Bóle fantomowe - Jędrzej Soliński - ebook

Bóle fantomowe ebook

Jędrzej Soliński

4,5

Opis

To, co utraciliśmy, często boli najbardziej.

Dzieciństwo młodego chłopca dorastającego na zachodnich kresach Polski upływa pod znakiem beztroski, przygód i magii. Nocne wyprawy do lasu i na ryby, letnie wieczory spędzane pod gołym niebem, odkrywanie zakazanych tajemnic, które tak bardzo pobudzają nastoletnią wyobraźnię... Ale pewnego dnia w ten sielski pejzaż wkracza brutalna, postpeerelowska rzeczywistość, a zainicjowane przez nią wydarzenia prowadzą do tragedii. By zrozumieć samego siebie, młody bohater musi nie tylko poznać historię swojej rodziny, dotkniętej przesiedleniami, ale także nauczyć się żyć z dotkliwym bólem straty.

Bóle fantomowe” to barwna i poruszająca powieść, która przywodzi na myśl prozę mistrzów takich jak Wiesław Myśliwski. To historia o bolesnych zakończeniach i trudnych początkach, ale przede wszystkim – o pamięci, której nigdy nie można do końca zaufać.

Jędrzej Soliński jako punkty odniesienia dla własnej twórczości wymienia pisarstwo Wiesława Myśliwskiego oraz Leonida Andriejewa, przedstawiciela srebrnego okresu literatury rosyjskiej z dwóch pierwszych dekad XX wieku. Podczas lektury „Bólów fantomowych” przychodziło mi na myśl jeszcze jedno nazwisko. To Cormac McCarthy, być może najwybitniejszy prozaik amerykański przełomu tysiącleci. Widzę podobieństwa z jego pierwszymi powieściami takimi, jak „Strażnik sadu”, czy „W ciemność”. Mimo tych literackich koligacji, czy analogii, „Bóle fantomowe” to utwór w pełni oryginalny. Jego szczególną wartość stanowi połączenie realistycznej narracji z narastaniem tajemnicy, zatrącającej o metafizykę.
Jacek Moskwa, wiceprezes Zarządu Głównego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Moim Dziadkom

CZEŚĆ PIERWSZA

I

Wstać przed świtem. Byle tylko nie zasnąć po pierwszym budziku. Najtrudniej było otworzyć oczy, rozewrzeć sklejone nocą powieki i wyłapać nikłe światło latarni, stojącej samotnie koło transformatora. Dżery mruczał coś pod nosem, przewracając się na drugi bok. „Wstawaj”, mówię, próbując otworzyć oczy. A niech to, co nam znowu do głowy strzeliło. „Zaraz, nie marudź”, jęczał do poduszki. Trzeba było położyć się wcześniej, chociaż to mogło wzbudzić podejrzenia. My tak zawsze, jeśli rano na ryby, to z tego podniecenia jakoś nie mogliśmy zasnąć. A wstać trzeba przed świtem. W pierwszych promieniach słońca wykopać robaki. Zresztą, jakie to promienie, ledwie nikła poświata. W zasadzie dzień budzi się powoli jeszcze przed wschodem słońca.

Drugi budzik. Ostatni. Nie ma rady, trzeba otworzyć oczy.

Ciemno, do świtu jeszcze chwila. Wstajemy. Cicho, cichuteńko. Gdybyśmy kogoś zbudzili, cały plan wziąłby w łeb. Ubrania czekały przygotowane na krześle pod ścianą. Zimno, na samą myśl pojawiały się drgawki. „Wstawaj, Dżery, trzeciego budzika nie będzie”.

Nie wiem, jak nam się to udawało, żeśmy nigdy nie zaspali. Nie skusili się na pozostanie pod pierzyną. Nie pozwolili oczom trwać w ciemności, po drugiej stronie.

Najpierw bluza, żeby było cieplej, potem szybko spodnie i skarpetki. Na palcach korytarzem do schodów. Kapcie zostawialiśmy pod łóżkiem. Bezszelestnie schodziliśmy na dół. Cisza. Żywej duszy. Dobra nasza. Dalej – na palcach do drzwi. Na dole głucho. Stawaliśmy w bezruchu na chwilę, nasłuchując, czy aby na pewno nikogo nie obudziliśmy. Pierwsze drzwi. Dżery przekręcał klucz, dociskając je z całej siły. Tępy brzęk. W głębi domu – cisza. To znaczy, że znowu nam się udało.

Na ganku czekał przygotowany wieczorem plecak – kiedyś zapewne cały w kolorze zgniłej zieleni, teraz miejscami brązowy, poprzecierany, z przyszywanymi dziesiątki razy rzemieniami. Plecak mojego taty. Musiał mieć dobre dwadzieścia lat, może więcej. Nie wiem, dlaczego przypadł w udziale Dżeremu. Chyba przez zasiedzenie. Podobnie jak harcerska finka, którą zawsze brał ze sobą na ryby albo do lasu, i menażka, noszona w plecaku chyba tylko dla szpanu, bo była tak zardzewiała, że nadawała się jedynie do ołowianych ciężarków.

