Korporacja Bezpieczeństwa Cywilnego - Agatha Magpie - ebook + audiobook + książka

Korporacja Bezpieczeństwa Cywilnego ebook i audiobook

Agatha Magpie

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Na ujawniony przed trzema laty kontynent Shashali przybywa inspektor Russell Crossfield, by wspomóc oddział Shashalijskiej Kwatery Głównej Korporacji. Poznaje tu Ciela, młodego inspektora, który skrywa szokującą tajemnicę - to jedyny ocalały z zamachu członek rodziny królewskiej, od siedemnastu lat ukrywający się pod nazwiskiem Lankford. Wkrótce okaże się, że wrogów Korporacji jest więcej, niż do tej pory podejrzewano, a organizacja terrorystyczna pod nazwą Jeźdźcy Apokalipsy nie cofnie się przed niczym, by dopaść w końcu ostatniego z rodu władców Nexorimu.

Czy Ciel odnajdzie tych, którzy są odpowiedzialni za tragedię jego rodziny? Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za odzyskanie prawdziwej tożsamości?

Pierwsza część serii Kroniki Shashali.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 577

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 39 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




HISTORIA

Siódmy kontynent, Shashali, od tysiącleci otaczała bariera ukrywająca go przed światem. O jego istnieniu wiedziała jedynie międzynarodowa organizacja, Korporacja Bezpieczeństwa Cywilnego, której głównym celem jest zapewnienie spokojnego życia osobom o nadprzyrodzonych zdolnościach i ściganie tych, którzy ich nadużywają.

W roku 2013 z nieznanych przyczyn bariera upadła. Chaos wywołany pojawieniem się „nowego” kontynentu Korporacja zażegnała w ciągu zaledwie roku. Wciąż jednak indygo i stigmy budzą kontrowersje.

SŁOWNIK

Indygo – określenie na osoby posiadające nadprzyrodzone umiejętności.

Komórki Gavy – komórki warunkujące posiadanie specjalnych umiejętności.

Projekt „Stigma” – ze względu na drastyczny spadek liczby kobiet mieszkańcy Shashali zaczęli obawiać się wyginięcia. Eksperyment miał na celu umożliwić mężczyznom zachodzenie w ciążę. Naukowcom udało się stworzyć wirus, który mutował płód tak, by mężczyźni rodzili się z macicą. Z nieznanych przyczyn zaledwie 35% chłopców miało macicę, przechodzili ruję, ich uroda była wyjątkowo delikatna, a ciała nie osiągały więcej niż 170 cm wzrostu.

Ruja – okres między pierwszym a siódmym dniem miesiąca, gdy stigmy odczuwają wzmożony popęd seksualny, i jedyny czas, gdy mogą zajść w ciążę. Przez wydzielane wówczas hormony wydają się dla otoczenia znacznie atrakcyjniejsze niż normalnie. Pierwsza ruja występuje między 14. a 18. rokiem życia.

PROLOG

W chwili, gdy niebo pękło, przeraźliwy krzyk poniósł się po ciemnej komnacie.

Pośród czarnej aksamitnej pościeli w agonii zwijała się drobna, blada postać. Ciało pokrywały wyryte w skórze krwawiące słowa zdające się płonąć żywym ogniem. Zamiast łez po policzkach spływały strugi czarnej mazi.

Nie widział tego, ale wiedział, że niebo pękło.

Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, co tworzą wyryte w ciele litery.

Jedno krótkie słowo.

KŁAMCA

To przez niego pękło niebo.

To jego wina, że wszystkiego nie dopilnował.

Obiecał, przysięgał.

KŁAMCA

Rozbrzmiewał mu w głowie tak bardzo znajomy głos.

Stracili wszystko, by stworzyć niebo.

Zapewniał, że nikt go nie zniszczy.

KŁAMCA

Niebo zaczęło się kruszyć, a jego kawałki przypominały szkło.

Szkło, które zmieniało się w lśniący pył, nim dotknęło ziemi.

A wraz z tym ból nasilał się.

KŁAMCA

Dziś bariera wali się

Chłopiec zanucił łamiącym się od bólu głosem.

Niebo z wolna się rozsypywało.

Znikało.

KŁAMCA

Dziś bariera wali się,

wali się, wali się

Zaśmiał się cichutko, z trudem dźwigając się na rękach. Otarłszy twarz z nieprzestającej płynąć mazi, otworzył oczy. Podciągnął się do wezgłowia łoża i szarpnął zasłonę skrywającą świat zewnętrzny. Za oknem niebo spadało coraz większymi kawałkami.

Dziś bariera wali się,

wali się, wali się.

Dziś bariera zawali się

KŁAMCA KŁAMCA KŁAMCA

KŁAMCA KŁAMCA KŁAMCA

Opadł na skotłowaną pościel i roześmiał się w głos.

W tym śmiechu brakowało wesołości.

To był histeryczny śmiech.

KŁAMCA

Nieba już nie ma.

ROZDZIAŁ 1KREATURA

|BATHILDA|

|wtorek, 9 stycznia 2016 roku|

 

Dom wyglądał jak wyjęty z horroru. Zbudowany z drewna, z powybijanymi szybami, otoczony pozbawionymi liści drzewami, oświetlony jasnym blaskiem księżyca. Przyprawiał o gęsią skórkę. Brakowało tylko szwendającego się po okolicy mordercy z tasakiem albo piłą mechaniczną.

O tym miejscu krążyło kilka plotek, których starałam się nie słuchać, a które mimo wszystko przedarły się i utkwiły w pamięci.

Podobno właściciel zabił żonę i dwójkę dzieci. Podobno tutejsza mafia w przeszłości pozbywała się w tym miejscu niewygodnych świadków. Podobno podczas niewinnej zabawy w chowanego mała dziewczynka spadła ze schodów i skręciła kark. Podobno samobójcy wybierali ten dom na swój grób.

Podobno, podobno, podobno…

Zwykłe wyssane z palca historyjki. Jedyną prawdą było, że bezdomni próbowali chronić się tu przed zimnem, ale ponieważ okna były powybijane, a ściany nieszczelne, niektórzy zamarzali na śmierć. Choć nie dało się ukryć, że od jakiegoś czasu dochodziło do dziwnych zniknięć. Wśród gimnazjalistów i licealistów ten opuszczony od dekad budynek pełnił rolę idealnego miejsca na organizowanie testów odwagi. Niektórzy wchodzili i słuch po nich ginął. Inni wybiegali z krzykiem, opowiadając bez ładu i składu o dziwnej istocie.

– Cykorek? – zagadnął mój towarzysz.

Spojrzałam na niego. Kiedy dowiedziałam się, że to on będzie moim partnerem, byłam szczęśliwa. Wiedziałam, że jest świetnym policjantem i wiele się od niego nauczę. No i był całkiem przystojny. Ale wystarczyła godzina w jego towarzystwie, żebym diametralnie zmieniła o nim zdanie. Facet był egoistycznym dupkiem, który uważał, że kobieta w policji to co najmniej nieporozumienie. „Kobiety do kuchni i dzieci rodzić” – to pierwsze, co usłyszałam, kiedy zostaliśmy sami. Pracowałam z nim zaledwie od kilku dni, a już zaczynałam się zastanawiać, czy nie powinnam poprosić o przeniesienie albo chociaż przydzielenie kogoś innego.

– Nieszczególny – mruknęłam cicho, wracając wzrokiem do dwupiętrowego domu.

Gdyby nie śnieg, pewnie byłoby jeszcze bardziej przerażająco. Poprawiłam ciepłą kurtkę i przestąpiłam z nogi na nogę. Nie miałam ochoty wchodzić do środka. Nieszczególnie się bałam. Właściwie, mimo strachliwego charakteru, zawsze byłam pierwsza do odwiedzania tego typu miejsc. Problem w tym, że nie ciągnęło mnie do budzenia cuchnących alkoholem i moczem bezdomnych albo sprawdzania, czy potencjalny trup jeszcze oddycha.

– Słyszałem, że grasuje tu duch mordercy – szepnął.

Próbował mnie nastraszyć? Powstrzymałam się od przewrócenia oczami.

– Też słyszałam – westchnęłam. Naprawdę miałam gościa serdecznie dosyć. – Załatwmy to szybko – poprosiłam, ruszając w stronę oblodzonych kamiennych schodów.

Siirila mlasnął językiem, nie kryjąc swojej irytacji na moje słowa. Chyba miał nadzieję, że dam się nastraszyć, a on później będzie miał używanie. Jego niedoczekanie!

Kamień i lód to z pewnością nie najlepsze połączenie. Stopni nie było wiele, ale na każdym z nich musieliśmy uważać, żeby się nie przewrócić. Choć z pewnością lepiej byłoby polecieć do przodu i podeprzeć się rękami, niż do tyłu i rozbić głowę. Na szczęście do drzwi dostaliśmy się bez większych przeszkód. Chłód klamki przebił się przez materiał rękawiczki, przyprawiając o nieprzyjemny dreszcz. Metalowe zawiasy skrzypnęły głośno, gdy pchnęłam podgniły kawałek drewna. Ciemno. Tylko w kilku miejscach przedzierało się mdłe światło księżyca, które nie pozwalało zobaczyć zbyt wiele.

– Idź na piętro, ja rozejrzę się tutaj – rozbrzmiało polecenie.

Skinęłam głową na zgodę. Powoli zaczynałam odczuwać ten znajomy, przyjemny dreszczyk strachu.

– Tylko się nie zgub, bo nie będę cię szukał – dodał. – Nie dość, że kobieta, to jeszcze blondyna. Jakby nikogo normalnego nie mogli mi przydzielić – burczał pod nosem, ale chociaż powiedział to cicho, głos i tak poniósł się po ogromnym holu.

Zacisnęłam zęby, żeby czegoś mu nie odpowiedzieć. Złapałam latarkę, włączyłam ją i szybko zlokalizowałam schody. Starałam się ignorować docinki przełożonego, kiedy wchodziłam po skrzypiących przerażająco, w wielu miejscach dziurawych stopniach, ale nic nie mogłam poradzić na zbierające się w oczach łzy. Ciekawe, czy to on pierwszy się znudzi uprzykrzaniem mi życia, czy może ja się załamię.

Korytarz na piętrze był dość szeroki, pełen pajęczyn na meblach i pod sufitem. Podłogę przykrywał dziurawy dywan, który kiedyś musiał być piękny, a teraz nadawał się jedynie do wyrzucenia. Część drzwi była otwarta, część zamknięta. Pod oknami zebrała się spora warstwa śniegu. Poruszałam się powoli, małymi krokami badając podłogę. Nie chciałam, żeby się czasem pode mną załamała. Nie ważyłam dużo, ale zbyt silny nacisk mógł spowodować pęknięcie desek.

