Pasja życia - życie z pasją. Rodzicielstwo - Anna Hildebrandt-Mrozek - ebook + audiobook

Pasja życia - życie z pasją. Rodzicielstwo ebook i audiobook

Anna Hildebrandt-Mrozek

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wychowanie i ukształtowanie nowego człowieka to nie lada wyzwanie. Szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy jesteśmy coraz bardziej zapracowani i przygniata nas presja – wyników oraz bycia coraz doskonalszym w każdej dziedzinie życia. Również w sferze rodzicielstwa. Zastanawiamy się, do czego mamy przygotować nasze dzieci, kim będą, gdy dorosną i czy zrobiliśmy wystarczająco dużo.

To książka, która łamie schemat myślenia, że rodzicielstwo to „ciężki kawałek chleba”.

Pokazuje, jak można czuć się dobrze w roli rodzica, wykorzystując wszystkie zasoby, które się posiada, bez względu na wiek, zawód czy pełnioną społecznie funkcję. Autorka podpowiada, jak nauczyć się bycia rodzicem z pasją, który żyje w zgodzie z własnymi talentami i osobowością, bez wymogów i schematów. Ta niezwykła opowieść-podróż sprawi, że ponownie nabierzecie chęci do smakowania życia, zadawania ważnych pytań i szukania odpowiedzi, a także zaakceptujecie fakt, że...niczego nie musicie. Chcesz wiedzieć, jak pozbyć się presji bycia perfekcyjnym rodzicem? Sprawdź, przeczytaj!

Niniejsza książka to osobista podróż Autorki przez macierzyństwo z różnymi jego odcieniami. Bliska memu sercu perspektywa towarzyszenia dziecku i wspierania go, bez narzucania własnej woli, przewija się przez kolejne jej strony. Zachęca do refleksji nad rolą, jaką pełnimy jako rodzice w życiu naszych dzieci i do życia w jakim świecie je przygotowujemy.
Agnieszka Łądka-Barańska, psycholog, doktorantka Uniwersytetu Gdańskiego, mama dwójki dzieci.

Treści przekazane w książce pokazują, jak ważne jest przyglądanie się procesowi wychowywania dzieci w toku zdobywania własnego doświadczenia życiowego. Nie znajdziemy tutaj odpowiedzi na pytanie, jak „właściwie” wychować młodego człowieka, ale znajdziemy informacje, jak tworzyć ten proces w zgodzie z sobą, jak angażować się, jak rozumieć to, co się dzieje, jak być elastycznym w stosunku do rzeczywistości, a jednocześnie stwarzać dziecku poczucie bezpieczeństwa. Gorąco polecam każdemu, kto chce stać się rodzicem z pasją!
dr Jagoda Różycka, psycholog, psychodietetyk, Instytut Psychologii Uniwersytetu Śląskiego

Anna Hildebrandt-Mrozek - trener osobisty z wieloletnim doświadczeniem, potwierdzonym m.in. zdobyciem certyfikatu Career Direct®. Specjalizuje się w obszarach rozwoju potencjału osobistego, budowania poczucia własnej wartości oraz zarządzania emocjami. Jej domeną są talenty na rynku pracy przyszłości i profilaktyka stresu we współczesnym świecie. Prowadzi firmę MOVUS MOVERE (www.movusmovere.pl), oferując m.in. warsztaty dla rodziców oraz „Warsztaty Dobrego Snu” w Górach Izerskich. Pasjonatka podróży i poezji haiku. Zgłębia tajniki fotografii przyrodniczej. Jej TOP 5 talentów Gallupa to: Strateg, Zbieranie, Intelekt, Empatia, Współzależność.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 45 min

Lektor: Katarzyna Nowak

Oceny
4,0 (6 ocen)
3
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Podziękowania

Dziękuję Bogu za spotkanie. Za to, że mogłam w moim życiu spotkać moją Mamę, Męża, Dzieci – Huberta i Iwa. Człowiek to dar dla drugiego człowieka, dlatego dziękuję za te Dary. Dziękuję za Osoby, które były i są moimi Mistrzami i Mentorami.

Od Autora

Ta książka to zaproszenie do odkrywania swojej indywidualnej ścieżki, która daje w życiu spokój i harmonię. Bez względu na wszystko. Bycie rodzicem w dzisiejszym świecie to nie lada wyzwanie. Czego mamy uczyć nasze dzieci, by w życiu dorosłym były szczęśliwe? Co dziś daje szczęście, spełnienie? Dobry zawód to nie wszystko. Praca to nie wszystko. Wykształcenie nie daje żadnej gwarancji. Nikt i nic jej dziś nie daje. I o tym jest ta książka. O doświadczeniu braku gwarancji i poszukiwaniu wskazówek do bycia rodzicem w zgodzie z samym sobą, bez wymogów, schematów, standardów, wskaźników.

