Cena nieśmiertelności. Bursztynowa zagadka - Darek W. Tokarski - ebook + audiobook

Cena nieśmiertelności. Bursztynowa zagadka ebook i audiobook

Darek W. Tokarski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poznaj tajemnicę, od której zależą losy świata!

Wiadomość o nagłej śmierci babci wyrywa pracującego w siedzibie NATO kapitana Henryka Sandomierskiego z codziennej rutyny jego żołnierskiego życia. Chcąc dowiedzieć się więcej na temat przeszłości członków swojej rodziny, mężczyzna odkrywa tajemnicze powiązania z polskim wywiadem działającym podczas drugiej wojny światowej. W nieoczekiwany ciąg wydarzeń, gdzie teraźniejszość przeplata się z historią, wmieszani są również zaprzyjaźniona z Henrykiem sąsiadka babci, jego przyjaciel z wojska oraz dopiero co poznana, atrakcyjna pani poseł. Wkrótce okaże się, że oni wszyscy zostali wplątani w wielką międzynarodową intrygę mającą wiele wspólnego ze śmiercią generała Sikorskiego oraz Bursztynową Komnatą…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 859

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 30 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński

Oceny
4,4 (33 oceny)
22
6
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

Pierścień Świętej KingiPolska, 1251 rok

Orszak złożony z pięciu powozów przewożących księżną wraz z dworem oraz dziesięciu wozów ze sprzętem górniczym, strzeżonym przez czterdziestu konnych, powoli zbliżał się do Krakowa. Na życzenie żony księcia Bolesława Kunegundy, królewny węgierskiej, z Bożej Łaski księżnej krakowskiej i sandomierskiej, król Węgier Bela IV oddelegował swoich najlepszych górników do poszukiwań soli w Polsce. Choć Królestwo Polskie znało sól, jednak nigdy nie wydobywało jej na taką skalę, aby wystarczało na potrzeby całej ludności. Kunegunda, z racji swej dworskiej, bardzo dobrej edukacji, duży nacisk kładła na rozwój gospodarczy swoich ziem. Ponieważ jej matka, królowa Maria nauczyła ją, że bycie królewną to coś więcej niż tylko uciechy i przywileje, młoda księżna zdawała się być zbawieniem dla ziem – pogrążonych w ciągłych walkach – rozbitego na dzielnice Królestwa Polskiego.

Orszak minął Wojnicz, typowe trzynastowieczne miasteczko. Wśród miejscowej ludności przejazd bogatego zaprzęgu wzbudził nie lada zainteresowanie. Słońce powoli chowało się za jednym z malowniczych wzniesień Pogórza Bocheńskiego. Do zaprzęgu, którym podróżowała księżna, podjechał dowodzący strażą książęcą Wojciech ze Stampoczyn.

– Miłościwa pani wybaczy, zmierzch blisko, konie ledwo pędzą, a do Krakowa jeszcze pół dnia drogi. Może by tak obóz rozstawić, aby na dwór z rana przybyć wypoczętym?

– Cóż o tym myślisz, droga szwagierko? – zwróciła się Kunegunda do siedzącej obok Salomei.

– Myślę, że prawdę mówi nasz dostojnik i lepiej nie kusić losu i po ciemnościach przez lasy nie pędzić. Wypoczynek doradzam, a i ja chętnie odwiedzę Wojnicz i o zdrowie i los poddanych popytam. – Księżna Salomea, a po wstąpieniu do zakonu św. Klary z Asyżu siostra Salomea, była znana ze swojej troski i dobrego serca, a przy tym miała bardzo duży wpływ na Kunegundę, która często radziła się swej bardziej doświadczonej szwagierki.

– Niech zatem tak się stanie – zarządziła Kunegunda. – Noc, zdaje się, będzie ciepła, chętnie więc sił nabierzemy, bym jutro na dworze obowiązkom podołać mogła.

– Jak Wasza Miłość sobie życzy – odparł Wojciech z wyraźną ulgą w głosie. Mimo doświadczenia w konwojowaniu dostojników i posiadaniu dobrze uzbrojonych przybocznych wolał nie ryzykować jeżdżenia po nocach, gdyż w rejonach tych, pomimo – a może właśnie z powodu – bliskości dworu i częściej uczęszczanych szlaków wielu zbójców chętnie grasowało nocami. Orszak zatrzymał się na polanie oddzielonej od lasu niewysokimi skałkami, pół godziny drogi od Wojnicza. Wprawieni w podróżach rycerze i służba bardzo sprawnie poradzili sobie z rozstawieniem obozowiska. Namioty księżnych postawione były już w dwa kwadranse, a nabite na rożen i rozwieszone nad rozpalonym za pomocą krzesiwa ogniem mięsiwo powoli zaczęło roznosić przyjemną woń, od której wszyscy zrobili się nader głodni. Salomea podeszła do Kunegundy i usiadła przy ognisku tuż obok niej. Pomimo iż była o dwadzieścia dwie wiosny starsza od swojej szwagierki, darzyła ją wielkim szacunkiem. Kinga, bo tak po polsku w skrócie nazywano księżną Kunegundę, była piękną kobietą, która – pomimo młodego wieku – cieszyła się dużym poważaniem na dworze zarówno polskim, jak i węgierskim. Coś magicznego było w jej oczach, coś, co w rozmowie z nią nie pozwalało podważać jej skądinąd zawsze bardzo roztropnych i mądrych wywodów.

– Jeszcze raz dziękuję, Kingo, że zechciałaś zabrać mnie z Sandomierza. Sprawa moja pilna, a dziś posłańcom ufać nie można.

– Prawda to, droga Salomeo, sama straciłam dwa listy wysłane do księcia Bolesława. Szczęście, że były to jedynie zwykłe raporty rachmistrza o stanie księstwa, a nie jakieś tajemne plany. I ja jestem rada, że umiliłaś mi podróż swym towarzystwem. Co prawda szanowny Wojciech zawsze gotów opowiedzieć jedną ze swych wojennych przygód, ale wiesz, jakie mam zdanie o rycerskich podbojach. Gorące ich głowy i do wojenki im prędko, a sprawy wszelakie na głowach swych kobiet zostawiają, nie bacząc na kłopoty, jakie im tym sprawiają.

– Ach! To też jest jeden z powodów, dlaczego odmówiłam powtórnego ożenku i wolałam wybrać zakonne życie. Służyć Bogu i ludziom łatwiej niźli swemu mężowi – odpowiedziała Salomea i obie lekko się roześmiały.

– Cóż tak rozbawiło czcigodne panie? Mam nadzieję, że nic to z moją osobą wspólnego nie ma? – zapytał Wojciech, który po sprawdzeniu stanu obozowiska podszedł do ogniska.

Był on rycerzem, który służył pod księciem Leszkiem Białym, a po jego śmierci został głównym opiekunem Bolesława. Kiedy ów Bolesław został zaręczony z Kingą, był z nim w poselstwie u króla Węgier, później towarzyszył i opiekował się małoletnimi władcami. Choć uzbrojenie i wielkość armii zawsze mieli właściwe, to w związku z licznymi konfliktami lokalnymi oraz coraz częstszymi najazdami Tatarów kilkakrotnie już musieli uciekać, czy to z Krakowa, czy z Sandomierza. Kilka lat spędzili na dworze węgierskim, by w spokojniejszych czasach powrócić na ziemie polskie.

– Rozmawiamy o pięknie tej ziemi i cierpieniach ludzi, którzy zamiast cieszyć się z tego, co Bóg daje, ciągle walczą, by się bogacić, choć ani klejnotami, ani złotem najeść do syta się nie da – odpowiedziała Kinga.

– Prawdę pani powiada, a skoro o jedzeniu mowa, wieczerza już prawie gotowa. Jeśli czegoś potrzeba więcej, wyślę kilku ludzi do Wojnicza – zaproponował Wojciech.

– Nie trzeba, Wojciechu, głodu nie czuję, a aż nadto własne zapasy trzymamy, chyba że siostra Salomea ma jakieś życzenia bądź upodobania co do jadła?

– Chleb i woda wystarczą, zresztą, na mnie pora. Pojadę do Wojnicza, jak mówiłam, o zdrowie i problemy poddanych popytam.

– Dobrze, zatem jedź, tylko wracaj prędko, bo chciałam jeszcze poradzić się ciebie, zanim na dwór dojedziemy. Wojciechu, przydziel, proszę, pięciu ludzi, by eskortowali siostrę – zarządziła Kinga i udała się do swojego namiotu. Nie dalej niż trzy kwadranse po wieczerzy księżna poczuła senność. Pomimo iż zapadał już zmierzch, postanowiła czekać na szwagierkę, gdyż ta zawsze potrafiła jej dobrze doradzić i spojrzeć na sprawę z innej strony. Choć sama tak naprawdę świetnie orientowała się w polityce, to jednak zawsze, za nauką matki, starała się czerpać wiedzę z doświadczeń innych. Już prawie usypiała, kiedy nadszedł niespodziewany wstrząs. Najpierw mały, a sekundy później kolejny, znacznie większy i głośniejszy, jakby gdzieś wybuchła beczka z prochem. Przywieziony niedawno przez chińskich kupców wybuchowy materiał szybko znalazł swych zwolenników w Europie i był powszechnie stosowany do wszelakich ataków. Przestraszona Kinga wybiegła z namiotu, wpadając wprost na Wojciecha, który omal nie staranował jej swym potężnym, prawie dwumetrowym cielskiem.

– Jaśnie pani, proszę natychmiast do namiotu i nie wychodzić dopóki nie wrócę! Zostawiam straż i idę sprawdzić, cóż to takiego. Prochu nie czuć, więc dam wiarę, że to nie rabusie, ale księżna Salomea powinna już wrócić. Martwi mnie to niezmiernie – powiedział Wojciech tonem, który sprawił, że Kinga nawet nie próbowała dyskutować.

– Uważaj, Wojciechu, i czyń swoją powinność. – Nie protestowała, gdyż znała swojego stróża na tyle, aby wiedzieć, że to bez sensu. Wiele razy udowadniał jej, że nic poza jej bezpieczeństwem dla niego się nie liczy, a jego wojenne osiągnięcia były legendarne nie tylko w Polsce, lecz także i na Węgrzech. Znał się na swojej robocie i tyle. Minęło kilka minut, gdy wrócił do Kingi.