Zajrzałam do każdego z pokojów, ale nigdzie nie natknęłam się na żadnego bezdomnego. Uczucie strachu zanikało, ustępując czemuś w rodzaju rozczarowania. Chyba jednak miałam nadzieję, że nie pofatygujemy się tu na darmo.

Jeszcze jeden i mogłam wracać na dół.

Stanęłam przed jedynymi w miarę trzymającymi się na zawiasach drzwiami. Złapałam klamkę, nacisnęłam, zajrzałam ostrożnie do środka. Duża szafa, komoda, łóżko, dywan. Wyposażenie takie, jak w każdym innym pomieszczeniu. Jedyną różnicą był nieregularny kształt na łóżku. Czyżby jednak bezdomny? Nakierowałam światło latarki w tamtą stronę. Z pewnością człowiek. Ciało miał owinięte ciemnym materiałem naciągniętym na nos. Oddychał głęboko i równomiernie. Spał. Podeszłam do mebla i pochyliłam się nieco. Nie czuć alkoholu. Palcem odchyliłam materiał koca. Chłopak, chyba w moim wieku. Był taki blady! Narkoman? A może wydaje się taki przez sztuczne światło?

Narkoman czy nie, nie można go tak zostawić. Jeszcze zamarznie!

Położyłam dłoń na jego ramieniu i potrząsnęłam delikatnie.

– Obudź się – poprosiłam półgłosem, żeby go czasem nie przestraszyć. Zero reakcji. Ponowiłam próbę.

I znowu.

I znowu.

I znowu.

– Mmm – jęknął w końcu, marszcząc brwi. Zatopił twarz bardziej w koc i dopiero wtedy z trudem uniósł powieki. Zamrugał kilka razy, po czym podniósł na mnie zaspany wzrok.

Zerwał się nagle, a ja odskoczyłam, zaskoczona jego reakcją. Wpatrywaliśmy się w siebie przez dłuższą chwilę, nim w końcu odważyłam się wypuścić wstrzymywane powietrze. Znowu zamrugał, tym razem szybciej, i odetchnął głośno. Jęknął coś po angielsku. Ciężko było to zrozumieć, ale wyraźnie słyszałam pretensję w jego głosie.

– Wybacz – mruknęłam, wciąż trochę zdezorientowana. – Nie możesz tu spać.

Dopiero po wypowiedzeniu tych słów zorientowałam się, że może nie rozumieć.

– Nie mogę? – zdziwił się. Jednak rozumiał. Przetarł twarz dłońmi i westchnął.

– Dlaczego tu w ogóle przyszedłeś? – spytałam z troską. – Nie lepiej zatrzymać się w jakimś ciepłym miejscu?

– Nie twój interes – burknął.

Nie dałam się zbyć wrogim tonem.

– Mogę wskazać ci najbliższy hotel – zaproponowałam.

Jego ubranie nie wyglądało tragicznie, wręcz przeciwnie. Płaszcz wydawał się dość drogi. Może go okradli? Jeśli tak, powinien to zgłosić, a nie zaszywać się w takim miejscu.

– A możesz wyjść? – zapytał.

Zacisnęłam zęby w złości. Kolejny będzie mną pomiatał!

– Chcesz dostać zapalenia płuc?

Drgnął. Ten argument chyba do niego przemówił. Otworzył usta, ale zamiast słów wydobył się z nich nieprzyjemny kaszel.

– Widzisz? Już nie jesteś pierwszego zdrowia! – zawołałam triumfalnie.

– Coś w tym jest – westchnął niechętnie, gdy już się uspokoił. Mozolnie wygrzebał się z koca, przesunął na brzeg łóżka i opuścił stopy na podłogę. – Gdzie ten hotel?

Trochę grzeczności by nie zaszkodziło.

Otworzyłam usta, by zaproponować, że go zaprowadzę, ale uprzedził mnie mrożący krew w żyłach krzyk dochodzący z parteru. Obejrzałam się przez ramię, jakbym spodziewała się ujrzeć w uchylonych drzwiach źródło tego dźwięku.

– Nie brzmiało dobrze.

Nie mogłam się nie zgodzić. Zagryzłam wargę. Iść tam? Powinnam, ale wolałabym nie ciągnąć za sobą chłopaka. Z drugiej strony zostawiać go tutaj… Cóż, to chyba lepsze wyjście. Kurczę, do tej pory takie sytuacje rozważaliśmy tylko na teorii! W praktyce to dużo trudniejsze!

– Zostań tu – nakazałam w końcu i ruszyłam do drzwi. – Zaraz wrócę – rzuciłam jeszcze, zanim wyszłam na korytarz. Starałam się nie świecić za bardzo przed siebie. To było ryzykowne. W ogóle powinnam zgasić latarkę, ale wtedy sama bym się wystawiła na ewentualne niebezpieczeństwo. Nie, żebym teraz tego nie robiła…

Schody wydawały się skrzypieć głośniej, niż kiedy po nich wchodziłam. Przez kolejny krzyk omal nie wpakowałam stopy w dziurę. Poważnie, jeżeli Siirila próbuje mnie w ten sposób nastraszyć, to mu się udało. I nie daruję mu tego żartu!

Kolejny krzyk.

I kolejny.

I kolejny.

I kolejny.

Każdy coraz słabszy, cichszy. Szybko zaczęły zmieniać się w pojękiwanie i charczenie, jakby ktoś się dławił. Trzymałam się blisko ściany, posuwając w kierunku, z którego dochodziły dźwięki. Zatrzymałam się przy dużym, łukowatym przejściu. Nabrałam głęboko powietrza, powoli je wypuściłam, wyjrzałam zza ściany.

Krzyk, tym razem mój, uwiązł w gardle. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, żeby podczas teorii ktoś pokazywał nam tak okropne zdjęcia. Kończyny boleśnie powykrzywiane, głowa nienaturalnie przekręcona, wnętrzności wylewające się na podłogę, krew…

Dużo krwi…

Zamknęłam oczy.

Gdy je otworzyłam, siedziałam na czymś twardym, a przed sobą miałam szarą ścianę. Zmarszczyłam brwi, nie rozumiejąc, co się dzieje. Przecież… byłam w tamtym domu, prawda? Byliśmy. Razem z tym draniem, Siirilą. Rozdzieliliśmy się, znalazłam chłopaka i…

Krzyk. Tamten krzyk… i ciało…

Siirila! To było ciało Siirili!

Na samo wspomnienie robiło mi się niedobrze.

– Bath! – usłyszałam obok siebie. Spojrzałam z zaskoczeniem na starszego kolegę. Nie pamiętałam jego imienia, ale wiedziałam, że nie był szowinistą. Wręcz przeciwnie, ciągle powtarzał, że mamy za mało kobiet w policji. – Nareszcie! Od godziny próbuję do ciebie dotrzeć!

– Co? – Nie rozumiałam. Od godziny? Dlaczego „próbuje”? Czemu jestem na komendzie? Co z Siirilą?

Nie udało mi się zadać żadnego pytania, bo mężczyzna zerwał się z niewygodnego krzesełka, złapał mnie za nadgarstek i pociągnął gdzieś. Jak się okazało, do jednego z pokojów przesłuchań. Zapukał, a po zirytowanym „czego” otworzył drzwi i wciągnął mnie do środka.

– Jackson się obudziła – oznajmił tylko. Poklepał mnie po ramieniu i opuścił pomieszczenie, jakby przebywanie w nim go bolało. I nic dziwnego, bo wzrok podkomisarza Orco zabijał. Słyszałam, że wkurzony robi się strasznie nieprzyjemny i chyba miałam się zaraz o tym przekonać na własnej skórze.

Oprócz mnie i starszego mężczyzny w pokoju była jeszcze jedna osoba – chłopak, którego znalazłam w opuszczonym domu. W jasnym świetle zalewającym pomieszczenie wyglądał jeszcze gorzej. Ciemne włosy sterczały we wszystkie strony, oczy były mocno podkrążone, a twarz chorobliwie blada. Oddychał ciężko, chrapliwie.

– Posterunkowa Jackson – zagrzmiał podkomisarz. Aż przeszedł mnie dreszcz z rodzaju tych nieprzyjemnych.

– Tak? – zapiszczałam. Wyprostowałam się jak struna i zasalutowałam, trochę przestraszona sposobem, w jaki na mnie patrzył. Jakbym była najgorszym z morderców.

– Kto kazał pani zasypiać na służbie?!

– N-nikt, proszę pana! – pisnęłam.

– Więc czemu pani spała?! – Uderzył wielką dłonią w blat biurka.

– Właściwie to nie spała – mruknął niezbyt wyraźnie chłopak, zanim zdążyłam otworzyć usta. Podkomisarz przeniósł na niego mordercze spojrzenie. Miałam wrażenie, że mężczyzna zaraz się na niego rzuci i udusi gołymi rękami.

– Czy ja cię pytałem o zdanie? – warknął. Chłopak westchnął ciężko i odważnie spojrzał mu w oczy.

– Nie spała – powtórzył pewnym siebie, a jednocześnie słabym głosem. Odkaszlnął, by nadać mu siły. – To był szok. Każdy zareagowałby podobnie.

– Ty jakoś nie jesteś w szoku – prychnął.

– Widziałem gorsze rzeczy. W każdym razie, jeśli skończyliśmy, pozwoli pan, że już pójdę. – Wstał, nie czekając na pozwolenie. – Trzeba zająć się tym, co zabiło tamtego gliniarza, a chciałbym się z tym uporać do świtu.

– Wiesz, kto go zabił? – spytałam zaskoczona, opuszczając rękę, którą do tej pory miałam jakby przyklejoną do czoła.

– Czy wiem? – prychnął. – Oczywiście, że wiem!

– Russellu Crossfieldzie! – Podkomisarz również wstał z krzesła. Oparł się dłońmi o biurko i pochylił, wwiercając swoje ciemne oczy w niższego bruneta. – Jeszcze chwilę temu twierdziłeś, że niczego nie widziałeś!

– Bo nie widziałem – powiedział tonem dorosłego, który po raz tysięczny tłumaczy coś dziecku i ma serdecznie dość. – Co nie znaczy, że nie wiem, kto to zrobił. Ale nie ma sensu wam tego tłumaczyć – westchnął, chowając dłonie w kieszenie płaszcza. Ta bezczelna postawa tylko bardziej zirytowała Orco.

– Drażnisz mnie – warknął na niego. – Mów mi tu zaraz, co wiesz, bo cię aresztuję za utrudnianie śledztwa!