Napisałam tę książkę, bo czułam potrzebę podzielenia się moim osobistym doświadczeniem i powiedzenia, że każdy z nas jest wolny w byciu sobą i byciu rodzicem. Zaprosiłam w niej do wypowiedzi mojego Męża. Zaprosiłam nasze dzieci i moją Mamę. Powstała z tego mozaika różnorodności, pokazująca, że rodzic to Towarzysz, Mistrz, Oparcie. Wskazująca, że dzieci nas zaskakują na każdym kroku i pojawiają się znienacka. Trzeba być tylko uważnym. Mieć wyostrzony słuch, wzrok, czucie. To nieprawda, że dziś dzieci nas nie potrzebują, że nas zastąpiły komputerami i tabletami. To my trochę tu nabroiliśmy. One tak samo jak my potrzebują obecności drugiego człowieka, życzliwości i wsparcia.

To też książka o mnie. Każdy z nas ma swoją ścieżkę i warto ją w życiu odnaleźć, nawet w największym gąszczu. Wiedzieć, po co tutaj jestem, co jest ważne w życiu, jakie mam zadanie. Może składać się ono z szeregu małych, drobnych zadań, które potem utworzą układankę. Każdy jej fragment ma wagę, bo wpisuje się w moje powołanie. Nie trzeba od razu wiedzieć wszystkiego, nie chodzi nawet o odpowiadanie na pytania. Chodzi o stawianie ich sobie. Można nie wiedzieć. To nie wstyd. Wstydem jest przetrwać życie, a nie przeżyć je w pełni barw, kolorów. Ale to oznacza też przyjęcie trudnych doświadczeń, które są wpisane w naszą historię.

Czy chciałabym cofnąć czas? Może byłoby łatwiej? Prościej? Nie. Dziś jestem bogatsza o te właśnie doświadczenia. One mnie ukształtowały. Dały siłę i energię do działania. Do zmiany. Zmiany myślenia i odwagi wpisania ich w moje życie jako wartościowych. Oznaczało to moją zgodę i pogodzenie się ze sobą taką, jaką jestem.

Do tego Ciebie dziś zapraszam. Do zgody. Na siebie.

1. Wstęp

 

 

 

Uwielbiam obserwować przyrodę i czerpać z niej inspirację do życia. Uczę się od przyrody. Zwierzęta są często mądrzejsze od nas. My utraciliśmy naszą intuicję. Schowaliśmy ją gdzieś do kieszeni, głęboko. Ubraliśmy się w kolorowe szaty, technologie, mądre teorie. I przestajemy ODCZUWAĆ. Bernikle – cudowne gęsi z Grenlandii – uczą nas „wypuszczania młodych z rąk”. Żyją w bardzo niesprzyjających warunkach, na wysokich skałach. Tam wysiadują swoje jaja, bo tam do gniazd nie sięgną drapieżniki. Ale mankamentem jest to, że nie ma tam pożywienia, zatem, gdy pisklę się wykluje, musi natychmiast wykonać skok życia, czyli podążając za głosem rodzica, który nawołuje i zachęca, musi skoczyć w otchłań… Nowo wyklute, malutkie stworzenie, które tak naprawdę jest tylko puchem, pyłkiem, wychodzi ze skorupki i zmierza do krawędzi przepaści, a rodzic go woła, woła… I małe pisklę skacze, bo kieruje się instynktem. Nie ma innego wyjścia. Tam na szczytach żadne nie przeżyje – ani młode, ani rodzic. I skacze! Leci, leci… obija się o skały… Widzimy dramatyczne sceny… Młode turla się, obija, ale ostatecznie w pewnym momencie zatrzymuje się. I jest moment oczekiwania. Rodzice podlatują i czekają, czy się poruszy. Młode rusza się, wydaje odgłosy, otrzepuje się i dołącza do reszty. Na pięć pisklaków trzy przeżyją. To dużo, bo większość. Taka jest natura. Rodzice chwilę czekają, czy któreś jeszcze przeżyło skok, ale długo nie mogą zwlekać, bo niedaleko czają się drapieżniki. Trzeba ratować gromadę, która przeżyła. Jeśli jest gdzieś młode, które przeżyło, musi szybko dołączyć. Bo reszta nie będzie długo czekać. Muszą uciekać do bezpiecznego miejsca. Prawa natury. Prawa przetrwania. Prawa życia…

Czy my też tak potrafimy wypuszczać z rąk nasze dzieci? Czy dajemy im od urodzenia wolność, do której mają prawo jako ludzie? Czy potrafimy dać im od urodzenia tyle wsparcia, ile potrzeba i tyle wolności, ile pozwoli im nauczyć się szybko samodzielności i przetrwania (w tych dzikich, nieprzewidywalnych czasach)? Na ile sami jesteśmy wolni? Bo możemy dać tyle wolności innym, ile tej wolności tak naprawdę dajemy sobie sami.