– Dziwne zdarzenie, wielebna pani, i szczęścia wiele mamy.

– Cóż to takiego zatem było? Wrażenie miałam, że ziemia się trzęsła – zapytała zaniepokojona.

– Nie mylisz się, pani, tak też się stało, tuż u brzegu polany przy skałach ziemia się rozstąpiła i dziura jakby do piekieł wielka się zrobiła. Gorąco z niej bije, jakby sam diabeł tam siedział. – W głosie Wojciecha dało się wyczuć zdenerwowanie.

– Mam nadzieję, że Salomei tam nie było. Prędko, chodźmy zobaczyć to znalezisko – powiedziała pobudzona tym zdarzeniem Kinga.

– Nie wiem, czy to bezpieczne. Lepiej, aby dziś już o spoczynku pomyśleć.

– Dobrze, zatem sprawdzimy tylko rozpadlinę, a jutro, za dnia, może wyślemy głębiej górników. Zawołajcie tu Laszlo, mistrza górniczego, on wie o ziemi i dziurach więcej niż ktokolwiek ze znanych mi żywych.

Nie minęła chwila, gdy Wojciech, Kinga i Laszlo podeszli do skałek, pomiędzy którymi utworzyła się rozpadlina wielkości dwóch metrów. Za nimi stanęli górnicy, większość zaalarmowanej służby i rycerze, którzy również byli zaciekawieni niebywałym odkryciem. Było zbyt późno i Wojciech stwierdził, że nie będzie przeganiał gapiów.

Laszlo obwiązał sobie linę wokół pasa, a drugi koniec o najbliższe drzewo i powoli zaczął posuwać się w dół.

– Panie, weźcie pochodnie, co by widzieć w ciemnościach! – zawołał ktoś ze zgromadzonych.

– Nie! Czuć tu siarkę, zbyt niebezpiecznie z otwartym ogniem wchodzić – odpowiedział i zniknął w mrocznej grocie. Minęło może z pół godziny, gdy nadjechała Salomea z pięcioma strażnikami. Sprawnie zeskoczyła z konia i stanęła obok Kingi i Wojciecha.

– Cóż to mnie ominęło, droga Kingo? Słyszałam jakby grzmoty, ale niebo gwiaździste przecie. Wieśniacy powiedzieli, że tu często takie słychać i że to straszny żmij kryje się pod ziemią i ogniem zieje i dziewice porywa, zatem popędziliśmy, co sił konie miały, bom się martwiła, czyś cała. – Salomea z trudem próbowała uregulować oddech.

– Żmij, powiadacie? Doprawdy? Laszlo to doświadczony górnik. Mam nadzieję, że nie natknie się na żadnego… Zaraz się dowiemy, co odkrył. Być może mamy szczęście, gdyż często i sól niedaleko siarki znaleźć można – odpowiedziała jej z nadzieją w głosie Kinga.

Minęło kilka minut, gdy z groty zaczęły dochodzić dźwięki metalu wbijanego w skałę. Chwilę później pojawił się Laszlo. Wszystkie oczy były skierowane najpierw na niego, a później na księżną.

– Mów zatem, cóżeś tam ujrzał?! – rozkazała Kinga.

– Wielkie szczęście, pani, gdyż wygląda na to, że ziemia sama nam wskazała, gdzie kopać. Solna grota pod nami, potężna, i sól przedniej jakości, jak nasza, węgierska. Zaczepiłem jedną kryształową bryłę jako dowód, tylko wyciągnąć ją musimy.

Czterech górników bez pytania chwyciło za linę i zaczęło wyciągać znalezisko. Po kilku minutach oczom wszystkich ukazał się przepiękny kryształ soli wielkości beczki miodu, połyskujący w świetle prawie pełnego księżyca, który pojawił się na całkiem ciemnym już niebie.

– Ależ on piękny – powiedziała Salomea, podchodząc bliżej z pochodnią.

– Tam w środku coś jest! – zawołał jeden z rycerzy i wszyscy zaglądnęli do środka groty.

– Nie! Nie tam. W środku, w krysztale! – zawołał, a jego oczy rozpromieniły się. – To skarb jakiś!

Kinga podeszła bliżej, wzywając do siebie Laszlo, który wciąż trzymał w dłoni narzędzie przypominające górniczy kilof.

– Pokaż nam, mistrzu, co tam święta ziemia kryje – powiedziała, nakazując jednocześnie gestem, aby ten rozbił kryształ. Wojciech i Salomea stali blisko Kingi, a w tłumie rozpoczęły się szepty, które nie uszły uwadze młodej księżnej. Nagle jej postawa zmieniła się diametralnie: z pogodnej, młodej dziewczyny w majestatyczną, bezwzględną królową. Kiedy jej oczom ukazał się wysadzany szmaragdami złoty pierścień, a szepty zebranych zaczęły przekształcać się w okrzyki radości, wzięła znalezisko i w milczeniu oglądnęła je dokładnie. Te kilka chwil pozwoliło jej uspokoić myśli i zapobiec nieuniknionej tragedii. Znając ludzką słabość do złota, było pewne, że za chwilę wszyscy rzucą się do groty solnej w poszukiwaniu bogactwa. Rozkazy i broń mogły nie wystarczyć, by powstrzymać dzikie żądze.

– Cisza! – krzyknęła tak nagle i tak głośno, że nawet Salomea i Wojciech stanęli jak wryci. – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! Wojciechu i siostro Salomeo, podejdźcie. Na kolana, ludzie, i oddajcie chwałę Panu, bo oto jesteście świadkami cudu. Ja, Kunegunda, księżna węgierska, sandomierska i krakowska, poświadczam wszem i wobec, że ten oto złoty pierścień w darze od Boga z ziemi węgierskiej do Polski przybył.

Wojciech z niedowierzaniem patrzył na Kingę, która nagle wydała mu się zupełnie obcą, a Salomea zaczęła myśleć, że jej szwagierka oszalała. Słyszała opowieści o ludziach, którzy tracili zmysły dla złota, ale ona wydawała się ostatnią osobą, która poddałaby się takiej słabości. Zapadła cisza i wszystkie oczy zwrócone były ku księżnej. Ta, nie czekając, podniosła pierścień i zaczęła z niego czytać:

– „A.D. 1239 królewna Kunegunda na pamiątkę zaręczyn z księciem Bolesławem”. Wojciechu ze Stampoczyn i księżno Salomeo, i wy, zebrani, na świadków was biorę, że oto pierścień, którym wrzuciła do kopalni w Marmarosz Sziget prawie trzynaście lat temu, zgodnie z wolą moją i prośbą Polaków zarazem, wskazał narodowi polskiemu największy skarb, jakim jest sól tej ziemi. Sól, której Polsce i Polakom po dziś dzień brakowało.

Dopiero teraz Salomea zrozumiała, jak mądre i przebiegłe było zachowanie młodej szwagierki. Nie wiedzieli przecież, co odkryli, być może tylko wielkie złoża soli, a być może jeszcze coś innego kryła mroczna grota? Wszyscy na klęczkach patrzyli na Kingę. Salomea podeszła do niej, wzięła pierścień, przyglądała mu się przez chwilę, po czym zawołała:

– Ja, księżna sandomierska Salomea i siostra zakonu św. Klary z Asyżu, potwierdzam, żeśmy cudu świadkami byli, że oto Pan nasz, za prośbami ludu, wskazał nam poprzez ten pierścień, gdzie szukać soli, która pomoże odbudować nasze królestwo.

Wojciech, który dopiero teraz zrozumiał zamysł księżnej, podszedł także i krzyknął w stronę zgromadzonych:

– A teraz rozejść się i radzę do świętej groty się nie zbliżać! Każdego, kto podejdzie, kara spotka sroga. Idźcie do swoich namiotów i módlcie się do Pana naszego i dziękujcie, żeście świadkami cudu być mogli. – Spojrzał na Kingę i Salomeę i rzekł cicho: – Mam nadzieję, że wie jaśnie pani, co robi?

– Wojciechu, to, co tu zaszło, może być zwycięstwem lub zgubą naszą, dlatego ważne, by nikt poza nami i wyznaczonymi przez nas zaufanymi tam nie wchodził – powiedziała Kinga śmiertelnie poważnie.

– Cóż takiego, pani, przeczytałaś na pierścieniu? Byłem z panienką przy zaręczynach, gdy wrzucałaś pierścień do studni kopalni na Węgrzech, ale na tamtym, jak Boga kocham, szmaragdów ni innych kamieni nie było.

– Spójrz sam. – Kinga podała mu pierścień. – Wyglądem przypomina biżuterię, jaką widziałam w zbiorach w Bizancjum i nie mam pojęcia, skąd to się tu wzięło. Może być tego tam więcej… – powiedziała w zadumie księżna.

– Warty wystawiam zatem i wysyłam posłańca do Krakowa, że przybędziemy za dwa dni, a jutro skoro świt zobaczymy dokładnie, cośmy znaleźli – zarządził Wojciech.

– Dobrze, niech tak będzie, zatem pilnuj wejścia jak oka w głowie, Wojciechu, a ty, droga Szwagierko, zechciej mi towarzyszyć. Porozmawiać przed spoczynkiem poważnie musimy – rzekła Kinga, i wziąwszy Salomeę pod ramię, ruszyła do namiotu.