– Spróbuj. – Spojrzał na mężczyznę wyzywająco. Chyba był przekonany, że nie trafi do aresztu, chociaż wszystko wskazywało na to, że naczelnik kryminalnego ma ochotę go tam wpakować już w tej chwili, najlepiej z ukręconym łbem.

– Myślisz, że tego nie zrobię, gówniarzu? – Starszy mężczyzna był coraz bardziej wkurzony.

– Myślę, że nie masz prawa tego zrobić – oznajmił Russell, prostując plecy. – Pracuję w Korporacji Bezpieczeństwa Cywilnego.

– Znowu to? – warknął. – Że niby takie chuchro?

– Widzieliście identyfikator – przypomniał. Choć mówił spokojnie, oczy ciskały pioruny. On chyba też miał dosyć tej sytuacji.

– Dam sobie rękę uciąć, że fałszywy.

Chłopak westchnął ciężko.

– Więc zadzwoń do tutejszego oddziału i o mnie zapytaj. Potwierdzą moją wersję.

– Nie omieszkam – zapewnił.

Nie jestem pewna, ile czekaliśmy. Kilka minut? Kilkanaście? Godzinę? Podczas gdy podkomisarz poszedł zadzwonić do Korporacji, ja zostałam z Russellem, żeby przypadkiem nie uciekł. Stałam więc przy drzwiach, obserwując chłopaka, który wbrew temu, co sądziłam, nie wyglądał na zdenerwowanego. Chyba rzeczywiście był tym, za kogo się podawał. Chciałam skorzystać z okazji i lepiej mu się przyjrzeć, ale za każdym razem, gdy na niego zerkałam, napotykałam wrogie, beznamiętne spojrzenie szarych oczu. Choć podkrążone i przekrwione, wydawały się mnie uważnie obserwować. Nie czułam się z tym komfortowo. Przypominał wściekłego psa, który tylko czeka, aż zacznę przed nim uciekać, żeby móc mnie dogonić i wbić ostre zęby w szyję.

– W Korporacji nie pracuje nikt o nazwisku Crossfield – oświadczył wyniosłym tonem podkomisarz, gdy wrócił do pokoju przesłuchań. Russell wytrzeszczył na niego oczy, wyraźnie zaskoczony tą informacją. Zaraz jednak zgrzytnął zębami, zacisnął pięści i przymknął oczy.

– Debile – syknął.

– Spokojnie, nerwy tu… – zaczęłam, ale chłopak spojrzał na mnie w taki sposób, że wolałam się zamknąć.

– Tylko się wygłupiłem, dzwoniąc tam – westchnął podkomisarz. – Nawet nie wiem, czy naprawdę nazywasz się Russell Crossfield. No nic, później to sprawdzimy. Teraz mam lepsze rzeczy do roboty niż zajmowanie się dzieciakiem z fałszywym dowodem tożsamości. Posterunkowa, zajmiesz się nim do mojego powrotu – zwrócił się do mnie.

– Słucham? – zdziwiłam się. Dlaczego miałam go pilnować? Nie jestem niańką!

– Sprzeciw? – warknął. Pokręciłam potulnie głową. – I dobrze. Zabierz go gdzieś, gdzie nie będzie wadził. Najlepiej do aresztu.

– Oczywiście.

 

 

|Kilka godzin później|

 

To z całą pewnością NIE JEST miejsce, w którym nie będzie wadził.

– To… co tu robimy? – spytałam niepewnie, rozglądając się wokół z niepokojem. Staliśmy przed tylnym wejściem do opuszczonego domu, w którym aktualnie krzątało się nie tak mało policjantów.

Ponieważ nie chciałam zostawiać go w zimnej celi, próbowałam zabrać Russella do hotelu i tam z nim zostać, ale kompletnie mnie nie słuchał. Pozostało mi iść za nim, a to zaprowadziło mnie tutaj.

Muszę być bardziej stanowcza.

– Ja? Pracuję. Ty? – Spojrzał na mnie niechętnie. – Wadzisz.

– Wadzę? – powtórzyłam, unosząc brwi w zaskoczeniu.

– Wadzisz. Nie wiń mnie, jeśli podzielisz los pozostałych.

– Co masz na myśli? – Nie zaszkodziłoby, gdyby wyrażał się jaśniej.

Znowu się zamyślił.

– Zobaczysz – mruknął w końcu. Dużo mi to nie powiedziało.

Sięgnął klamki i nacisnął ją, ale drzwi nawet nie drgnęły. Ponowił próbę. Kawałek drewna uparcie tkwił w miejscu, nie mając najmniejszego zamiaru się ruszyć.

– Tędy się chyba nie dostaniemy – zauważyłam, kiedy cofał dłoń.

Jak na komendę drzwi z hukiem wyleciały z zardzewiałych zawiasów. Oniemiała, próbowałam wypatrzyć w ciemności ich zarys. Dopiero po długiej chwili dotarło do mnie, że one nie wyleciały. One zwyczajnie rozleciały się w drzazgi! Tak po prostu!

– Mówisz? – prychnął.

Przeniosłam na niego wzrok. On to zrobił? Jest indygo? Jeśli zrobił coś takiego z kawałkiem drewna… Czy to możliwe, że to on Siirilę…? Nie znam się na tym, ale… ale to możliwe! Możliwe… prawda?

Nie, nie, spokojnie…

Spokojnie, cholera! Nie popadajmy w paranoję!

Zrobił krok do przodu.

I wtedy się zaczęło.

Wołania nakładały się na siebie, co chwila zagłuszane wystrzałami z broni. Czuć w nich było strach, wręcz panikę. Nie mogłam rozróżnić słów. Wiedziałam tylko, że dzieje się coś złego.

Russell ze stoickim spokojem wkroczył do środka. Wydawał się kompletnie niewzruszony docierającymi do nas dźwiękami i tym, co może dziać się wewnątrz. Właściwie nie wiem, dlaczego za nim poszłam. Ciekawość? Być może. Nie potrafiłam racjonalnie myśleć. Zresztą nie miałam pojęcia, co powinnam zrobić. Wezwać posiłki? Ale nawet nie wiedziałam, co tam się dzieje! Chyba powinnam zorientować się w sytuacji, nawet jeśli było to dość ryzykowne. Szczególnie u boku tego dziwnego chłopaka.

Nie poruszaliśmy się ani wolno, ani szybko. Mimo to przemierzenie ciemnego, szerokiego korytarza zdawało się trwać całą wieczność. W panującym mroku wszystko wyglądało podejrzanie. Zwykłe stare meble brałam za przyklejonego do ściany sprawcę. Prawie co krok dostawałam zawału, szczególnie kiedy mojego towarzysza naszło na kaszlenie. Kilka razy chciałam sięgnąć po latarkę, ale kategorycznie zabronił mi jej używać. Przez to zmuszona byłam trzymać się blisko jego pleców, aby go nie zgubić w ciemności.

Strzałów było coraz mniej. Krzyki i wołania stopniowo cichły, aż kompletnie ustały. Ta cisza była złowroga. Zapowiadała coś strasznego.

Chłopak zatrzymał się tak nagle, że na niego wpadłam. Nic nie powiedział, a ja nie byłam w stanie przeprosić. Głos uwiązł mi w gardle przez to, co wychwyciłam kątem oka.

I niepotrzebnie odwracałam w tamtą stronę twarz.

Staliśmy przy tym samym łukowatym przejściu, przez które zobaczyłam martwego partnera. Ale tym razem było inaczej. Tym razem księżyc dokładnie oświetlał przestronne pomieszczenie, które kiedyś służyło chyba za salon. Tym razem nie leżało tu tylko jedno ciało. Było ich co najmniej kilka. Wszystkie z powykręcanymi kończynami i dziurą w brzuchu, z której wylewały się wnętrzności. Zapach krwi unosił się w powietrzu, przyprawiając o mdłości.

A pośrodku tej masakry coś, o czym wolałabym zapomnieć.

Kreatura – nie potrafiłam inaczej tego ująć.

Pierwsze zauważyłam oczy. Ogromne, czarne, puste, idealnie okrągłe oczy umieszczone w białej twarzy z trójkątną dziurą w miejscu nosa i ostrymi zębami w miejscu ust, z których kapało coś ciemnego. To coś było okropnie chude, jakby szkielet został powleczony jasną, białą wręcz skórą. Wyglądał jak wychudzony bezwłosy pies… A może goły mężczyzna? Coś pomiędzy tymi dwoma.

Obrzydlistwo.

Z trudem powstrzymałam wymioty.

Kreatura zacharczała przeraźliwie.

Russell nadal nie okazywał niczego poza znudzeniem. Obrócił się na pięcie tak, by stanąć do tego czegoś przodem. Zrobił krok przed siebie, jakby nie było w tym czymś niczego nadzwyczajnego. Jakby taki widok był nudną codziennością.

To coś znów zacharczało, by następnie skoczyć w naszą stronę. Przerażonego wrzasku już nie potrafiłam powstrzymać. Cofnęłam się, potknęłam o własne stopy i upadłam, o mały włos nie uderzając głową w ścianę. A on… Ten chudy chłopak o wyglądzie chorego anorektyka włożył dłonie w kieszenie płaszcza i pochylił się odrobinę do przodu. Coś ciemnego, pozbawionego konkretnego kształtu, mignęło mi przed oczami. Po krótkiej chwili kreatura zatrzymała się w powietrzu, a na wysokości jej brzucha pojawiło się coś w rodzaju czarnego kolca. Po sekundzie przebił ją kolejny kolec.

I kolejny.

I kolejny.

I kolejny.

Dziesiątki czarnych kolców, które w ułamku sekundy rozszarpały chude ciało.

Poczułam okropny fetor, który tylko wzmógł uczucie mdłości.

Przełknęłam ciężko ślinę. Chyba nie docierało do mnie to, czego stałam się świadkiem.

Drżącą dłonią sięgnęłam do paska spodni. Chwilę trwało, zanim odczepiłam latarkę, znalazłam przycisk i włączyłam światło.

Nie powinnam była tego robić.

Żółty promień przedarł się między nogami Russella, padając na wykrzywioną w przerażeniu, w połowie rozszarpaną twarz podkomisarza Orco.

Krzyknęłam.

Krzyczałam tak głośno, że było to ogłuszające.

Ale nie potrafiłam przestać.

To było… było…

Zwymiotowałam na służbowy uniform.

