco i uratować honor Bractwa. – Skinął głową i odwrócił się w kierunku wyjścia, nie czekając na reakcję Naczelnika. Wiedział, że nikt więcej nie zgłosi się dobrowolnie do wykonania tego zadania.

Ani nie zrobi tego lepiej – dodał w myślach.

Haynes odprowadził Rhodesa wzrokiem do wyjścia. Nic nie mógł na to poradzić. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ani nie odwiedzie Williama od podjętej decyzji, ani też nie znajdzie w Radzie nikogo innego na tyle szalonego jak ten żołnierz.

Oby tylko wiedział, co robi – mruknął pod nosem i spojrzał na zegarek. Było już pięć minut po przerwie. Wstał z fotela i ruszył powoli w kierunku sali obrad.

* * *

Naczelnik wszedł do sali obrad Rady Bractwa jako ostatni. Gestem ręki nakazał, żeby nikt już nie wstawał. Nie chciał robić zbędnego szumu i niepotrzebnie przedłużać tego spotkania. Spojrzał po zebranych członkach Rady. Miny mieli poważne, niektórzy wręcz bojowe. Panująca w pomieszczeniu atmosfera była tak napięta, jakby na środku sali zamiast holomapy leżała bomba zegarowa i wszyscy tylko czekali, kiedy wybuchnie.

Dla niektórych podjęta decyzja mogłaby być równoznaczna z posadzeniem ich na taką bombę – pomyślał Naczelnik. – Nie wiedzą jeszcze, że znalazł się ochotnik, który weźmie ze sobą tę bombę i poleci wysadzić się z nią w bezpieczne miejsce – sarknął, ale po chwili skarcił się za takie nastawienie. Nikomu ze swoich admirałów nie życzył takiego losu, a już z pewnością nie Williamowi Rhodesowi. Wszystko będzie dobrze. Poleci, pogada i wróci.

I szlag trafi mój plan. – Haynes był coraz bardziej zaniepokojony takim obrotem spraw.

– Bracie Dowódco? – Głos admirała Sandersa wyrwał go z zamyślenia.

– Tak, tak. – Haynes lekko poczerwieniał na twarzy. – Mam nadzieję, że każdy z tu obecnych przemyślał wszystko dokładnie i zdaje sobie sprawę, że niezależnie od podjętej decyzji, jej skutki będziemy ponosić wszyscy – mówiąc to, spojrzał niby przypadkiem na admirała Rhodesa. – Mimo to poproszę raz jeszcze admirała Nielsa, aby wystąpił i przedstawił zgromadzonym, jakie argumenty przemawiają „za”, a jakie „przeciw” każdemu z rozwiązań. Admirale. – Skinął głową w kierunku Głównego Stratega.

– Bracie Dowódco. – Admirał wstał energicznie, jednak na jego twarzy malowało się zmęczenie zmieszane z zakłopotaniem, bo chyba nie był do końca przygotowany na dokładną analizę obu rozwiązań. – Za rozwiązaniem siłowym, czyli inwazją, przemawiają względy czysto propagandowe oraz czas. Jeśli nie zareagujemy stanowczo, bezwzględnie i wystarczająco szybko, może to wykazać naszą słabość jako zbrojnego ramienia Związku Niepodległych Planet. Obnaży to przed wszystkimi planetami członkowskimi oraz koloniami, że jesteśmy niezdolni do obrony naszych interesów i nie potrafimy zapewnić należytej ochrony członkom Związku. Może to doprowadzić do powstania kolejnych ognisk buntu i rozniesienia się rebelii na resztę sektora Epsilon oraz – w dalszej perspektywie – destabilizację sąsiednich sektorów. – Wielu członków Rady pokiwało głowami na znak zgody, kilku innych przybrało jeszcze bardziej złowrogi wyraz twarzy. – Przeciwko inwazji jest natomiast matematyka.

– Matematyka? – burknął zdziwiony Naczelnik.

