Rzeczy, które robisz we Lwowie, będąc martwym - Tomasz Nowakowski - ebook + audiobook + książka

Rzeczy, które robisz we Lwowie, będąc martwym ebook i audiobook

Tomasz Nowakowski

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W Olesku koło Lwowa, pod murami magnackiego zamku, dawnej siedziby Sobieskich, w tajemniczych okolicznościach ginie młody Polak. Jerzy Kawalec, nauczyciel z Radomia i przyjaciel rodziny zamordowanego, postanawia wyruszyć na Ukrainę, aby poprowadzić własne, prywatne śledztwo. Razem z kolegami – nietuzinkowym księdzem oraz znudzonym konsulem – jest o wiele bliżej rozwiązania zagadki, niż można by się spodziewać. Gdyby tylko miejscowa policja współpracowała zamiast utrudniać, a ktoś skutecznie nie zacierał śladów i nie mylił tropu. Prawda okaże się jednak zgoła inna od podejrzeń…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 248

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 20 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,7 (10 ocen)
3
3
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kumoszka

Dobrze spędzony czas

Podobała mi się, trochę komedia, trochę kryminał, język wartki. Zakończenie mogłoby być bardziej zaskakujące.
00

Popularność




I

Żar lał się z nieba.

Nie, to nie była żadna figura retoryczna. Falujące i zniekształcone od gorąca powietrze rzeczywiście do złudzenia przypominało kurtynę deszczu. Trzydzieści osiem stopni w cieniu. Typowe ukraińskie lato. Początek czerwca to kalendarzowo jeszcze wiosna, a nie lato, ale tym razem ta wiosenność ewidentnie czerwcowi nie wychodziła. W Polsce taki skwar zdarza się od wielkiego dzwonu. W najgorętszym dniu roku, tuż przed jakąś epicką burzą. A potem ludzie wspominają różne rzeczy, przywołując taki dzień jako punkt odniesienia: „A pamiętasz, jak kilka miesięcy temu, gdy była ta upalna sobota…”. Tutaj, ledwie sto pięćdziesiąt kilometrów od naszej granicy, przez kilka miesięcy jest tak prawie codziennie. Uroki klimatu kontynentalnego.

Konsul zahamował w pobliżu zaparkowanych pod klasztorem radiowozów. Skrzywił się na myśl o źle położonym, roztopionym asfalcie oblepiającym w tym momencie koła jego limuzyny. Westchnął i niechętnie, a z uwagi na tuszę z trudem, wygramolił się z klimatyzowanego samochodu. Najpierw zderzył się ze ścianą dźwięków. Tysiące świerszczy czy tam innych cykad – o, z pewnością wiedziałby, co to, gdyby tylko nie był wychowanym w mieście laikiem nieodróżniającym świerszcza od cykady – dawały koncert na otaczających Olesko polach, łąkach i ścierniskach. Falujące powietrze wydawało się jeszcze zwielokrotniać te odgłosy w jakiś sprzeczny z zasadami fizyki sposób. Wszystko to razem wzięte było na tyle absorbujące, że dyplomata dopiero po kilku sekundach uświadomił sobie, że uderzyła w niego z całą swoją mocą także fala gorąca. Po chwili wahania zrezygnował z włożenia marynarki. Jej smolistoczarny kolor może i podkreślał majestat Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, ale protokół dyplomatyczny chyba wyłącza obowiązek napierdalania majestatem w tak nieludzkiej temperaturze, prawda? Cóż, dziś majestat RP będzie reprezentowało sto piętnaście kilo jego żywej wagi nieobleczone w żadną marynarkę. Zaklął na zły los i niesprzyjające układy w ministerstwie, za których pośrednictwem wylądował w kraju przez siebie lekceważonym, wśród ludzi, których nie lubił, z klimatem, którego nie cierpiał.

Przed wyjściem z wozu na wszelki wypadek wcisnął jeszcze klakson. Samochody, na które patrzył, musiały należeć do tutejszych małomiasteczkowych stróżów prawa. Z doświadczenia zaś wiedział, że niezależnie od szerokości geograficznej prowincjonalni gliniarze to lenie. Potrafią zasnąć w każdej chwili i na wszystkim, by obudzić się sprawnie i szybko, gotowi do dalszego unikania pracy.

Okazało się, że ci konkretni milicjanci – albo policjanci: nie do końca nadążał za przekształceniami tej ukraińskiej formacji – byli na swój sposób sprytni. Może nie na tyle, by łapać przestępców, bez przesady, na aż takich asów nie wyglądali… Ale mieli w sobie na tyle inteligencji, żeby znaleźć kawałek cienia rzucany przez klasztorny mur. Dzięki temu zamiast koczować w rozgrzanych puszkach aut, rozłożyli się na świeżym powietrzu. Urządzili sobie na trawie – wśród tych wszystkich świerszczy albo i cykad – coś w rodzaju prowizorycznego pikniku. Dwóch chyba faktycznie drzemało. Trzeci postanowił spędzić czas bardziej produktywnie i zabawiał się gierką w telefonie. Teraz, na dźwięk klaksonu, cała trójka poderwała się i pośpiesznie poprawiła umundurowanie.