ROZDZIAŁ 2KABARIN

|RUSSELL|

|środa, 10 stycznia 2016 roku|

 

Odnoszę wrażenie, że wyjechałem z Europy, zostawiając tam cały zasób swojego szczęścia. Odkąd tylko stanąłem na tym obcym kontynencie, gdzie normalny był widok kilkudziesięciometrowego smoka przelatującego pod nieboskłonem czy biegających jednorożców, nic nie szło po mojej myśli. Najpierw jakieś problemy z paszportem. Potem okazało się, że mój bagaż poleciał w zupełnie inne miejsce i przez trzy dni czekałem na jego dostarczenie. Okradziono mnie, przez co zmuszony byłem spać w jakimś starym domu. Przeziębiłem się. Napatoczył się afryt, przez którego omal nie trafiłem do aresztu. Na komendzie spędziłem dobrych kilka godzin, bo tutejszy oddział najwyraźniej miał błąd w systemie, przez który nie widniałem w rejestrze. Musiałem znosić towarzystwo irytującej policjantki, która uczepiła się mnie jak rzep psiego ogona. Afryta pozbyłem się szybko, a syf, jakiego narobił, na tyle zszokował dziewczynę, że nie była w stanie za mną iść. Myślałem więc, że uda mi się dostać do portu z dużym zapasem czasu do odpłynięcia promu.

Ale usnąłem.

Usnąłem i musiałem czekać do południa na kolejny statek.

– Pya!

I jeszcze to fioletowe, piszczące coś, co przyczepiło się, odkąd wszedłem do lasu. Do tej pory widywałem te futrzaste stworzenia tylko na zdjęciach. To była chyba mała vesperra, ale ręki nie dałbym sobie uciąć. Futerko miała krótkie, z dłuższymi kępkami na końcu długiego, cienkiego ogona i wokół krótkiej szyi, gdzie przypominało kołnierz. Łeb okrągły, nieproporcjonalnie duży w stosunku do reszty ciała. Pysk raczej płaski, z niemal niezauważalnym nosem i okrągłymi, ciemnofioletowymi oczami. Między zajęczymi uszami wystawały dwa krótkie, proste różki. Przednie kończyny przypominały kocie, tylne zaś – królicze. Jakimś cudem niewielkie, pokryte jasnofioletowymi piórami skrzydła unosiły w powietrzu to dość krępe ciałko wielkości małego kota.

Generał uważał te smoki za „całkiem słodkie”. Jak dla mnie mogłoby ich nie być. Nie lubiłem zwierząt, a one mnie. Wyczuwały, że nie jestem dobrym człowiekiem. Przynajmniej tak było do tej pory. Ta vesperra najwyraźniej nie posiadała takiego instynktu. Latała wokół mnie, zaczepiała ogonem i wydawała piskliwy, irytujący dźwięk. Jakby przedzieranie się przez pół ogromnej, zaśnieżonej wyspy przy minusowej temperaturze nie było wystarczająco irytujące. Starałem się ignorować zwierzę i szło mi całkiem nieźle. Nie reagowałem na skakanie po głowie i ramionach, uderzanie kępką futerka w twarz ani delikatne ciągnięcie za włosy. Uparcie parłem przed siebie z dość ciężką walizką w ręce i zastanawiałem się, jak długo jeszcze mam się przedzierać przez ten przeklęty las. Co jakiś czas dostawałem napadów kaszlu, od których bolało nie tylko gardło, ale też wnętrzności. Szarpało mną coraz mocniej. Przeziębienie? Też mi coś! Pewnie jakieś zapalenie.

Po dłuższym czasie smok dał sobie spokój z piszczeniem i zaczepianiem. Wylądował na mojej głowie, zwinął się w kłębek i tak siedział, nie wydając żadnego dźwięku. O jego obecności dawał znać jedynie niewielki ciężar i łaskoczący w ucho ogon. Nie zrzuciłem go. Wolałem nie ryzykować, że coś mu się odwidzi i mnie ugryzie. Nigdy za dobrze nie słuchałem generała, gdy opowiadał o vesperrach, więc nie wiedziałem, czy ten gatunek smoków nie jest czasem jadowity.

Poczułem ulgę, gdy widoczne nad ogołoconymi drzewami wieże zmieniły się w cały zamek. Ogromny, zbudowany z białego kamienia, otoczony iglakami i bezlistnymi drzewami. Piękny w swej prostocie. Zupełnie inny od czerwonej willi, do której przywykłem. Stojąc przed dużymi ciężkimi wrotami, czułem się mały niczym mrówka. Miałem nadzieję, że wpuszczą mnie bez zbędnych ceregieli. Chciałem szybko przywitać się z tutejszym naczelnikiem, zobaczyć z jakimś lekarzem i położyć w ciepłym łóżku.

Uspokoiwszy się po kolejnym ataku kaszlu, zbliżyłem się do umieszczonego w drzwiach srebrnego prostokąta. Nie był zbyt duży. W górnej części znajdowało się kilkanaście czarnych dziurek, w dolnej prostokątny przycisk. Nacisnąłem go. Spodziewałem się, że rozbrzmi charakterystyczny dla domofonów brzęk, ale trwała cisza. Odczekałem chwilę i znów nacisnąłem.

I znów.

I znów.

I znów.

Wkurzony kopnąłem drzwi. Co z tym sprzętem? Ignorują mnie czy nie działa? Mam tu zamarznąć na kość? Szlag mnie zaraz trafi! Czy ja naprawdę muszę mieć takiego pecha?!

– Violet! – usłyszałem za sobą pełen ulgi głos. Był delikatny, z całą pewnością dziewczęcy. Na jego dźwięk smok poderwał się z mojej głowy i odleciał, uderzając mnie przy okazji w nos.

Ależ mam ochotę wyrwać mu ten cholerny ogon!

Odwróciłem się, by zobaczyć, dla kogo tak ochoczo zostawił wreszcie moją głowę. Dziewczyna, na oko siedemnaście, może osiemnaście lat. Pierwszy raz widziałem kogoś o tak delikatnych rysach. Przypominała porcelanową lalkę. Oczy miała ogromne, otoczone gęstymi, ciemnymi rzęsami, a tęczówki chyba nie miały tej samej barwy. Z tej odległości nie byłem pewien. Złote włosy przywodziły na myśl kwiaty żonkili. Skóra była blada, bledsza od mojej. Prawie stapiała się z otaczającym nas śniegiem. Policzki i nos zaróżowiły się od zimna. Niska. Pewnie mierzyła około półtora metra. Z czystym sumieniem mogłem określić ją jako „śliczną”. Ubrana była jedynie w wąskie czarne spodnie, tej samej barwy buty sięgające kolan i białą, trochę przydużą koszulę. Palce ledwie wystawały spod rękawów. Żadnej kurtki, żadnego płaszcza. Wyraźnie się trzęsła.

– Pya! Pya! Pya! Pya! – futrzak znowu zaczął irytująco piszczeć. Wpadł w wyciągnięte dłonie dziewczyny, która szybko przygarnęła go do piersi i zaczęła całować po łebku. Nigdy nie rozumiałem i nie zrozumiem, dlaczego ludzie tak zachowują się wobec zwykłych, brudnych zwierząt.

– Gdzieś ty się podziewał? Wiesz, ile ja cię już szukam? – Podniosła smoka na wysokość swojej twarzy. – Nie waż się więcej tak znikać, dobrze?

– Pya!

– Dobry smoczek – pochwaliła z pięknym uśmiechem.

Normalnie postrzegałem ludzi jako „słabych” albo „silnych”, ale teraz nie potrafiłem powstrzymać się przed określeniami typu „urocza”. Chyba pierwszy raz w życiu zainteresowałem się kimś poza siostrą i generałem.

Kolejny napad kaszlu odwrócił jej uwagę od futrzaka. Znowu przytuliła go do piersi i podbiegła do mnie z niepewnym, wręcz przepraszającym uśmiechem. Z bliska byłem już pewien, że tęczówki ma w różnych kolorach. Prawa miała niebieską barwę, lewa zaś zieloną. Obie w jasnym, bardzo intensywnym kolorze pozbawionym wszelkich przebarwień.

– Przepraszam za niego – powiedziała, ale wydało mi się to sztuczne. – Jest jeszcze mały i ciągle chce się bawić. Bardzo się naprzykrzał?

– Trochę – skłamałem gładko. Bez sensu było mówić, że miałem ochotę go rozszarpać tylko dlatego, że jest irytującym zwierzęciem.

– Ma stanowczo za dużo energii – westchnęła, mocniej przytulając smoka. Przez chwilę wpatrywała się we mnie z namysłem, przekrzywiając zabawnie głowę. – Kim jesteś? – spytała w końcu.

– Inspektor Russell Crossfield z Europejskiej Kwatery Głównej.

– Rozumiem! – zawołała, zanim zdążyłem wyciągnąć z kieszeni identyfikator jako dowód, że naprawdę jestem tym, za kogo się podaję.

– Miałeś być kilka dni temu… Czy to mi się coś pomyliło? – Zmarszczyła brwi.

– Miałem małe problemy – wyjaśniłem zwięźle. Po co wdawać się w szczegóły na temat mojego pecha?

– Niefajnie – skomentowała krótko, trochę obojętnie.

Chyba niespecjalnie ją to interesowało. I dobrze, bo nie zamierzałem się z niczego spowiadać.

– To co, wchodzimy? Strasznie tu zimno – jęknęła. Minęła mnie i nacisnęła przycisk domofonu. Znów nie wydobył się żaden dźwięk. – Kiedy w końcu to naprawią? – westchnęła ciężko. Czyli jest zepsuty od dłuższego czasu? I co? Będziemy tak tu sterczeć? Mam coraz gorsze zdanie o tym miejscu.

Dziewczyna odsunęła się o krok. Coś trzasnęło przeraźliwie, a po krótkiej chwili wielkie drzwi runęły, lądując na podłodze z hukiem. Uniosłem brwi w zdumieniu.

– Jesteś sylfem? – zgadłem. Wyważyła drzwi ot tak, więc strzelałem, że manipuluje powietrzem.

– Psychokinetykiem – poprawiła z dumnym uśmiechem.

Interesujące. Nigdy wcześniej nie spotkałem psychokinetyka. Byli bardzo rzadcy.

Wskoczyła na przewrócone drzwi i spokojnie po nich przeszła. Niewiele myśląc, zrobiłem to samo. Nie zamierzałem zostać przed budynkiem i tkwić tam jak ostatni kretyn.

Zaraz za wyważonymi teraz wrotami znajdowało się przestronne pomieszczenie z marmurowymi schodami o wymyślnej, pozłacanej poręczy, które łączyły się u szczytu w antresolę. W sumie wszystko wyglądało na zrobione z marmuru – podłoga, ściany, sufit, z którego nisko zwisał biały żyrandol. Naprzeciw wejścia znajdowały się niebieskie drzwi, a po ich obu stronach puste wnęki. Z jednej strony bogato, z drugiej bez tandetnego przepychu.