Nazajutrz rano Laszlo przygotował zejście do groty tak, by było łatwiejsze dla księżnej, która – ku jego zaskoczeniu – poradziła sobie bez najmniejszego trudu. Towarzyszyli im Wojciech i Salomea. Grota, do której przedostawały się promienie słońca, wyglądała bajecznie i zdawała się bardzo obiecującym miejscem, jeśli chodzi o wydobycie soli. Byli bardzo zadowoleni ze znaleziska. Postanowili, że zostawią obozowisko i rozpoczną prace górnicze od razu. Już mieli wracać na powierzchnię, gdy ziemia zatrzęsła się ponownie. Na nieszczęście zawalił się otwór, którym dostali się do środka i momentalnie zapadła ciemność. Gdy upewnili się, że wszyscy żyją, za wskazówkami Laszlo chwycili się za ręce i powoli przesuwali wzdłuż ściany. Z góry dochodziły ich wołania ruszających na pomoc górników i straży królewskiej, ale zwały ziemi i skał nie dawały się łatwo przesunąć. W odpowiedzi uwięzieni zaczęli krzyczeć, by ułatwić poszukującym znalezienie miejsca, gdzie dokładnie utknęli. Droga, którą przyszli, zdawała się być kompletnie zawalona, dlatego ruszyli powoli w poszukiwaniu innego wyjścia. Kiedy zaprzestali na chwilę wołań o pomoc, usłyszeli ponowny ruch między skałami – tym razem jednak obyło się bez wstrząsów. Stali bez ruchu, trzymając się ściany, gdy w odległości nie dalszej niż dziesięć metrów przed nimi usłyszeli dźwięk roztrzaskujących się skał. Poczuli ogromne ciepło i ogromny smród. Kinga odruchowo zasłoniła oczy i nos. Poczuła lekkie uderzenie w ramię i gdy pył opadł, stanęła w przerażeniu, nie mogąc się poruszyć ani wydobyć słowa. Widok ogromnego łba bestii, który ujrzała, gdy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, sprawił, że nie mogła zebrać myśli. Wielkie ślepia, ni to węża, ni to smoka, wpatrywały się w nią przez chwilę. Miała wrażenie, że stwór kalkuluje, czy jego nieoczekiwani goście nadają się na śniadanie. Tych kilka sekund wydawało się wiecznością. Była pewna, że czeka ich niechybna śmierć w trzewiach potwora. Tymczasem, zupełnie nieoczekiwanie, potężny wąż odwrócił się i z impetem rozwalił ścianę groty po lewej stronie Kingi. Ziemia ponownie zatrzęsła się i bestia znikła, pozostawiając po sobie tunel średnicy może trzech metrów. Cała czwórka w przerażeniu chwyciła się ponownie za ręce i bez słowa, jak zaczarowani, podążyli w stronę, gdzie zniknął stwór. Ciąg powietrza w tunelu dawał im nadzieję na świeże powietrze, którego zaczynało im brakować. Po godzinie drogi zaczęli jednak powoli tracić nadzieję. Tunel robił się ciasny i wydawało się, że biegnie w głąb ziemi. Po przebyciu kolejnych kilkuset metrów niespodziewanie zakręcał, a za zakrętem ujrzeli światło. Przeszli kolejne trzysta metrów i ponownie zaniemówili. Tym razem jednak nie ze strachu, a z niedowierzania. Weszli do kolejnej solnej groty, która wypchana była niczym największy królewski skarbiec złotem i klejnotami. Było w niej pełno skrzyń. Jednak to, co dawało światło, to nie były promienie słoneczne. Miecz wbity w ziemię, na którego rękojeści spoczywały splecione kości palców szkieletu ludzkiego, świecił niebieskim blaskiem, jakiego nie widziało żadne z nich nigdy przedtem. Obok leżała gruba księga w złotej oprawie. Ten przedmiot rozświetlał wnętrze jasnymi promieniami niczym słońce. Żółto-niebieskie światło migotało jak w kalejdoskopie. Kinga podeszła nieśpiesznie do miecza, chcąc ująć go w dłonie. Poczuła, jak przeszywa ją ogromne ciepło, a jej umysł zdaje się odrywać od ciała. Na chwilę przymknęła oczy. Widziała gwiazdy, jak gdyby unosiła się wysoko. Pierwszą jej myślą było to, że nie żyje, że Bóg zabiera ją do nieba, ale później zobaczyła ziemię, która – o dziwo – była okrągła, inne podobne obiekty i niezliczoną ilość gwiazd. Nie mogła zebrać myśli, nie mogła się ruszyć, a chwilę później upadła na ziemię i zasnęła. Nie wiedziała, jak długo spała. Przebudziła się i zobaczyła leżących towarzyszy. Salomea również zdawała się właśnie odzyskiwać przytomność. Popatrzyły na siebie przerażone. Kinga podeszła do leżącego obok niej Laszlo – na szczęście żył, gdyż delikatnie się poruszył. Salomea próbowała ocucić Wojciecha. Udało jej się po kilku minutach. Gdy wszyscy okazali się być przy zdrowiu, zaczęli oglądać niesamowite znalezisko. Na początku nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje. Magia tych przedmiotów zdawała się kierować odtąd ich poczynaniami. Zaczęli otwierać kolejne skrzynie i czytać schowane tam pisma. Niektóre zwoje oraz kilka glinianych tabliczek było zapisanych w formie znaków, których nie potrafili odczytać. Jednak grekę i łacinę znali i byli przerażeni odkrytą prawdą. Patrzyli na siebie bez słowa. Całkowicie stracili poczucie czasu. Ich ciała nie domagały się ani jedzenia, ani picia. Gdy sprawdzili zawartość ostatniej skrzyni, postanowili poszukać wyjścia. Zabrali ze sobą magiczne przedmioty i korzystając z ich blasku, ruszyli przed siebie, by odnaleźć drogę na powierzchnię. Ustalili, że jak tylko wrócą do obozu, rozpoczną tu budowę kopalni. Kinga wydała też dyspozycje co do skarbu i wszyscy złożyli uroczyste ślubowanie o dochowaniu tajemnicy i nieujawnianiu ich znaleziska nikomu bez zgody pozostałych. Ich życie nabrało nowego znaczenia. Tunel okazał się całą siecią tuneli. Był wielkim labiryntem. O dziwo, nie błądzili długo. Szli pewnie, jakby znali drogę. Ślad po wielkim żmiju zaginął. Kinga nie była pewna, czy aby naprawdę go widziała. Dopóki nie wyszli na zewnątrz, myślała, że to wszystko sen. Udało im się znaleźć wyjście około dwóch kilometrów od obozowiska. Gdy wrócili, wydali wszystkim ustalone po drodze instrukcje. Skarb został schowany w specjalnej grocie, która znajdowała się na końcu jednego z bocznych tuneli, a której budową zajął się osobiście Laszlo i jego najbardziej zaufani ludzie. Miała – niezależne od pozostałej części – wejście umożliwiające w późniejszym czasie swobodne wnoszenie i wynoszenie skrzyń. Jej lokalizacja stała się największą tajemnicą. Nikt nieuprawniony nie mógł się tam nawet zbliżyć. Ale był ktoś, kto potajemnie śledził ich poczynania. Wiedział, że nie może się zdradzić i wchodzić na zakazany teren. Przeczuwał, że zmiana zachowania księżnej mogła być spowodowana odnalezieniem czegoś, czego jego bracia szukają od wieków, a co zostało im – według legendy – podstępnie wykradzione i zmusiło do tułaczki po całym świecie. Dotychczas mieli jedynie ślady, które prowadziły poszukiwania na te właśnie tereny, ale były to tylko spekulacje i domysły. Był zadowolony z takiego rozwoju sprawy. Ich skarb zdawał się być w dobrych rękach i trzeba tylko bacznie obserwować i czekać na okazję, by go przejąć. Oczywiście jego bracia dostali już wiadomość o podejrzeniach i pomoc miała niebawem nadejść. Jemu na razie pozostało czekać i przyglądać się, jak rozwijają się solne interesy. Ziemie w okolicach Krakowa okazały się bogate, a pokłady soli były tak ogromne, że Królestwo Polskie stało się w kolejnych latach potęgą w wydobyciu tego surowca, a żupy krakowskie przez kolejne wieki rozrosły się do miana jednej z największych kopalni soli, jakie powstały w średniowiecznej Europie.

Wiedeń, styczeń, 1913 rok

Mężczyzna w czarnym płaszczu wysiadł z pociągu na dworcu Wien Sudbahnhof. Ten piękny, neorenesansowy dworzec był – jak na swoje czasy – ogromny. Posiadał pięć peronów oraz gotową do przyjęcia pary cesarskiej luksusową część, zwaną Hofsalon. Jednak ani architektura dworca, ani przepych, przygotowane na wypadek pojawienia się cesarza, nie interesowały nowo przybyłego pasażera. Ostatni raz spojrzał za siebie w stronę pociągu, którym przyjechał. Ogromna lokomotywa składu na linii Paryż – Wiedeń robiła się z jego perspektywy coraz mniejsza. Nikt go nie śledził, a przynajmniej nikogo nie zauważył. Postanowił jednak zachować wszelkie środki ostrożności i ruszył przed siebie w pełni skoncentrowany. Choć jego myśli krążyły już tylko wkoło ukochanej osoby, z którą za chwilę miał się spotkać, nie stracił zimnej krwi. Pomimo styczniowego chłodu postanowił zrobić trzy rundy dookoła dworca, kilkakrotnie przystając i zmieniając kierunek. Kupił gazetę i plan miasta. Nie potrzebował ich, ale był to najlepszy sposób, by dowiedzieć się, czy ktoś za nim nie idzie. Spodziewał się, że będzie śledzony. Od chwili, gdy tylko zszedł na ląd w Anglii, gdzie skończył swój transatlantycki rejs, był notorycznie obserwowany. Oficjalnie celem jego podróży był zakup na europejskich aukcjach interesujących obrazów do swojej nowojorskiej kolekcji. Tęsknił za żoną bardzo i nie mógł się wprost doczekać spotkania z nią. Maria przebywała w Polsce, a właściwie w będącym pod zaborem austriackim Krakowie, już trzy miesiące i był to chyba najdłuższy okres rozłąki w ich może niedługim, ale bardzo udanym małżeństwie. Poznali się na studiach na Uniwersytecie Princeton w New Jersey. Na początku nie była nim zainteresowana; w ogóle nie była chyba zainteresowana nikim. Zawsze odbierał ją z wykładów samochód, co świadczyło o jej dość wysokim statusie społecznym. Widywał ją codziennie i z dnia na dzień jego uczucie do niej rosło. Była jednak dla niego nieosiągalna. Dowiedział się o obiekcie swoich westchnień, ile mógł, ale nie były to wtedy dla niego pocieszające informacje. Uchodziła za dziwaczkę, dziewczynę, która nie przyjaźniła się z nikim i poza wykładami cały czas spędzała w bibliotece. Fakt ten spowodował u niego zainteresowanie tym rzadko wcześniej odwiedzanym przez niego miejscem. Okazało się, że nie doceniał literatury i z czasem czytanie stało się jego pasją. Oczywiście ciągle obserwował ukradkiem ukochaną i choć zauważył, że i ona na niego zerka, nie odważył się podejść, by z nią porozmawiać. Nauka szła mu wyśmienicie i był wyróżniającą się postacią na uczelni, co z kolei sprawiało, że pozostałe studentki wyrażały niemałe zainteresowanie jego osobą, choć jego serce na te zaloty nie reagowało. Katusze skończyły się niespodziewanie. Pewnego dnia po Marię, jak zwykle, podjechał samochód, ale nie wsiadła do niego sama, tylko została brutalnie wciągnięta. Dla pozostałych przechodniów był to fakt niezauważalny, ale nie dla niego. Ruszył przez park w pogoni za czarnym samochodem. Teraz, po latach, nawet trudno mu było sobie przypomnieć, jak długo wtedy biegł. Najważniejsze, że udało mu się uratować ukochaną. Przeczucie go nie myliło zarówno wtedy, jak i teraz. Niebezpieczeństwo wyczuwał na kilometr. Gdy podczas studiów zapobiegł porwaniu Marii, w nagrodę jej ojciec chciał mu podarować sporą sumę pieniędzy, ale on ofertę odrzucił i poprosił o możliwość spędzania czasu w towarzystwie pięknej córki. Pamiętał, jakby to było wczoraj. Już miał odchodzić z niczym, gdy w holu pojawiła się matka Marii. Była równie piękna, a w jej sposobie bycia dawało się wyczuć iście królewskie pochodzenie. Wzięła na bok najpierw córkę, później swojego męża, który – ku jego zaskoczeniu – oświadczył po chwili, że będzie on mógł dotrzymywać jego córce towarzystwa na uczelni.