– Jan Cukierski, konsul generalny RP we Lwowie – przedstawił się po polsku, zakładając, że go zrozumieją. Tu wszyscy znali język polski. Czasami – jak się zastanowić, to nawet często – udawali, że nie znają, próbując zmusić go do przejścia na ukraiński. Tego Cukierski nie znosił i w odpowiedzi złośliwie zaczynał mówić po angielsku. Z kolei konieczność rozmowy w tym języku zazwyczaj przerażała ukraińskiego rozmówcę, który w takiej sytuacji, zdjęty grozą i perspektywą lingwistycznej kompromitacji, błyskawicznie przypominał sobie, że właściwie to całkiem znośnie zna mowę Mickiewicza i Lewandowskiego.

Ku radości konsula, bo ten był fanem rodzimego języka.

Franciszkanin Wojciech Dębołecki, siedemnastowieczny pisarz, kompozytor, teolog i poliglota, głosił tezę, że Adam i Ewa w raju mówili językiem polskim, który w ogóle jest po prostu pierwszym językiem ludzkości, a Babilon to nic innego jak „babie łono”. Była to idea bliska sercu Jana.

Ukraińscy milicjanci (bądź policjanci – diabli nadali ten ich burdel, w którym funkcjonują równocześnie obydwie te formacje) nie mnożyli problemów, nie legitymowali go. Widać całkiem rozsądnie za najlepsze potwierdzenie jego tożsamości uznali znaczki korpusu dyplomatycznego widoczne na aucie. Nie udawali też, że nie potrafią rozmawiać po polsku, chociaż chyba trochę się skrzywili na dźwięk tego języka. Możliwe jednak, że to ostatnie Janowi tylko się wydawało.

Po prezentacji Cukierski pomyślał, że dobrze byłoby nie zrażać zbyt szybko do siebie miejscowych. Zdobył się więc na coś w rodzaju komplementu:

– Jestem przekonany, że ukraińskie służby sprawnie i profesjonalnie poprowadzą śledztwo.

– Naprawdę? – Najstarszy rangą z funkcjonariuszy sprawiał wrażenie szczerze zaskoczonego wiarą Polaka.

Dyplomata na chwilę zaniemówił. Ukrainiec zorientował się, że powiedział coś nie tak, więc starał się to naprawić. Jeszcze bardziej się pogrążając, dodał:

– Kto wie… eeee… może rzeczywiście złapiemy sprawcę?

Mundurowy mimo wyraźnego zakłopotania wydawał się miłym i sympatycznym człowiekiem, chcącym pomóc. Cukierski uznał, że po tak wyglądających ludziach można się spodziewać wszystkiego najgorszego, i bez wchodzenia w dalszą konwersację odruchowo skierował się do budynku, pod którym stali – dawnego klasztoru kapucynów zamienionego w muzeum czy galerię sztuki.

– Nie, nie… my w inną stronę idziemy. – Policjant go powstrzymał i równocześnie machnął ręką w kierunku, w którym mieli się udać funkcjonariusze.

Okazało się, że muszą przejść na drugą stronę ulicy i wdrapać się na wzgórze zamkowe. Poprowadzone przez park podejście było na tyle strome, a narzucone przez Ukraińców tempo marszu na tyle szybkie, że tuż przed szczytem pagórka konsul musiał się zatrzymać, by złapać oddech.

Zdecydowanie nie był w formie.

W sumie nic dziwnego. Siedzący tryb życia, nieumiarkowanie w jedzeniu… Nie uprawiał przy tym żadnego sportu. Co by musiało się stać, żeby ktoś zobaczył go – dajmy na to – biegnącego? Chyba musiałby go gonić jakiś wariat z nożem. Jedyna opcja. Na inne okazje miał stateczny spacer albo auto. Sapnął ciężko i skupił się na okolicy. Z miejsca, w którym przystanął, miał całkiem niezły widok na renesansowo-gotycki zamek Sobieskich. Zauważył, że do jednej z zamkowych ścian dostawiono niedawno pięć wielkich, wysokich na kilka metrów ni to rzeźb, ni to płaskorzeźb. Na tej instalacji artystycznej uwiecznieni zostali chyba jacyś kozacy, ruski wojownik w typowo wschodnim hełmie typu jerychonka, babuszka w stroju regionalnym i inne przejawy lokalnego folkloru. Gdyby ktoś spytał Cukierskiego, stwierdziłby, że przypomina to trochę błąd w matrixie… Ci wszyscy kozacy kompletnie nie pasowali do – jego zdaniem – polskiego zamku. To tak, jakby na dziedzińcu Wawelu ustawić pomnik Boryny. Pomyślał złośliwie, że ich przywleczenie tutaj musiało stanowić rozpaczliwą i nieporadną próbę oswojenia obcej kulturowo budowli przez niepodległą Ukrainę.

W ostatniej chwili powstrzymał się przed prychnięciem i komentarzem. Darował sobie tę demonstrację nie tyle nawet z uwagi na sprawowaną przez siebie funkcję, co bardziej ze względu na myśl, że we Wrocławiu, z którego pochodził, jego rodzice i dziadkowie pewnie robili podobne albo i gorsze rzeczy z niemieckimi pozostałościami. Czasami, niespodziewanie dla niego samego, nachodziły go właśnie tego typu przemyślenia. Czy traktowaliśmy zastaną tkankę na ziemiach odzyskanych lepiej niż Ukraińcy tutejsze ślady polskości? Jak by się sam zachował – w sensie: jak bardzo obelżywie i nieprzyjaźnie – gdyby jakiś szwab w jego Wrocławiu, a swoim Breslau, zaczął do niego szprechać w tym przypominającym chorobę gardła języku? I gdyby taki Niemiec z góry zakładał, jak on to robi teraz, że każdy na wschód od Odry ma obowiązek posiadać umiejętność porozumiewania się po niemiecku?