– Gdzie znajdę naczelnika? – spytałem, skupiając wzrok na dziewczynie. Ta zeskoczyła z wyważonych przez siebie drzwi i spojrzała na mnie przez ramię.

– W gabinecie… tak myślę – mruknęła powoli, z namysłem. Ruszyła ku schodom po prawej stronie. – Albo w którymś laboratorium… chyba.

– A konkretnie? – Nie miałem ochoty biegać za nim po całym budynku.

– Nie wiem – przyznała niechętnie.

Zrównałem się z nią, kiedy wchodziliśmy po białych stopniach, zostawiając na nich brudne ślady, którymi się nie przejmowałem. Przez oblepione śniegiem buty trochę się ślizgałem, ale jej najwyraźniej śliskie podeszwy nie przeszkadzały, nawet z tymi zabójczo wysokimi obcasami.

– Pójdziemy do gabinetu, a jak go tam nie będzie, to do laboratorium. Zaprowadzę cię, bo i tak mam do niego sprawę. – Spojrzała na mnie z dziwną miną, gdy znów się rozkaszlałem. – A potem zaprowadzę cię do skrzydła medycznego. Jak się nam przekręcisz, to nie będzie za fajnie.

– Nie zamierzam umierać przez zwykłe przeziębienie – mruknąłem, stanowczo niezachwycony taką wizją śmierci.

Na antresoli przeszliśmy przez jedyne tutaj złote drzwi, za którymi znajdował się szeroki korytarz. Tu z kolei podłoga była ciemna, a w jasnych ścianach pełno drzwi z ciemnego drewna. Na środku znajdowały się wąskie, strome, kręcone schody. Znów zaczęliśmy się wspinać. Trzymałem się poręczy w razie gdyby noga mi się obślizgnęła albo za bardzo bym się przechylił przez atak kaszlu. Za każdym razem, gdy miałem wrażenie, że zaraz wypluję wnętrzności, dziewczyna patrzyła na mnie niepewnie. Kilka razy otwierała usta, ale zaraz je zamykała i szła dalej, nie odzywając się do mnie. Słychać było jedynie odgłos naszych kroków i irytujące „Pya” wydawane przez futrzaka.

– Ktoś tu w ogóle pracuje? – spytałem, kiedy po długim czasie wdrapywania się na schody i przechodzenia korytarzami nie zauważyłem żywej duszy.

– Ci z laboratorium na pewno – stwierdziła, przechylając głowę w bok. – Ci w kuchni pewnie są w trakcie robienia obiadu. Medycy raczej też znaleźli sobie coś do roboty. Administracja… A co? Nie przywykłeś do takiej ciszy? Tutaj to normalne. Ludzie raczej nie wyściubiają nosa ze swoich stref, jeśli nie mają ku temu powodów.

– Przyznaję, że u nas jest żywiej.

I bardziej irytująco.

– A, właśnie! – zawołała, zatrzymując się u szczytu schodów i spoglądając na mnie przez ramię. Smok od jakiegoś czasu siedział na jej głowie, więc bez problemu splotła dłonie za plecami i pochyliła nieco do przodu. – Gdzie moje maniery? Jestem Ciel. Miło mi cię poznać, Russie.

Znów uśmiechnęła się uroczo, co jednak nie powstrzymało mnie przed skrzywieniem się na to zdrobnienie. Nie przejmując się moją reakcją, w podskokach ruszyła w stronę jedynych tutaj drzwi. Najwyraźniej dotarliśmy na szczyt jednej z wież, bo schody prowadziły tylko w dół.

– To tutaj – oznajmiła, nie dając mi szans na protest co do nazywania mnie w sposób, jaki sobie wymyśliła.

Trochę przerażało mnie, że trzeba się tyle nachodzić. U nas były trzy duże windy, a sam budynek znacznie mniejszy. Przez te wszystkie stopnie, a zgubiłem się przy pięćset dwudziestym którymś, musiałem teraz uspokajać ciężki oddech przerywany nieprzyjemnym kaszlem.

– Musisz popracować nad kondycją – oznajmiła ze śmiechem.

Nie próbowałem wdawać się w dyskusję na ten temat. Nie jestem pierwszego zdrowia, więc nic dziwnego, że się zmęczyłem.

Ciel zapukała, a raczej uderzyła pięścią w drzwi i otworzyła je, nie czekając na zaproszenie. Trochę mnie to zaskoczyło, ale postanowiłem w razie kłopotów wszystko zwalić na nią. W końcu nie jestem stąd. Przysłano mnie jedynie do pomocy, bo podobno mają drastyczne braki w ludziach. Nic więcej.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to wnętrze wyglądające zaskakująco skromnie w stosunku do korytarzy i holu. Podłogę wyłożono jasnymi panelami, z sufitu zwisał prosty żyrandol, a ściany zostały zastawione wysokimi regałami uginającymi się od kolorowych segregatorów. Pod oknem ustawiono ciemnoczerwone, zawalone papierami biurko, na środku okrągły stół, a wokół niego czarne fotele.

Nad jasną głową ujrzałem dwoje wyraźnie zaskoczonych ludzi. Dziewczyna była chyba wzrostu Ciel. Miała kilka zadrapań na twarzy i zabandażowaną dłoń, a fioletowe włosy mocno splątane. Ponoć takie kolory tutaj to norma.

Drugą osobą był mężczyzna wyglądający na nie więcej niż trzydzieści lat. Jego czarna marynarka miała na piersi wyszyty zielony emblemat, więc musiał należeć do dowództwa. Słyszałem, że tutejszy naczelnik przez długie lata pracował aktywnie jako inspektor, zanim został awansowany, więc spodziewałem się starszego pana w wieku przynajmniej sześćdziesięciu lat. Ten mężczyzna mocno odbiegał od moich wyobrażeń.

– Viv! – zawołała radośnie Ciel, podbiegając do dziewczyny i rzucając się na nią. Smok wydał to swoje irytujące „Pya” stanowczo zbyt dużo razy i zaczął radośnie latać wokół dziewczyn. Cóż za sielanka! – Kiedy wróciłaś?

– Jakąś godzinę temu – westchnęła, wyraźnie zmęczona. Odsunęła od siebie blondynkę i spojrzała w moją stronę. – Kto to?

– Delegacja z Europy.

Jaka znowu delegacja?

– Ach, nareszcie jesteś! – Mężczyzna zerwał się z krzesła. Obszedł biurko i podszedł do mnie. Ku mojemu zaskoczeniu zamiast podać na powitanie rękę, położył dłonie na moich ramionach. – Cieszę się, że dotarłeś bezpiecznie! Jak tam podróż? Męcząca? Opowiadaj, opowiadaj!

Zabrał mi walizkę, wciągnął do środka, zamknął drzwi i usadził na jednym z foteli przy stole. Odstawił bagaż obok, po czym usiadł na sąsiednim krześle i wlepił we mnie wzrok. Wyglądał jak dziecko czekające na jakąś niesamowitą opowieść.

Nie tego się spodziewałem.

Spojrzałem na Ciel, kompletnie zdezorientowany zachowaniem faceta. Obie dziewczyny uśmiechnęły się tylko i wzruszyły ramionami. To mi nie pomaga!

– Russie miał małe problemy – Ciel zlitowała się nade mną po kilku minutach krępującej ciszy. Mogłaby sobie odpuścić to zdrobnienie. – Opowie ci później. Jest trochę przeziębiony, więc dobrze by było, żeby po załatwieniu formalności poszedł do skrzydła medycznego.

– Przeziębiony? – zmartwił się naczelnik. Rozkaszlałem się jak na zawołanie. – Och, naprawdę źle to wygląda.

– To nic takiego – zapewniłem. Nie znosiłem, kiedy ktoś się nade mną rozczulał.

– Ja bym tego nie lekceważył.

– A ja bym nie lekceważyła tego morderczego spojrzenia – stwierdziła żartobliwym tonem ranna dziewczyna.

– Co masz na myśli? – spytałem, nie do końca rozumiejąc. Ta zrobiła niewinną minę i wzruszyła ramionami.

– Zupełnie nic – zapewniła z fałszywym uśmiechem.

– Viv, nie dokuczaj panu – upomniała ją Ciel i spojrzała na naczelnika. – Szefie, mam sprawę niecierpiącą zwłoki – oznajmiła, jednak jej lekki ton zupełnie tego nie oddawał.

– Boję się, kiedy tak mówisz – mruknął mężczyzna, osuwając się nieco w fotelu.

– Widzisz, domofon znów nawalał, więc…

– Niech zgadnę – przerwała jej Viv. – Wyważyłeś drzwi?

Użyła formy męskiej? Przejęzyczenie?

– Ciel, znowu? – jęknął naczelnik. – Który to raz w tym miesiącu?

– Niegrzeczny z ciebie chłopiec, Ciel – zaśmiała się ranna. Zmarszczyłem brwi. Więc jednak się nie przejęzyczyła? Dlaczego zwraca się do niej w ten sposób?

– O! Znam to spojrzenie! – zawołała Ciel, podskakując i klaszcząc w dłonie, jakby właśnie otrzymała wymarzony prezent. Roześmiała się wesoło, trochę za głośno, jak na mój gust. – Bo widzisz, Russie, ja tylko tak ślicznie wyglądam – oznajmiła, okręcając się wokół własnej osi, jakby chciała się odpowiednio zaprezentować.

– Co? – Niby głupie pytanie, ale jakże idealne, kiedy człowiek nie ma pojęcia, co się właściwie dzieje. Naczelnik parsknął śmiechem, a ranna przewróciła oczami.

– Ciel jest stuprocentowym chłopakiem – wyjaśnił mężczyzna.

Zgłupiałem. Chłopak? Przecież, jakby na nią nie spojrzeć, to dziewczyna! Mała, drobna, śliczna dziewczyna! Płaska, ale dziewczyna!

Widząc moje zdezorientowanie i niedowierzanie, Ciel znów się roześmiała (a może roześmiał?).

– Użyjemy niepodważalnego argumentu! – postanowi(ł)a wesoło. Podciągn(ął)ęła koszulę, by dostać się do paska spodni i zacz(ą)ęła go rozpinać. Widząc, co robi, naczelnik pokręcił tylko głową w geście dezaprobaty, a Viv rzuciła się, by ją/go powstrzymać.