Niedługo po tym zdarzeniu został zaproszony na obiad do jej domu. Reszta potoczyła się jeszcze bardziej nieoczekiwanie. Poproszono go, aby poddał się treningowi i został osobistym ochroniarzem Marii. Zgodził się bez wahania. Choć nie wiedział wtedy, w co się pakuje, szybko okazało się, że jest stworzony do walki wręcz i strzelania. Przez kolejny rok codziennie, oprócz nauki, musiał ciężko trenować. Spędzany z Marią czas dodawał mu jednak sił i czuł, że może przenosić góry. Najszczęśliwszym dniem jego życia okazał się ten, gdy przypadkiem usłyszał rozmowę ukochanej ze swoją matką, z której wynikało, że jego uczucie jest w pełni odwzajemnione. Od tego dnia byli praktycznie nierozłączni. Jego życie natomiast stało się tak samo tajemnicze, jak jego wybranka. Musiał zgodzić się na zakończenie wszelkich kontaktów z przyjaciółmi i rodziną. To był jedyny warunek postawiony przez rodziców Marii. Gdy dowiedział się później, co było motywem takiego, a nie innego zachowania tych ludzi, było już pewne, że na dobre poświęci się sprawie. Kończył właśnie ostatnią rundę wkoło dworca i podszedł do kawiarni, w której byli umówieni. Już na niego czekała. Tak jak się spodziewał, miała na sobie ciepły płaszcz, a swoje blond włosy skrzętnie schowała pod rudą peruką. Cofnął się kilka metrów i kupił bukiet czerwonych róż od ulicznego sprzedawcy. Dosiadł się do stolika i wręczył jej kwiaty. Rzuciła się na niego i mocno przytuliła.

– Boże, ale się bałam. Dobrze, że już jesteś!

– Ja też bardzo się martwiłem. Jak się czujesz? Co u rodziców?

– Chyba wszystko dobrze. Mają płynąć do Nowego Jorku za miesiąc, najpóźniej w kwietniu. Mówili, że to jednak prawda i szykuje się wojna. Komuniści są wszędzie, ale na szczęście udało nam się wszystko zabezpieczyć. Musimy szybko uciekać. Wydaje mi się, że widziałam w pociągu, którym przyjechałam z Krakowa, kilku dość ważnych ludzi z Rosji, ale nie od cara, tylko rewolucjonistów. Nie wiem, czy to przypadek, ale lepiej nie kusić losu.

– Pięknie wyglądasz, kochana. Bardzo mi ciebie brakowało. Myślałem, że oszaleję!

– Ja też, skarbie, ale nie pora teraz na wyznania. Mam ważną misję i musimy być bardzo ostrożni. To są mapy, które trzeba zdeponować w bezpiecznym miejscu. Mam też list od mamy do Bedricha Hroznego, tego specjalisty od pisma klinowego. Może się okazać, że te tablice, które Niemcy odkryli w Anatolii, są zapisane tym samym językiem co nasze. Musimy wziąć od niego więcej odpisów do porównania i być może uda się to odczytać. On wywnioskował, że to jakiś rodzaj pisma pochodzącego ze starych języków indoeuropejskich. Mama odnalazła też list generała, który nigdy nie dotarł do mojej babci. Zdaje się potwierdzać słuszność naszych założeń. Wychodzi na to, że los z nas zadrwił niesamowicie. Jest spora szansa, że dowiemy się, gdzie znajduje się drugi kamień.

– Co? Jak to możliwe?

– Mam ten list, sam przeczytaj. – Maria podała mu pożółkły kawałek papieru. Zajęło mu chwilę, aby zrozumieć zapisaną treść.

– To niemożliwe! Wydostanie go stamtąd jest niemożliwe!

– Być może, ale wiemy za to, że jest bezpieczny.

Maria Krzyknęła niespodziewanie:

– O mój Boże!

– Co?

– Ci ludzie po drugiej stronie… Musimy uciekać! To ci bolszewicy z pociągu!

Błyskawicznie wstali, pozostawiając drobne za kawę i kwiaty na stoliku. Maria się nie myliła. Trzech ludzi ruszyło w ślad za nimi. Nie zastanawiając się wiele, wbiegli oboje w bramę pomiędzy kamienicami i wybiegli po drugiej stronie wprost na środek ruchliwej ulicy. Wskoczyli do pędzącej dorożki, ignorując całkowicie fakt, że była już zajęta. Widzący to mężczyźni desperacko poszukiwali własnego transportu. Jeden zrzucił przejeżdżającego cyklistę i podążył za nimi na ukradzionym jednośladzie. Drugi zatrzymał pustą dorożkę i nakazał woźnicy jazdę za uciekinierami. Trzeci ruszył pędem na własnych nogach. Małżeństwo przejechało kilka przecznic, po czym wyskoczyło za zakrętem i wmieszało się w tłum. Maria zrzuciła rudą perukę i rozpuściła swoje blond włosy. Ruszyli wzdłuż ulicznych straganów. Szybko zorientowali się, że znajdują się w żydowskiej dzielnicy Wiednia.

– Musimy wyjechać jeszcze dzisiaj, nie mogą mnie złapać. Mama bała się, że ją zdekonspirują i dała mi to. – Maria pokazała małą, złotą, zdobioną szkatułkę.

– Czy to…? – zapytał, a ona tylko potwierdziła skinieniem głowy.

– Gdzie mamy z tym pojechać?

– Najpierw do Rzymu, do Watykanu i na uniwersytet. Wyprzedają bibliotekę, podobno wśród zbiorów znajduje się cenny manuskrypt. Z opisu wygląda to na kopię złotej księgi. Później mamy płynąć do Indii. Tam będziemy mieli pomoc. Statek odpływa z Triestu pojutrze rano. Musimy jakoś przetrwać!

– Uwaga! – zawołał i mocno przyciągnął ją do siebie. Ich wargi złączyły się w długim i namiętnym pocałunku. Jeden ze ścigających ich ludzi przeszedł kilka metrów obok, ale udało im się pozostać niezauważonymi.

– Myślisz, że oni wiedzą? – zapytał, patrząc w niebieskie oczy Marii.

– Ostatnio sprawy się skomplikowały, a tempo, w jakim bolszewizm zalewa Europę, jest ogromne. Jest wśród nich wielu światłych ludzi. Jeśli obalą cara i dostaną się do archiwum, Bóg wie, co znajdą.

– Musimy wynająć hotel i przygotować się do drogi – powiedział tylko.

Ruszyli, starając się zachować czujność. Handlowa okolica powoli przekształciła się w artystyczną. Uliczni kuglarze, śpiewacy, malarze prezentowali swoje niezliczone talenty.

– Mam pomysł, chodź! – Chwycił Marię za rękę i po krótkiej analizie otoczenia wskazał ukochanej malarza trzymającego w jednej dłoni wino, a w drugiej pędzel.

– Będą szukali map, tak? Zamalujemy je dla pewności. Ten tu maluje akwarelami, nadają się wyśmienicie.

– No nie wiem, powinniśmy jak najszybciej zniknąć.

– A co z kontrolami na statku? Jeśli jest tak, jak mówisz, mają swoich ludzi wszędzie.

– Masz rację, spróbujmy.

Podeszli do bardzo już podchmielonego artysty, który niczym w rytm symfonii, słyszanej tylko we własnej głowie, wymachiwał pędzlem po pustym, przygotowanym do malowania płótnie.

– Hej, ty! Namaluj nam, proszę, dwa obrazy. Bardzo nam się podobają twoje prace, dobrze zapłacimy! – zawołał bardzo poprawnie po niemiecku.

– Ech, bierzcie które chcecie, jest za zimno, żeby malować – odburknął tylko i zachwiał się na nogach.

– Nie. Musisz namalować je tutaj. – Wyciągnęli dwa zwoje, na których były nakreślone mapy.