– A konkretnie obliczenia szacunkowe i symulacje. Jak już wcześniej wspomniałem, bezpośrednia inwazja wiąże się z ryzkiem poniesienia ogromnych strat końcowych. Ponadto gwarantowane straty rzędu trzydziestu procent stanu wysłanej floty przy samym tylko podejściu do planety i próbie zrzucenia desantów. Potem walka na powierzchni planety z wrogiem w nieznanej sile. By zapewnić sobie mniejsze straty początkowe i przytłoczyć wroga na planecie, musielibyśmy ściągnąć dodatkowe okręty z sąsiednich sektorów Kappa i Lambda, co tylko zwiększy ryzyko powstania buntu we wspominanych sektorach. Można również ściągnąć flotę z przeciwległych sektorów Alfa i Gamma, ale to potrwałoby co najmniej miesiąc, nim okręty z tamtych sektorów znalazłyby się w Epsilonie. Należy również pamiętać, że Kalipso leży w pasie granicznym z Imperium Tehakan. – Haynes parsknął wymownie na dźwięk słowa wrogiego imperium. – Zawarty z nimi pokój jest dość kruchy. – Kontynuował Niels. – Zaś aktywność ich statków patrolowych w pasie granicznym ostatnio bardzo wzrosła. Sprowadzenie większej floty w tamten obszar mogłoby wzbudzić w nich obawę przed inwazją na ich planety i przypadkiem wywołać kolejną wojnę. Ich lider jest…

– Jest jeszcze większym obsrańcem niż nasz Wielki Archont. – Haynes ostatnie słowa niemalże wypluł. – Wszyscy dobrze to wiemy, admirale. Do brzegu z tą inwazją.

– Tak jest. – Niels skinął nerwowo Naczelnikowi. – Reasumując, bracia i siostry, to rozwiązanie jest bardzo ryzykowne. Zbyt wiele w nim niewiadomych, które w sposób znaczący mogą wpłynąć na dalsze funkcjonowanie Bractwa oraz całego Związku Niepodległych Planet.

– Zatem proponujesz negocjować? – Głos dobiegł z przeciwnego końca stołu, zimny i kryjący bezwzględność, który sprawił, że Niels wzdrygnął się, jakby ktoś smagnął go batem. – Może w takim razie w ogóle odpuśćmy sobie tę całą zabawę w wojsko, zdejmijmy mundury i rozejdźmy się do domów. – Z każdym kolejnym słowem przybierał na sile. – Gdzie spokojnie poczekamy, aż rebelia sama zapuka do naszych drzwi.

– Dość tego, admirale Rhodes – warknął Naczelnik. – Nikt nie upoważnił was do zabierania głosu, zwłaszcza, jeśli ma pani zamiar siać dalszy defetyzm. Pohamujcie emocje. – Haynes wstał i spojrzał po sali. – Sytuacja jest trudna dla nas wszystkich. Zwłaszcza, że jak powiedział admirał Niels, konsekwencje pochopnej decyzji mogą przyjąć nieprzewidziany dla nas obrót.

Diana twardo patrzyła w oczy Naczelnikowi, gdy ten mierzył ją wzrokiem. Nie miała zamiaru pokazać, że się boi i zmieni zdanie pod wpływem nagany. Nie miała również zamiaru ustąpić. Wiedziała, że próba załagodzenia buntu drogami dyplomatycznymi przyniesie większe konsekwencje niż wysadzenie tej żałosnej kolonii w powietrze.

– Jeśli chodzi o wariant negocjacji. – Zaczął powoli Niels, tym samym kończąc prowadzone szeptem rozmowy wśród zebranych. – Najpoważniejsze ryzyko, jakie stoi za tym rozwiązaniem, to odmowa ze strony rebeliantów do podjęcia rokowań. Do tej pory nie otrzymaliśmy żadnych sygnałów z ich strony, że w ogóle mają chęć z nami rozmawiać. W tej sytuacji, nawet jeśli polecimy tam na darmo i nic nie wskóramy rozmowami, to jesteśmy zabezpieczeni przed Senatem i całą społecznością Związku Niepodległych Planet. Nikt nie zarzuci nam braku podjęcia próby pokojowego rozwiązania sprawy. Potem będziemy mogli spokojnie wysłać flotę inwazyjną lub nawet użyć Aresa, na którego zapewne dostaniemy zgodę od Senatu. – Diana prychnęła wymownie na słowa o Senacie. – I będziemy mogli załatwić sprawę tak, jak trzeba. – Niels zbył prowokację, wiedząc, że nic nie wniesie kolejną sprzeczką z panią admirał.