Szybko jednak odganiał podobne myśli, dochodząc do wniosku, że co go w sumie obchodzą jakieś Niemiaszki. Nawiasem mówiąc, niemieckiego nawet się uczył cztery lata w liceum, ale po dwóch latach od ukończenia szkoły nie pamiętał już ani słowa w tym języku, co przyjął z dużą ulgą.

Tymczasem Ukraińcy, zobaczywszy jego zasapanie, zaczęli równocześnie przekonywać go, że już niedaleko, i życzliwie się uśmiechać. Żadna z tych rzeczy nie wychodziła im przekonująco.

Ruszyli dalej. Okazało się, że zamiast dotrzeć na sam szczyt, okrążają jego wierzchołek i schodzą ze wzgórza po jego drugiej stronie. Cukierski zaklął w duchu. Przecież mogli spokojnie obejść górę, nie bawiąc się w cały ten alpinizm. Sądząc po porozumiewawczych spojrzeniach wymienianych przez tubylców, mogła to być jakaś forma żartu z ich strony. Może rewanż za ten jego polski przy przywitaniu? W każdym razie z tego punktu widział już zabagniony stawik i łączkę przed nim. Łączkę otoczono taśmą, a po całym terenie kręcili się technicy i chyba policjanci w cywilu. Po kolejnej minucie dowlókł się do miejsca, z którego mógł już rozpoznać zarys zmasakrowanego ciała.

– Tu są te zwłoki – powiedział jeden z prowadzących go gliniarzy, jak widać, zawsze gotowy potwierdzić rzecz oczywistą.

Niedługo potem ktoś wcisnął Cukierskiemu w spoconą dłoń zafoliowane dokumenty denata. Właśnie te parę kartek i kawałeczek plastiku – paszport z orłem w koronie oraz dowód osobisty wystawiony przez Prezydenta Miasta Radom – były powodem jego obecności w tym miejscu. Ginie Polak, to ściąga się przedstawiciela dyplomatycznego Rzeczypospolitej.

Pokiwał smętnie głową, popatrzył na zdjęcie w papierach, potem na ciało młodego chłopaka. Zwłokom, szczerze mówiąc, starał się zbyt dokładnie nie przyglądać, bo i widok nie był specjalnie przyjemny. Właściwie miał przed sobą gotowy materiał na nocne koszmary. Nie tylko napastnik – albo napastnicy – ale też upał i dzikie zwierzęta zdążyły zrobić swoje.

Mimo że się starał, ale to naprawdę się starał, rozregulować w jakiś sposób wzrok, ten jakby posiadł własną, niezależną wolę i co rusz kierował się ku zmasakrowanej twarzy, trochę tak, jak język zawsze bezwiednie wędruje do chorego zęba.

Dzięki temu zauważył, że na ciele wyrżnięto symbol, zbyt regularny i – z braku lepszego określenia – nienaturalny, by mógł być zwykłą raną.

W pierwszym momencie Cukierskiemu wydawało się, że ktoś wyciął Polakowi znaczek waluty euro: zaokrągloną dużą literę E przeciętą w połowie długą kreską. Było to jednak absurdalne i pozbawione sensu. Że niby co? Fani dolara lub funta polują na rywali preferujących inne waluty? Zapomniał na moment o niebezpieczeństwie nocnych koszmarów i zaczął obchodzić pakowane właśnie w worek zwłoki. Nie spuszczał przy tym wzroku z rany. Wszystkie ślady były już chyba zabezpieczone albo wszyscy mieli to w dupie, bo nikt nie próbował konsula powstrzymywać.

– O kurwa… – wyrwało mu się zgoła niedyplomatycznie, gdy mógł spojrzeć na ranę z innej perspektywy.

– …No, kurwa mać. To teraz się zacznie… Pożar w burdelu będzie – przytaknął smętnie jeden z uwijających się techników. Potwierdził tym samym tezę konsula, że wszyscy tu znają język polski. Włącznie z jego idiomami.

Nie mogło być wątpliwości. Na ciele zamordowanego Polaka był wyrżnięty ukraiński tryzub.

II

Moskale stali koło młyna. Kilkudziesięciu strzelców w nowiutkich bluzach mundurowych pułku biełozerskiego 4 Dywizji Piechoty. Nieśpiesznie formowali szyk.

Przybyli tu krwawo stłumić polski bunt tysiąc osiemset sześćdziesiątego trzeciego roku i swoją robotę zamierzali wykonać wzorowo.

Między regularnym wojskiem kręciło się konno kilku kozaków w barwach sotni Redyczkina. Ci skoncentrowali się jednak bardziej na podpalaniu stogu siana niż na jakichś manewrach wojennej natury. Podpalanie to nie miało żadnego taktycznego sensu. Kozacy po prostu lubili podpalać różne rzeczy.

Polscy powstańcy zajęli pozycję po drugiej stronie łąki, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Ukrywali się wzdłuż opłotków zabudowań wioski. Osiemdziesięciu kosynierów, do tego trzech czy czterech szlachciców z myśliwskimi sztucerami i dubeltówkami oraz – cóż zrobić – jeden ksiądz, zwany przez towarzyszy tajną bronią ich oddziału.

Z tą tajnością to nie przesadzajmy… O ile bowiem powstańcy w większości kulili się za rachitycznym, zrobionym z wierzbowych witek ogrodzeniem, to młody, trzydziesto-, może trzydziestopięcioletni duchowny w żaden sposób nie próbował się utajniać. Ostentacyjnie wręcz paradował na przedpolu polskiej pozycji, wymachując wielkim krucyfiksem.