Wieczorem, zanim dziadek zamknął drzwi na klucz, chowaliśmy do plecaka szklaną butelkę po soku z herbatą i kawałek babki albo słodkiej bułki, którą babcia częstowała nas po kolacji. To było nasze śniadanie, któremu czasem nie mogliśmy się oprzeć i zjadaliśmy je jeszcze po drodze. Na miejscu zostawało nam jedynie trochę herbaty, bo woda w Stawie Maciejewskim, jak głosiła wieść gminna, pod żadnym pozorem nie nadawała się do picia, a u Kubiaka brzeg był ostry i do wody nie było nawet jak sięgnąć.

Za Stawem Maciejewskim ciągnęły się legendy tak niewiarygodne, że gdyby wszystkie miały okazać się prawdziwe, to chyba zabrakłoby w nim miejsca na wodę, tyle rzeczy rzekomo tam zatopiono. Sami tylko Wiśniewscy, których klan zamieszkiwał piętrowy dom za drogą naprzeciwko stawu, mieli rzekomo zatopić w nim starą syrenę, dwie, może nawet trzy martwe krowy, przyczepę gruzu, lodówkę i kilka nieokreślonych mebli, których z niewiadomych przyczyn nie spalili w piecu. Tak przynajmniej mówił Dżery, chociaż o tej syrenie słyszałem też skądinąd.

Najbardziej utkwiły mi w świadomości te krowy, bo o czymś takim jak zdechła krowa słyszało się niezwykle rzadko, niemniej zawsze nad Stawem Maciejewskim zdawało mi się, że od wody ciągnie odór zwierzęcego truchła. Chociaż z drugiej strony Wiśniewscy byli zdolni do wszystkiego, taka w każdym razie otaczała ich aura, jakiejś ponurej omnipotencji, która niewątpliwie wzięła początek od „zbrodni Jasia”, jak we wsi nazywano tragedię sprzed lat.

Jaś, reprezentujący trzecie pokolenie klanu Wiśniewskich – a była ich tam wszystkich cała gromada – któregoś listopadowego wieczora zabił szpadlem swojego ojca, wiecznie pijanego Zenka Wiśniewskiego. O dziwo tego listopada wieś odetchnęła – nie można powiedzieć, że z ulgą, ale na pewno czyn, na który porwał się Jasiu Wiśniewski, wisiał w powietrzu od dawna. W powszechnej opinii to właśnie Zenek – środkowe pokolenie klanu Wiśniewskich – był odpowiedzialny za rozkład i degenerację całej rodziny, i tylko strach przed jego nieobliczalną, nalaną facjatą, którą terroryzował pół wsi, powstrzymywał postronnych od interwencji.

Napięcie rosło powoli, ale nieustannie – drobne siniaki na ciałach najmłodszego pokolenia pojawiały się coraz częściej, ale były, jak się okazuje, wystarczająco drobne i na tyle mało widoczne, że groźne spojrzenia Zenka Wiśniewskiego skutecznie karmiły zachowawczą ignorancję sąsiadów i miejscowych nauczycieli. Ci zresztą próbowali porozmawiać z matką posiniaczonych dzieci, ale ta, zdawało się, wyparowała. Nikt nie widział jej przez dobry miesiąc. Na pytanie, gdzie podziewa się mama, dzieci odpowiadały, że w domu. Kiedy w końcu ktoś zobaczył ją na drodze czy w sklepie, pół twarzy zasłaniały jej ciemne okulary. I tak to było, aż w końcu miarka się przebrała i mały Jasiu przygrzmocił ojcu w potylicę.

Wiśniewscy byli zatem zdolni do wszystkiego – sam pamiętam, jak któryś z nich, zarzucając wędkę, zamachnął się bardziej niż trzeba i zbyt wcześnie spuścił żyłkę tak, że spławik z haczykiem wystrzelił wysoko za jego plecy i wylądował na drzewie. Młody Wiśniewski skrzyknął braci, ci przyszli z piłą, siekierami i ścięli całe drzewo, bo do gałęzi, o którą zahaczył spławik, nikt nie potrafił dosięgnąć – drzewo rosło na stromiźnie nad brzegiem. Szkoda było chłopakom tego spławika, nowy był, a i haczyk podobno nie byle jaki. Do Stawu Maciejewskiego nikt nie rościł sobie wtedy żadnych praw, więc sprawa jakoś rozeszła się po kościach.

Kto wie, może i jakąś krowę tam wrzucili. Tak czy inaczej – niejedno w tym stawie pływało, tego byłem pewien. Wieś oczyszcza się sama, często nie pozostawiając żadnych śladów.