– A co z cennym czasem, o którym była mowa wcześniej? – Wszyscy odwrócili się zaskoczeni w stronę źródła głębokiego, męskiego głosu dochodzącego z rogu sali. Mężczyzna, na oko koło siedemdziesiątki, siedział z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Siwa, starannie przystrzyżona broda nadawała mu powagi i elegancji. Głos miał spokojny i opanowany, który był głosem kogoś, kto nie znosi sprzeciwu i nie lubi kompromisów. Za tajemniczym admirałem stał niemal wtopiony w ścianę młodzieniec ze wzrokiem wbitym w swojego mentora, jakby chciał w ten sposób stać się niewidzialny. – Jeszcze kilka zdań temu mówiłeś, bracie Niels, że zwłoka może przysporzyć nam kolejnych kłopotów. Ile, twoim zdaniem – mężczyzna spoglądał twardo na Głównego Stratega – zajmie nam wysłanie w tamten sektor i sprowadzenie z powrotem na Terra Prime któregoś z nas? – Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. – Bo podejrzewam, że ten wątpliwy zaszczyt spotka jednego z zasiadających w Radzie członków.

– Kilka dni w jedną stronę – odparł z pewną dozą niepewności Niels.

– Czyli kilkanaście w obie strony. – Obliczył na głos tajemniczy admirał. – Potem kolejne kilka tygodni na zebranie odpowiedniej floty i kolejne na wysłanie jej na Kalipso.

– Chyba że dostaniemy zgodę na Aresa. – Wtrącił szybko Strateg.

– No, tak. Czyli trzeba doliczyć minimum tydzień na zebranie się Senatu i jeszcze jeden, aż ta banda nieudaczników podejmie jakaś sensowną decyzję. Potem zebrać flotę, bo i tak nie wyślemy Aresa bez obstawy w tak odległy sektor, i po sprawie.

– Można tak to ująć, bracie Grammes. – Przytaknął z ulgą Niels, licząc na koniec dociekań ze strony starego admirała.

– Ile czasu Ares będzie leciał na Kalipso? – Nie ustępował Grammes. – Z tego, co pamiętam, nie należy on do demonów prędkości.

– To nie czas na rozważania o użyciu Aresa, Viktorze – powiedział spokojnym głosem Naczelnik. – I tak nie mamy na to zgody. Skupmy się lepiej na realnym rozwiązaniu tego problemu.

– Chciałem tylko zwrócić uwagę naszym braciom i siostrom, bracie Naczelniku, na pewien ważny aspekt, jakim jest czas. – Grammes wbił swój wzrok w Naczelnika. – Ale widzę, że decyzja została już podjęta, więc może przejdziemy do wyznaczenia kozła ofiarnego do tej samobójczej misji i rozejdziemy się. Mam poważniejsze sprawy na głowie niż bunt na jakieś odległej kolonii górniczej.

– Wszystkie decyzje podejmuje Rada Bractwa poprzez głosowanie, Viktorze, a nie pojedynczy admirałowie, jak ja czy ty. – Naczelnik zmienił ton na bardziej stanowczy. – Poza tym nie przypominam sobie, aby na spotkania Rady byli dopuszczeni bracia spoza Rady. – Naczelnik spojrzał na niemal niezauważanego do tej pory mężczyznę stojącego za starym admirałem. – A tym bardziej młodzi oficerowie po Akademii.