Inny obrazek. Niedźwiedź, który asystuje młodemu, gdy ten wpada do wody. Niby nic specjalnego, przecież to normalne, jednak sposób, w jaki młody jest asekurowany, to prawdziwy majstersztyk. „Milcząca obecność”, bo tak to można opisać, nie jest nas, rodziców, mocną stroną. Raczej komentujemy, chcemy za nasze dzieci zrobić, wykonać – bo wiemy lepiej, bo będzie szybciej, bo przecież ciągle się gdzieś spieszymy… Dokąd biegniemy? Dokąd biegną nasze dzieci? W jakim kierunku zmierzamy i w jakim celu? To ważne pytania, które sobie często zadaję. Bo gdy widzę świat, który wokół mnie wiruje i rozmienia się na drobne, gdy widzę ludzi, którzy tak szybko stają się dla siebie obcy, gdy widzę ciągły zgiełk, gonitwę, to mnie to zasmuca i chcę się z takiego kołowrotka wyrwać. W ogóle mnie to nie pociąga. Moje życie ma sens. Moje życie musi mieć sens. Nie chcę, aby było nim zarabianie pieniędzy, zbieranie przedmiotów, stawianie pałaców. Chcę, aby było nim budowanie relacji z innymi, z bliskimi, z tymi, którzy stają na mojej drodze.

 

Książka „Pasja życia – życie z pasją. Rodzicielstwo” zrodziła się z pasji do życia. Żyję z pasją. Życie mnie fascynuje. Życie zapiera mi dech w piersiach. Każdego dnia. Przeżywam je i obserwuję życie innych. A jednocześnie uczę się życia na nowo. I tak codziennie staję się Człowiekiem. Człowiekiem z pasją. Człowiekiem, który chce przeżyć swoje życie najpełniej, jak potrafi.

Dopiero potem wchodzę w różne życiowe role. Moją największą i najważniejszą rolą w życiu jest macierzyństwo. Moje dzieci są moim życiowym powołaniem. Najgłębszym pragnieniem, które dane mi było zaspokoić. Moją misją, przed którą staję każdego dnia. Codziennie i niezmiennie. Wyzwaniem. Zawsze są pytania, zawsze są wątpliwości, bo jesteśmy ludźmi. Bo wchodzimy w relacje. A o relacje trzeba dbać. Trzeba je pielęgnować stale. I wciąż na nowo.

Kim dla mnie jest rodzic z pasją? I w jakim celu to piszę?

Rodzic z pasją to rodzic będący wolnym człowiekiem. Rodzic z pasją to rodzic potrafiący dzielić się pasją życia z innymi. Rodzic z pasją to rodzic potrafiący dać przestrzeń i wolność do realizacji pasji swoim dzieciom. Rodzic z pasją to rodzic uwalniający, otwierający drzwi, horyzonty, myśli. Rodzic z pasją to przewodnik, mistrz, osoba wspierająca. Nie kolega, nie kontroler, nie kwoka. Rodzic z pasją jest najpierw wolny, by dać wolność swoim dzieciom. Jeśli ja czuję się wolna, umiem dać wolność innym. Wszystko bierze się z mojego stosunku do siebie. Jeśli czuję się kochana i kocham siebie, potrafię też kochać innych. Jeśli ufam sobie, znam siebie, potrafię zaufać moim dzieciom. Jeśli lubię siebie, potrafię lubić moje dzieci.

W jakim celu to piszę? Aby podziękować moim Dzieciom za dar. Dar bycia rodzicem. Dar wolności w tej roli. Możliwość uczenia się każdego dnia pokory, milczenia i dawania wolności. Dar bycia z nimi dzieckiem. Dar odkrywania. Dar cieszenia się bez pamięci. Dar dzielenia, kochania każdego dnia od początku. Na nowo. Bez warunków.

Wychowywanie wcale nie jest proste. Uczę się tego codziennie. Przeszłam całą drogę odkrywania siebie wraz z dziećmi. Dzięki dzieciom. To ogromna podróż „do siebie”.