*

Największą zaletą Stawu Maciejewskiego było to, że nie należał do nikogo, to znaczy mógł doraźnie przynależeć każdemu, kto tylko miał na to ochotę. Możliwości, jakie oferował miejscowym, ograniczały się w zasadzie do trzech aktywności określonych jako takimi zasadami: o świcie było to wędkarstwo, a może raczej jego imitacja, dostępne dla każdego, kto miał na to ochotę; wieczorami młodzieżowe imprezy przy ognisku, z piwem i papierosami – wtedy jeszcze dla nas niedostępne; i w końcu praktykowane od czasu do czasu przez najstarsze pokolenie popijanie wódy albo innego samogonu, ni to rano, ni wieczorem, zazwyczaj jakoś pomiędzy. Aktywności te nie zachodziły na siebie i nikt nikomu nie przeszkadzał, co najwyżej ci, którzy przychodzili na ryby jeszcze przed świtem, niekiedy natykali się na niedopitych weteranów z wieczornej popijawy przy ognisku, niemniej zmiana warty zachodziła zwykle bezkonfliktowo.

Poza tym w gęstych chaszczach na zachodnim brzegu uprawiano skrycie lubieżną miłość na łonie natury. Ta część jeziora nie nadawała się zbytnio do niczego innego, a poza tym nikomu to w niczym nie przeszkadzało.

W te chaszcze trafiliśmy tylko raz, ale było to zimą i to jeszcze po zmroku, więc natknięcie się na wiejskie amory nam nie groziło. Dżery miał wtedy wysłużoną wueskę, za dwieście złotych odkupioną od młodego Woźniaka, któremu akurat zabrakło na wieczorne chlanie i był gotów spieniężyć wszystko, co posiadał. Sprawowała się całkiem przyzwoicie, jedynym mankamentem był zapłon – odpalała tylko na pych. Dosyć szybko dałem sobie wmówić, że jedynym sposobem na zapuszczenie silnika była konfiguracja, w której Dżery siedział na niej jak gdyby nigdy nic, a ja pchałem go z wywalonym jęzorem. Tego poddańczego układu nie zmienił nawet fakt, że przecież Dżery jeździł nią też sam i jakimś cudem udawało mu się rozbujać te kilkaset kilogramów. Tak samo było tego grudniowego wieczora, kiedy do harcerskiego plecaka mojego taty wrzuciliśmy menażkę z ciężarkami, parę kromek suchego chleba – o robakach w grudniu można było tylko pomarzyć – i wybraliśmy się na bezcelową przejażdżkę nad Staw Maciejewski, za którą zapłacić musiałem rozbujaniem maszyny przywalonej Dżerym i całym naszym ekwipunkiem.

Większość naszych działań po zmroku musiała się odbywać w aurze tajemniczości, więc zajechaliśmy od zachodu, nad ten zachwaszczony brzeg, żeby nie zostawiać motoru przy drodze, tak jakby ten zajechany silnik dopiero co nie objawił całej wsi, żeśmy przyjechali nad staw. Dżery wymuszał na mnie zupełnie niezrozumiałą czujność i śmieszne w swej groteskowości przekonanie, że bierzemy udział w wyprawie tajnej i niebezpiecznej, ale właśnie to sprawiało, że te nasze nocne eskapady były nieodparcie pociągające.

Ten właśnie imperatyw kazał nam zjechać ścieżką po zboczu niemal nad samą wodę. Stanęliśmy nad brzegiem i patrzyliśmy na czarną taflę, w której odbijał się księżyc. Może byśmy tak stali nieruchomo w nieskończoność, gdyby nie on – wielki i jasny, dawno niewidziany w takiej okazałości. Było cicho, jedynie od czasu do czasu wśród nagich gałęzi szumiały pojedyncze podmuchy wiatru. Staw milczał.

Dżery odwrócił się gwałtownie. Położył palec na ustach, nakazując milczenie i prawą ręką wskazał na wysoki brzeg ponad nami. W księżycowej poświacie zobaczyliśmy idącą spokojnie wielką lochę, a za nią cztery młode. Rodzina zatrzymała się na wysokości schodzącej nad wodę ścieżki. Mieliśmy wrażenie, że matka wpatruje się w nas spode łba, ale prawdopodobnie było to tylko wrażenie – światło księżyca pozwalało nam dostrzec w ciemności tylko jej sylwetkę. Mimo to Dżery zawyrokował, że albo natychmiast zwiejemy, albo już po nas, bo z dzikiem broniącym młodych nie mamy szans.