– Po pierwsze to mój zastępca, więc zabrałem go, żeby przyjrzał się, jak podejmowane są kluczowe dla naszego funkcjonowania decyzje. Nie przypominam też sobie, aby w kodeksie był zapis o tym, że zebrania Rady Bractwa są tajne – odparł spokojnie Grammes. – Po drugie zaś, może i jest młody, ale to jeden z najlepszych adeptów, jakich Akademia wypuściła, odkąd ja ją ukończyłem. Nie bez powodu zyskał rangę majora, podczas gdy większość jego rówieśników nie wychyliła się poza stopień porucznika.

Haynes przyjrzał się młodzieńcowi stojącemu niczym cień za fotelem Grammesa. Taki młody, a już major – pomyślał. – Albo musiał być rzeczywiście wybitnym kadetem, albo testy końcowe przestały spełniać swoje zadanie i dochodzi do takich dziwnych sytuacji. – Przeniósł wzrok z powrotem na admirała. – Albo też Grammes bardzo mocno chciał go mieć przy sobie i pociągnął za odpowiednie sznurki.

– Może i nie są tajne, ale wolałbym zostać przynajmniej poinformowany, że poza ścisłym gronem członków Rady w spotkaniu będzie uczestniczył ktoś jeszcze.

– Wybacz, bracie Naczelniku. – Admirał udał skruchę. – Następnym razem będę o tym pamiętał.

– Jeśli wszystko jest dla każdego jasne, przejdźmy do głosowania. – Haynes wstał energicznie i przywołał na holomapę panel do głosowania. – Ten, kto jest za rozwiązaniem siłowym, niech…

– Nie będzie takiej potrzeby, bracie Naczelniku. – Uwaga wszystkich zebranych po raz kolejny spoczęła po przeciwnej od Naczelnika stronie stołu. – Zgłaszam się na ochotnika, aby polecieć tam jako negocjator. – Admirał Rhodes starał się przybrać zdecydowany i stanowczy ton głosu, jednak musiał oprzeć się całym ciężarem o blat stołu, aby ukryć drżenie rąk. Diana, która siedziała po prawej stornie męża, nawet nie drgnęła. Trwała nieruchomo jak kamienny posąg, lecz w jej oczach widać było, jak potworna burza kryje się w ich wnętrzu. Po chwili wszyscy odwrócili wzrok od admirała Rhodesa i spojrzeli z wyczekiwaniem na Naczelnika.

– Spokojnie, admirale. – Haynes tracił cierpliwość. Nienawidził, gdy ktoś łamał porządek spotkania lub odzywał się bez zgody, a tego dnia miało to miejsce zbyt wiele razy. – Rada jeszcze nie podjęła decyzji. Dajmy szansę każdemu wskazać, które rozwiązanie jest jego zdaniem lepsze – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. Rhodes skinął głową i usiadł na swoim miejscu. – Zatem, jeszcze raz. Kto jest za rozwiązaniem siłowym, niech zaznaczy na swoim panelu to właśnie rozwiązanie. Kto jest przeciwny, niech wybierze opcję negocjacji. Macie na to pięć minut.

Diana i admirał Grammes niemal równocześnie zaznaczyli na swoim panelu wybraną opcję i ze spokojem spoglądali przed siebie. Pozostałym zabrało to jednak trochę więcej czasu. Niektórzy rozglądali się nerwowo, jakby starając się porozumieć za pomocą spojrzeń. Inni starali się zachować powagę i przybrali wyraz głębokiego zamyślenia na twarzach.

– Została jedna minuta – admirał Haynes ogłosił spokojnym tonem, lustrując salę i starając się oszacować, ilu członków nie podjęło jeszcze decyzji. A musieli jakąś podjąć. To właśnie on, w momencie, gdy objął stanowisko Naczelnego Dowódcy Bractwa, zlikwidował opcję „wstrzymania się od głosowania” podczas podejmowania decyzji przez Radę. Uważał, że to niedorzeczne i zakrawające na kpinę, aby któryś z członków twierdził, że wstrzymuje się od głosu, bo nie ma zdania na dany temat. Jeśli nie ma zdania, to jakim prawem zasiada w Radzie Bractwa? – Eda zawsze wkurzali tacy cwaniacy, którzy najpierw wstrzymywali się od podjęcia decyzji, a potem najgłośniej krytykowali, jeśli wybrana przez pozostałych członków opcja okazała się porażką. Od tamtej pory, każdy kto zasiadał w Radzie, musiał wziąć aktywny udział w głosowaniu. W przeciwnym wypadku czekała go degradacja o dwa stopnie i wykluczenie z członkostwa w Radzie.