W teorii było to nawet w jakiś sposób logiczne. Płotek dawał bowiem tylko złudne poczucie bezpieczeństwa, w praktyce zaś nie powstrzymałby rosyjskich kul. Tyle że teatralność zachowania księdza Stanisława…

Dowodzący powstańcami Jerzy Kawalec prychnął:

– Gdybym nie wiedział, że to rzeczywiście prawdziwy ksiądz, ze święceniami i tak dalej… Tak się rozochocił, że tylko patrzeć, jak zadrze tę swoją kiecko-sutannę i goły tyłek na ruskich wystawi.

– Może ksiądz Satanisław liczy, że jak zobaczą jego dupę, to oślepną. Jest wojna, są straty – zarechotał kucający najbliżej dowódcy kosynier, piętnastolatek z sypiącym się wąsem i paskudną wysypką na twarzy.

– Stanisław. Ksiądz Stanisław, nie Satanisław. I nie popisuj się, Kacper, bo…

Zanim Kawalec zdążył dokończyć, głuchy dźwięk samotnego wystrzału przetoczył się nad oddzielającą wojska łąką, minął Polaków i roztopił się gdzieś nad wsią.

Strzelał najwyraźniej rosyjski snajper, bo ksiądz padł ranny. Rana nie była śmiertelna, po chwili duszpasterz wstał, zataczając się wyciągnął krzyż w stronę Moskali i chwiejnym krokiem ruszył samotnie, bohatersko na linię wroga.

– Jezuuuuuu… – wymamrotał Kawalec. – Co on wyprawia najlepszego? Wszystko zepsuje… Nie taki był plan…

Ale co zrobić, natchniony patriotycznym wzruszeniem i uniesieniem ksiądz nie zostawił mu wielkiego wyboru. Jerzy wstał, dobytą szablą zakręcił młynka nad głową i ryknął:

– Do atakuuuuuuu!!!

Jego ludzie przeskoczyli płoteczek – niby ćwiczyli całymi tygodniami ten manewr, ale i tak cud, że żaden z nich nie nadział się przy tym na własną kosę – i z rykiem runęli na carskich.

Rosyjska salwa uderzyła w nich, gdy od wroga dzieliło ich jakieś trzydzieści kroków. Tym razem kule zebrały śmiertelne żniwo – nie można uniknąć tego oklepanego porównania, ono po prostu idealnie pasowało do tego, co działo się na niewielkiej podmokłej łączce. Martwych i rannych poległo przynajmniej dwudziestu ludzi. Jerzy nie zauważył, czy wśród nich jest ksiądz, za to doskonale widział, jak pada biegnący koło niego Kacper. Chłopak był chorążym ich partii, więc wraz z nim runęła chorągiew z Orłem, Pogonią i Archaniołem Michałem – herbem powstańczej Rzeczpospolitej Trojga Narodów. Teraz kosynier, zamiast za drzewiec leżącego w trawie sztandaru, trzymał się za brzuch. Wył i chyba starał się powstrzymać wypływające wnętrzności.

Partii nie dało się poderwać do dalszego szturmu.

Polacy, kuląc się, zalegli w nierównościach terenu, a w tym czasie kolejne szeregi sołdatów z biełozerskiego pułku, stosując kontrmarsz, waliły do nich jak na strzelnicy.

Gdy ich los wydawał się już przesądzony, jeden z Rosjan zaczął krzyczeć, pokazując na lasek za plecami swoich towarzyszy. Ale jego palec tak się trząsł, że początkowo trudno było się zorientować, o co mu chodzi. Parę uderzeń serca później z chaszczy wybiegło z wrzaskiem kolejnych kilkudziesięciu powstańców i uderzyło na tyły zaskoczonych Moskali.

Odsiecz.

Panikę w szeregach najeźdźców wykorzystał też Jerzy. Poderwał niedobitki swoich. W parę sekund dorwali i zaczęli wybijać żołnierzy imperium, którzy w międzyczasie zdążyli zmienić się z łowcy w ofiarę.

Ostatnim akordom, nagrywanej przez setki telefonów komórkowych, bitwy towarzyszył ogłuszający aplauz kilkutysięcznej publiczności. Entuzjazm osiągnął apogeum, kiedy zmartwychwstały Kacper jakby nigdy nic zatknął – zupełnie nie wiadomo po co – sztandar Rzeczypospolitej na „odbitym” młynie.

Siedzący na dachu chłopak ze śmiechem krzyknął do Kawalca:

– I co, sorze, poprawi mi sor za to ocenę na piątkę, co nie?

– Na czwórkę poprawię. Na piątkę może bym poprawił, jakbyś nie ożył. Powstańcy styczniowi nie ożywali. To nie byli zombie, a insurekcja to mimo wszystko nie to… jak mu tam… Walking Dead.

– Nie rozumiem, co sor wymyśla…

– Jeśli chciałbym, abyś zrozumiał, wytłumaczyłbym to lepiej.

– To sor nie poprawi na piątkę, tak?! Ale to nie fair! Ksiądz Satanisław powiedział, że wszystkim, co będą dzisiaj gromili schizmatyków, po szóstce z religii postawi!

– Nawet po trzy szóstki może ci postawić z religii. Ja z historii ci najwyżej czwórkę wystawię na koniec.