– Tylko proszę się pośpieszyć – dodała Maria i rzuciła malarzowi dwadzieścia dukatów. Ten, na widok tak ogromnej sumy, nagle otrzeźwiał i przyglądał się badawczo przybyłej parze. Szepnął coś pod nosem i rozwinął pierwszą mapę. Stali blisko niego i utworzyli parawan z pozostałych prac, tak aby maksymalnie odgrodzić się od gapiów. Artysta nie zastanawiał się ani chwili. Najwyraźniej bardzo zależało mu na zakończeniu pracy i spożytkowaniu tak wielkiej sumy pieniędzy. Pierwszy obraz, przedstawiający szary dom stojący na wzgórzu, namalował w kilkanaście minut. Odstawił na bok do wyschnięcia. Drugi, biały zamek nad morzem z zachodzącym w tle słońcem, był kopią jednego z obrazów, które wisiały w jego małej galerii. Dmuchał na niego i chuchał, aby szybko zakończyć robotę. Godzina ciągnęła się w nieskończoność, a gdy finalizowali transakcję, niespodziewanie napadło na nich dwóch ludzi. Maria natychmiast wrzuciła złotą szkatułkę do torby z pędzlami malarza i ruszyła mężowi na ratunek. Obyło się jednak bez jej pomocy. Poradził sobie świetnie. Dwóch opryszków, którzy ścigali ich wcześniej, leżało nieprzytomnych w bramie.

– Bierz obrazy! Wyschną do jutra. A gdzie ten malarz?

– Był tu. O Boże!

– Co?

– Wrzuciłam do jego torby szkatułkę, bo bałam się, że mogą ją zabrać!

– Tam jest! Widzę go, idziemy za nim.

Nie musieli się wiele trudzić. Pijany artysta szedł prawie prosto, nie oglądając się za siebie. Śledzili go pół godziny, zanim dotarli do miejsca, gdzie najwyraźniej mieszkał. Była to tania kamienica czynszowa. Nie mieli czasu na planowanie. Weszli za nim do środka. Udało im się zobaczyć, do którego wszedł pokoju. Malarz rzucił torbę na łóżko i sięgnął po stojącą na stoliku butelkę piwa. Wypił pozostawioną rano połowę trunku i sięgnął do kieszeni. Dwadzieścia dukatów! Poczuł się jak bogacz. Przeczesał palcami włosy i postanowił zaszaleć. Już miał wychodzić, gdy zobaczył połyskujący przedmiot wystający z niedbale rzuconej torby na pędzle. Uświadomił sobie, że zostawił wszystkie swoje prace na ulicy. Nie zmartwił się tym jednak zbytnio – tyle pieniędzy pozwoli mu przeżyć kilka tygodni. Podszedł bliżej. Ze zdziwieniem przyglądał się złotemu przedmiotowi. Mała szkatułka była pięknie zdobiona i zdawała się wołać: „Otwórz mnie, otwórz”. Tak też uczynił. Błysk nienaturalnego światła był ostatnią rzeczą, którą pamiętał. Świat zawirował i głowa zdawała mu się pękać z bólu. Gwiazdy, liczby, mapy, ziemia, kosmos – wszystko wirowało gdzieś w przestworzach. Stracił poczucie czasu. Zapadła ciemność.

– Mało brakło, zmykajmy stąd! – Maria schowała swój skarb i popatrzyła na małżonka trzymającego w ręce drewnianą lagę. – Mam nadzieję, że ten biedak przeżyje – dodała.

– Chyba oddycha, ale masz rację, musimy się gdzieś zaszyć do jutra, to miasto jest zbyt niebezpieczne. Darujmy sobie szukanie dziś tego lingwisty. Porozmawiamy z nim przy innej okazji.

Pół godziny później z obolałą głową artysta malarz obudził się w swoim brudnym i przesiąkniętym wilgocią pokoju. Rozmasował bolące miejsce. Głośno zaklął, wywracając pustą butelkę. Nagle przypomniał sobie o dziwnym znalezisku. Przeszukał torbę, ale nic w niej nie znalazł. Pokręcił głową z niezadowoleniem. Za dużo alkoholu, powinien z tym skończyć. Znowu musiał mieć przewidzenia. Włożył odruchowo rękę do kieszeni. Wyciągnął dwadzieścia dukatów. Uśmiechnął się. To jednak nie do końca był sen. Przebrał się w czyste, najlepsze ubranie i ruszył w miasto. Przy wejściu spotkał swojego współlokatora i zaprosił go na piwo. Zapowiadał się ciekawy wieczór. Postanowili zabawić się w Cafe Central. Udało im się dostać do tego eleganckiego lokalu. Udając młodych bogaczy, z podniesionymi głowami obserwowali pozostałych gości. Kilka piw szybko zmogło jego towarzysza, ale on, o dziwo, czuł się wyśmienicie. Cztery stoliki dalej jacyś mężczyźni prowadzili ożywioną rozmowę. Zdziwił się, że tak dobrze słyszy.

– Drogi Józefie Wisarionowiczu, już próbowałem skontaktować się z profesorem, ale… – Mniejszy z mężczyzn uciszył rozmówcę gestem. Był dziwny, chudy, a na twarzy miał wyraźne ślady po przebytej ospie.

– Mówiłem, żebyś zwracał się do mnie per Stravos Papadopulos. Nie chcę, by ktokolwiek wiedział, że tu jestem. Profesor nie może wpaść w ręce Brytyjczyków. Musimy go przekonać, że tylko praca kolektywna sprawi, iż świat będzie taki jak trzeba. On zagłębia się w niebezpieczną dziedzinę. Jest genialny i musi dla nas pracować. Z nim będzie o wiele łatwiej.

– Rozmawiałem z tym Freudem, nie jest zainteresowany. Powiedział, że prędzej diabłu pomoże niż nam.

– To się jeszcze okaże! Zostaw to mnie. Powoli przystępujemy do realizacji planu. Znalazłeś kogoś, kto zajmie się Bałkanami?

– Tak, wydaje mi się, że mam kogoś odpowiedniego. Niejaki Josip Broz. Pracuje w fabryce. Idealny kandydat. Całkowicie oddany idei.

– Dobrze, umów mnie z nim. Jutro rano. Po południu jadę do Krakowa. Towarzysz Lenin zaprosił mnie na tajne spotkanie w swoim górskim ośrodku koło Zakopanego. Ostatnia sprawa. Wysłałem ludzi, aby śledzili młode małżeństwo, które przewozi bardzo cenne informacje. Powiadom naszych na wszystkich możliwych stanowiskach, aby ich nie wypuścili z Austrii.

– A cóż to za ważni ludzie, że mam ryzykować dekonspirację całej siatki?

– Nie twój interes! To zdjęcie tej kobiety. Rób, co mówię, muszę wiedzieć, gdzie chcieli jechać i czy coś przewozili. Od tego mogą zależeć losy rewolucji, a może nawet i świata. Wystarczy?

– Dobrze, tylko łatwiej będzie, gdy dowiem się, czego konkretnie szukać.

– Według moich danych powinni mieć pewne mapy, które pomogą nam zawładnąć tym zepsutym światem – mówiąc to, mężczyzna wstał i opuścił lokal.

Malarz dopił piwo i przywołał kelnera. Dyskretnie zapytał, kim są dżentelmeni, którzy prowadzili rozmowę przy stoliku przy oknie. Kelner odpowiedział ze zdziwieniem, że nie ma pojęcia, ale to jacyś Ruscy i słowem nie odzywali się po niemiecku. Złapał się za głowę. Znowu miał omamy. Były takie rzeczywiste. Przecież wszystko słyszał. Wstał i ruszył za drugim z mężczyzn, który po uregulowaniu rachunku również wyszedł z kawiarni. Doszedł za nim do redakcji gazety „Prawda”. Nie chciał ryzykować i wchodzić za nim do środka. Postanowił wrócić tam następnego dnia rano. Tej nocy nie mógł zasnąć. Słyszał głos tego niskiego człowieka, powtarzającego w kółko: „te mapy pomogą nam zawładnąć światem”, a potem zobaczył mapy, które zamalowywał dla tej dziwnej pary. Pamiętał każdy ich szczegół, choć przecież nie przyglądał im się dokładnie. Znowu te omamy – pomyślał. Na drugi dzień wstał i wrócił do redakcji. Był tam ten mężczyzna. Na drzwiach biura, w którym pracował, wisiała tabliczka: „Leon Trocki – Redaktor naczelny”. Ktoś go zaczepił, pytając, co tu robi. Wymówił się, że szuka pracy jako goniec, po czym szybko wyszedł. Czuł się wyśmienicie. Ruszył przed siebie. Ciągła, wewnętrzna potrzeba malowania obrazów gdzieś zniknęła. Pojawiło się coś nowego. Pragnienie panowania nad światem. Postanowił przyjrzeć się bliżej działalności tych komunistów. Poszedł do księgarni i nabył kilka interesujących pozycji.

Barczewo, 8 listopada 1986 roku

Chłód nocy listopadowych dawał się wszystkim we znaki. W zakładzie karnym, gdzie wilgoć była jeszcze większa niż na zewnątrz, wrażenie zimna dodatkowo się potęgowało. Osadzony w celi numer dwadzieścia jeden, w bloku czternastym, był jednak na to przygotowany. Przebywał tu już tak długo, że właściwie nic nie mogło go zaskoczyć. Nowe, ciepłe buty, koc, ciepła bluza i bawełniana czapka pozwalały mu nie myśleć o warunkach pogodowych. Zresztą nigdy nie był zmarzluchem, więc nie bardzo rozumiał, dlaczego współwięźniowie tak bardzo narzekają na zimno. Zakład karny w Barczewie znajdował się na terenie byłych ogrodów klasztornych zakonu franciszkanów. Władze Prus, po przejęciu majątku zakonu, przekształciły budynki w dom karny, a ponieważ władze komunistycznej Polski nie kwapiły się do oddawania czegokolwiek komukolwiek, a Kościołowi w szczególności, również po wojnie przeznaczenie tego miejsca się nie zmieniło. Położone na Warmii, gdzie unikalna przyroda była nie lada atrakcją turystyczną, dawało osadzonym przynajmniej piękne widoki i czyste powietrze. Zakład karny miał ogólne przeznaczenie, więc towarzystwo było tu bardzo mieszane: od gwałcicieli i morderców, poprzez drobnych złodziejaszków, a na opozycjonistach kończąc. On jednak nie zrobił nic złego; więcej, on był tu z własnej woli i może właśnie dlatego jego sumienia nie dręczyło poczucie winy, a jedynie tęsknota i udręka oraz świadomość, że poświęcił się dla sprawy. Oficjalnie odsiadywał wyrok za zdradę Polski Ludowej i zabójstwo funkcjonariusza. Wiele razy żałował swojej decyzji, ale w głębi duszy wiedział, że nie mógł postąpić inaczej.