2. Od zawsze chciałam być rodzicem

 

 

 

To pragnienie było zakorzenione gdzieś głęboko, w środku. W moim wnętrzu. Odzwierciedlało się troską, postawą opiekuńczą, łagodnością. I przybrało realny wyraz 20 lat temu we Włoszech…

 

Sierpień 1995, Umbria

 

 

 

2.1. Skok na głęboką wodę – in fondo sono l’Italiana!W głębi serca jestem Włoszką

 

Umbria Pachnie Rajem

Anna Hildebrandt, 2009

 

 

 

W roku 1995 miałam okazję wyjechać do Włoch do pracy na kempingu. Byłam wówczas po drugim roku studiów europejskich na Uniwersytecie Gdańskim. Jednego miesiąca miałam szorować toalety, kolejnego – pracować w kuchni. Miałam 21 lat i dużo energii. Pracowałam tak ciężko, że w ciągu dnia, w czasie sjesty, zasypiałam głęboko. A potem dalej praca do północy. W nocy mieliśmy jeszcze czas, aby pojechać do miasteczka na lody albo na tańce do dyskoteki. I tak przez całe dwa miesiące. Pod koniec pobytu, w sierpniu, w czasie święta spadających gwiazd, poznałam Polkę, która szykowała się właśnie do wyjazdu z Włoch i zostawiała włoską rodzinę, która poszukiwała niani dla małej rocznej dziewczynki. Pojadę do nich i spróbuję, pomyślałam. Rodzina mieszkała w starym, pięknym rustykalnym domu otoczonym cudownym ogrodem. Było to ok. 30-letnie wykształcone małżeństwo z dwójką dzieci, z których jedno chodziło do przedszkola, a drugim miała się właśnie zajmować niania. Przypadliśmy sobie do gustu, mimo że nie znałam ani słowa po włosku i porozumiewaliśmy się w języku angielskim. Zdecydowali, że dadzą mi tę pracę.

Wróciłam do Gdańska. Wzięłam oficjalnie urlop dziekański na studiach i wyruszyłam w pierwszą moją długą podróż w nieznane…

To był czas bogaty w doświadczenia. Krok po kroku, jak mała Maddalena pierwszych kroków, ja uczyłam się pierwszych słów po włosku. Caterina, jej mama, kupiła mi książki i ćwiczenia do nauki i uczyła się wieczorami ze mną. Ja pochłaniałam włoski w jej słowach, gestach, w otoczeniu, w każdej osobie, w każdym obrazie, smaku, zapachu. Znałam wszystkie seriale telewizyjne, wszystkie reklamy. Pod koniec pobytu poszłam na kurs językowy na Uniwersytecie dla Cudzoziemców w Perugii. W czasie jednego roku nauczyłam się włoskiego w stopniu zaawansowanym. Był to dla mnie osobiście niesamowity sukces, tym bardziej że uczyłam się tego języka, jak dziecko uczy się pierwszych słów – z osłuchania, obcowania z nową kulturą. Nauczyłam się włoskiego w sposób naturalny – najpierw używając słów, zdań, form gramatycznych, a potem dopiero rozumiejąc zasady. Inaczej z angielskim, którego uczyłam się najpierw w domu kultury, potem w szkole, ale to było właśnie takie „szkolne”, „książkowe”.

Smakowałam Włochy całymi garściami.

Zbierałam doświadczenie. Opisywałam każdy mój dzień, każdą potrawę, każdego spotkanego człowieka. Wszystko było dla mnie nowe, nieznane, cudowne. Czułam się chyba po raz pierwszy w życiu… sobą. Byłam zdana tylko na siebie. Nie miałam przy sobie rodziny, przyjaciół. Musiałam… nie – ja chciałam poradzić sobie i chciałam wynieść z tego pobytu jak najwięcej. Przez cały ten rok nie jeździłam do Polski. Spędzałam z moją włoską rodziną święta, wakacje. Byliśmy na nartach w Szwajcarii, a w lecie na Elbie. Od początku traktowali mnie jak członka rodziny, jak swoją starszą córkę. Gdyby nie te więzi, na pewno nie przeżyłabym tego czasu właśnie tak obficie. I to było cudowne.

Włochy śnią mi się do dziś. Mam wręcz sny po włosku. Silne uczucia i silne wspomnienia dobrego czasu odzywają się tęsknotą w mojej duszy.

Wielokrotnie tam wracałam. Już z moimi dziećmi. Chodziłam tymi samymi ścieżkami. Te kamienie, te drzewa piniowe, te umbryjskie pejzaże… to wszystko odnajduję w sobie. Są we mnie.