Jednak „go”. I na próżno, bo już po chwili zsunął spodnie z bioder i podtrzymał koszulę, by bez jakiegokolwiek zażenowania zaprezentować swój sprzęt. Przez chwilę wgapiałem się tępo w jego krocze, aż w końcu zaczęło do mnie docierać, na co ja właściwie patrzę. Czując się jak jakiś zboczeniec, pochyliłem głowę i schowałem twarz w dłoniach, wywołując tym wesołość u naczelnika i Ciela.

Po cholerę ja się zgłaszałem na ten wyjazd?!

|CIEL|

|poniedziałek, 18 stycznia 2016 roku|

 

– I jak tam wyniki? – Uwiesiłem się na laborantce i zajrzałem jej przez ramię, żeby móc zobaczyć, co tym razem stwierdziła maszyna. Z jakiegoś powodu ciągle miałem tego pecha, że kobieta zaciągała mnie do swojego królestwa i byłem zmuszany do pomocy w jakichś badaniach. Nawet kiedy mi tłumaczyła, po co jej to wszystko, używała takiego języka, że kompletnie nic nie rozumiałem. Co gorsza, zawsze kończyło się na tym, że albo moje ubrania kończyły swój żywot, albo odnosiłem rany, które bez wrodzonego talentu do samoleczenia wymagałyby wielomiesięcznej kuracji w szpitalu.

– Ubierz się – mruknęła tylko, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. Nadąłem policzki i udając wielce obrażonego, przeszedłem za parawan, gdzie zostawiłem ubrania na zmianę. I dobrze, że je wziąłem, bo te, które miałem na sobie jeszcze nie tak dawno, kompletnie się rozpuściły. Naprawdę nie miałem ochoty wnikać, nad czym pracuje… Jedyny plus był taki, że nagość mi nie przeszkadzała. Zresztą lubiłem, kiedy ci z laboratorium nie wiedzieli, gdzie oczy podziać, a moja bezwstydność dodatkowo ich peszyła. Zabawne.

Kiedy włożyłem już ciuchy i wróciłem, pani Edith wstukiwała dane do systemu, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem. Była całkowicie skupiona na swojej pracy, więc postanowiłem skorzystać z okazji, że jesteśmy tu tylko we dwójkę i poszukać czegoś o delegacie z Europy. Nic trudnego, zważając na to, że całkiem często wykradałem dane wszelkiej maści.

Z tego, co mi wiadomo, mieliśmy dostać z Russiem sprawę, kiedy już dojdzie do siebie, a ten nie wydawał się należeć do gadatliwych. Wątpiłem, żeby powiedział mi cokolwiek na temat swoich zdolności, jeślibym zapytał.

Trąciłem myszkę podłączoną do jednego z komputerów. Pojawił się niebieski ekran z ikoną użytkownika. Wpisałem hasło, wszedłem w wyszukiwarkę. Pojawiło się prostokątne okno z białym poziomym paskiem. Wpisałem imię i nazwisko delegata, wcisnąłem ENTER. Kolejne okno zajęło niemal cały ekran. Z lewej strony zostało wyświetlone zdjęcie. Nie wyglądał na nim na zbyt zadowolonego. A może on się z taką twarzą urodził? Współczuję. Z prawej pojawiło się kilka zakładek. Zerknąłem szybko na laborantkę, by się upewnić, że nadal jest zajęta wynikami i kliknąłem tę podpisaną jako INFORMACJE PODSTAWOWE. Był to ogólny, skrócony opis Russiego.

Przesunąłem wzrokiem po danych. Obecnie miał prawie dwadzieścia jeden lat. Za dwa miesiące wypadały jego urodziny. Był ode mnie zaledwie rok młodszy. Luxten, specjalizacja cień. Według opisu mógł stać się dla niego zarówno bronią, jak i tarczą. Chyba nie będzie wadził. Typy ofensywno-defensywne zawsze się przydawały. Problemem mogło być jego zachowanie, ale w sumie ja też nie byłem łatwy w obyciu. Nawet jeśli słodko wyglądam.

Ciekawe, czy już przyjął do wiadomości, że nie jestem taką nieszkodliwą dziewczyną, za jaką zapewne mnie wziął na początku? Ale minę miał świetną, kiedy mu udowodniłem, że jednak jestem facetem!

Co tu jeszcze mamy? Anglik, sierota, ma młodszą siostrę, rodzice zachlali się na śmierć, kiedy miał cztery lata, wychowała go ulica. W wieku jedenastu lat razem z siostrą został przygarnięty przez generała Parkera. Ukończył Brytyjską Akademię dla Uzdolnionych. Został przypisany do londyńskiego oddziału, awansował z rangi trzeciej na drugą w ciągu półtora roku. Zaraz potem przeniesiono go do Oddziału Brandy w Kwaterze Głównej. Pamiętam, że kiedyś zapytałem o to miano. Powiedziano mi wówczas, że dowódca uwielbia alkohole, szczególnie brandy, więc postanowił tak właśnie nazwać swój oddział specjalny.

Jak o tym pomyśleć, nikt raczej nie kwapi się, by zapytać o powód takiego, a nie innego nazwania mojego oddziału. Chociaż trzeba przyznać, że też nie miałem za bardzo ochoty dociekać, dlaczego generał użył nazwy „Oddział Śmierci”. Z drugiej strony wystarczyło trochę popracować w tym zawodzie, żeby zrozumieć.

– Ciel. – Wzdrygnąłem się, słysząc naganny ton. Szybko zamknąłem okno i odwróciłem się do kobiety. Para czarnych oczu wpatrywała się we mnie krytycznie. Uśmiechnąłem się niewinnie i w podskokach przemierzyłem dzielącą nas odległość.

– Czujesz jakiś dyskomfort w związku z oblaniem kwasem? – spytała pozbawionym emocji głosem. Ani słowem nie skomentowała mojej ciekawości, ale podejrzewałem, że doniesie naczelnikowi. A może już się przyzwyczaiła?

– Nie – odparłem zgodnie z prawdą.

Pokiwała głową i zanotowała coś.

– Więc ucierpiało tylko ubranie. To dobrze – mruknęła zamyślona.

Jasne, a o moich oparzeniach sprzed kilku minut to już zapomniała!

– Muszę się skonsultować. Możesz już iść – zwróciła się do mnie, po czym odłożyła podkładkę z papierami i odwróciła do komputera.

Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Opuściłem skrzydło naukowe najszybciej, jak było to możliwe. Nie miałem ochoty zostać złapany przez kogoś innego i zmuszony do pomocy w kolejnych eksperymentach. Większość z nich była dość niebezpieczna i lubiła wybuchnąć w twarz, ale i tak była sto razy bardziej bezpieczna niż te, które prowadziła pani Edith.

Z jakiegoś powodu po drodze nikogo nie zauważyłem, chociaż tutaj powinno się kręcić mnóstwo ludzi. Marszcząc brwi, wyjąłem komórkę i sprawdziłem godzinę. W laboratorium nierzadko traciłem poczucie czasu. Poszedłem tam zaraz po śniadaniu i obstawiałem, że pani Edith trzymała mnie tylko kilka godzin. No, w sumie dziewięć to też „kilka”. Od dziesięciu minut trwała kolacja, więc większość osób pewnie siedziała już w kafeterii.

Przynajmniej wyjaśniło się, czemu czułem się taki głodny. Przegapiłem obiad! Znowu dostanę wykład od naczelnika na temat regularnych posiłków.

Chcąc zaoszczędzić na czasie, nie tłukłem się schodami. Ta moja teleportacja to jednak dobra rzecz. Wystarczyło zwizualizować sobie miejsce, w którym chciałem się znaleźć. Cała filozofia, nic trudnego.

Teleportowałem się w mało uczęszczane miejsce. Korytarz kończył się ślepą ścianą i stanowił jedyny dowód niedopatrzenia podczas przebudowy wnętrza zamku. Stąd musiałem już tylko przejść za załom i byłem na miejscu. Mogłem co prawda pojawić się w kafeterii albo tuż przed nią, ale o tej porze ktoś mógł na mnie wpaść.

Zakończone szpicem przejście nie posiadało drzwi. Nie widziano ku temu potrzeby. Zawiasy często się zacinały, a ja jeszcze częściej je wyważałem. Naczelnik zdecydował więc o ich zdjęciu, mając dosyć ciągłych napraw.

Kafeteria była szerokim pomieszczeniem o bladożółtych ścianach i ciemnoszarej podłodze. Ciemnobrązowe stoły otoczone czerwonymi krzesłami zostały ustawione chaotycznie, ale w tym chaosie znajdował się jakiś porządek – tak przynajmniej twierdziła szefowa kuchni, która odpowiadała za ten burdel.

Jak podejrzewałem, większość miejsc była już zajęta, a kelnerzy i kelnerki biegali między stołami, odbierając zamówienia i podając gotowe dania. To miejsce stało się restauracją z prawdziwego zdarzenia, od kiedy poprzedni szef kuchni zrezygnował z pracy. Facet i tak długo wytrzymał z czającym się za jego plecami diabłem.

I to do tego diabła teraz zmierzałem.

Znaliśmy się jeszcze ze szkoły. Byliśmy na różnych profilach, więc do drugiej klasy kojarzyłem ją tylko jako seksowną kuchareczkę. Dopiero kiedy na drugim roku wyznaczono nas na przewodniczących swoich profili, zostaliśmy zmuszeni do czegoś więcej niż mijania się na korytarzu i chcąc, nie chcąc, zbliżyliśmy się do siebie. Nie nazwałbym nas przyjaciółmi. Bardziej dobrymi znajomymi. Dlatego nie miałem oporów, by wejść za ladę i zajrzeć do kuchni przez wydawkę. Na mój widok Brook uśmiechnęła się, powiedziała coś stojącemu obok kucharzowi i podbiegła do okienka.

– Dopiero cię wypuściła? – zagadnęła.

– Na szczęście. Bałem się, że przetrzyma mnie jeszcze całą noc na dodatkowych badaniach – zwierzyłem się, wzdychając ciężko.

Sięgnęła przez okienko, żeby poklepać mnie po głowie.

– Biedactwo.

– Wcale ci mnie nie żal – burknąłem, udając urażonego jej żartobliwym tonem. Zaśmiała się i znów mnie poklepała.

– Swoją drogą – mruknąłem, oglądając się przez ramię i próbując wypatrzyć kogoś, kogo nie widziałem od tygodnia. – Słyszałaś coś może o Russiem?

– Russiem? – Zrobiła głupią minę, ale zaraz wydała ciche „ach!”. – Ten chłopak z Europy? – upewniła się.

Skinąłem głową na potwierdzenie.

– Nie widziałem go, odkąd tu przyjechał. Nadal jest chory? – Powinna wiedzieć, skoro zajmuje się posiłkami.