– Osadzony, wstańcie! – Głos strażnika wyrwał go z zadumy. Odwrócił głowę w stronę klawisza.

– Czy stary człowiek nie może mieć ani chwili spokoju? – zapytał, udając oburzenie.

– Może. A pić nie chcecie? Nie ma sprawy. – Strażnik zabrał metalowy pojemnik z wodą, który chwilę wcześniej postawił.

– Nie, przepraszam, stary człowiek chce pić! – Był stary, ale wcale tak się nie czuł. Przeżył już sześćdziesiąt sześć lat, z czego połowę spędził za murami więziennymi. Miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i był dobrze zbudowany. Dużo ćwiczył, dużo czytał i dużo wiedział. Liczył, że jego pobyt tu będzie znacznie krótszy, ale główny winowajca jego odsiadki ciągle jeszcze stąpał po tym świecie, a dopilnowanie, by dosięgła go sprawiedliwość, było jedynym celem, jaki mu przyświecał. Kiedy w 1950 roku Erik Koch został wydany przez Brytyjczyków władzom polskim, jego życie skoncentrowało się tylko na tym, by wiedza tego bydlaka pozostała wieczną tajemnicą. Koch był jednym z najstraszniejszych zbrodniarzy Trzeciej Rzeszy i odpowiadał za ludobójstwo narodu polskiego. Z jego rozkazów zginęło blisko czterysta tysięcy ludzi. Nie udało mu się go zgładzić w więzieniu w Warszawie. Pomimo wyroku śmierci Koch pozostał przy życiu. W latach sześćdziesiątych został przeniesiony do Barczewa. Było już pewne, że władze nie chcą tego wyroku wykonać, więc musiał wykorzystać całą swoją wiedzę, umiejętności i znajomości, żeby także się tu dostać. Wiele razy próbował wyeliminować współwięźnia, ale Koch był pod specjalnym nadzorem. Zależało mu, aby ten zamilkł na wieki, a władzom Polski Ludowej zależało na wiedzy, którą wydawało się im, że Koch posiada. Jako jedyny w dwustuletniej historii więzienia był umieszczony w pojedynczej celi i pozostawał pod ciągłym nadzorem; nawet na spacery wychodził sam. Od kiedy pojawiła się telewizja, więzień wręcz żądał, by pozwalano mu ją oglądać. Jego status specjalny, według historyków, związany był z tym, że wielu wierzyło, iż ma on wiedzę na temat słynnej Bursztynowej Komnaty, którą Niemcy ukradli Rosji pod koniec wojny, i że ta wiedza to jego polisa na życie. Był nazistą z przekonania i nigdy nie przestał nim być. Nawet tu, w celi, jego poczucie wyższości oraz nienawiść do Polaków i innych nacji była widoczna gołym okiem. Pogarda, z jaką odnosił się do innych, nie wskazywała ani na jakąkolwiek skruchę, ani na fakt, że to on był tu osadzonym. Jego tryb brzmiał wiecznie rozkazująco, jakby cela była dla niego jedynie chwilowym schronieniem. Widać było, że gauleiter Prus Wschodnich i zarządca Ukrainy czuł się lepszy od innych i choć wielu próbowało się z nim rozprawić, nikomu – jak do tej pory – to się nie udało.

– Osadzony, jest do was wiadomość. – Słowa strażnika wydały mu się dziwnie podejrzane. Odruchowo napił się wody, która właśnie została mu dostarczona.

– Wasza córka miała wypadek. Ona i jej partner zginęli na miejscu. Bardzo mi przykro, towarzyszu – mówiąc to całkiem szczerze, strażnik oddalił się.

W głowie zaczęło mu szumieć i czuł, że traci oddech. Zupełnie stracił kontrolę nad sobą. Dostał dziwnych drgawek. Miał nadzieję, że to nie będzie ostatnia odegrana przez niego scena. Misja jeszcze się nie skończyła. Upadł bezwładnie na podłogę. Minęła doba, zanim zaczął powoli odzyskiwać przytomność, a za mgłą zobaczył światło i poruszające się postacie. Zaczęły wracać mu słuch i ostrość obrazu. Poczuł ukłucie w lewej ręce i odruchowo nią szarpnął.

– Spokojnie, towarzyszu, to tylko kroplówka z witaminami. – Pielęgniarka starała się uspokoić pacjenta.

– Gdzie ja jestem? Co z moją córką? O Boże, ona naprawdę nie żyje? Gdzie moja żona? – znów zaczął krzyczeć.

– Jesteście, towarzyszu, na oddziale szpitalnym. Straciliście przytomność, gdy usłyszeliście o wypadku córki – odpowiedziała z troską w głosie siostra Weronika.

– A więc to prawda? Boże, dlaczego? – zapytał chyba sam siebie. Chciał wstać, ale natychmiast zakręciło mu się w głowie i upadł z powrotem na łóżko.

– Co ty robisz, człowieku? – wykrzyczała pielęgniarka. – Miałeś wylew. Musisz leżeć, jeśli chcesz żyć!

– A jeśli nie chcę? – powiedział przez zęby.

– Na pewno jest ktoś, dla kogo warto żyć – odpowiedziała siostra Weronika.

– Na pewno – odpowiedział i obrócił się na bok. Gdy to zrobił, zobaczył łóżko, na którym spał inny pacjent. Jego oczy zwęziły się, a tętno gwałtownie podskoczyło. Ekranik monitora zaczął wydawać coraz głośniejsze dźwięki z coraz większą częstotliwością. Nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. Na łóżku obok spał Erik Koch, człowiek, przez którego zmarnował sobie życie. Bez zastanowienia wstał, wyrwał podłączoną kroplówkę, podszedł do łóżka obok i zaczął dusić go gołymi rękami.

– Boże, ratunku! – krzyknęła pielęgniarka. Do sali natychmiast wbiegło dwóch strażników. Pierwszy chwycił go za ręce, próbując ratować duszonego, drugi zadał mu cios w szyję. Wciąż patrzył na zbrodniarza i za wszelką cenę chciał zakończyć swoją misję, a zarazem jego żywot. Czuł, że zaraz go wykończy, ale zamiast agonii wroga sam ponownie zaczął tracić świadomość. Uderzenie drugiego ze strażników było precyzyjne. Poczuł, że jego uścisk robi się słaby. Zaraz potem osunął się bezwładnie na łóżko.

W sali obok dwóch funkcjonariuszy SB obserwowało całe zajście przez lustro weneckie. Niedawno jeden strażnik zgłosił naczelnikowi, że osadzony Wawrzyniak zbytnio interesuje się Kochem. Naczelnik przeglądnął kartotekę więźnia i okazało się, że to nie pierwsza tego typu notatka. Zgodnie z wytycznymi dotyczącymi Kocha niezwłocznie poinformował odpowiednich ludzi. Kiedy w SB zaczęli dokładniej prześwietlać jego akta, wyszło na jaw wiele niejasności na temat pochodzenia więźnia, dlatego sprawę przekazano do sekcji K. Major Kasprzyk i porucznik Malec, przydzieleni do tej sprawy, postanowili wykorzystać fakt, że Koch jest w szpitalu, i urządzili to małe przedstawienie. Sekcja K powstała w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku i jej celem było wyłapywanie szpiegów. Komórka ta była niezależna od kontrwywiadu wojskowego i skupiała się tylko na obywatelach polskich. Ponieważ po wojnie miliony ludzi straciło swoje dokumenty, obce wywiady wykorzystały ten fakt i do Polski wysyłały wielu agentów polskiego pochodzenia, którzy z wymyślonymi historyjkami wpisywali się do spisu ludności i instalowali w nowym miejscu pracy. Przez trzydzieści lat istnienia Sekcja K. przechwyciła ponad siedmiuset szpiegów. Część z nich została zatrzymana i uwięziona, część rozpoczęła współpracę z SB, a pozostali znikali w niewyjaśnionych okolicznościach.

– I co, nie mówiłem, towarzyszu Malec? Przekopcie jeszcze raz papiery tego szpiega. Sprawdźcie ponownie jego byłą żonę, może ona też szpieguje? Coś nam umknęło – powiedział wyraźnie zaintrygowany major Kasprzyk.

– Tak jest, towarzyszu majorze. A co z jego córką i tym amerykańskim kierowcą?

– No, wypadek mieli, tak? Niech się więc kurują w naszym szpitalu, może się nie wykurują – powiedział major Kasprzyk całkowicie bezdusznym tonem.

– Tak jest, towarzyszu majorze! Zajmę się tym osobiście.

– A tego tu, jak mu tam… Wawrzyniaka przenieście do Wronek. I dajcie mu popalić. Nie ma litości dla wrogów Polski Ludowej.

– A co ze starym szkopem, towarzyszu majorze?

– On już nie potrzebuje naszej pomocy, a my nie potrzebujemy jego. Nic nie powiedział, znaczy, że nic nie wie. Niech zdycha, faszysta pieprzony – odpowiedział obojętnie major.

– Tak jest, towarzyszu majorze. Niech zdycha.

ROZDZIAŁ 1

Warszawa, Polska

Walentynkowy poranek dwa tysiące szesnastego roku wyglądał bajecznie. Lekki mróz, bezchmurne niebo i tony świeżego, białego puchu, który – padając poprzedniej nocy – pokrył wszystko dwudziestocentymetrową kołdrą, zasłoniły całkowicie niedoskonałości miasta. Całość sprawiała, iż człowiek miał wrażenie, że to obrazki, które można zobaczyć tylko w telewizji. Bez brudu i śmieci. Powietrze było zimne, ale oddychało się nim naprawdę przyjemnie. Jako że była niedziela, w dzielnicy willowej Wawer panowała istna sielanka. Cisza i spokój, które dominowały tu zawsze w weekendy, zdawały się zupełnie tuszować fakt, że dzielnica jest umiejscowiona blisko centrum półtoramilionowego miasta. Działo się tak dlatego, że większość mieszkańców była dobrze lub bardzo dobrze sytuowana i w weekendy albo zaszywali się oni w domowych pieleszach, albo, korzystając z życia, bawili się gdzieś z dala od stolicy. Wąskie uliczki były pełne zaparkowanych samochodów.