Wiedziałem, że przesadza, że najprawdopodobniej byliśmy tej dziczej rodzinie zupełnie obojętni, niemniej poczułem silniejsze bicie serca i zacząłem nerwowo wypatrywać drogi ucieczki. Po jednej stronie – woda, po drugiej – ścieżka wspinająca się w stronę drogi, ale też prosto na kły dzika, które już zdążyły wyrosnąć mu w mojej wyobraźni. Ostatecznie pozostawało jeszcze liche drzewo rosnące nad samą wodą, ale jakoś nie widziałem siebie gramolącego się po lekko pochyłym pniu. Najniższe nawet gałęzie znajdowały się dosyć wysoko nad ziemią. W tym samym czasie Dżery wyciągnął z kieszeni nożyk do tapet, taki z końcówkami do ułamania. Jak na złość ten jeden jedyny raz zapomniał ojcowskiej finki. Stał tak z tym nożykiem przez chwilę i kiedy chyba obaj doszliśmy milcząco do wniosku, że w razie czego to tym nożykiem dorosłego dzika można co najwyżej podrapać za uchem, wyszeptał:

– Motor.

Zarzucił plecak na ramię, złożył stópkę i wskoczył za kierownicę.

– No dalej – syknął w moją stronę.

Popatrzyłem na stromą ścieżkę, prowadzącą do głównej drogi. Ani trochę nie wierzyłem, że uda mi się wepchnąć maszynę z Dżerym po tej stromiźnie, a nawet jeśli, to w chwili zwolnienia sprzęgła prędzej niż turkot zapuszczonego silnika rozlegnie się brzęk moich zębów, rozbitych na tylnym błotniku. Jednocześnie gdzieś w głębi duszy czułem, czułem bardziej, niż wiedziałem, że z tej trudnej sytuacji wyjdziemy cało. Na motorze czy nie, wrócimy do domu. Dżery był dla mnie wtedy gwarantem nie tyle powodzenia, co bezpiecznego powrotu do domu. Jednocześnie jego obecność ściągała ze mnie jakąkolwiek odpowiedzialność za każdy głupi pomysł, który próbowaliśmy wcielić w życie.

Wszystkie mięśnie napiąłem tak mocno, że wydawało się, iż zaraz eksploduję i rozprysnę się na tysiąc kawałków. Zabuksowałem w wilgotnej ziemi. Motor z Dżerym i plecakiem ruszył z wolna, czułem w ramionach cały ten ciężar, spotęgowany pochyłością, na którą próbowałem go wepchnąć, wbrew naturze, jak mi się wtedy wydawało. Pchałem coraz mocniej i biegłem coraz szybciej. Poczułem szarpnięcie – ułamek sekundy – wiedziałem, że Dżery zwolnił sprzęgło i że jeśli teraz nie wytrzymam, stoczymy się razem z tym motorem prosto do wody. Po prostu wiedziałem, że musi się udać.

Udało się.

Silnik zaskoczył, Dżery podgazował, żeby przypadkiem nie zgasł. Wskoczyłem na miejsce za plecami Dżerego i objąłem go wpół. Z rykiem, który poniósł się chyba pod samą niemiecką granicę, wyrwaliśmy pod górę i z trudem dowlekliśmy się do drogi.

Po dzikach nie było śladu. Na płaskiej powierzchni motor zaorał ziemię i wyrwał gwałtownie. Poczułem ostrą woń benzyny, zmieszanej z niewypowiedzianą radością. Udało się, jak zawsze. Udało się.

*

Nie wiem, ile odbyliśmy takich wypraw nad Staw Maciejewski, zanim złowiliśmy pierwszą rybę. Podobnie sprawy wyglądały ze stawem Kubiaka. Było to o tyle dziwne, że jak niosła gminna wieść, był to staw hodowlany. Nikt nigdy nie wspominał o martwych krowach czy samochodach, zatopionych w nim przez nie wiadomo kogo, jak to miało rzekomo miejsce w Stawie Maciejewskim. Przyjeżdżało się też do Kubiaka po ryby, które podobno sam w tym stawie łowił.

Staw kusił swoim oddaleniem od naszej wsi. Trzeba było minąć Maciejewski, zjechać w dół do następnego skrzyżowania i tam skręcić w lewo. Potem jeszcze dobry kwadrans asfaltową, choć niewiarygodnie dziurawą drogą przez las. Cała wyprawa zajmowała nam jakieś pół godziny, może trochę więcej, ale drugie tyle trzeba było poświęcić na wydobycie rowerów z obory. Wieczorem namierzaliśmy klucz, który dziadek odkładał to tu, to tam. Miał swój własny algorytm, wedle którego klucz wędrował po szafkach, komodach, wbitych w ścianę haczykach, szufladach i schowkach.

Ciężkie drzwi od dawnej obory musieliśmy pchnąć z całej siły, niemal wyważyć, by dostać się do środka. Były napuchnięte od wilgoci i chyba od czasów niemieckich nieoliwione, toteż zgrzytały prawie jak silnik od wueski. Gdy wchodziliśmy do środka, szyby brzęczały we framugach i było prawie niemożliwe, by nikt niczego nie słyszał. Mimo to udawało się, zawsze się udawało. Może dlatego, że mieliśmy niepisany i nawet niemówiony układ z Arosem, którego na noc dziadek wypuszczał na podwórze. Dopóki Aros powstrzymywał się od szczekania, dopóty dom lekceważył nasze wybryki.