– Wypuścili go z medycznego dziś koło południa. Podobno tylko się przeziębił.

– Ten kaszel nie brzmiał na zwykłe przeziębienie – westchnąłem. – Myślisz, że to było coś poważniejszego i nafaszerowali go jakimś nowym lekiem?

– Całkiem możliwe – stwierdziła, wzruszając ramionami. Po minie poznałem, że jej to nie interesuje. – Ale mnie nie pytaj. Ja tu jestem od gotowania.

– A i tak zwaliłaś to na kogoś, żeby ze mną pogadać – zauważyłem złośliwie.

– Nie patrz na mnie z takim krytycyzmem. – Dostałem pstryczka w czoło. – Lepiej powiedz, co ci podać? Nie jadłeś obiadu i cały dzień trzymali cię na testach, więc pewnie jesteś głodny jak wilk, co?

– Na pewno nie bardziej od ciebie – zaśmiałem się.

Nie było tajemnicą, że Brook potrafi opróżnić pełną po brzegi lodówkę w ciągu godziny i jeszcze będzie głodna. Jej żołądek chyba nie miał dna. Albo zamiast niego miała tam czarną dziurę. Ale chyba na jedno wychodzi. Podczas egzaminów praktycznych zawsze zamiast pilnować swojego stoiska, biegała po innych i jadła, jadła, jadła, jadła… i jadła. Pokręciłem głową na samo wspomnienie.

– Daj mi kanapki z szynką, ogórkiem i pomidorem – poprosiłem, widząc, że czeka na moje zamówienie. – Duuuużo kanapek – dodałem, szczerząc się.

– Już się biorę do roboty – oznajmiła pełna entuzjazmu.

– A to nowość – zażartowałem. Pokazała mi język i poszła przygotować dla mnie kolację.

Rozejrzałem się za wolnym miejscem gdzieś blisko, ale w trakcie rozmowy z rudą naschodziło się jeszcze więcej ludzi. Udało mi się wypatrzyć pusty stolik pod ścianą i zacząłem się do niego przeciskać.

Kolacja przebiegła w całkiem miłej atmosferze. Szybko zyskałem towarzystwo Viv, której już zdjęto bandaż z dłoni. Ponarzekała na sekcję naukową i naczelnika, ale nieszczególnie jej słuchałem. Później dołączyła do nas Brook, twierdząc, że nie ma nic do roboty w kuchni. Tak naprawdę miała całkiem sporo do zrobienia i kilku kelnerów nawet podeszło przekazać wiadomość od kucharzy, że jest potrzebna, ale ich zbywała. Nie zaszkodziłoby, gdyby trochę poważniej podeszła do swoich obowiązków.

Jeszcze dobrze nie skończyłem jeść, a wezwano mnie do naczelnika. Dziewczyny oczywiście zaczęły żartować, że pewnie znowu wyważyłem jakieś drzwi i dostanę kazanie. Właściwie kilka dni temu faktycznie to zrobiłem i do tej pory naczelnik nie wspomniał o tym słowem. Myślałem, że zapomniał, ale może był zwyczajnie zajęty? Albo pani Edith na mnie doniosła, że znowu wtykam nos w rzeczy, które nie powinny mnie interesować.

Tym razem nawet przez myśl nie przeszła mi teleportacja. Niechętnie wstałem od stołu i powlokłem się do jednej z wież. Byłoby mi raźniej z Violetem, ale zostawiłem go w biurze tuż przed badaniami i pewnie latał sobie teraz po całej Kwaterze. W tej chwili nie miałem najmniejszej ochoty za nim ganiać. Z drugiej strony to znacznie odwlekłoby w czasie moją wizytę w gabinecie naczelnika. I tylko bardziej bym sobie nagrabił.

Jak ja nie chcę tam iść!

Mniej więcej w połowie drogi natknąłem się na Russiego, jak zwykle z maską obojętności na twarzy i chęcią mordu w oczach, któremu towarzyszyła główna medyk i zastępca naczelnika w jednym. Kobieta uśmiechnęła się szeroko na mój widok i zaczęła wypytywać o dzisiejsze testy. Najwyraźniej jeszcze nie rozmawiała z panią Edith, bo pytała o wszystkie szczegóły. Przy okazji dowiedziałem się, że zostałem wezwany, bo Russie czuje się już dobrze i mają dla nas sprawę. Nawet mi trochę ulżyło, bo naprawdę miałem już dość tego ciągłego upominania.

– Przyprowadziłam ich – oznajmiła doktor Johanna, z rozmachem otwierając drzwi i nie przejmując się pukaniem. Volter nic nie powiedział, przyzwyczajony już do takiego zachowania. Przepuściłem Russiego przodem i wszedłem na końcu, zamykając za sobą drzwi. Przez całą wspólną drogę tutaj czułem na plecach jego spojrzenie. Zastanawiałem się, czy to przez to, co zrobiłem tydzień temu, czy może jednak powodem są eksperymenty, o których rozmawiałem z zielarką i fakt, że wyszedłem z nich bez szwanku. A może jeszcze coś innego? Kto go tam wie?

Naczelnik kazał nam usiąść i zaczął przerzucać papiery, które niemal kompletnie przesłaniały blat jego biurka. Zajęliśmy miejsce przy stole i czekaliśmy. Russie wyglądał na zirytowanego, ale mnie osobiście bawiło, jak Volter wraz ze swoim zastępcą poszukują odpowiednich dokumentów. Doktor Johanna kilka razy wytknęła szefowi, że powinien posprzątać i chować papiery do odpowiednich segregatorów i teczek po przejrzeniu i podpisaniu ich, ale on twierdził, że jego system pracy działa od lat i nie zamierza go zmieniać. Szkoda, że przez ten system nieraz i po kilka godzin musimy czekać na instrukcje.

– Mam! – zawołał po kilkunastu minutach, podrywając się z krzesła i strącając na podłogę stos papierzysk. Przez chwilę na nie patrzył, ale ostatecznie machnął lekceważąco ręką i podszedł do nas z dwiema teczkami. Położył po jednej przed każdym z nas i usiadł. Nie czekając na rozpoczęcie odprawy, zajrzałem do środka i pobieżnie przesunąłem wzrokiem po tekście.

– Kabarin? – zdziwiłem się. Przecież to jeden z najspokojniejszych terenów!

– Kabarin – potwierdził naczelnik profesjonalnym tonem, który moim zdaniem zupełnie do niego nie pasował. Doktor Johanna rozłożyła na stole mapę królestwa i zajęła miejsce obok Voltera, po czym postukała palcem w spory zalesiony obszar, w centrum którego znajdowało się duże miasto.

– Pojedziecie do Bodory – oznajmiła zielarka. – Jest sporym miastem, trudno dostępnym i samowystarczalnym. Znajduje się w centrum gęstego lasu, w którym nietrudno paść ofiarą dzikich zwierząt.

– No i łatwo się tam zgubić – dodał naczelnik.

– Nasz cel? – spytał rzeczowo Russie.

– Rozwiązanie zagadki epidemii.

Popatrzyliśmy po sobie, zaskoczeni taką odpowiedzią.

– Więc jedziemy jako wsparcie dla Sekcji Medycznej? – upewnił się mój tymczasowy partner.

– Bez szans – mruknąłem z namysłem. – Gdyby chodziło o wsparcie, nie zwracano by się do Kwatery Głównej, tylko wzięliby kogoś z najbliższej filii.

– Dostaliśmy informację, że nie chodzi o nieznany dotąd wirus ani nic w tym stylu – westchnął Volter, drapiąc się po głowie. – Tamtejsi mieszkańcy po prostu zasypiają i się już nie budzą. Możliwe, że mamy do czynienia…

– Z indygo? – wszedłem mu w słowo.

Skinął twierdząco głową.

– A więc indygo lubujący się w cichym zabijaniu – podsumowałem. Z jakiegoś powodu mi to nie leżało. Niby jeszcze nie zapoznałem się ze szczegółami, ale obstawiałem, że to nie sprawka kogoś uzdolnionego. Takie przeczucia zawsze się sprawdzały, więc zamierzałem ufać intuicji. – Kiedy wyruszamy?

– Wylatujecie z samego rana. Jeśli chodzi o szczegóły…

– Pójdę się przygotować – przerwałem mu.

– Wolałbym, żebyś wysłuchał szczegółów.

– Muszę poszukać Violeta, a to mi trochę zajmie.

Wstałem, wziąłem teczkę i skierowałem się do drzwi.

– Wszystko mam tutaj, prawda? Przeczytam, zanim pójdę spać – obiecałem. – Ewentualnie rano – dodałem cicho, kiedy opuściłem gabinet.

ROZDZIAŁ 3SOBOWTÓR

|RUSSELL|

|wtorek, 19 stycznia 2016 roku|

 

– To skrajnie nieodpowiedzialne!

Ciel zerknął na mnie krótko i wrócił do czytania szczegółów naszego zadania. Przed wylotem z Kwatery Głównej zapewniał naczelnika i jego zastępcę, że zapoznał się z dokumentami. Podczas lotu chciałem z nim ustalić kilka rzeczy, ale aż do lądowania spał w najlepsze. Potem przesiedliśmy się do samochodu, a tam doznał jakiegoś olśnienia, że nawet nie zajrzał do teczki po opuszczeniu gabinetu. Czułem się jak skończony idiota, bo przejmowałem się, żeby wszystko dobrze poszło, podczas gdy ten kretyn olał sprawę.

W odpowiedzi na moją uwagę tylko mruknął coś niezrozumiale i ziewnął szeroko, nie przejmując się zasłonięciem ust dłonią. Miałem ochotę mu przyłożyć. Naczelnik ostrzegał, że ten mały blondyn jest bardzo specyficzny i mogę dostać szału podczas pracy z nim, ale nie wspomniał, że będę miał ochotę go rozszarpać tak szybko.

A wydawał się taki nieszkodliwy!

– Przecież przeczytałem – westchnął, zamykając teczkę i wrzucając ją pod siedzenie kierowcy, który z rozbawieniem zerkał we wsteczne lusterko. – To nie indygo.

– Tego nie wiemy – zauważyłem. Właśnie po to tam jedziemy. Żeby zbadać sprawę i dowiedzieć się, co kryje się za niecodziennymi zgonami.

– To nie indygo – powtórzył uparcie, mrużąc delikatnie oczy. Podrapał za uchem drzemiącego na jego piersi smoka. – Siedzę w tym trochę i…

– Niewiele dłużej ode mnie – przerwałem mu sucho.