Pod dom numer dwadzieścia osiem na ulicy Pszenicznej podjechały dwa czarne audi S8. Mocno przyciemnione szyby uniemożliwiały jakąkolwiek identyfikację znajdujących się w środku osób. Auta zatrzymały się, ale nikt z nich nie wysiadł. Była ósma rano i promienie słoneczne zaczynały powoli odbijać się blaskiem od białego podłoża. Nie minęło dziesięć minut, gdy do stojących na środku drogi czarnych aut podjechał policyjny radiowóz. Postronny obserwator mógłby odnieść wrażenie, że któryś z zaniepokojonych sąsiadów zadzwonił na policję z informacją, iż podejrzane typy kręcą się po okolicy. Z radiowozu wyszło dwóch funkcjonariuszy i powoli podeszli do pierwszego z aut. Przyciemniana szyba od strony pasażera powoli się opuściła, ukazując siedzącego w środku mężczyznę. Jego twarz była potężna i bez wątpienia osobnik, do którego należała, był potężnym człowiekiem. Pierwszy z funkcjonariuszy, zapewne wyższy stopniem, odezwał się niepewnym, łamiącym się głosem.

– Dzień dobry. Starszy posterunkowy Kowalczyk. Meldujemy się na rozkaz. – Na twarzy posterunkowego pojawił się ogromny, czerwony rumieniec, którego przyczyną z pewnością nie był mróz.

– Dla kogo dobry, dla tego dobry, to się dopiero okaże – odpowiedział mężczyzna niskim głosem, który sprawił, że posterunkowemu ciarki przeszły po plecach.

– Spóźniliście się dziesięć minut, posterunkowy. Musieliśmy czekać, a my bardzo nie lubimy czekać – kontynuował mężczyzna, wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie zrobił na Kowalczyku.

– Prze… przepraszam, panie… – rozpoczął już całkiem rozstrojony posterunkowy.

– …kapitanie – dokończył mężczyzna, po czym machnął wystraszonemu policjantowi swoją służbową legitymacją. Policjant przeczytał, ile zdążył, przełknął ślinę i kontynuował.

– Przepraszam, panie kapitanie, ale radiowóz nie chciał odpalić. Prawie się udało, gdy bateria zdechła. Na szczęście mieliśmy w magazynie kable i odpaliliśmy od mojego prywatnego – odpowiedział tym razem z dumą funkcjonariusz.

– Dobra, oszczędź nam szczegółów – powiedział, udając irytację kapitan. – Czas nagli. Macie ten nakaz? No to wchodzimy! – Ton i sposób, w jaki kapitan Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wydał to polecenie, po raz kolejny sprawiły, że starszy posterunkowy Kowalczyk poczuł się całkiem malutki. Jak na komendę z samochodów wyszło sześć osób. Kapitan Dąbrowski i czterech jego ludzi, którzy wyglądali nie mniej groźnie niż on, w płaszczach i okularach przeciwsłonecznych sprawiali wrażenie jakby byli poczęci z łona jednej matki. Jedyną osobą wyróżniającą się na tle grupy był niewysoki mężczyzna w granatowym garniturze, który trząsł się bądź to z zimna, bądź ze strachu. Podeszli do bramki przy ogrodzeniu i przepuścili pod domofon funkcjonariusza Kowalczyka, który bez namysłu wcisnął guzik. Po trzeciej próbie z domofonu odezwał się kobiecy głos.

– Kogo tam licho niesie? – Ton gospodyni nie wydawał się przyjazny.

– Dzień dobry, pani Protasiuk, tu starszy posterunkowy Kowalczyk z komendy Warszawa Wawer. Mamy nakaz przeszukania domu przy ulicy Pszenicznej dwadzieścia osiem, proszę otworzyć drzwi.

– Czy wyście powariowali? Jest niedziela rano, przyjdźcie jutro i czego w ogóle chcecie?

– Pani nie rozumie… – zaczął łagodnie Kowalczyk, ale został przesunięty na bok przez Dąbrowskiego, który odezwał się swoim złowrogim głosem.

– Pani Protasiuk, ma pani dziesięć sekund na otworzenie bramy i drzwi, inaczej wchodzimy siłą. Mówi kapitan Dąbrowski z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jesteśmy tu z prokuratorem z Instytutu Pamięci Narodowej, który ma zabezpieczyć dokumenty, które pani mąż trzyma w domu.

– Jakie dokumenty? A zresztą, właźcie! Ja tam nic nie wiem, a męża nie ma, jest w sanatorium. Wraca dopiero za tydzień.

W bramce usłyszeć można było charakterystyczny dźwięk elektromagnesu zwalniającego zamek i po pchnięciu cała grupa podeszła pod drzwi willi. Dąbrowski nacisnął klamkę, ale drzwi były zamknięte.

– Nie tak szybko, kochaniutki – odezwała się Protasiukowa ze spokojem. – Legitymacja i nakaz, bo inaczej dzwonię na policję.

– Proszę bardzo – odrzekł zaskoczony kapitan i pokazał przez szybę swoją legitymację.

– Takie to można kupić pod stadionem – zaśmiała się kobieta. – Nakaz i legitymacja tego w mundurze i tego małego z IPN-u, jak twierdzicie.

Dąbrowski zmrużył oczy. Nie lubił, gdy się z nim pogrywało, ale do tej starszej pani jakoś nie żywił urazy. Jej mąż pracował trzydzieści pięć lat w komunistycznej bezpiece i zapewne nie był miłym typkiem. Albo była tak zepsuta jak on, albo już tak bardzo odporna na stres, a może po prostu nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, co mąż robił w pracy. Podejrzewał jednak, iż widziała i słyszała wiele i być może sama była nie raz zastraszana. Wyglądało na to, że płynęła w jej żyłach zimna krew, a takich ludzi kapitan cenił. Skinieniem głowy nakazał Kowalczykowi pokazanie dokumentów. Mężczyzna w niebieskim garniturze sam podszedł do okienka w drzwiach i pokazał swoją służbową legitymację. Protasiukowa oglądała je podejrzliwie, po czym zniknęła na chwilę w środku. Wróciła w okularach i jeszcze raz oglądnęła dokumenty. W końcu zgromadzeni przed drzwiami usłyszeli dźwięk otwieranych zamków. Jeden, drugi, trzeci i kobieta przywitała nieproszonych gości w progu.

– Wchodźcie, kanalie, tylko nie liczcie na kawę i ciastka – dodała, jednoznacznie dając im do zrozumienia, co o nich myśli.

– Dziękujemy – odezwał się starszy posterunkowy Kowalczyk.

Kapitan Dąbrowski, jeden z jego ludzi, dwóch funkcjonariuszy policji i pracownik IPN-u weszli do domu. Pozostali zajęli umówione wcześniej pozycje zabezpieczające wkoło posesji. Przeszukanie u pani Lidii Protasiuk trwało trzy godziny. Mężczyźni zabezpieczyli kilka tomów dokumentów, które odnaleźli w sejfie, w gabinecie należącym do byłego oficera Służby Bezpieczeństwa Eugeniusza Protasiuka. Dokumenty, po wstępnej segregacji, zostały przewiezione do Instytutu Pamięci Narodowej, gdzie miały być poddane dalszej analizie pod kątem historycznym i ich autentyczności. Tego dnia do instytutu przyjechało ponad czterdzieści transportów tego typu. Była to zakrojona na szeroką skalę operacja, zarządzona przez nowego szefa koordynatora służb specjalnych, któremu podlegały wszystkie służby z ABW i Agencją Wywiadu na czele. Tysiące akt, które byli funkcjonariusze SB trzymali w domach z sobie tylko znanych powodów, trafiło pod opiekę nowej, wyzwolonej od komunistów i postkomunistów formacji stojącej na straży bezpieczeństwa państwa. Od początku lutego do końca marca dwa tysiące szesnastego roku dokonano kilkuset przeszukań na terenie całego kraju. Miliony dokumentów zaczęły swoją wędrówkę przez biurokratyczną maszynkę Rzeczypospolitej. Tego samego dnia wieczorem w Instytucie Pamięci Narodowej pracowało, pomimo teoretycznie wolnej niedzieli, kilkunastu historyków i prokuratorów. Ilość przywożonych akt okazała się zaskoczeniem dla wszystkich. Były to dokumenty różnej wagi. Większość stanowiły jednak donosy i potwierdzenia o współpracy. Pod koniec tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku SB zatrudniała prawie dwadzieścia pięć tysięcy funkcjonariuszy, którzy kontrolowali ponad dziewięćdziesiąt tysięcy tajnych współpracowników. Jak się okazało, wiele dokumentów zniknęło i były przez lata wykorzystywane do własnych celów – zastraszania, szantaży, może wyłudzeń? Pewnie wszystkiego po trochu.

Swoją partię dokumentów otrzymał do wstępnej weryfikacji historyk Albert Gessler. Był dawnym opozycjonistą i choć nigdy go nie internowano, znany był ze swej niechęci do komunistów. Całkiem znużony wertowaniem i sortowaniem teczek od kilku dni, marzył już tylko o dniu wolnym i wyjeździe z przyjaciółmi na ryby. Gdy Przeglądał kolejną stertę, w jego ręce wpadła teczka bez żadnego oznaczenia. Otworzył ją i zaczął czytać zawartość. Jego twarz zrobiła się nagle blada, a ręce i nogi zaczęły podrygiwać nerwowo. Oglądnął się, czy nikt go nie obserwuje i schował teczkę pod starą wygniecioną marynarkę w kremowo-brązową kratę. Wyszedł na korytarz i udał się do toalety. Sprawdził wszystkie ubikacje i upewniwszy się, że nie ma nikogo, zamknął się w jednej z kabin. Wyciągnął telefon i sfotografował zawartość teczki, po czym wyciągnął zapalniczkę i podpalił dokumenty. Na jego szczęście nikt nie przyszedł i nie musiał się nikomu tłumaczyć.

Było późno, ale teraz działał jak zaprogramowany. Zadowolony wyszedł z toalety i udał się do wyjścia. Przeszedł standardowe procedury bezpieczeństwa i wyszedł z budynku. Wsiadł do zaparkowanego niedaleko zielonego fiata punto i wyciągnął telefon. Wybrał numer i po kilku sekundach uzyskał połączenie. Po drugiej stronie włączyła się automatyczna sekretarka. Nagrał krótką wiadomość w języku angielskim, rozłączył się, po czym rozpoczął wysyłanie zdjęć.