– Trzy szóstki. – Ubawiony skojarzeniem uczeń na chwilę zapomniał o rozżaleniu. – Trzy szóstki… Ksiądz Satanisław i sześć sześć sześć. Dobre, sorze… Ale z tym, że mi sor tej piątki nie chce wstawić, to nie jest jednak sprawiedliwe…

Kawalec łypnął na nastoletniego „kosyniera”, pogroził mu szablą i warknął:

– Jestem nauczycielem w polskiej szkole. W polskiej szkole nie było, nie ma i nigdy nie będzie miejsca na sprawiedliwość!

***

Jak by to powiedział Kacper: fejm musi być dojebany.

„Powstańcy”, „Rosjanie”, „kozacy” i publiczność snuli się teraz wspólnie po bitewnym pobojowisku. Wyglądało na to, że wszyscy ze wszystkimi robią sobie selfie i nagrywają filmiki, które zaraz wrzucą na Instagrama i Snapa, choć Snapa ostatnio rzadziej. Na Facebooka już w ogóle niekoniecznie. Jak historykowi tłumaczyli jego wychowankowie: Facebook jest już trochę passé.

Kawalec obserwował jednym okiem, jak jakiś chłopak pozuje z dziewczyną na tle spalonej przez „kozaków” kupy siana, informując swoją lubą, że na Insta opisze to zdjęcie hasłem „jaram się jak stóg siana w skansenie”.

Jednocześnie starał się udzielać wywiadu dla lokalnego radia. Wywiad to zresztą nie najwłaściwsze określenie. Redaktor był jednym z tych ludzi, którzy ciszę odbierają jako osobistą porażkę, a równocześnie są tak zakochani w brzmieniu swojego głosu, że nie widzą potrzeby, by w rozmowie uczestniczyły dwie osoby.

– Jesteśmy w Muzeum Wsi Radomskiej, w pięknych plenerach naszego skansenu. Mówię „jesteśmy”, bo razem ze mną jest właśnie sprawca całego tego dzisiejszego zamieszania – ha, ha, ha, zamieszania, wybaczcie, mili słuchacze, tę kolokwialność – czyli Jerzy Kawalec. Organizator przepięknej inscenizacji, urządzonej z doprawdy wielkim rozmachem. Na co dzień pan Jerzy to pedagog, nauczyciel historii w III Liceum Ogólnokształcącym w Radomiu. Dziś jednak występuje on w nietypowej roli dowódcy oddziału z czasów powstania styczniowego…

Redaktorowi włączył się taki słowotok, że byłby w stanie w dwie minuty streścić romans Wokulskiego z Izabelą Łęcką. Nauczyciel spróbował coś powiedzieć. Otworzył usta, ale radiowiec nie dał mu wtrącić zdania.

– …Profesor Kawalec to postawny, czterdziestoletni mężczyzna z imponującą brodą, włosy przetkane siwizną. Jest pan stworzony do odgrywania tego typu postaci. Dumnych, rzekłbym nawet: niezłomnych, powstańczych oficerów…

Kawalec zamykał i otwierał usta.

Redaktor dalej nawijał:

– …W role żołnierzy i powstańców wcielili się zaś w większości pańscy wychowankowie. Młodzież dzięki pana aktywności i wspaniałemu pomysłowi odeszła na chwilę od tych swoich komputerów, oderwała się od tych wszystkich gadżetów elektronicznych…

Tia… Jasne. Oderwała.

Kawalec bezradnie spojrzał na grupkę uczniów w strojach sprzed stu pięćdziesięciu lat, próbujących właśnie przerobić kosynierską kosę na selfiesticka.

Dalej tylko otwierał i zamykał usta, bez cienia szansy na jakąkolwiek wypowiedź. Zachciało mu się śmiać, bo uświadomił sobie, że pewnie przypomina teraz łapiącą powietrze wielką rybę wyrzuconą na brzeg. Dobrze, że to radio, a nie telewizja, i nikt tej scenki nie zobaczy.

– …Nasi słuchacze zadają sobie jednak pytanie: skąd taki, a nie inny wybór epoki, dlaczego akurat powstanie styczniowe, temat wszak trudny i smutny w swym tragizmie…

Nauczyciel znowu dał się złapać w zastawioną pułapkę, bo już, już wydawało mu się, że to jego kwestia. Ale dziennikarz był prawdziwym profesjonalistą i skończył za niego:

– …ale jest to przecież pytanie czysto retoryczne! Nie bez wpływu na to musi pozostawać patron szkoły, w której pan uczy, legendarny bohater walk powstańczych, pułkownik…

Jurek miał dość.

– To nie tak.

– …Dionizy Czachowski, dowódca powstańczej kawale… Eeee… Słucham? – Redaktor wydawał się oszołomiony tym, że gość nie jest niemową.

– Szczerze mówiąc, nie lubię dziewiętnastego wieku – odezwał się niepewnie Kawalec. – Właściwie to jestem fanem średniowiecza i początkowo chciałem wystawić coś z tej epoki. Ale wie pan, koszty… te zbroje i choćby atrapy średniowiecznej broni. Znacznie tańsze okazało się zainscenizowanie potyczki powstańczej, gdzie osiemdziesiąt procent uczestników ma tylko kosy, w większości proste do wykonania stroje. Trochę tylko problemów mieliśmy z karabinami carskimi, ale udało nam się znaleźć i zaprosić grupę rekonstrukcyjną…

Radiowiec słuchał rozmówcy z miną człowieka, który musi wyłowić coś z sedesu.

III

Słoik to najlepsze, co się przydarzyło ludzkości do czasu wynalezienia chleba w kromkach – pomyślał mężczyzna. Można w nim bezpiecznie przechowywać ogórki kiszone albo smakowite przetwory. Dżemy jakieś na ten przykład.