Tak też zwykle bywało, kiedy staraliśmy się bez robienia hałasu wytaszczyć z obory stare rowery. Z moim nie było problemu – niebieski składak z przednim hamulcem i jednym solidnie zamocowanym błotnikiem wyprowadzałem na podwórze niemal bezszelestnie. Gorzej było z rowerem Dżerego – wielka, niewiarygodnie stara i niebywale rozklekotana ukraina hałasowała nawet wtedy, kiedy stała oparta o ścianę.

Mimo wszystko Aros tolerował nasze nocne wybryki. Do bramy rowery prowadziliśmy środkiem drogi, po wąskim pasie trawy. Pies odprowadzał nas na skraj posesji, a kiedy wskakiwaliśmy na siodełka i zjeżdżaliśmy w dół do szosy, przysiadał pod transformatorem i wpatrywał się w ciemność, w której znikaliśmy w rytm klekotu, jaki wydawał ledwie trzymający się kupy rower Dżerego.

Te akustyczne właściwości ukrainy były dla nas bronią obosieczną – niemal zdradzały naszą ucieczkę w okolicach domu, ale pozwalały nam odnajdywać się w ciemności. Od transformatora aż do ostatniej, stojącej koło Grzybowskich, latarni, nie było z tym problemu – widzieliśmy się doskonale, a i droga była wąska i kręta, więc trzymaliśmy się blisko. Za Grzybowskimi wjeżdżaliśmy w ciemność, a za Stawem Maciejewskim teren robił się nierówny – to w górę, to w dół. Trzy razy musiałem zakręcić pedałami, żeby pokonać odcinek, na który Dżeremu wystarczał jeden obrót. Podczas eskapady do stawu Kubiaka prędzej czy później zostawałem w tyle. Na drodze wiodącej wzdłuż lasu było ciemno jak w studni. Z trudem trzymałem się drogi i choćbym nie wiem jak kręcił tymi pedałami, stuki, póki i cały ten klekot wydobywający się spod Dżerego oddalał się z każdą upływającą chwilą, ale zawsze – bardziej lub mniej – był słyszalny. Rowerowy hałas był moim przewodnikiem, kompasem i latarką w jednym.

Nie bałem się, dopóki słyszałem klekot starego roweru dziadka. Dżery wiedział, że go słyszę, więc nie zatrzymywał się specjalnie, żeby na mnie poczekać. Na drodze przez las nie było gdzie się zgubić – trzeba by specjalnie wjechać między drzewa. Albo raczej zejść z roweru i przeskoczyć wąski, ale głęboki rów biegnący wzdłuż drogi.

Lasu też się nie obawiałem. Wyobraźnia ma to do siebie, że przy odrobinie wysiłku daje się okiełznać. Ciemność natomiast dawała się oswoić. Las, którego niemal nie widziałem, mówił do mnie znanym językiem. Szum wiatru, skrzypiące konary i strzelające pod byle naciskiem suche gałązki stanowiły tło, na które nie zwracało się uwagi. Na dzika natknęliśmy się tylko raz, nad Stawem Maciejewskim, nocą, ale z dala od lasu. Innego leśnego zwierza nigdy nie widziałem z bliska, więc dla mnie takowy po prostu nie istniał. No, kilka razy na polu Stachowiaka, które ciągnęło się od szosy aż pod las, spotkaliśmy sarny, ale bać się saren nie było najmniejszego powodu.

W okolice pola Stachowiaka chodziliśmy w długie, niekończące się czerwcowe wieczory. Zajeżdżaliśmy do Frankowej po jakieś chrupki i oranżadę, przemykaliśmy przez szosę i zjeżdżaliśmy krętą polną drogą w stronę lasu. Z prawej strony słońce zabierało się do zachodzenia, w dole ciągnęły się pola. Nie mogę sobie przypomnieć, co tam na tych polach Stachowiaka rosło – zazwyczaj zboże, ale pamiętam też sprasowane bele siana, rozrzucone w równomiernych odstępach przez jakiegoś mechanicznego potwora. Siano w czerwcu. A może to nie był czerwiec?

Któregoś razu siedzieliśmy tak z tymi chrupkami i już mieliśmy zbierać się do domu, kiedy postanowiłem wgramolić się na najbliższy słomiany walec. Wydawało mi się, że przed Dżerym i krowami, pasącymi się za drogą, dam występ niemal cyrkowy, że bela ruszy z miejsca, poruszona siłą moich dziecięcych nóg. Dżery nie mógł przepuścić takiej okazji, naparł na siano z całej siły i zrzucił mnie ze szczytu. Jeszcze kiedy bezskutecznie próbowałem ruszyć sprasowane siano z miejsca, bela stała się dla mnie symbolem stałości i niewzruszoności, przeszkodą nie do pokonania, ciężarem nie do ruszenia. I Dżery cały ten mój światopogląd zburzył jednym porządnym pchnięciem.