Każde moje doświadczenie podróży stało się częścią podróży w głąb mnie samej. Rozbudziło bowiem pragnienie bycia częścią tych wszystkich cudowności przyrody, czegoś nieogarnionego. Rozbudzi świadomość takich pokładów radości, szczęścia, których wcześniej nigdy nie doświadczałam. Podróż do Włoch była preludium…

 

 

 

2.2. Wpisać powołanie w swoje życie

 

 

 

Maddalena rozbudziła we mnie macierzyństwo. Była moją pierwszą córką – wprawdzie nie rodzoną, ale córką z serca. To przy mnie stawiała pierwsze kroki. Mnie wołała po przebudzeniu. Nawiązałyśmy bardzo silną więź. Ten włoski rok z nią był dla mnie niesamowitym przeżyciem, niesamowitym doświadczeniem młodej osoby, która jest na zupełnie obcej ziemi, uczy się wszystkiego jak dziecko, krok po kroku i doświadcza, smakuje wszystko, co jest wokół – umbryjskie smaki, umbryjskie zapachy, umbryjską ziemię. Przeżywałam to w nieustannym zachwycie i podziwie dla wszystkiego, co mnie otaczało: krajobrazy, ludzie, kultura, język. Pisałam listy opisujące dosłownie każdy detal: posiłek, widok, zdarzenie (materiał na osobną książkę ☺).

Macierzyństwo stało się moim życiowym powołaniem. Świadomym powołaniem, którego uczę się z dnia na dzień. Jakże Bogu dziękuję za ten dar. On wzbogacił moje istnienie, dał radość, szczęście, satysfakcję mimo trudów.

Staram się być dla dzieci przewodnikiem, drogowskazem. Wskazuję drogę, pokazuję możliwe scenariusze rozwiązań w różnych sytuacjach, ale zachęcam dzieci do tego, aby wyboru dokonywały same. Im wcześniej się nauczą wybierać i ponosić konsekwencje swojego wyboru, tym łatwiej poradzą sobie w życiu. Nie zamierzam chronić moich dzieci przed życiem, uczę je życia w pełni, a nie tylko przeżycia.

Obserwując to, co się wokół mnie dzieje, mam wrażenie, że szykujemy młodych ludzi tylko do przeżycia, a nie do czerpania z życia pełnymi garściami. Wtłaczamy ich w pewne formy, podporządkowania i pozwalamy, aby szły z prądem. Rzadko traktujemy nasze dzieci unikatowo, ponieważ sami siebie nie traktujemy w taki sposób. Jesteśmy zasobem na rynku pracy, kapitałem ludzkim, kapitałem społecznym. Nie potrafimy być sobą, bo świat wymaga od nas dostosowania się, bycia kimś zupełnie innym. Nauczono nas, aby lękać się zewnętrznych okoliczności niemożliwych do kontrolowania. A życie w lęku jest tak naprawdę stanem, który sami wybieramy.

Kiedyś nasi rodzice (a wcześniej ich rodzice), wychowanie, szkoła, społeczeństwo postawiło przed nami konieczność zrezygnowania z naszej prawdziwej, wyjątkowej natury, ponieważ nie mieściliśmy się w kanonach, oczekiwaniach. Taka sytuacja sprawiła, że zanegowaliśmy naszą wyjątkowość i się podporządkowaliśmy – ocenom, wymogom, nakazom, zakazom. Staliśmy się osobami dorosłymi z ograniczonym zaufaniem do samych siebie i do innych, z niską samooceną. W takiej sytuacji nie żyjemy w pełni, ale staramy się tylko przeżyć. Przez to żyjemy w ciągłym lęku. Jesteśmy nieszczęśliwi, prowadząc życie w biegu, spełniając nieustannie oczekiwania innych, tkwiąc w defensywie, godząc się – zatem reagując, a nie kreując, znosząc tylko rzeczywistość, a nie nadając jej znaczenie. Gdy rozmawiam ze znajomymi albo z kimś z rodziny, kto tkwi w miejscu pracy, którego nie lubi, i namawiam tę osobę, by podjęła ryzyko i zaczęła robić to, co naprawdę kocha (bo ona to doskonale wie i czuje) – mówią często: „Muszę tylko dotrwać do emerytury”. Szkoda, że mają takie podejście. Smucę się tym, ale nie jestem w stanie zmusić kogoś do zawalczenia o siebie. Do bycia szczęśliwym. Autentycznie szczęśliwym.

Taki wzorzec przekazujemy naszym dzieciom…

A naprawdę nie zostaliśmy stworzeni do życia w strachu.

 

Pomyśl, jak Ty się odnajdujesz w tej sytuacji. Oto kilka pytań do refleksji, które pomogą Ci zastanowić się nad tym, jakie jest Twoje powołanie życiowe i czy masz odwagę je realizować:

Jakie najgłębsze pragnienie leży na dnie Twojego serca?