Ale nie tylko, zastosowań jest mnóstwo.

On do słoików miał upchane kosztowności: złotą biżuterię, parę kamieni szlachetnych i pieniądze. Dużo pieniędzy. I to prawdziwych, a nie tych ukraińskich.

Zakopywał teraz to wszystko w lesie pod Lwowem, bo i cóż miał z tym zrobić? Do banku, przynajmniej na razie, nie pójdzie, bo zaczną coś podejrzewać. Przy sobie nosił nie będzie, bo tego za dużo… W domu nie zostawi, bo to niebezpieczne: sporo osób się przez to mieszkanie przewija, do tego złodziei pełno, a okolica tam nieszczególna. A w razie – odpukać – katastrofy, czyli jeśli go wytropią i złapią, wszystko przepadnie, milicja zabierze…

Jakieś skrytki pocztowe?

Oho, jasne, też mi alternatywa… Był pewien, że sami pocztowcy najpóźniej drugiego dnia by mu taką skrytkę obrobili.

Więc został, jak to kiedyś określano, bank ziemski.

Rozejrzał się jeszcze raz po okolicy. Miejsce było w miarę charakterystyczne. Z drogi schodzi się koło wiaty przystanku. Na Ukrainie są dwa rodzaje przystanków: odziedziczone po Związku Radzieckim wielkie betonowe budowle ozdobione zadziwiająco ładnymi mozaikami i nowe, blaszane budki, stawiane już po uzyskaniu niepodległości.

Ten przystanek był metalowym koszmarkiem nowego typu. Choć postawiono go względnie niedawno, zdążył już zostać dowcipnie rozwalony przez tubylców. Ale pozostawał wciąż nie najgorszym punktem odniesienia. Za zrujnowaną wiatą trzeba iść trzydzieści kroków w głąb lasu. Na pewno zapamięta. Na wszelki wypadek naciął ostrym brzegiem saperki korę najbliższego drzewa, a na wydrukowanym z map Google’a zdjęciu satelitarnym naniósł dokładną lokalizację. Nie wiedział, czy nie wpada w paranoję, ale bojąc się, że kartka dostanie się w niepowołane ręce, wcześniej totalnie pomazał zdjęcie. Teraz właściwy znaczek nie odróżniał się dla postronnego obserwatora na tle kilkudziesięciu innych parafek, postawionych na mapce kompletnie przypadkowo.

Kiwnął zadowolony głową, ale zaraz spojrzał na swoje ubabrane ciuchy i humor mu się pogorszył.

Jego strój był schludny jeszcze dziś rano, wiele plam i błota temu. Nic dziwnego, sporo się przez ostatnie godziny nakopał. Ten schowek był jego czwartym i ostatnim. Przez chwilę zastanawiał się, czy tak utytłany nie zwróci czyjejś uwagi. Ale nie, tu chyba nie ma żadnego zagrożenia. Jeśli nawet ktokolwiek go zobaczy – a tak jakoś miał, że większość ludzi go nie zauważała – weźmie go za bumelującego robotnika, rolnika, grzybiarza albo kogoś takiego. Spojrzał jeszcze raz krytycznym okiem na skrytkę i dodatkowo zamaskował świeżo skopaną ziemię luźnymi gałęziami i poszyciem leśnym.

Zadowolony z efektu spakował saperkę w podróżną torbę sportową i ruszył w stronę miasta. Już zaczynało powoli zmierzchać, a zanim dotrze z tego pierdziszewa do siebie, miną pewnie jeszcze ze dwie godziny. Był zmęczony po całym dniu łażenia po jarach, targania cennych słojów, kopania i maskowania skrytek… Marzył teraz tylko o tym, by móc się położyć do łóżka i usnąć.

Nie zamierzał śnić o tym, skąd wzięły się te wszystkie zakopane pieniądze i kosztowności. Bał się koszmarów.

IV

Można było odnieść wrażenie, że rodzina neandertalczyków patrzyła na księdza Stanisława z czymś w rodzaju nagany pomieszanej z rozczarowaniem. Z kolei w oczach starożytnego Egipcjanina i szarżujących na wroga towarzyszy husarskich dominowała raczej zazdrość.

Wszyscy byli tylko malunkami – zresztą dosyć nieporadnymi – na ścianie szkolnej pracowni historycznej, więc duchowny niewiele sobie z ich spojrzeń robił.

– Bene, bene…* – wymamrotał, wymownie stukając palcem w opróżniony kieliszek. – Nalejże, Jurku, jeszcze tego zacnego trunku.

Kawalec mógłby się założyć, że katecheta w gruncie rzeczy tej nalewki, którą na pokaz tak się delektował, nawet nie lubił. Lubił za to pozować na stereotypowego plebana ze starego landszaftu. To znaczy Stanisław w ogóle uwielbiał odgrywać różne role. Trudno powiedzieć, czy robił to świadomie, czy bezwiednie. Miał za sobą na przykład dosyć długi okres, w którym zafascynował go ksiądz Kozioł z Rancza – nagle zaczął kopiować jego styl. Teraz, przez zaangażowanie w rekonstrukcję potyczki z czasów postania styczniowego, złapał fazę na dziewiętnasty wiek. Wczuł się w to tak, że na co dzień zaczął wcielać się w wiejskiego plebana sprzed stu pięćdziesięciu lat. Takiego, który co niedziela – zupełnie przypadkiem w porze obiadowej – odwiedzałby pobliski dwór szlachecki, wieczorami grał w preferansa z lokalnym aptekarzem i guwernantem, używał dziwnych zdrobnień… Popijanie nalewki własnej produkcji było zaś nieodłącznym elementem tego imidżu.