Był podekscytowany, gdyż szukał tych informacji od trzydziestu lat. Wiedział, że popełnił błąd. Zareagował zbyt emocjonalnie, ale teraz już za późno i trzeba było liczyć na szczęście. Po tylu latach poszukiwań jednak nie potrafił zachować zimnej krwi. Trudno, może się uda – pomyślał. Przesłanie stu pięćdziesięciu megabajtów w technologii LTE nie zajęło więcej niż kilka minut, ale dla niego trwało to całą wieczność. Kiedy na ekranie pojawiła się informacja „Wiadomość wysłana”, na twarzy Alberta Gesslera pojawiła się autentyczna ulga.

Już zabierał się do kasowania zrobionych zdjęć, gdy do jego auta podjechało czarne audi, blokując możliwość wyjazdu. Momentalnie wyskoczyło z niego dwóch ludzi w czarnych garniturach. Jeden z nich, przytrzymując drzwi samochodu, by uniemożliwić profesorowi ucieczkę, nakazał jednoznacznie:

– ABW. Ręce na kierownicę, a telefon rzuć na fotel pasażera! – Wiedział, że to jego koniec. Spojrzał na funkcjonariusza i posłusznie położył ręce na kierownicy. Mógł spróbować im uciec, ale wiedział, że nie ma szans z wyszkolonymi i przynajmniej o dwadzieścia lat młodszymi agentami. Zresztą zadanie wykonał i wiadomość na pewno została wysłana.

– Pojedzie pan z nami – powiedział funkcjonariusz ABW.

Profesor bez słowa dostosował się do poleceń i czarne audi odjechało spod siedziby IPN-u do warszawskiego centrum operacyjnego Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Inwigilacja pracowników IPN-u była standardowym działaniem. Tak szybkie zatrzymanie podejrzanego było jednak możliwe tylko dlatego, że w siedzibie instytutu było jeszcze kilku agentów konwojujących dokumenty przechwytywane z domów byłych esbeków. Kiedy system przechwycił wiadomość zostawioną pod niemożliwy do ustalenia numer poza terytorium Polski, oficer dyżurny wydał natychmiastowy nakaz zatrzymania. Kariera uśpionego agenta dobiegła końca, ale informacja, którą uzyskał, a która leżała gdzieś pośród miliona mniej lub bardziej ważnych dokumentów przez ostatnie dwadzieścia lat, wyszła na światło dzienne i rozpoczęła lawinę kolejnych wydarzeń.

ROZDZIAŁ 2

Pembrokeshire, Walia

Czarny land rover discovery sport zjechał z trasy A40 na znacznie węższą, nieoznakowaną drogę. Kierujący pojazdem Steven Hodson dziękował w duchu, że wybrał się swoim prywatnym autem, a nie służbową limuzyną. Walijskie drogi stanowią spore wyzwanie dla samochodów terenowych z napędem na cztery koła, a co dopiero dla tych, które są nastawione na komfort podróżnych. Kręta droga wydawała mu się nieskończenie długa. Wiła się pomiędzy dość stromymi pagórkami, a oddzielające ją od pól kamienne murki, charakterystyczne dla walijskiego krajobrazu, powodowały, że kierowcy musieli wznosić się na wyżyny swoich umiejętności, by ich auta pokonały trasę bez poważnego uszczerbku.

Steven nie był zwolennikiem szybkiej jazdy, co nie bardzo pasowało do jego zawodu. Dla miłośników Jamesa Bonda agent Jej Królewskiej Mości, który jeździł samochodem zgodnie z przepisami, musiał być jakąś marną namiastką tej profesji. Ale jemu to nie przeszkadzało; wolał później, ale w całości dojechać do celu.

Dziś tym celem była wizyta u hrabiny Eleonory III Stewart, osoby, która posiadała potężne wpływy i dla której pracowało wielu prywatnych i (nieoficjalnie – tak jak on) państwowych agentów, chyba ze wszystkich możliwych agentur. O samej hrabinie trudno było cokolwiek powiedzieć, poza tym, że w oficjalnych dokumentach figurowała jako hrabina Pembrokeshire Eleonora III Stewart. Oczywiście drzewo genealogiczne i historia rodu oraz dziedziczenia były doskonale znane badaczom i historykom. Według części bardzo skrupulatnych brytyjskich historyków niejasno zamieszczono wzmianki o jednym z przodków, prababce, która w piętnastym wieku wyszła za jedynego syna hrabiego Edwarda, Stewarta II. Głównym powodem sporów historyków było królewskie pochodzenie Debory, zwanej Amsterdamską. Została ona przedstawiona na dworze jako bardzo zamożna księżna Orańska. Dla Stewartów, którzy borykali się z olbrzymimi problemami, małżeństwo to dawało nadzieję na podtrzymanie władzy, a złoto było argumentem, z którym mało kto dyskutował. Ostatecznie dowiedziono, że Deborah Van Aldenburg posiadała niekwestionowane tytuły, ale wciąż istniało grono tych, którzy twierdzili, że wyniesienie jej do tych tytułów było celowe i miało spowodować dojście możnych z kontynentu do władzy w rozwijającej się Wielkiej Brytanii.

Dla Stevena było to bez znaczenia. To znaczy, gdy wstępował do służby, liczyło się dla niego tylko dobro kraju, ale piętnaście lat pracy zmieniło całkowicie jego pojmowanie świata. Jedno było dla niego pewne – każdego można kupić, różna jest tylko cena. On sam się sprzedał, choć w gruncie rzeczy wcale tak nie uważał. Kiedy został komandorem w MI6, odbył szczerą rozmowę z hrabiną i przyjął jej propozycję. Oczywiście dwa miliony funtów na koncie w Szwajcarii były argumentem decydującym, ale wielkość konsorcjum, którym Stewart zarządzała, i ludzie, którzy byli z nią związani, przekonali go, że należy walczyć o lepszy świat nie tylko konwencjonalnymi metodami. Struktura organizacji była bardzo złożona, ale idea wydawała mu się słuszna.

Kiedy rano pojawił się w pracy i odczytał wiadomość, która przyszła z ich szwajcarskiego oddziału, zawierającą informacje nadane wczoraj wieczorem przez agenta z Polski, od razu postanowił spotkać się z hrabiną. Oczywiście w MI6 nie było żadnych danych na temat tego człowieka. Nie był to też nikt ze zwerbowanych przez niego ludzi, tylko stary informator ze szwajcarskiej komórki, której zarządzanie przejął po innym agencie. Po śmierci komandora Rashforda, dwa lata temu, wszystkie jego skrzynki kontaktowe i numery zostały podpięte pod niego i był to pierwszy raz, gdy ktokolwiek się odezwał. Jego poprzednik też pracował na dwa fronty, więc Steven miał listę operacji i przydzielonych im odpowiednio kryptonimów. Martwił go trochę fakt, że zarówno jego akta, jak i przesłane dokumenty próbował odczytać jakiś szeregowy agent z Berna, ale miał nadzieję, że osoba ta nie miała uprawnień ani determinacji do dokładniejszej analizy. Gdyby wyszło na jaw, że prywatne konsorcjum wykorzystuje agentów MI6, którzy tworzą dla niego siatkę informatorów, wybuchłby międzynarodowy skandal. Komandor w sumie nie widział w tym nic złego. Ot, wykorzystywał swoich informatorów, którzy dostawali oficjalnie pieniądze od brytyjskiego rządu i żyli w przekonaniu, że to dla niego pracują. Wykonywał rozkazy i misje, a że przy okazji miał dostęp do wielu informacji, to tylko był taki ekstra bonus. Informacja w dwudziestym pierwszym wieku to mocna waluta, a on w uzyskiwaniu informacji był dobry. „Debora” – to kryptonim, który jego poprzednik Rashford przydzielił operacji na terenie Polski i Niemiec w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym roku i z tego, co zdążył przeczytać, wynikało, że sprawa dotyczyła jeszcze czasów drugiej wojny światowej. Częścią konsorcjum Stewartów były firmy ubezpieczeniowe, więc mogło chodzić o coś związanego z odszkodowaniami. Po przejechaniu kilku mil dojechał do potężnej bramy. Automatyczny system czujników ruchu skierował na niego kamery. Wysiadł ze swojego land rovera i już miał wcisnąć guziki z napisem „Recepcja”, gdy drzwi bramy powoli zaczęły się otwierać. Wrócił do samochodu i odpalił silnik, ale zanim ruszył, zaklął w duchu i ponownie otworzył drzwi, wyciągając tył szykownego fraka, który przytrzasnął sobie niechcąco, co znacznie ograniczyło jego ruchy. Nie lubił tych dworskich protokołów, ale musiał się do nich stosować.

Pod bramę podjechał czarny range rover i wysiadło z niego dwóch ludzi z ochrony hrabiny. Znał procedury, więc bez problemu pozwolił przeszukać zarówno siebie, jak i auto. Po chwili obydwa auta odjechały na oddalony o kilometr parking, przy którym znajdował się domek gościnny, służący ochronie za centrum dowodzenia. Mężczyźni dali mu znak, gdzie ma zaparkować. Steven zrobił to, o co został poproszony, po czym oddał kluczyki i wsiadł do ich pojazdu. Do domu hrabiny jechali prawie piętnaście minut. Posiadłość była ogromna. Oprócz domu z czterdziestoma sypialniami oraz kilkoma pomieszczeniami dla służb, znajdowała się tu również farma rolnicza. Posiadłość była samowystarczalna: woda pochodziła z okolicznych potoków, gdzie filtrowano ją w mini-oczyszczalniach, prąd dostarczano dzięki sieci wiatraków oraz farmie słonecznej, która znajdowała się po południowej stronie wzgórza. Ta coraz bardziej popularna forma dostarczania energii była, z tego, co się orientował Steven, kolejną częścią dochodów konsorcjum Stewartów, które produkowało specjalistyczne panele słoneczne. Na tę małą elektrownię w posiadłości Lladow Park składało się ponad dwa tysiące paneli słonecznych, mogących wyprodukować do dwudziestu megawatów energii dziennie.