Czy je słyszysz?

Jak je realizujesz?

Co jest Twoją życiową misją?

W jakim celu żyjesz?

W jakiej sferze czujesz się naprawdę spełnionym człowiekiem?

Czy jesteś z tego powodu szczęśliwą osobą?

Jakie emocje towarzyszą Tobie na co dzień?

3. Nowy człowiek – nowy wymiar odpowiedzialności

 

 

 

3.1. Nowy Człowiek – nowy wymiar odpowiedzialności

 

 

 

Ciąża, naturalny stan kobiety. Stan błogosławiony, stan dobroci. Tak to czułam 20 lat temu, gdy po raz pierwszy byłam w ciąży. Błogostan przez całych 9 miesięcy. Wsłuchiwanie się w siebie, w nas we dwójkę. Wtedy włącza się tzw. czucie głębokie.

Gdy mój starszy syn pojawił się na świecie, poczułam ogromny przypływ odpowiedzialności, jakiej nigdy dotąd nie czułam. Jeny, myślałam sobie, to ja już teraz muszę być odpowiedzialna za dwie osoby, nie tylko za siebie. Narodziny dziecka przemeblowały mój świat. Na stałe włączyło się czucie głębokie, ponad wszystko inne dotychczas. Z niczym nie potrafiłam tego porównać. Już na zawsze będę mieć w głowie i w sercu tego człowieka, za którego jestem odpowiedzialna. Co to oznaczało? Przede wszystkim zapewnienie poczucia pełnego bezpieczeństwa i reagowanie na wszystkie potrzeby. Gdy szłam (np. w sklepie) i usłyszałam płacz dziecka, od razu zaczynało mi lecieć mleko z piersi. Byłam gotowa. Mogłam wstawać kilka razy w nocy i karmić. Mogłam w każdym momencie rzucić wszystko i być w gotowości – do działania, do obrony, do zadbania o jego prawa.

Wszystkie moje działania, bezpośrednio i pośrednio, były dedykowane temu młodemu człowiekowi. A po czterech latach pojawił się drugi mały człowiek. Dwa Wszechświaty. Dwa wymiary. Dwa serca do wykochania. Dwie wolności do wykształcenia. Nowy wymiar odpowiedzialności, za drugiego człowieka, którego mam nauczyć odpowiedzialności.

Intuicja jest najlepszym doradcą. Serce jest najlepszym kompasem.

Na początku nie wiedziałam, od czego mam zacząć. Nie potrafiłam nawet rozpoznać płaczu mojego starszego syna w szpitalu – inne panie w sali mnie budziły. Był kruchutki, delikatny, pachnący – chciałoby się powiedzieć: mój własny, bo ja go urodziłam. Bałam się go kąpać, bo myślałam, że mogę mu zrobić krzywdę. A jednocześnie nieustannie o nim myślałam. Zajął całą moją głowę i serce. Dovere – po włosku oznacza obowiązek. Już zawsze na straży, już zawsze w gotowości. Ta klapka w głowie już nigdy się nie zamknie. Przestaję żyć tylko dla siebie, myśleć tylko o sobie, dbać tylko o siebie, chcieć tylko dla siebie. Wszystko staje się nowe i zmienne, bo pojawiają się sytuacje dynamiczne, w których trzeba natychmiast reagować. Szczególnie jeśli drugi syn, urodzony cztery lata później, okazuje się być obciążony wieloma chorobami i alergiami, co oznacza wielokrotne wizyty w szpitalach (od urodzenia), na pogotowiu itp. Życie staje się nieustanną zmianą. I jest dedykowane dzieciom. Rozwijamy w sobie więc dwa obszary w relacji z dziećmi – stałość wobec zmienności. Oba są nam potrzebne, bo próbując radzić sobie ze zmiennością, potrzebujemy „bezpiecznych przyczółków”, do których możemy wracać. W ten sposób możemy przechodzić przez kryzysy – mamy świadomość, że są one czasowe, trudności miną, a my mamy swój stały rdzeń, do którego się odnosimy. Będę o tym jeszcze wspominać w dalszej części książki.

Dzieci stały się dla mnie najpiękniejszym prezentem, jakim mnie obdarowano. Bo zostały mi dane na pewien określony czas. Bym nauczyła je, ale z przesunięciem czasowym, skoku z wysokości, jak gęsi bernikle. By nie bały się wyjścia w świat. By miały pasję do życia i chciały czerpać z niego garściami, dając jednocześnie siebie innym. Według swojej miary. Na swój własny sposób.