Koniec. Rada zagłosowała. Na panelu przed sobą Naczelnik otrzymał komunikat, że wszyscy członkowie oddali głos oraz jaki jest wynik głosowania. Spoglądał na ekran dłuższą chwilę lekko zaskoczony obrotem sprawy. Wprawdzie spodziewał się, że ostatecznie wygra wariant negocjacji, zwłaszcza po zgłoszeniu się Rhodesa na ochotnika, ale sądził, że różnica dla obu rozwiązań będzie minimalna.

– I jak tam wynik, bracie Dowódco? – Ciszę przerwał cyniczny głos admirała Grammesa.

– Siostry i bracia admirałowie. – Haynes puścił złośliwe pytanie mimo uszu. – Rada wypowiedziała się na temat buntu na Kalipso. Decyzja, którą podjęliśmy, jest wiążąca i zostanie przedstawiona Radzie Związku Niepodległych Planet oraz Senatowi, a następnie wdrożona w życie. – Ed lubił takie oficjalne przemówienia i formułki, które nadawały wyjątkowy charakter jego działaniom. – Ogłaszam, że wynikiem trzynaście głosów do dwóch, Rada poparła podjęcie negocjacji jako formę rozwiązania buntu powstałego na Kalipso.

– To świetnie. – Admirał Grammes nawet nie krył oburzenia. – Skoro wybraliśmy już wariant poniżający nas jako zbrojne ramię Związku Niepodległych Planet, to pozwólcie, bracie Naczelniku, że powrócę do wykonywania swoich obowiązków – mówiąc to, wstał i ruszył w kierunku wyjścia.

– Zaraz, zaraz… – Zachowanie starego admirała totalnie zaskoczyło Naczelnika. – Jeszcze nie skończyliśmy obrad – powiedział poważnym tonem. – Musimy teraz wybrać delegata, który podejmie się negocjacji.

– No przecież mamy już ochotnika – odparł podirytowany Grammes. – Sądzisz, że w tak małym pomieszczeniu może zasiadać więcej samobójców? – Pomruk rozbawienia przeszedł po sali. – Jeden szaleniec to aż nadto jak na tak wąskie i elitarne ponoć grono, jakim jest Rada Bractwa.

– Pohamuj swój kąśliwy język, admirale – napomniał go ostro Haynes. – Mówisz o jednym z członków Bractwa, a nie o byle przybłędzie z Senatu. – Jednak admirał Rhodes wcale nie wyglądał na dotkniętego uwagami Grammesa. Siedział, garbiąc się coraz bardziej, jakby przytłoczony spojrzeniem swojej żony, która ze złośliwym uśmiechem spoglądała na przemian to na niego, to na starego admirała.

– Wybaczcie mi, bracia i siostry, moje słowa – rzekł Grammes, spoglądając po zebranych. – Lecz mój szacunek zarówno do was, jak i do powagi funkcji, jaką sprawujemy powoduje, iż nie potrafię pohamować gorzkich słów prawdy, której zdajecie się nie dostrzegać.

– A od kiedy to masz monopol na prawdę, admirale? – zapytał jeden z siedzących obok Haynesa uczestników zebrania.

– Być może nie mam monopolu na prawdę. – Grammes mówił powoli, ze spokojem spoglądając na tego, który odważył się wejść z nim w dyskusję. Admirał Sanders, piesek Naczelnika – pomyślał. – Nikt inny nie miałby tyle odwagi. Nie mógł odpuścić przydupasowi Haynesa. – Jednak odnoszę wrażenie, że kilku z obecnych tu admirałów próbuje zmonopolizować głupotę.

Sanders już miał się odgryźć, gdy poczuł kopnięcie pod stołem od strony Naczelnika.