Upadłem na ziemię, ale pal to licho. Otrzepałem się prędko i zabrałem się za tę belę od dołu. Skoro poddała się Dżeremu, to i ja musiałem sobie udowodnić, że nie jestem gorszy. Dżery zupełnie nie zrozumiał mojej prywatnej z tą kupą siana rywalizacji i próbował ją ruszyć z miejsca na swój sposób.

– Dawaj z tej strony, inaczej jej nie postawimy! – krzyknął.

– A po co mamy ją stawiać?! – odkrzyknąłem.

– To co ty tam z nią wyczyniasz?! – spytał zdziwiony.

Ale ja już nawet nie próbowałem mu wyjaśniać, o co mi w ogóle chodziło z tym sianem, tylko doskoczyłem do Dżerego i we dwóch jakoś żeśmy tę belę siana postawili na sztorc. Rzeczywiście, aż taka ciężka nie była. Jeśli my dwaj daliśmy jej radę, to znaczy, że nie miała w sobie nic niezwykłego.

Otrzepaliśmy ręce z kurzu i w jakimś dziwnym, niemym porozumieniu zabraliśmy się za kolejną. Postawiliśmy ją bez problemu. Do następnej pobiegliśmy na wyścigi. Z tą było gorzej – nie wiedzieć czemu, była nasiąknięta wodą – do dzisiaj się zastanawiam, dlaczego akurat ta, kiedy pozostałe były suche. Ale nie było już odwrotu. Słońce wisiało coraz niżej, a my biegaliśmy od jednej beli do drugiej i zanim ściemniło się na dobre, wszystkie bele sprasowanego siana na polu Stachowiaka stały na sztorc. Wróciliśmy na drogę i chrupiąc kukurydziane chipsy, oglądaliśmy nasze dzieło. Wyglądało nienaturalnie, dziwnie, wręcz niepokojąco. Nie było najmniejszych wątpliwości, że już na pierwszy rzut oka widać było celowe działanie jakichś tajemnych sił – w tym wypadku byliśmy to my, ale chyba nikt nas nie widział, więc nasze wieczorne przedsięwzięcie miało pozostać zagadką. Wyobrażaliśmy sobie zdziwioną twarz Stachowiaka, który wychodząc zza zakrętu, staje dęba na widok swojego pola i zachodzi w głowę, co też się na jego ziemi wyprawiało.

Śmialiśmy się głośno aż do zachodu słońca, popijając suche chrupki nieznośnie słodką oranżadą.

*

Jedyną stratą tego wieczora było kozie mleko – spóźniliśmy się grubo na wieczorne dojenie, równoznaczne z końcem dnia. Jego ostatnim akordem było zapędzanie kóz do starej obory – ta, w której trzymaliśmy rowery, też na dobrą sprawę była stara, bo krów nie było tu od lat, ale jakoś te pomieszczenia trzeba było odróżnić, stąd „stara” obora – potem babcia doiła kozy do malowanego garnka, który służył tylko do tego dojenia. Stałem wtedy zawsze oparty o nieotwarte skrzydło obory, żeby natychmiast po udoju porwać ten garnek i wypić wielkimi haustami tyle, ile mieściło mi się w brzuchu. To mleko natychmiast po dojeniu pachniało w sposób nie do opisania, co nie znaczy, że nadzwyczaj ładnie, nie. Po prostu wymykało się wszystkim możliwym sposobom opisu. Na co dzień nie przepadałem za kozim mlekiem, wręcz go nie lubiłem. Piłem tylko to w najwyższym stadium świeżości, przy wejściu do obory i tylko z tego starego, peerelowskiego garnka. W kuchni na swoją porcję czekał już dziadek. Kiedy babcia nalewała mu go do kubka, miało już inny zapach, nie mówiąc już o podgrzanym na kuchence następnego ranka – wtedy wydawało mi się w ogóle niezdatne do spożycia. Babcia wiedziała o tej mojej kozio-mleczno-wieczornej pasji i wynosiła mi niemal pełny garnek. „Pij, pij ile chcesz, dla nas starczy”, mówiła. Żłopałem tak długo, aż poczułem, że to mleko niemal podchodzi mi do uszu. I tylko babcia rozumiała, o co chodzi z tym mlekiem, że tylko takie prosto od kozy mi smakuje. Dlatego też jeśli przegapiłem wieczorne dojenie, nie zostawiała mi nic w garnku na później. Wiedziała, że to już nie będzie to samo.

Nie tylko to mleko, ale i herbata, którą wieczorem zaparzaliśmy w szklanej butelce, wypijana o świcie jeszcze przed zarzuceniem wędki smakowała wyjątkowo, zupełnie inaczej niż ta, którą normalnie pijało się w domu. Niby herbata, a jakby nie herbata. Może to ta noc, podczas której leżakowała w starym plecaku taty, wpływała na jej smak, tak jak to bywa z winem wyciąganym po latach z chłodnej i wilgotnej piwniczki.