Czy to łatwe?

Ależ skąd. Nigdy w życiu. Starszego syna chciałam jeszcze trochę ponosić pod sercem i żal mi było, gdy już opuścił moje gniazdo w moim ciele i stał się odrębnym bytem. Niezależnym, i to bardzo, od pierwszych chwil życia. Krzyczącym głośno i regularnie przez sześć kolejnych miesięcy, czym często doprowadzał mnie do utraty nadziei. Pytałam wtedy: „Boże, czy to już tak zawsze będzie? Krzyk i przebieranie, krzyk i przebieranie?”

Gdy pojawia się na świecie dziecko, wszystko jest nowe i trzeba się do tych nowości przyzwyczaić, jakoś je oswoić. Mój starszy syn rodził się z podejrzeniem trudności z przełykaniem i zaraz po urodzeniu musiał być na obserwacji. Jedną albo dwie doby. I nikt mi nie powiedział, że mogę nosić jemu mój pokarm. I nauczył się pić z dużej butli, z dużym smoczkiem, z dużą dziurką. Było mi żal. Nie chciał pić mojego mleka, bo to oznaczało dla niego większy wysiłek, moje sutki jeszcze nie były wprawione. Dopijał więc mleko w proszku. Aż pewnego dnia mój lekarz ginekolog powiedział, że to ostatnia chwila, kiedy mam szansę przestawić go na moje mleko, póki jeszcze je mam. Ale to będzie oznaczało udrękę, bo on będzie płakał, zły i głodny, i ja też będę płakać. Zdecydowałam się, bo bardzo pragnęłam go karmić piersią, uważałam, że to będzie dla niego ważne, będziemy mieć bliski kontakt ze sobą1. I zdecydowałam się. Było bardzo ciężko, syn gryzł mnie i krzyczał, ja płakałam, aż wreszcie w pewnym momencie chwycił pierś i zaczął łapczywie jeść. I tak już jadł przez rok. Bardzo się cieszyłam, że nam się udało, bo wcale nie musiało. To są wszystko próby, intuicja, badanie drugiego człowieka. Co mu najbardziej potrzebne? Co mogę mu dać? I nieustanne balansowanie między moim chciejstwem a faktycznymi potrzebami mojego dziecka. I nie piszę tego, aby dawać recepty, dobre rady, jak jest lepiej. Tego tu świadomie nie robię, bo uważam, że dziś mamy mnóstwo poradników i mnóstwo osób, które nam „dobrze radzą”, ale nie potrafią być w naszej sytuacji „tu i teraz”. Intuicja podpowie. Trzeba ją badać, jej słuchać i podejmować samodzielnie decyzje.

Gdy moi synowie byli mali, nie miałam wątpliwości, że daję z siebie wszystko – dużo przytulania, głaskania, bycia razem, reagowania na wszystkie potrzeby. Gdy stawali się coraz starsi, wiedziałam (rozum wie, serce nie zawsze), że nadal daję z siebie wszystko, ale powinnam inaczej reagować na ich potrzeby – zamiast wyręczać, powinnam uczyć samodzielności. Nie zawsze potrafiłam to skutecznie robić – mam taką świadomość. Zdarzały się momenty, że chciałam i myślałam za nich – bo łatwiej, bo szybciej, bo wiem lepiej.

Dziś, po czasie, rozumiem, że to błąd.

Nie jestem w stanie wiedzieć, co mój syn czuje, dopóki mi tego nie powie albo tego po nim nie zobaczę. A ja już zawczasu reagowałam, na wyrost.

Jestem odpowiedzialna za moich synów – oznacza to dla mnie moją gotowość i dojrzałość do „wypuszczenia ich z gniazda”. Od momentu ich urodzenia nie są bowiem moją własnością. Jeśli hoduję ich dla siebie, pod swoje wyobrażenia, wymagania, potrzeby – nawet jeśli myślę, że to dla ich dobra – nie będą samodzielni i nie wezmą za siebie odpowiedzialności. Dziś to wiem.

 

 

 

3.2. W jakim świecie żyje pokolenie Z?

 

 

 

Wiem, że moje dzieci są wolnymi ludźmi. Ja mam ograniczony wpływ, one mi są dane „na chwilę”. Codziennie o tym myślę i codziennie mam tego świadomość. Czy to łatwe? Nie. Ale uczę się tego. Bo one nie są mi dane na własność. W żadnym momencie do mnie nie należały. Tak jak nikt. Mogę być z kimś, ale on do mnie nie należy. Odrębne byty, odrębne osoby, odrębne wolności – w równowadze.