Historyk, napełniając posłusznie szkło katechety, nie okazywał zdziwienia. Bardziej tylko pro forma spytał:

– Księże Staszku, a to tak chyba nie do końca właściwe? Nauczyciel i duszpasterz pijący, było nie było, alkohol w placówce edukacyjnej. Gdyby nas teraz jakiś uczeń zobaczył, albo dyrekcja…

– Nie masz racji, drogi Jerzy. Nie ma w tym nic ryzykownego ani nagannego. Dyrektorka to wesoła i serdeczna kobieta. Z pewnością zrozumie.

Kawalec nawet nie próbował stłumić prychnięcia. Gdyby sam miał znaleźć tysiąc przymiotników najtrafniej określających swoją przełożoną, to z pewnością na tej liście nie byłoby słów „wesoła” ani „serdeczna”.

– Dyrektorka wesoła? Przecież ona się nigdy nie uśmiecha. Jak się zastanowić, to nawet nie wiem, czy ma zęby.

Niezrażony ksiądz tylko machnął ręką i kontynuował:

– …a co do uczniów… O, tu już na pewno nasz widok nie poczyniłby żadnego spustoszenia w młodych umysłach. Pomijając wszystko inne, przygotowuję ich zawczasu na tego typu sceny.

– W jaki to niby sposób? – Kawalec, usłyszawszy to, odruchowo wyobraził sobie libację na katechezie.

– Otóż zawsze powtarzam tym pacholętom: „Mili moi! Nie czyńcie, jako ja sam czynię, tylko jako nauczam!”.

Jakby na potwierdzenie tego, że nic sobie nie robi z ewentualności zobaczenia go z kieliszkiem, ksiądz wzniósł coś w rodzaju toastu, stając równocześnie w otwartym na oścież oknie.

– Zresztą… Przecież i tak żaden uczeń nie pojawi się dziś w tej okolicy. Łatwiej byłoby znaleźć sprawiedliwego w Sodomie niż ucznia w szkole w czerwcu po wystawieniu stopni.

Trzeba przyznać, że przynajmniej z tym ostatnim Stanisław miał rację. W okresie pomiędzy radą pedagogiczną zatwierdzającą stopnie a rozdaniem świadectw liceum było teoretycznie czynne. Ale to teoria całkowicie oderwana od rzeczywistości. Różne były dywagacje na temat końca świata. Niektórzy twierdzili, że koniec ów nastąpi, gdy Murzyn zostanie papieżem, inni wiązali to z tajemniczymi zapisami kalendarzy Majów. Chłopak uczący tu informatyki żartował, że koniec ten nastąpi, jeśli ktoś w wyszukiwarkę Google wpisze hasło „Google” i kliknie przycisk „szukaj”. Ale zdaniem Kawalca najbardziej oczywistym zwiastunem końca świata będzie sytuacja, gdy uczniowie przyjdą do szkoły po tym, jak dowiedzą się, jakie mają wystawione oceny końcowe.

– A właśnie, stopnie. – Duchowny najwyraźniej coś sobie przypomniał. – Podobno Kacprowi postawiłeś na koniec tylko czwórkę? A przecież on tak cudnie ze sztandarem szturm prowadził.

Kawalec zastanowił się, czy duchowny tak by się przejmował tym uczniem, gdyby wiedział, że jest przez niego za plecami nazywany Satanisławem. Znając porywczy charakter księdza Stacha, na wieść o takim przezwisku po prostu by gówniarzowi – oczywiście z zachowaniem całego judeochrześcijańskiego bagażu etycznego cywilizacji śródziemnomorskiej, na który lubił się powoływać – przypierdolił. A potem fałszywie skruszony wygłosił tezę, by nie czynić, jak on czyni…

– Może i pięknie sztandarem wywijał, ale poza tym to pie… piekielny leń.

– Jestem absolutnie zszokowany twoim słownictwem, Jurku – odparował ksiądz. W rzeczywistości sprawiał wrażenie nie bardziej zszokowanego niż framuga, pod którą stał.

– Upraszam księdza dobrodzieja o wybaczenie. Ale Kacper naprawdę momentami wygląda mi na półdebila. Nie rozróżnia na ten przykład dywersji od dywersyfikacji. Jeśli chodzi o przyswajanie wiedzy historycznej, jest osobą wszechstronnie wprost nieutalentowaną. Przepraszam za niepoprawne politycznie porównanie, ale momentami zdaje mi się, że jego inteligencja jest na poziomie tych Pakistańczyków, co o nich w radiu mówili. – Usłyszał to, bo news o tym był puszczony zaraz po poszatkowanym „wywiadzie” z nim.

– Tych, co to uciekli ostatnio w Szydłowcu z przemycającej ich ciężarówki? Bo zobaczyli Kaufland i myśleli, że to już Niemcy, cel ich wyprawy? – upewnił się Stanisław.

– Dokładnie. Zaprezentowali ten sam poziom wiedzy ogólnej co u Kacpra. Więc jak takiemu piątkę postawić? Chcąc go pozytywnie zmotywować, mówię mu ostatnio jak komu dobremu: „Ucz się dniami i nocami, to na pewno opanujesz materiał i będziesz… to będziesz…”.

– Kim będzie? – zainteresował się leniwie duchowny.