Uśmiechnął się kpiąco. Stanowczo pomyliłem się co do niego. Teraz w ogóle nie przypominał tej słodkiej dziewczyny, za którą go wziąłem. Sądziłem, że w najgorszym razie będę w stanie go tolerować, a teraz? Wkurzała mnie sama jego obecność. Całą postawą dawał do zrozumienia, że uważa się za lepszego ode mnie. Bo co? Pracuje ten rok dłużej? Jego umiejętności są znacznie rzadsze? To nie powody!

– Jak go nie nazwiesz, to nie indygo.

– Skąd możesz to wiedzieć?!

– Intuicja.

Wsadź sobie tę swoją intuicję!

– Myślisz, że istnieje? – spytał, przekrzywiając głowę w bok.

– Co niby? – zirytowałem się. – Ten indygo, którego podejrzewam?

– Xerion.

Westchnąłem ciężko, osuwając się w fotelu na tyle, na ile pozwalał pas bezpieczeństwa. Nie nadążałem za tym irytującym karzełkiem. Co ma jakaś wieża z ich legend do naszego zadania?

– Istnieje. – Nawet nie musiałem się zastanawiać nad tą odpowiedzią.

– Nawet jeśli nigdy jej nie widziałeś? Nawet jeśli nikt nie wie, gdzie jest?

Chyba dałem się wciągnąć w jakąś jego grę. Irytujące.

– Utrzymuje świat przy istnieniu. Gdyby nie ona, wszystko by się rozpadło. Można ją uznać za serce wszelkiego życia. To mi wystarczy, żeby wierzyć w jej istnienie.

– A gdyby to było kłamstwo? – Uniosłem pytająco brwi. Nie rozumiałem, do czego dążył. Uśmiechnął się tajemniczo, leniwie gładząc jasnofioletowe futerko. – Co, jeśli Xerion nie istnieje?

– Bez znaczenia. Ludzie muszą w coś wierzyć. Taka nasza natura.

Zaśmiał się krótko.

– Coś w tym jest – przyznał. – Załóżmy, że świat to scena, na której jesteśmy aktorami. Ktoś napisał scenariusz, w którym umieścił nas wszystkich. Każdy ma jakąś rolę do odegrania, jest protagonistą swojej własnej historii. Problem w tym, że nikt nie widział tego scenariusza. Aktorzy dostali role i improwizują każdą kolejną sekundę tego głupiego przedstawienia. Jedni uważają, że scenarzysta nigdy nie istniał i nie interesuje ich, skąd wzięli się na scenie, inni wierzą, że czuwa nad aktorami i ma wobec nich jakiś plan. Usilnie poszukują ukrytego scenariusza, nawet nie będąc pewnymi, czy rzeczywiście istnieje. Ale wszyscy, bez wyjątku, odgrywają tę tragikomedię od tak dawna, że zapomnieli o prawdziwym celu przedstawienia.

Zastanowiłem się dłuższą chwilę nad jego słowami. To odniesienie było całkiem proste do zrozumienia. Sugerował, że za ludzkimi poczynaniami kryje się coś jeszcze. Drugie dno, o którym nie mamy pojęcia. Tylko że nie pojmowałem sensu takich rozważań, szczególnie że chwilę wcześniej poruszył temat legendarnej wieży.

– Rozumiem, co masz na myśli – mruknąłem. – Ale do czego właściwie zmierzasz?

– Do niczego – padła natychmiastowa odpowiedź przyozdobiona niewinnym uśmiechem. – Fajnie tak czasem pofilozofować, nie uważasz?

Westchnąłem ciężko i odwróciłem się przodem do drogi. Czyli to tylko jego kaprys? Te pozornie głębokie przemyślenia nie mają większego sensu? A sądziłem, że naprawdę ma coś istotnego do powiedzenia. Jedynie sprowokował mnie do przemyśleń na temat, który dotąd mnie nie interesował.

Jest dobrze, póki działam w interesie Korporacji. Pojadę, gdzie każą i zrobię, co każą. Jestem bezwzględnym dupkiem, którego nie obchodzą ludzie. Nie mam nic do stracenia. Moje życie i tak nie ma większego sensu. Praca dla Korporacji to wszystko, co mam i zrobię wszystko, czego będą ode mnie wymagać. Wszystko, żeby generał był ze mnie dumny. Tyle w tym temacie.

– Przywykniesz – z zamyślenia wyrwał mnie rozbawiony głos inspektora, którego wyznaczono na naszego przewodnika. Spojrzałem na niego pytająco. Zerknął na mnie krótko i wzruszył ramionami. – Z nim tak zawsze. Niezbyt przykłada uwagę do szczegółów przydzielonego zadania. Dla niego najważniejsze jest osiągnięcie celu. Wszystko inne nie ma znaczenia.

– Nie obgaduj mnie – burknął z tylnego siedzenia Ciel. Kierowca roześmiał się.

– Przecież nie mówię nic złego – zauważył. Zwolnił i ominął krzak nachodzący na piaskową drogę.

– Kiedyś miałem okazję z nim pracować – znów zwrócił się do mnie. – Narobił wtedy niezłego zamieszania. Tak nawywijał, że żandarmeria poważnie zastanawiała się nad jego uśmierceniem.

– Spojrzałem zdziwiony do tyłu, ale Ciel tylko kiwał głową z zamkniętymi oczami i ustami wykrzywionymi w rozbawionym uśmiechu. Wyglądało na to, że wspomnienia o tym bawią go.

– Więc generał cię uratował? – domyśliłem się.

Ciel roześmiał się w głos i potrząsnął głową.

– A skąd! – zaprzeczył. Podniósł się do siadu, a obudzony smok wydał z siebie obrażone „Pya” i zwinął w kłębek na jego udach. Chłopak popatrzył na mnie i wyszczerzył szeroko, pokazując idealnie proste, białe zęby. – Odwiedził mnie, jak czekałem na proces. Powiedział, że jeśli umrę, to tylko siebie mogę za to winić i tyle go widziałem. Uniewinnili mnie tylko dlatego, że moje działania przyniosły Korporacji więcej zysków niż strat.

– I całe szczęście – westchnął inspektor, ale zaraz przeklął cicho. – Będzie trochę trzęsło – ostrzegł.

Po chwili samochód, a my wraz z nim, zaczął podskakiwać na wybojach. Przylgnąłem plecami do oparcia fotela, ale na niewiele się to zdało. Co chwila zakręt, duże kamienie albo dziury. Miałem ochotę wysiąść i resztę drogi przejść pieszo, ale kiedy wymruczałem to pod nosem, kierowca oświadczył, że żadnego z nas nie wypuści w środku lasu i mamy wybić sobie z głowy, że zatrzyma się przed wjechaniem do miasta.

|CIEL|

|Godzinę później|

 

Pierwsze, co zrobiliśmy po opuszczeniu ciepłego wnętrza samochodu, to rozciągnięcie zdrętwiałych kończyn. Kości strzyknęły głośno. Zbyt głośno w panującej wokół ciszy. Ogłuszającej ciszy. Nie było słychać nawet najmniejszego szelestu. Był już wieczór, ale żadna latarnia się nie świeciła. Naszym jedynym źródłem światła musiały stać się latarki.

Martwe – tylko w ten sposób mogłem określić to miejsce.

– Mam złe przeczucia – mruknął Ezekiel. Nie musiałem na niego patrzyć, żeby wiedzieć, że najchętniej schowałby się z powrotem do auta i za kierownicą czekał na znak, że może odpalać auto i wracać, skąd przyjechaliśmy.

– Rozejrzyjmy się – zaproponowałem.

Russie tylko skinął głową na znak, że się zgadza, a przewodnik westchnął ciężko i zatrzasnął drzwi auta. Słyszałem echo przez dobrą chwilę. Naprawdę przerażające.

Przez jakiś czas wędrowaliśmy opustoszałymi ulicami we względnej ciszy. Słyszałem jedynie echo naszych kroków i gwizd wiatru dającego znać o swojej obecności od czasu do czasu. Ile szliśmy? Kilka minut? Kilkanaście? A może kilkadziesiąt? Nieważne. Nie dostrzegłem żadnych większych aktów wandalizmu. Jasne, kilka graffiti na ścianach, ale to wszystko. Budynki były zadbane, w dużej mierze porośnięte roślinami o zielonych liściach. Nic niezwykłego dla tych terenów. To, co mnie dziwiło, to brak jakiejkolwiek żywej duszy. Ezekiel urodził się tutaj i wychował, więc prowadził nas po niegdyś najtłoczniejszych ulicach, ale jak nikogo nie było, tak nie ma i chyba nie będzie. Może ludzie bali się tej całej „epidemii” i chowali w domach? Ale w żadnym nie widziałem świateł. Dziwna sprawa.

– Może powinniśmy rozejrzeć się po bocznych uliczkach? – mruknął Russie. Przewodnik nie wyglądał na przekonanego, a i ja byłem przeciwny. Kiedy we trójkę szliśmy głównymi ulicami, używałem zdolności bilokacji, by sprawdzić też te boczne. Jedyne, co znalazłem, to kilku bezdomnych, martwych co najmniej od dobrych kilku dni. Nie było sensu się tam zapuszczać osobiście, w namacalnych ciałach.

Zanim któryś z nas zdążył jakoś ustosunkować się do jego sugestii, coś głośno huknęło. Wręcz ogłuszająco w tej okropnej ciszy. Nie myśląc długo, teleportowałem się na dach najbliższego budynku. Stąd mogłem zobaczyć rynek, ale nie wyglądało na to, że hałas dobiegał stamtąd. Płonąca dużym płomieniem pochodnia oświetlała trzymającą ją postać, chyba dziewczynę. Stała pośrodku dużego prostokąta, który tworzyły otaczające rynek budynki, i rozglądała się wokół. W jej ruchach wyraźnie widziałem panikę. Wysłałem tam swoją postać astralną. Stanąłem obok niej, kompletnie niewidoczny i bezdźwięczny. Powodu jej paniki nie musiałem długo szukać. A nawet w ogóle. Jedno zerknięcie w którykolwiek wylot i już wiedziałem.

Afryty.

Otoczyły ją.

Te potwory o pseudo ludzkiej formie czaiły się w ciemności i wpatrywały pustymi oczodołami w młodą kobietę.

Wycofałem wszystkie postacie astralne i zeskoczyłem z dachu. Russie krzyknął coś, że jestem głupi i się zabiję, ale bez problemów wylądowałem na nogach. Dobrze mieć władzę nad takimi rzeczami.

Kolejny huk. Daleko z prawej, może kilka kilometrów od nas, pojawiła się delikatna pomarańczowa poświata. Zakląłem w myślach.