Dżery zazwyczaj przystawał w miejscu, w którym droga porzucała las i odbijała w prawo. Czekał na mnie na tym wiejskim skrzyżowaniu – stąd odchodziła ścieżka, wcinająca się między drzewa, a prosto biegła szeroka miedza, wyrobiona przez ciągniki i kombajny, z pasem trawy pośrodku. Czekał, aż się dotoczę i zahamuję gwałtownie, bo zdarzało się w bezksiężycowe noce, że wpadałem na pole, nie widząc zupełnie ostrego zakrętu. Bywało tak, jeśli dotarliśmy do tego miejsca jeszcze przed wschodem słońca. Siadaliśmy wtedy na tym zakręcie – na asfalcie, na samym środku – wyciągaliśmy bułkę, nieco już podeschłą, ale zawsze pyszną, i tę butelkę z herbatą. Jedząc takie właśnie śniadanie, wypatrywaliśmy świtu.

Któregoś razu zamiast pierwszych porannych promieni słońca zobaczyliśmy światło samochodowych reflektorów ślizgające się po ścianie lasu. Dżery poderwał się na równe nogi, wrzucił resztę bułki do plecaka i syknął:

– Spadamy!

Chwyciłem butelkę z herbatą i czmychnąłem w ślad za nim do lasu. Szpargały rzuciliśmy w krzaki i wróciliśmy po rowery. Nie było czasu na myślenie – jeden i drugi Dżery przerzucił przez rów – był to sprzęt klasy „gniotsa, nie łamiotsa”, więc nie było obawy o jakieś poważniejsze uszkodzenia – i przeciągnął je kawałek za krzaki, gdzie leżały już plecaki. Cała akcja trwała najwyżej minutę. Było oczywiste, że musimy zejść ze środka drogi, ale czemu musimy chować się w lesie, i to jeszcze w podmokłym parowie – tam właśnie, na rozkaz Dżerego, wylądowaliśmy – nie rozumiałem. Dżery wyszukiwał najdrobniejszych nawet powodów, żeby wypadkom, w których uczestniczyliśmy, nadać jakieś szczególne znaczenie. Najczęściej uderzał w nutę tajemniczości i konspiracji. Może brało się to z jego szalonej miłości do serialu Z Archiwum X. Odcinki leciały raz, może dwa razy w tygodniu, i wszystko było pod ich seanse bezwarunkowo podporządkowane. Nawet nad łóżkiem powiesił plakat z Gillian Anderson. Wydawało się, że wzdycha do niej potajemnie i ta – zrozumiała przecież w wypadku nastoletniego chłopaka – fascynacja nie zwracała niczyjej uwagi. Kiedy powiesił ten plakat, nie wiedziałem jeszcze, co to znaczy kochać się w kobiecie, tym bardziej że trzydziestokilkuletnia aktorka była z mojej dziecięcej perspektywy niemal stara. W każdym razie była chyba już starsza od mamy, a to oznaczało, że przynależy do innego, nieznanego świata dorosłych. Dlatego początkowo nie mogłem zrozumieć, dlaczego nie powiesił sobie tam Foxa Muldera, bo jak już kogoś podziwiać, to właśnie jego. To on mógł nam czymś imponować, nie jego partnerka. Z czasem jednak nabrałem przekonania, że tu chodzi o coś innego, nie o fascynację, nie, bynajmniej, a o utożsamienie. Dżery w swoim mniemaniu był takim wioskowym Foxem Mulderem, a odpowiednie partnerstwo zapewniał sobie plakatem powieszonym nad łóżkiem. Niby wiedział więcej, a w każdym razie wiedział coś, czego nie wiedziałem ja – tak mu się przynajmniej wydawało i sprawiało mu to najwyraźniej niewypowiedzianą frajdę.

Długo nie mogłem rozgryźć, o co w ogóle chodzi z tym Archiwum – po prostu nie pozwalano mi go oglądać. Może i dobrze, bo kiedy w końcu dorośli przymykali oko i dosiadałem się w te – wtorkowe? piątkowe? nie pamiętam już – wieczory, to już na samym początku, słuchając muzyki z czołówki, byłem przerażony. Większość seansu spędzałem z zamkniętymi oczami, niekiedy oglądałem pierwsze dziesięć, może piętnaście minut, po czym z kołatającym jak szalone sercem przechodziłem przez ciemny korytarz, zbiegałem po ciemku po schodach w przerażeniu niewyrażalnym dzisiaj słowami i wskakiwałem na kolana babci, która w rozświetlonym pokoju oglądała coś ludzkiego, normalnego, najczęściej jakieś amerykańskie filmy z przyjaznymi ludzkimi twarzami. Te ekstremalne doświadczenia – przejście w przerażeniu przez Hades korytarza i schodów wprost do oazy bezpieczeństwa – sprawiały, że zasypiałem w try miga.