– No właśnie nawet nie zdążyłem dokończyć i jakiejkolwiek mniej lub bardziej świetlanej przyszłości przed nim roztoczyć, bo ten gnój mi przerwał i rechocząc, dokończył za mnie zdanie: „…i będę niewyspany!”.

Stanisław wzruszył ramionami. Chyba bardziej niż oceną Kacpra był zafrasowany coraz wyraźniej widocznym dnem butelki. Patrząc na flaszkę z prawdziwym czy też udawanym smutkiem – nigdy u niego nie wiadomo było, gdzie zaczyna się odgrywanie postaci – ni to pytając, ni to oznajmiając, rzucił:

– To kończymy pomalutku i cóż… Zmykamy. Pewnie jeszcze do naszej anglistki wpadniesz?

Kawalca zamurowało.

By kryć zmieszanie, udał, że nagle zainteresowało go przeglądanie walającej się na biurku kserokopii wydanej w tysiąc dziewięćsetnym roku broszury pod tytułem Kanalizacya miasta Warszawy jako narzędzie judaizmu i szarlataneryi w celu zniszczenia rolnictwa polskiego oraz wytępienia ludności słowiańskiej nad Wisłą.

Rzeczywiście, młoda nauczycielka angielskiego strasznie mu się podobała. Ale równocześnie był absolutnie pewny, że doskonale potrafi to zamaskować i nikt z jego otoczenia nie jest tego świadomy. W jednym ksiądz się mylił. Jerzy nie miał zamiaru jej teraz nachodzić. Był w gruncie rzeczy strasznie nieśmiały w takich sprawach. Wiedział, że obecnie poderwać dziewczynę stara się niemal cała męska część – nomen omen – ciała pedagogicznego. A on źle się czuł w takim tłumie. Jakby to ująć metaforycznie: wolał usiąść na brzegu rzeki i czekać, aż trupy rywali spłyną nurtem, i wtedy dopiero – gdy da kosza wszystkim innym – ewentualnie podjąć jakieś działania.

 

Tymczasem padre* Stanisław, ujrzawszy zmieszanie kolegi, nie tylko nie odpuścił, ale dalej go prowokował:

– O, pan Jerzy jako panna się zapłonił, bo modestia w nim męstwu równa.

– Modestia-srestia – wymamrotał historyk pod nosem, a głośniej dodał: – Głupoty straszne ksiądz wygaduje.

– Oj tam, oj tam. A czegóż tu się wstydzić? Śliczna z niej dziewczyna. Przy niej nawet niewierzący doszedłby do wniosku, że raj istnieje, a bramy do niego znajdują się w pracowni do nauki języka angielskiego… Bene, bene. Więc działaj, działaj, miły Jerzy. Działaj! Bo wiedz, iż niewiasta, choćby najbardziej cnotliwa, czuje się zawsze urażona obojętnością mężczyzny. Alleluja i do przodu, jak mawiał ksiądz prymas! He, he, he…

Historyk, obserwując rozbawienie księdza, zaczął podejrzewać, że lansowana przez niego zasada „nie czyńcie, jako ja sam czynię…” dotyczy nie tylko picia alkoholu, ale też łamania paru ciekawszych punktów dekalogu. Miał już na końcu języka jakąś ciętą ripostę, ale się powstrzymał. W sumie miał do czynienia z bardzo mu życzliwą osobą i nie warto było tego psuć. Wzruszył więc ramionami, wydał z siebie jakieś mruknięcie, które mogło oznaczać cokolwiek, i zmienił temat:

– A ksiądz gdzie tak po szkole pędzi?

– Uuuu… – Staszek momentalnie zmarkotniał. – To akurat smutna historia. Muszę się przygotować do pogrzebu tego młodego chłopaka. No wiesz, ta głośna sprawa, co gazety o niej teraz piszą.

Jurek nie wiedział.

Z zasady nie czytał raczej lokalnych gazet ani portali internetowych. Nie chodziło już nawet o zniechęcenie po rozmowie z redaktorem w skansenie. Po prostu w lokalnych mediach rzadko można było znaleźć cokolwiek ciekawego. Z jakiejś przyczyny osiemdziesiąt procent zawartości traktowało tam o przestępstwach. A że Radom nie był żadną stolicą wyrafinowanej zbrodni, materiały informowały zazwyczaj o stłuczkach drogowych, drobnych kradzieżach i bójkach. Do rangi wydarzeń urastały historie typu:

Policjanci z podradomskiego Skaryszewa zatrzymali pięćdziesięciosześciolatka podejrzewanego o fałszywy alarm bombowy. Mężczyzna miał zawiadomić policję o ładunku podłożonym na przyjęciu weselnym. Zrobił to, ponieważ nie został na tę imprezę zaproszony.

Czy też:

Dwudziestosześcioletni Przemysław M. z Kozienic pobił swojego czterdziestotrzyletniego znajomego, który był mu winien trzydzieści pięć złotych. Dłużnik zwrócił mu tylko dwadzieścia złotych, a pan Przemek jest zdania, że długi należy spłacać w całości.

Ksiądz zauważył brak zrozumienia na twarzy nauczyciela, więc zaczął tłumaczyć:

– Dosyć głośna sprawa. Chłopiec z Radomia został niedawno zabity na Ukrainie. Pochodził z mojej parafii. Nazywał się Bartek Leszczyński.

Brak zrozumienia na twarzy belfra przeszedł w niepokój.

– A nie pamięta ksiądz, jak się nazywają jego rodzice? To jest rozumiem, że pewnie też Leszczyńscy, ale chodzi mi o ich…