Moje dzieci zostały mi powierzone na ten czas ludzkiej podróży przez życie. Są drzewami, które wyrosły z jednego pnia, ale rozwijają swoje odrębne pnie i korony. Ja im towarzyszę w tej drodze ku dorosłości. Od ich urodzenia szykuję do opuszczenia gniazda. Staram się robić wszystko tak, by potrafiły w sposób dojrzały oderwać się ode mnie.

Erik Erikson2 mówi, że w życiu potrzebne są naturalne kryzysy, które pozwalają na naturalny rozwój tożsamości. Jeśli ja jako rodzic nie pozwolę oderwać się ode mnie dziecku, nie pozwolę mu na zdrowy rozwój. W pewnym momencie dziecko musi się zbuntować, aby zacząć samodzielnie tworzyć swój system wartości. Ten bunt nie musi być dramatyczny. Tak naprawdę chodzi o to, że dziecko zaczyna mieć swoje zdanie i stara się go bronić. Muszę na to pozwolić i muszę wspierać moje dziecko, poprzez tworzenie warunków do tego, by mogło mieć swoje zdanie. Ostatecznie, jak się wsłuchuję w to, co mówią moje dzieci, one się buntują, ale to są drobiazgi. I tak ostatecznie wartości główne są dla nas wspólne. Nosimy je w sercu, ponieważ nimi żyjemy. I potem słyszę, jak moi synowie nie zgadzają się z czymś i to jest OK, ale po jakimś czasie zaczynają mówić naszymi słowami, o naszych wartościach. Dziecko jest papierkiem lakmusowym – czerpie z domu, ile może. W naturalny sposób. I pierwsze lata życia są tak naprawdę kluczowe. Na bycie razem, wspólne odkrywanie świata i siebie nawzajem, uczenie się siebie, budowanie zaufania, więzi, miłości, szacunku, dobroci.

Potem rówieśnicy zaczynają być ważniejsi. I to też jest normalne i nie ma co z tym dyskutować. Ale my mieliśmy już swoje 5 minut. Najważniejsze 5 minut. Dlatego tak ważne jest poświęcanie im czasu jak najwcześniej. Zdarza się, że przychodzą do mnie na konsultację zatroskani rodzice z nastolatkami i narzekają, że dzieci już nie chcą z nimi spędzać czasu. Potem okazuje się, że te dzieci są bardzo lubiane w towarzystwie rówieśników, mają bliskich przyjaciół. Uspokajam ich wówczas, że wykonali dobrą robotę, bo dziecko wychodzi z domu, ale idzie do innych ludzi, z którymi potrafi zbudować trwałe, bliskie relacje. I to jest właśnie owoc ich dobrego rodzicielstwa.

Moje dzieci były oczekiwane przeze mnie od samego początku. I pamiętam, gdy rodziłam starszego syna, i on pojawił się jako odrębny człowiek, było mi w pewnym momencie w szpitalu smutno, bo chciałam go jeszcze mieć w sobie. Razem. Takie cudowne, błogosławione uczucie. To naturalne. Chcemy nasze dzieci otoczyć tak ogromną troską, dać im wszystko, co możemy i jeszcze więcej. I dobrze. Ale warto ich nie wyręczać we wszystkim. Nie zamykać drogi do samodzielności.

Dzieci nie są mi dane na własność. Nie są moją własnością, którą dysponuję. To nie oznacza, że są puszczone samopas i że są bezstresowo wychowane. Chodzi o poszanowanie godności osoby od samego początku. Wyczuwanie potrzeb i właściwe reagowanie. Oczywiście uczyłam się tego stopniowo. Ale wiele reakcji jest po prostu instynktownych, intuicyjnych i trzeba się wsłuchać w siebie (nie w porady innych) i czynić tak, by zachować wewnętrzny spokój.

Bardzo ważne jest, by uczyć dzieci odpowiedzialności za swoje czyny oraz przepraszania za błędy. Ale to oznacza, że najpierw ja tak żyję i swoim przykładem pokazuję, że jestem odpowiedzialna i że umiem przeprosić. Nie każdy rodzic potrafi to uczynić. Przeprosić dziecko za błąd, który popełnił. To wcale nie obniża mojego autorytetu, ale uwiarygadnia mnie w oczach moich dzieci. Nieraz okazałam im słabość, płakałam przy nich, mówiłam, że nic mi się dziś nie chce lub mówiłam, że jestem nie w sosie i potrzebuję pobyć sama. To ważne, aby jasno mówić, o co mi chodzi. Bez myślenia, że one się domyślą. Bo nikt się niczego nie domyśli, nie ma takiego obowiązku. Nikt nie czyta w myślach.

Ważne,