Musiało minąć sporo czasu, zanim nabrałem odwagi, żeby przez cały odcinek siedzieć z otwartymi oczami. Nawet dzisiaj mimo braku telewizora zdarza mi się natknąć na Foxa Muldera i agentkę Scully. Najczęściej u znajomych, jeśli nie zdążyli wyłączyć telewizora albo pozostawiali włączony celowo – niby ściszony, niby nikomu nie przeszkadza, ale gra i przyciąga uwagę. I nawet w takich okolicznościach jeśli zdarza mi się rzucić okiem na początkowe sceny, przypominają mi się natychmiast przerywane seanse w pokoju za kuchnią i wciąż z bijącym mocno sercem czekam na coś, co w danym odcinku sprawiło, że pobiegłem do pokoju dziadków. Pamiętam dobrze te przerywane kilkuminutowe epizody. Co działo się dalej – pozostaje do dziś wiedzą tajemną.

Podobnie było w tamtym leśnym parowie. Dżery położył palec na usta, nakazując milczenie, jakby przeczuwając, że nasza obecność nie jest tu mile widziana. Na naszym śniadaniowym skrzyżowaniu zatrzymały się dwa samochody. Usłyszałem ściszone męskie głosy, jakiś śmiech, klaszczące przy witaniu dłonie. Dżery wychylił się nieco ponad krzaki i ja też nie mogłem się powstrzymać. Auta stały z włączonymi światłami, otwarto bagażniki. W świetle reflektorów zobaczyłem znajomą twarz Ernesta Woźniaka – to od jego syna Dżery kupił wueskę. Jego łysa głowa odbijała światło jak księżyc. Pozostałych mężczyzn nie znałem. Nagle poczułem dociskającą mnie do ziemi rękę Dżerego. Ktoś szedł w naszym kierunku i szperał wiązką światła latarki tuż za naszymi plecami. Stanął na granicy lasu i wsłuchiwał się w poranne odgłosy. Serce waliło mi jak szalone i miałem wrażenie, że nieznajomy z latarką usłyszy ten stukot i wyciągnie mnie za kołnierz z kryjówki. Trwaliśmy przez chwilę w bezruchu. Usłyszałem trzask zapalniczki. Mężczyzna stał chwilę kilka metrów od nas. Poczułem zapach papierosowego dymu. Dał się słyszeć brzęk rozpinanego paska i odgłos cieczy spadającej pod dużym ciśnieniem na ściółkę. Znowu pasek, dym z papierosa, trwający sekundę błysk latarki, oddalające się kroki.

Byliśmy uratowani.

Wychyliliśmy się znowu i między gałęziami obserwowaliśmy wymianę: z jednej limuzyny, chyba było to bmw, a w każdym razie mogłoby być – czarna limuzyna z przyciemnianymi szybami – wyciągnięto jakąś walizkę. Z drugiej, bliźniaczo podobnej, palacz, który o mało nas nie obsikał, wytargał ruską torbę, ciężką, bo zaraz po wyszarpaniu jej z bagażnika zgiął się wpół i do sąsiedniego samochodu ciągnął ją po ziemi. Wykonywał posłusznie rozkazy Woźniaka. Torby zamieniły się miejscami, trzasnęły bagażniki. Woźniak pożegnał się tylko z jednym mężczyzną z drugiego wozu, wsiadł do swojego – chyba – bmw, gdzie za kierownicą czekał już palacz. Zerknąłem wtedy na Dżerego i zobaczyłem jego wielkie oczy wpatrzone w całą akcję jak w święty obrazek, twarz jego wyrażała zachwyt, nie zainteresowanie, nie ciekawość, ale zachwyt właśnie.

Samochody odjechały, każdy w swoją stronę, i zrobiło się zupełnie cicho.

Siedzieliśmy jeszcze przez jakiś czas za tymi krzakami – ja – wciąż znieruchomiały ze strachu, a Dżery – z zachwytu.

Wygramoliliśmy się w końcu z podmokłego parowu i wytargaliśmy rowery na drogę. Teraz musiałem zrobić to sam, co było nie lada zadaniem. Jak można było się spodziewać, brutalny przerzut przez rów nie zrobił rowerom większej krzywdy. Wystarczyło tylko nieco naprostować kierownicę.

II

Ernest Woźniak pojawiał się w naszym domu zupełnie niespodziewanie i w nie do końca określonym celu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
CZEŚĆ PIERWSZA
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VII
CZEŚĆ DRUGA
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV

Bóle fantomowe

Wydanie pierwsze

ISBN: 978-83-8147-731-4

© Jędrzej Soliński i Wydawnictwo Novae Res 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Dominik Leszczyński

Korekta: Bartomiej Kuczkowski

Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska

Wydawnictwo Novae Res

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek