Excalibur. Dziedzictwo ludzkości - Delfina Chmielecka - ebook + audiobook

Excalibur. Dziedzictwo ludzkości ebook i audiobook

Chmielecka Delfina

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Młoda studentka medycyny, Liv, zawsze myślała, że wie, skąd pochodzi i kim byli jej rodzice. Wszystko się zmienia, gdy postanawia odnaleźć ich grób w rodzinnej Szkocji. Dziewczyna odkrywa, że jej przeszłość kryje więcej tajemnic, niż mogłaby kiedykolwiek przypuszczać. Tymczasem na świecie zaczyna panoszyć się tajemnicza epidemia, a Liv trafia do niezwykłego miejsca, w którym aż roi się od intryg, złych emocji i mrocznych sekretów. Poznaje tu przystojnego Excalibura, który zdaje się znać odpowiedzi na nurtujące dziewczynę pytania. Może się wydawać, że on jeden z potężnej rasy Lilainu widzi w niej istotę równą sobie. A jednak chłopak nie mówi jej wszystkiego…

Nieświadomie Liv staje się zarzewiem konfliktu, w którym stawką jest przetrwanie całej ludzkości. Nie wie tylko, jak wysoką cenę przyjdzie jej za to zapłacić.

W oddali na niebie pojawiły się pomarańczowe trójkąty. Początkowo zdawały się złowrogo migotać wiele kilometrów dalej, ale po chwili ujrzała je tuż nad koroną drzew. Nie było wyjścia, musiała uciekać. Skręciła w leśną gęstwinę i próbowała znaleźć jakieś schronienie. Początkowo kucnęła za drzewem, wierząc, że ciemność lasu ją osłoni, ale po chwili zdała sobie sprawę, że oni ją widzą. Że oni są wszędzie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 388

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 55 min

Lektor: Agata Skórska

Oceny
3,0 (6 ocen)
0
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ I

 

 

 

Wieczór był dżdżysty, a w powietrzu unosił się zapach wilgoci. Liv szła po przepięknym ogrodzie, który porastały dorodne i wysokie lilie. Nie znała celu swojej wędrówki ani nie miała pojęcia, jak się tu znalazła. Wiedziała jednak, że to, co musi zrobić, jest bardzo ważne – w przeciwnym wypadku wydarzy się coś strasznego. Oni byli wszędzie i obserwowali ją. Kryli się w każdym zakątku, dlatego zaczęła biec.

W oddali na niebie pojawiły się pomarańczowe trójkąty. Początkowo zdawały się złowrogo migotać wiele kilometrów dalej, ale po chwili kobieta ujrzała je tuż nad koroną drzew. Nie było wyjścia, musiała uciekać. Skręciła w leśną gęstwinę i próbowała znaleźć jakieś schronienie. Początkowo kucnęła za drzewem, wierząc, że ciemność lasu ją osłoni, ale po chwili zdała sobie sprawę, że oni ją widzą. Że oni są wszędzie. Pomarańczowe światła były już bardzo blisko. Coraz bliżej i bliżej.

Rozejrzała się. Pomimo całkowitej ciemności widziała wszystko wyraźnie. Nagle znieruchomiała.

Tuż przy jej stopach leżały zwłoki. Cały stos owrzodzonych i cuchnących ciał. Początkowo nie wiedziała, do kogo należą, ale po chwili brutalna prawda uderzyła w nią z impetem.

– Ciotka Martha?! – Ale to nie było jedyne ciało. Kilka metrów dalej leżał chłopak z otwartymi szeroko oczami. Znała te oczy, znała ich barwę. Max… – Nie!

U podnóża skał piętrzyły się kolejne ludzkie ciała. Coraz więcej i więcej. Były ich setki, potem tysiące. Wszystkie pokryte ropiejącymi wrzodami i gnijące od środka. W pustych oczodołach niektórych z nich wiły się robaki. Inne nie miały skóry na głowie, jeszcze inne miały usta wygięte zupełnie tak jakby rozpaczliwie wołały o pomoc, która nie zdążyła nadejść. W powietrzu unosił się ciężki odór porażki i zaciekłej walki o przetrwanie.

Klęknęła przy Maxie i poczuła, jak na pokrytą krwią ziemię spływają jej łzy. Nagle twarz chłopaka zmieniła się i zamiast jego otwartych błękitnych oczu ujrzała przenikliwe, jakże żywe spojrzenie. Takiego spojrzenia nie widziała jeszcze nigdy. Oczy miały amarantową barwę, emanowały takim pięknem, że zapomniała o całej tragedii toczącej się tuż obok niej. Pragnęła patrzeć w nie bez końca.

Te przemyślenia trwały zaledwie ułamki sekund. Liv wiedziała, że nie może się poddać, nie po tym wszystkim, co zobaczyła. Zabiją i ją, a wtedy wszystko będzie stracone. Nie miała czasu. Podniosła się i znów zaczęła biec w kierunku huczącego w oddali oceanu. Biegła coraz szybciej i szybciej, a w jej uszach głucho odbijał się szum swobodnych fal wielkiej wody, która wybijała rytm dziwnej melodii. Wody dzikiej i beztroskiej, z której emanowały niezmierzona moc i energia, i która uderzała z coraz większym impetem, bardzo skłębiona, jakby przeczuwała piętrzące się wokół napięcie. Kamienie były śliskie od unoszącej się powietrzu wilgotnej bryzy.

Dziewczyna jeszcze przez chwilę starała się utrzymać równowagę, ale światła zbliżały się nieuchronnie w jej stronę. Poczuła, że są już tak blisko, że aż muskały jej skórę. Nie miała wyjścia: odbiła się od skał i poczuła, że spada. Wolała umrzeć, niż być przez nich złapaną. Lodowata oceaniczna woda wdarła się do jej nozdrzy i przybrała krwistoczerwony kolor. Czyżby się w coś uderzyła?

I wtedy poczuła rozdzierający ból czaszki; tak silny, że pragnęła tylko jednego: śmierci. Jej ciało opadło bezwładnie na skaliste dno, a fale po chwili rzuciły dziewczynę na ostre kamienie. Przegrała. Tym razem naprawdę przegrała.

– Liv! Czy ty zawsze musisz tak długo spać?

Nad sobą zobaczyła twarz ciotki Marthy. Żywej, całej i zdrowej. Uff, to tylko sen. Kolejny senny koszmar o pomarańczowych światłach. Czuła, że jej ciało jest mokre od potu, a ona cała dygocze z nadmiaru emocji.

– Śniadanie już czeka – rzuciła sucho ciotka Martha. Nie lubiła, kiedy coś toczyło się nie po jej myśli.

Liv zerknęła zaspanymi oczami na zegarek, czym prędzej zrzuciła z siebie kołdrę i szybko włożyła kapcie na nogi, które jeszcze trzęsły się jak świeżo przyrządzona galareta. Kiedy usiadła do stołu, wreszcie rozbudzona do końca, zauważyła, że Martha nie wygląda najlepiej.

– Wszystko w porządku, ciociu? – spytała trochę z grzeczności. Martha jednak tylko uśmiechnęła się surowo i podsunęła jej pod nos kanapkę z serem i zbyt dojrzałym pomidorem.

– Lecę, mam dzisiaj trudne konsultacje. Pa, mała. – Ciotka ucałowała ją w policzek i wybiegła z kuchni z plikiem równo ułożonych teczek. Była lekarzem z pasji i z całą pewnością niejeden specjalista mógł jej tylko pozazdrościć zorganizowania i tak wielu trafnych diagnoz.

– Dziękuję! – wykrzyknęła w ostatnim momencie Liv, przypominając sobie, że tak wypada, i teraz to ona uśmiechnęła się pod nosem.

* * *

Lorraine siedziała na kanapie w salonie. Czuła zmęczenie, ale wiedziała, że musi poczekać na powrót Gavena; nie mogła dłużej zwlekać z oznajmieniem mu tej cudownej nowiny. Będą mieli dziecko, prawdziwe błogosławieństwo spłynęło na ich rodzinę już po raz trzeci. Jej uszu dobiegły roześmiane dziecięce głosiki. Alan i George bawili się w sieni i chociaż dzieliły ich trzy lata różnicy, prawie zawsze potrafili znaleźć wspólny język. George był jednak odważniejszy i bardziej energiczny od starszego Alana. Wyobrażała sobie ten dzień, kiedy do jej gromadki dołączy jeszcze jedno dziecko. Ach, żeby to była dziewczynka! – pomyślała.

– Lorraine, zawołaj chłopców. – Do salonu weszła jej matka, Linda. W ręku trzymała świeżo upieczone ciasto i pewnie nie spodziewała się tego, co zaraz miała wyjawić córka. Na jej twarzy każdego dnia widoczne były nowe zmarszczki i czasem wyglądała już na bardzo zmęczoną życiem. I chociaż bywała surowa, to Lorraine doskonale wiedziała, że miała złote serce. Od zawsze gotowa była poświęcać się dla ideałów, w które wierzyła.

W tym momencie także Gaven wrócił do domu, a za nim wbiegli rozbawieni chłopcy.

– Cóż to za zapachy! – Uśmiechnął się mężczyzna. Pomimo roboczego stroju był bardzo przystojny. Nie wyglądał na Szkota, jego ciemne włosy i skóra opalona od wielogodzinnej pracy na słońcu błędnie wskazywały na zagraniczne pochodzenie.

George podbiegł do ojca, a ten posadził go sobie na ramionach i połaskotał pieszczotliwie. Był wspaniałym ojcem, choć trochę zapracowanym, ale przecież ktoś musiał utrzymać ich stale powiększającą się rodzinę.

– Muszę wam coś powiedzieć. – Lorraine spoglądała na nich wszystkich, a na jej twarz skierowały wzrok cztery pary ciekawskich oczu. – Nasza rodzina się powiększy.

Chłopcy chyba nie do końca zrozumieli, co właśnie powiedziała, bo znów zaczęli przepychać się na świeżo wypolerowanej podłodze. Linda spoglądała na kobietę w osłupieniu, a Gaven złapał ją w swoje objęcia.

– Nie mogę uwierzyć! Tak bardzo się cieszę.

– Bóg nad nami czuwa – dodała z radością w głosie.

Była szczęśliwa – o takiej rodzinie marzyła od zawsze. Linda z wrażenia aż usiadła. Lorraine wiedziała, o czym teraz myśli jej matka – ona także marzyła o wnuczce, chciała pleść warkocze i robić na drutach piękne dziewczęce sukienki; przy George’u i Alanie jej kreatywność zdawała się znacznie stłamszona. Pomimo radości, która wypełniała jej serce, stara powściągliwa kobieta gwałtownie wstała, by zakończyć rodzinne zgromadzenie; nie lubiła, kiedy inni z łatwością mogli dostrzec buzujące w niej emocje. Wyprostowała się i wskazała dłonią na świeżo upieczone ciasto, które roztaczało zapach po całym pokoju, a Alan i George spoglądali na nie z utęsknieniem.

– Dość już tego rozczulania, siadajcie do stołu. – Głos Lindy był jednak łagodniejszy niż zwykle.

– Możecie zjeść dzisiaj nawet po dwa kawałki. – Gaven roześmiał się do chłopców i ucałował Lorraine prosto w usta. – Dziękuję – szepnął jej do ucha, a na jej bladej twarzy pojawiły się czerwone rumieńce.

* * *

Liv obudził zimny powiew jeszcze chłodnego, majowego wiatru. Znów zapomniała zamknąć okno na noc i obudziła się z katarem. Zerknęła na zegarek i już nie miała wątpliwości, że czas najwyższy wstać z łóżka – chociaż bardzo chciałaby w nim jeszcze poleżeć. Czasem zupełnie się nie rozumiała – nocami nie mogła spać, w jej głowie plątały się miliony myśli, za to rano zasypiała kamiennym snem; dlatego tak bardzo nienawidziła dźwięku budzika przywołującego ją do szarej rzeczywistości.

Po chwili usłyszała kroki ciotki Marthy i jej głos ochrypły od zbyt dużej liczby wypalonych papierosów.

– Liv, czy już wstałaś? – Ciotka wyglądała tak jakby także dopiero wstała; być może nawet tylko po to, by obudzić dziewczynę.

Czasem traktowała ją jak małe dziecko i ze zbyt wielką troską sprawowała nad nią swoją pieczę. Zresztą nienawidziła się spóźniać, była perfekcjonistką pod każdym względem. Życie z nią nie należało do najłatwiejszych, ale Liv i tak kochała ją z całego serca. Gdyby nie jej ciotka… Nawet nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Martha była elegancką panią w średnim wieku, która pod modnymi, firmowymi ciuchami z metką światowych butików kryła tajemniczą osobowość kobiety. Liv zawsze imponowała jej konkretność i zdecydowanie, ale czasem miała wrażenie, że to kolejna maska, którą nakłada na siebie ciotka. W rzeczywistości była o wiele bardziej delikatna, o czym dziewczyna przekonała się niejednokrotnie, słysząc ciche łkanie dochodzące z sypialni Marthy. Ta jej tajemniczość czasem wywoływała u Liv gęsią skórkę. Tylko co takiego mogła ukrywać ta przekwitająca kobieta o pomarszczonych dłoniach i twarzy z pogłębiającymi się zmarszczkami? Z całą pewnością nigdy nie była w pełni szczęśliwa, czego przyczyną było nieudane życie uczuciowe i nieudolność w nawiązywaniu relacji międzyludzkich.

Czasem jednak do głowy Liv przychodziły jeszcze inne myśli. A co, jeśli Martha nie odnalazła szczęścia, bo musiała zaopiekować się nią – córką swojej zmarłej siostry? Kiedy ta myśl zrodziła się po raz kolejny w jej głowie, posłusznie wstała z łóżka i serdecznie uśmiechnęła na widok spiętej twarzy Marthy – nie mogła przecież dostarczać jej żadnych trosk w zamian za to, co ciotka dla niej zrobiła.

W sali historii anatomii panował zaduch, ponieważ wszystkie okna były szczelnie zamknięte. Z całą pewnością studia medyczne ‒ które od zawsze ją fascynowały‒ traciły na atrakcyjności przez przedmioty takie jak ten.

Usiadła w ostatnim rzędzie z Julią, którą poznała kilkanaście lat wcześniej na konkursie recytatorskim w szkole podstawowej. Od tego czasu szczerze ją lubiła, a przede wszystkim szanowała za jej opanowanie i rozwagę w najtrudniejszych sytuacjach życiowych. I choć może nigdy nie były najlepszymi przyjaciółkami, to jednak uważała, że świat byłby piękniejszy, gdyby na świecie więcej było osób takich jak Julia, które gotowe są poświęcać się dla ideałów. A teraz wybrały te same studia i od początku trzymały się razem. Po chwili dołączyła do nich jeszcze Marlena, z którą Liv znała się przez całe życie. Jej rodzice mieszkali na ulicy Leśnej do czasu rozwodu, potem życie dziewczyny znacznie się pogorszyło ‒ jej ojciec popadł w alkoholizm i przeprowadzili się do jakiejś meliny na obrzeżach miasta. Dziewczyna była bardziej frywolna od swoich koleżanek i sama Liv zastanawiała się, jakim cudem z niezbyt dobrymi wynikami w klasie maturalnej dostała się ona na tak wymagający kierunek studiów. A o „sposobach” Marleny krążyły naprawdę najróżniejsze pogłoski… Była przeciętną, wysoką blondynką o dość perwersyjnym sposobie bycia. Czasem Liv miała wrażenie, że Marlena nosi głowę zbyt wysoko, bo ani jej uroda, ani cała reszta nie była oszałamiająca. Marlena zazwyczaj mówiła dużo, niewiele przy tym myśląc; jednak tym razem była dziwnie milcząca, a na jej twarzy czerwieniły się wypieki. Wszyscy w napięciu oczekiwali na wyniki wstępnych egzaminów z jednego z tych najtrudniejszych przedmiotów, które na studiach medycznych wydawały się tylko zbędnym balastem.

Do sali weszła ciężkim krokiem pani Amanda Brok, krępa i niska kobieta, której większość pulchnej twarzy przykrywały proste jak drut, ciemne włosy z równo ściętą grzywką. Jej mina wskazywała na skrajne niezadowolenie, gdy obrzucała wzrokiem kolejne osoby w pomieszczeniu.

– Drodzy państwo, czy zdajecie sobie sprawę, że najważniejszy egzamin w waszym życiu jest już prawie za miesiąc? Czy naprawdę ja muszę wam o tym przypominać? Przecież to jest… To kpina! – Amanda rzuciła energicznym ruchem na stół cały stos prac. Była gburowatą i zarozumiałą wykładowczynią, która niepowodzenia w swoim prywatnym życiu rekompensowała sobie przez wyładowywanie swojej złości na grupie już dorosłych, młodych ludzi, z których naprawdę niewielu interesowało się zagadnieniami historycznymi w zakresie anatomii.

Po kilkunastominutowym wykładzie wypełnionym szeregiem wyzwisk i narzekań rzucanych w stronę znudzonych studentów, jej wzrok zatrzymał się na Liv, a twarz nagle złagodniała. Dziewczyna miała u niej szczególne względy, podobnie zresztą jak i u innych nauczycieli w całym swoim życiu. Już w zerówce określono ją jako „wybitnie uzdolnioną”, a kolejne etapy edukacji tylko utwierdzały wszystkich w przekonaniu o nadzwyczajnych zdolnościach dziewczyny. Słysząc kolejną pochwałę, tym razem z ust pani Brok, nieśmiało ruszyła w stronę środka sali po odbiór swojej pracy ‒ określonej w końcu mianem „doskonałej” – zalewając się przy tym różowym rumieńcem; być może po prostu nie lubiła skupiać na sobie całej uwagi.

* * *

– Hej! Liv, jak ty to robisz? – Max ucałował ją w policzek i odpalił swoje naprawdę drogie białe lamborghini. Był uroczym młodym mężczyzną o zasobnym portfelu i dość skąpym poczuciu humoru. Przeniósł się do Polski z Hongkongu, gdzie od najmłodszych lat mieszkał z rodzicami, którzy reprezentowali ważne polskie interesy. Jego czarne włosy i błękitne oczy wprawiały w zachwyt wiele przedstawicielek płci przeciwnej – i pewnie nie tylko – ale kilka miesięcy temu zaprosił na drinka akurat ją.

Liv zawsze wiedziała, że jest ładna, a mężczyźni rzadko dawali jej o tym zapomnieć, przez co w jej życiu przewinęło się kilka krótkich „znajomości”. Nigdy jednak nie była wystarczająco blisko z żadnym chłopakiem, by stwierdzić, że to właśnie jest miłość na całe życie.

I w tym przypadku, pomimo szczerego zauroczenia Maxem, nie była pewna co do słuszności swojego wyboru. Wczorajszy wieczór miał jednak utwierdzić ją w przekonaniu, że podjęła właściwą decyzję. Max zaprosił ją na kolację z okazji szóstej miesięcznicy ich znajomości i obdarował bukietem czerwonych róż. Do tej pory myślała, że nie imponują jej takie rzeczy jak pieniądze. Ale u Maxa wszystko to składało się w tak cudowną całość, tworząc mieszankę wszystkich pożądanych cech, jakie powinien mieć mężczyzna. Jej mężczyzna. Zabrał ją do Restaurante del Cielo. Biorąc pod uwagę stan jego konta, mógł postarać się nieco bardziej, ale dla Liv i tak liczyła się sama idea tego spotkania, chcąc nie chcąc – jak sama nazwa restauracji wskazywała – była w prawdziwym niebie, siedząc u boku jednego z najbardziej pożądanych chłopaków w całym mieście i objadając się jedyną w swoim rodzaju hiszpańską paellą rodem z Andaluzji. Powinni pojechać tam razem, choćby w przyszłym miesiącu. Po pierwsze – uwielbiała hiszpańską kuchnię, po drugie – miała świadomość, że tego wieczoru nie zepsuje zupełnie nic, a już na pewno nic tak błahego jak wybór niezbyt ekskluzywnego miejsca na kolację.

– Liv, wiesz, że jesteś piękna? Kiedy pierwszy raz cię zobaczyłem, od razu to wiedziałem… Wiedziałem, że będziesz moja. – Max wziął kolejny łyk czerwonego wina z kieliszka i spojrzał na nią uwodzicielsko swoimi błękitnymi oczami. – Wiesz, czasem w życiu ludzie czują się tak, jakby czekali na siebie od zawsze. Tak na mnie działasz… – dokończył szeptem.

Pragnęła go, kochała, i chciała, by zapomnieli się tej nocy. Trochę się bała i głęboko w sercu liczyła na to, że poczekają z pierwszym razem choćby kilka tygodni, ale Max zdawał się taki zauroczony i teraz jakby wyjął te słowa z jej ust:

– Jedźmy do mnie.

Z chwilą gdy wypowiedział to zdanie, Liv poczuła, że to już nie są żarty. Dopiła szybkim łykiem ostatni kieliszek wina ‒ tak dla odwagi ‒ i zgodziła się na tę, jak jej się wydawało, bardzo pociągającą propozycję. Pojechali do jego ekskluzywnego apartamentu przy ulicy Złotej w Gdyni, który mieścił się na dwudziestym trzecim piętrze wieżowca położonego tuż przy samym brzegu czarnego i spienionego Bałtyku. Rodzice Maxa opłacali mu apartament w niesamowicie drogim budynku w zamian za jego osiągnięcia sportowe, traktując to także jako dobrą inwestycję na przyszłość. Z całą pewnością zwykli śmiertelnicy nie mogli liczyć na takie luksusy. Max nachylił się nad nią i próbował skraść jej jeden z upojnych pocałunków, jednak romantyzm sytuacji rozpłynął się w powietrzu z powodu wibrującego dźwięku jej telefonu.

Ciotka Martha. Jak widać, miała idealne wyczucie chwili – bardzo prosiła swoją siostrzenicę o powrót na ulicę Leśną, do ich wspólnego domu, bo właśnie dostała „zabójczej” migreny i nie mogła być sama. A Liv, jak to Liv. Jako wzór do naśladowania ‒ pod każdym względem ‒ ponownie odłożyła swoje szczęście na dalszy plan, ruszając w stronę drzwi. Później przez cały wieczór próbowała wymazać z pamięci zawiedzioną minę chłopaka.

– Liv …. – Z zamyślenia wyrwał ją Max, który odwiózł ją do domu. Był ubrany w sportowy strój i wybierał się na mecz drużyny piłkarskiej. – Mam jeszcze jeden bilet, co ty na to?

Uśmiechnął się nonszalancko, ale ona tym razem miała inne plany na wieczór i nie mogła ich zmienić. Jeszcze kilka lat temu każdy wtorek spędzały z Marthą na pieczeniu ciasteczek i zajadaniu się nimi do późnego wieczoru, lecz w ostatnim czasie dziewczyna trochę zaniedbała ciotkę przez swój związek z Maxem i za wszelką cenę chciała jej to wynagrodzić. Zresztą Martha już czekała w drzwiach i odetchnęła z ulgą na widok siostrzenicy.

– Hej, jak leci? Może jednak przyjdziecie dzisiaj na mecz? Liv, nie daj się prosić. – To były bardziej pytania retoryczne. Max oddalił się, nie czekając na odpowiedź. Przyspieszył kroku i zniknął z ich pola widzenia.

– Liv… – syknęła Martha. Nie przepadała za Maxem i jego bezpośrednim sposobem bycia.

Ruszyły w stronę salonu, a potem Martha zniknęła gdzieś w kuchni, przygotowując ciastka na ich wspólny wieczór. Nie lubiła zmieniać planów i z całą pewnością byłaby bardzo niezadowolona, gdyby Liv nie wróciła do domu o umówionej porze. Lubiła trzymać się wyznaczonych zasad i postępować w sposób bardzo schematyczny.

Dziewczyna pstryknęła pilotem i włączyła mecz, który dzisiaj był głównym wydarzeniem w ich mieście. Uważnie zaczęła wpatrywać się w ekran, licząc na to, że być może gdzieś na trybunach dojrzy Maxa i innych swoich znajomych. Trudno, musiała jakoś przełknąć fakt spędzenia wieczoru z nudną ciotką, w domowym zaciszu, z dala od przyjaciół i chłopaka, do którego wzdychało zdecydowanie za dużo kobiet. Była jednak skłonna do poświęceń. W końcu Martha miała tylko ją.

* * *

Tak długo już czekała. Zdecydowanie za długo. Musiała zrobić to dzisiaj, a jeśli on nie będzie chciał, sama przekona go do tego swoim urokiem. Komu jak komu, ale jej się nie odmawia. Dzisiejszego dnia postanowiła założyć swoją najdroższą sukienkę od Roberto Cavallego, na którą wydała wszystkie swoje oszczędności. Zawsze musiała płacić najwyższą cenę za to, kim była i za to, kim były jej przyjaciółki. One miały wszystko – bogate rodziny, wakacje w dalekich krajach. Jej rodzice rozeszli się, gdy miała kilka lat. Rozeszli – jak to niewinnie brzmi. Ojciec zostawił matkę dla jakiejś ladacznicy z Moskwy, gdzie podobno wyjeżdżał przez pierwszych kilka lat w „podróże służbowe”. Tyle że z tych jego podróży nigdy nic nie było. No, może nic oprócz tego przeklętego romansu. Dlatego nie miała wyrzutów sumienia. Potem matka odeszła i dziewczyna wcale jej się nie dziwiła – mogła żyć lepiej i dostojniej niż z tym starym alkoholikiem, idącym do łóżka z pierwszą lepszą panienką. To wszystko jej się należało, on jej się należał.

Wyjęła z torebki szminkę i pomalowała usta na intensywnie czerwony kolor, który zawsze doprowadzał facetów do obłędu.

– Marlena. Długo czekasz? – W drzwiach stanął mężczyzna, który tak bardzo ją pociągał. Jego ciemne włosy były idealnie przygładzone żelem o intensywnym, równie pociągającym zapachu.

– Dobrze, że jesteś. Musimy porozmawiać, i to już. – Zignorowała jego pytanie i podeszła do niego, po czym lekko musnęła ustami jego wargi.

– Nie powinniśmy…

Ale ona wyprzedziła jego słowa i pocałowała go jeszcze intensywniej, przygryzając mu usta tak mocno, że aż poczuła smak jego ciepłej krwi.

– Nic nie mów. Lubię ją, ale z całym szacunkiem… Nie będziesz chyba chciał poświęcić dla tej dziewczyny reszty swojego życia. Rodzina, dzieci i te sprawy, to naprawdę w twoim stylu?

– Nie żartuj tak nawet. – Chłopak zlekceważył jej pytanie, wsunął swoją opaloną dłoń pod jej ubranie i zbliżył usta do jej szyi. Była przy nim bardzo blada, ale i tak uważała się za o wiele ładniejszą od Liv. A już na pewno bardziej sprytną.

Kiedy Max ponownie pocałował ją w kark, parsknęła śmiechem tak głośno, że poczuła na sobie krytyczne spojrzenie barmana. Z reguły nie bywała w takich miejscach jak Rock Music Bar i preferowała bardziej nowoczesne kluby, ale w tym przypadku nie mogła ryzykować, że ktoś by ich zobaczył. Pasujemy do siebie – pomyślała. Jeszcze jeden Sex on the Beach i możemy jechać do niego. Liv i tak nigdy się nie dowie, no chyba że Max jej powie. Ale z niego jest zbyt wielki tchórz, nie zrobi tego.

– To jak, mała? Chcesz się przejechać? – Max wsunął rękę tym razem pod jej sukienkę i pogładził jej udo.

– Max, jedźmy do mnie. Mój ojciec leży pijany na kanapie, nic nie zauważy. Będziemy mieć całą noc dla siebie…

– Wiesz, że nie powinniśmy tak ryzykować. Poza tym chciałbym spędzić ten wieczór bardziej… romantycznie. Pojedźmy nad jezioro.

Nad jezioro! Tylko dlatego, by nie dowiedziała się o tym jakaś panienka, z którą i tak nigdy nie będzie na poważnie. Z całą pewnością większość dziewczyn zabiera w to samo miejsce. Marlena poczuła, jak procenty uderzają jej do głowy. Przesadziła. Mocno przesadziła z alkoholem tego wieczoru. I wtedy nagle w jej głowie zrodził się genialny pomysł. Niech wie. Przekona się. Pożałuje. Będzie miała za swoje.

– Max… Serio? Chcesz to robić nad jeziorem? To obleśne. Straciłam ochotę. Pojedźmy najpierw do Jones & Roles, zjedzmy coś i wypijmy jeszcze jednego drinka. A potem… pojedziemy nad jezioro.

Jeśli będzie miała wystarczająco dużo szczęścia, to Liv jeszcze nie wyszła z pubu, w którym miała spędzić dzisiejszy wieczór, bo odbywały się tam warsztaty artystyczne, na które dziewczyna uczęszczała. Nie powiedziała o tym Maxowi – Marlena była tego pewna, bo zajęcia były zazwyczaj w innym miejscu, a dzisiaj w ostatnim momencie, podczas tych nieszczęsnych zajęć z anatomii, zostały przeniesione do Jones & Roles. To się zdziwią. I Liv, i Max.

W jej głowie huczało to wszystko, ten nadmiar alkoholu. Czuła, jak uginają się pod nią nogi, a głos plącze się w mało atrakcyjny sposób. Max zatrzasnął za nią drzwi swojego drogiego lamborghini i ruszyli w stronę wejścia. Pochylał się nad nią i całował w usta namiętniej, niż mogłaby to sobie wyobrazić. Był taki podniecający! W sumie żałowała, że nie pojechali nad jezioro, ale przecież to nic straconego. Wszystko przed nimi. Nie chciała nawet robić żadnego zamówienia, tylko wybadać sytuację i ocenić, czy Liv jest w środku. Jeśli jej nie będzie, wyniosą się stamtąd i już za chwilę będzie go miała tylko dla siebie.

Pfuuu! Usłyszała dźwięk otwierających się drzwi do lokalu. I nie mogła uwierzyć własnym oczom. Akurat teraz musiały skończyć się te żałosne zajęcia, bo kilkanaście osób opuściło budynek i kierowało się w stronę swoich zaparkowanych aut. Wśród nich była Liv. Marlena nie wahała się ani chwili.

– Liv! Hej! – Pomachała ręką do przyjaciółki i ukradkiem zerknęła na Maxa. Zbladł. – Przyłączysz się do nas?

Liv chyba nie podejrzewała, co się miało zaraz stać. Głupia. Podeszła do nich z malującym się na twarzy zdziwieniem. Była ładna. Była naprawdę ładna i tego Marlena nie mogła jej odmówić. Zazdrościła jej tych pofalowanych, jasnobrązowych włosów i idealnej sylwetki. Ta dziewucha była chodzącym ideałem. Idealna pod każdym względem!

– Liv… Co ty tu robisz? – wymamrotał Max. Z sali wylewały się następne osoby, które machały im na pożegnanie. Kolejni życiowi nieudacznicy, artyści, którzy nic nie wiedzieli o życiu.

– Zrobiliście mi niespodziankę. O Boże, Marlena… Jesteś kompletnie pijana.

Usłyszeli warkot odjeżdżających samochodów i ulica w jednej chwili zrobiła się pusta. Liv wciąż wpatrywała się w nich pytająco, zupełnie tak jakby oczekiwała jakiejś odpowiedzi. Teraz albo nigdy – pomyślała Marlena, uwieszając się na szyi odpychającego się od niej rękami Maxa, i pocałowała go w usta, szepcząc:

– Max, kochanie. Co się tak spinasz? Jeszcze przed chwilą byłeś taki chętny…

Max milczał, a Liv patrzyła na nich z niedowierzaniem. I już Marlena miała z satysfakcją odciągnąć chłopaka i odejść z nim, pozostawiając tę ofermę samą ze sobą, ale nagle poczuła gęsią skórkę na swoim ciele i coraz częstsze drgawki. Nie była przecież pijana aż do tego stopnia. Upijała się dziesiątki razy, ale nigdy, przenigdy po tym nie czuła czegoś takiego. Zimny wiatr uderzał o jej siniejące ciało jakby z coraz większą siłą, a ona osunęła się na kolana i czuła, że nie może złapać tchu. Co, do diabła, się tutaj dzieje? – pomyślała zdezorientowana Marlena.

– Marlena! Marlena!!! – Usłyszała stłumiony głos Maxa, który dochodził jakby z oddali.

* * *

– Cholera, Marlena, ocknij się! – Max był przerażony jej stanem.

Trzymał głowę nieprzytomnej dziewczyny na kolanach i drżącą dłonią wykręcał numer na pogotowie. Co się tutaj stało? Nie potrafił wyjaśnić tego słowami. Czuł, że zbiera mu się na wymioty, ale nie był w stanie opisać tego, skąd wzięło się to uczucie. Miał wrażenie jakby… jakby to wszystko wypływało z Liv. Ta złość, jakaś moc, energia. Patrzyła tym swoim wzrokiem, który nagle stał się świdrujący. On też to czuł. Czuł taki niepokój, jakiego jeszcze nigdy nie zaznał w swoim życiu. Czuł zło, czyste zło. A może tylko mu się wydawało? Przecież był racjonalnie myślącym, rozsądnym facetem i nie wierzył w takie rzeczy. Ale to, co wydarzyło się pod Jones & Roles, nie było normalnym zdarzeniem. Jakby nagle spadło na niego całe brzemię tego świata.

Cholera. Co teraz? – myślał. Kiedy Marlena opadła na ziemię, zaczął szarpać Liv z całej siły, krzycząc, by przestała. Miał wrażenie… Zaraz, on nawet był pewien, że to jej wzrok sprawiał tak ogromny ból. Śmiertelny ból. Zaczął potrząsać dziewczyną z całych sił, a ta odwróciła się i zaczęła uciekać. Kiedy zniknęła, ustąpił też ten paraliżujący niepokój. Chyba popadał w jakąś paranoję. Przecież to wszystko… To wszystko to jakiś absurd! Przed chwilą czuł się strasznie źle, dziwnie, i był przekonany, że to wszystko sprawka Liv. Teraz w jego głowie kłębiły się tysiące myśli i już niczego nie był pewien. Nie potrafił określić swoich odczuć sprzed kilkudziesięciu sekund. Jakim cudem Liv mogłaby doprowadzić przyjaciółkę do takiego stanu? Przecież to nierealne. Może Marlena po prostu się upiła? Może… Ale przeczuwał też, że wydarzyło się tu przed chwilą coś o wiele gorszego.

* * *

– Liv, proszę, daj już spokój, nie płacz. Skoro tak postąpił, wcale nie był tego wszystkiego wart. – Ciotka Martha stała w drzwiach z kolejną szklanką herbaty z imbirem. Zawsze udawała niewzruszoną, ale w rzeczywistości bardzo martwiła się o siostrzenicę, z czego zresztą dziewczyna doskonale zdawała sobie sprawę. Aby nie robić jej przykrości, Liv postanowiła wstać z łóżka i porozmawiać z ciotką.

– Nie to jest najgorsze – załkała dziewczyna.

Miała twarz opuchniętą od łez i czuła się fatalnie. Wzięła głęboki oddech, jakby nie chciała wypowiadać dalszych słów, ale musiała się komuś zwierzyć. Jeszcze kilka lat temu nie wyobrażała sobie, że mogłaby opowiadać takie rzeczy ciotce, ale teraz nieco dojrzała i czuła, że musi jak najszybciej wyrzucić z siebie wszystkie żale.

– Moja przyjaciółka. Myślałam o tym całą noc, ale nie ma innego wytłumaczenia. Musiała się z nim spotykać za moimi plecami, chociaż wiedziała, że my spotykamy się ze sobą od dłuższego czasu. Wiedziała, jak bardzo mi zależy, wiedziała, że trzy dni temu świętowaliśmy pierwsze pół roku razem, ona to wszystko wiedziała! Dlaczego to zrobiła? Dlaczego?

W sumie nie sądziła, by Martha udzieliła jej jakichś cennych życiowych lekcji, zresztą sama Liv miała pewną skłonność do przesady. Ciotka natomiast była starą panną, której nigdy nie udało się ułożyć życia z żadnym mężczyzną, co więcej – była nieco niedołężna w relacjach międzyludzkich. Ale i tak Liv poczuła ogromną ulgę, że mogła to wszystko powiedzieć ciotce.

– Ludzie są podli, Liv. Nigdy nikomu nie można ufać. Czasem nawet tym najbliższym. – Martha wpadła w refleksyjny nastrój i zaczęła wpatrywać się tępo w podłogę. Liv wiedziała, że ciotka gorączkowo zastanawia się, jak pocieszyć siostrzenicę, ale dzisiaj zupełnie nic nie mogło poprawić dziewczynie humoru.

– Julia dzwoniła na mój telefon kilka razy. Twierdzi, że nie może się do ciebie dodzwonić. Zatelefonuj do niej, ona nigdy by nie zrobiła tobie czegoś takiego jak Marlena.

Ciotka Martha od początku była negatywnie nastawiona do Marleny, natomiast Julia w jej oczach była idealną przyjaciółką, zresztą pewnie przeczucia jej nie myliły. Liv sięgnęła po telefon i spojrzała wymownie na ciotkę, dając jej do zrozumienia, by opuściła pokój, i wykręciła numer.

– Liv! Wreszcie, mój Boże! – krzyknęła jej koleżanka. – Co ty zrobiłaś Marlenie?

Nie mogła uwierzyć w to, co słyszała, nie panowała nad swoimi rozchwianymi do granic możliwości emocjami i rzuciła z całej siły telefonem o podłogę. Nie miała już ochoty rozmawiać z nikim, skoro nawet Julia tego nie rozumiała. Rozpłakała się jeszcze bardziej i czuła, że właśnie rozpadła się jakaś ważna cząstka w jej życiu. Telefon zawibrował raz, potem drugi. Odebrała, ale tylko po to, by powiedzieć Julii, by przestała wydzwaniać – na co ta oznajmiła, że będzie u niej za kwadrans.

Liv wiedziała, że może trochę przesadza. Ale taka już była: kiedy coś mocno ją zdenerwowało, nie potrafiła trzymać nerwów na wodzy. To bardzo negatywna cecha i wielokrotnie miała przez to różne problemy, a wczorajszy incydent przerósł jej najśmielsze wyobrażenia. Julia nie powinna się dziwić, że oberwała po zadaniu Liv takiego pytania.

– Julia, błagam… – odpowiedziała Liv na kolejny zarzut z ust przyjaciółki. Chyba nie była w stanie uwierzyć w coś równie absurdalnego?

– Nie, Liv, daj mi skończyć. Rozmawiałam z Marleną i oni tylko…

– Wiem, co widziałam!!! – ryknęła. – Nie chcę jej znać.

– Ale…

– Zrozumiałaś? – Twarz miała już czerwoną ze złości. Wspaniale, zamiast pocieszyć, to do takiego stanu doprowadziła ją jej szczera i oddana Julia.

– No dobrze. W takim razie ty opowiedz mi swoją wersję…

– Wyszłam z Jones & Roles i zauważyłam Marlenę stojącą z Maxem, myślałam, że to jakaś niespodzianka, dlatego szybko do nich podbiegłam. Ona była kompletnie pijana, on patrzył na mnie, jakby w ogóle nie wierzył, że mnie tam spotkał. A potem ona pocałowała go w usta. Czy ty to sobie wyobrażasz?

– Jesteś pewna? – Julia spojrzała na nią z kompletnym niedowierzaniem.

– Nie zapominaj, że to ja byłam całkowicie trzeźwa, a Marlena ledwo trzymała się na nogach. Miałam ochotę… Dosłownie, takie złe myśli chodziły mi po głowie. A ona była tak pijana, że aż upadła.

– Liv… Bo ona twierdzi, że ty… Ona… była w szpitalu…

– Co „ja”? Ja po prostu odeszłam. A ona była pijana jak…

– Była w szpitalu i stwierdzono u niej atak serca. Tłumaczono, że prawdopodobnie od zbyt dużej ilości alkoholu, ale ona twierdzi, że to wszystko zrobiłaś jej ty… Na szczęście już jest w domu.

– Błagam, Julia, skończ już, bo nie mogę tego słuchać.

– Liv, bo… nie tylko ona tak twierdzi. Max, on wezwał pogotowie. Nie mówił tego nikomu, ale… oni twierdzą, że czuli, że to wszystko wypływa z ciebie. Ja sama nie mogę w to uwierzyć, ale oni oboje…

– To, co zrobiła Marlena, to świństwo, ale to, co teraz sugerujesz, to jakiś absurd. Proszę, uwierz mi, czuję się fatalnie, moja przyjaciółka uwiodła mojego chłopaka. Naprawdę nie chcę jej znać. Przykro mi, że jest w szpitalu, ale jaki ja mogę mieć związek z tą całą sprawą? Zastanów się, zanim następnym razem wysnujesz takie dziwaczne hipotezy.

Liv poczuła, że chce jej się śmiać. Nie cierpiała Marleny, nie cierpiała Maxa. I może nawet – choć nie życzyła nikomu źle – odrobinę cieszyła się, że ta wylądowała w szpitalu, a Max najadł się strachu. Ale jak w ogóle Julia mogła wpaść na pomysł, że to jej sprawka? To było niedorzeczne. Parsknęła śmiechem i po chwili obie leżały na podłodze, głośno chichocząc, że komuś do głowy mogło przyjść coś podobnego.

* * *

Liv leżała na swoim łóżku, w satynowej pościeli, którą dostała od Marthy na dwudzieste urodziny. Próbowała sobie przypomnieć, co stało się wczorajszego wieczoru po tym, jak zobaczyła Marlenę i Maxa razem. Ale nie mogła wrócić pamięcią do tamtych chwil, w jej głowie zrodziła się jedna wielka czarna dziura. Pamiętała tylko tę paraliżującą złość. Zaczęła nawet zastanawiać się nad wysnutymi wobec niej podejrzeniami, ale im dłużej o tym myślała, tym bardziej wydawało jej się to absurdalne i śmieszne. Połknęła kilka tabletek na ból głowy, bo czuła, że czaszka zaraz jej eksploduje. Chciała wiedzieć tylko jedno: czy rzeczywiście jej przyjaciółka zrobiła to celowo, a może ktoś powiedział jej coś złego na temat Liv? Może była po prostu bardzo pijana? Alkohol czasem skłania ludzi do robienia dziwnych rzeczy.

W pewnym momencie poczuła się bardzo zmęczona, jej powieki zrobiły się ciężkie i zaczęła odpływać. Płomień w świeczkach zapachowych, które rozstawiła na nocnej toaletce, gwałtownie zatańczył, a do pokoju wpełzło chłodne powietrze.

Nagle coś wybudziło ją z letargu. Jej ciało nie znajdowało się już na łóżku, lecz w czymś podłużnym i falującym. Wielobarwne fale migotały wokół niej, jakby miliony kolorów przepływały przez jej ciało. Uszy atakował głośny dźwięk, podobny do pisku podczas zakłóceń fal radiowych, tyle tylko, że o wiele głośniejszy. Przechodził przez wszystkie jej narządy, po czym wracał do dołu. Od stóp do głowy. Od stóp do głowy. I tak kilka razy. Co się z nią działo? Otworzyła oczy i znalazła się w jakimś innym miejscu.

Kilka osób siedziało przy podłużnym barze i sączyło whisky oraz inne napoje wysokoprocentowe. Z głośników leciała dziwna, rockowa muzyka. Sala była pełna ludzi ubranych w oldschoolowe stroje. Liv sparaliżował strach. Co ona tam robiła i jak się tam znalazła? Rozejrzała się raz jeszcze i poznała to miejsce – Rock Music Bar. Była tutaj zaledwie raz – jakieś dwa lata temu, z Julią. Wyszły po około kwadransie, bo stwierdziły, że klimat pubu jest nie w ich stylu.

I wtedy Liv zauważyła Marlenę i Maxa. Siedzieli przy stoliku w kącie, on pieścił jej szyję, a ona popijała drinka, Sex on the Beach – tak, to był jej ulubiony. Chichotała przy tym głośno i spoglądała na Maxa, a potem on ponownie zaczął szeptać jej coś do ucha. Marlena miała na sobie swoją najdroższą sukienkę od Roberto Cavallego. Intensywnie czerwoną szminkę miała rozmazaną od namiętnych pocałunków. Niewiele myśląc, Liv zaczęła przepychać się przez tłum, próbując podejść do nich bliżej. Miała ochotę wygarnąć im to wszystko, co o nich myślała. Znowu poczuła tę pulsującą złość. Jednak kiedy tylko otworzyła usta, by wykrzyczeć cisnące się jej na usta słowa, zdała sobie sprawę, że słyszy toczący się pomiędzy nimi dialog, mimo że znajdowała się dobrych kilkanaście metrów dalej, i to w klubie tętniącym głośną rockową muzyką. Wytężyła słuch jeszcze bardziej i usłyszała melodyjny głos Maxa, który znała tak doskonale.

– To jak, mała? Chcesz się przejechać? – Max wsunął rękę pod sukienkę Marleny.

– Max, jedźmy do mnie. Mój ojciec…

Jakiś blondyn objął Liv w pasie i próbował zaciągnąć na parkiet, nie patrząc na to, że jej wygląd był tego dnia raczej odstraszający. Na szczęście szybko wyrwała się z jego objęć i ponownie wsłuchała się w dialog toczący się pomiędzy flirtującą parą.

– Wiesz, że nie powinniśmy tak ryzykować. Jedźmy nad jezioro…

– Max… Serio? Straciłam ochotę. – Marlena wyglądała już na bardzo pijaną, jej głos był bełkotliwy, a oczy błyszczały podstępnie.

Liv zakręciło się w głowie i ponownie poczuła wibrujące wokół niej wielobarwne fale. Tym razem trwało to nieco krócej. Otworzyła oczy i znów była w swoim łóżku. Mimo tego, że wzięła kilka silnych tabletek na migrenę, jej głowa pulsowała teraz bólem o wiele mocniej niż zwykle i Liv pierwszy raz w życiu przestraszyła się, że może naprawdę eksplodować. Z nosa sączyła jej się strużka gorącej krwi, którą wytarła ręką.

W jednej sekundzie odpłynęły wszystkie uczucia, jakimi pałała do chłopaka, a w ich miejsce pojawiło się coś gorszego, coś odrażającego.

Po chwili, gdy te wszystkie doznania nieco zbladły, Liv uświadomiła sobie, co tak naprawdę się wydarzyło. Zdała sobie sprawę, że przeżyła coś na kształt… Cofnięcia się w czasie?! Wiedziała, jak to brzmi. Była inteligentną, racjonalną osobą, która naprawdę nie wierzyła w tego typu sprawy. Ale to nie był sen, to nie była żadna wizja. Jakim cudem mogło przydarzyć się jej coś takiego? Musi być już okropnie zdesperowana albo rozpaczliwie szalona. Te dwie opcje wydawały jej się całkiem prawdopodobne i jedno było pewne – tej nocy nie zmruży już oka.

* * *

– Hej! George, orientuj się! – Alan rzucił w młodszego brata garścią suchego siana przyniesionego z podwórka. Nie miał ochoty na zabawę, ale lubił denerwować George’a, który od razu z płaczem biegł do domu. Doprawdy, dziwne było z niego dziecko. Ale tym razem było inaczej – jego dziecięca twarzyczka rozpromieniła się w szczerym uśmiechu, po czym wypowiedział to zdanie, które Alana denerwowało ostatnio najbardziej:

– Będziemy mieli brata! – Jego piskliwy głosik był pełen radości.

– Albo siostrę – sprostował szybko Alan – i wtedy nie będzie tak fajnie.

– Właśnie, że będzie! – Jego młodszy brat oczywiście musiał wiedzieć lepiej i tym razem Alan był pewny, że nie przekona go zupełnie nic. Sam też cieszył się z młodszego rodzeństwa. I tak zawsze będzie tym najstarszym. Tym najważniejszym.

Niebo nad wzgórzem nagle przybrało dziwną barwę. Alan miał ochotę zostać i podziwiać piękne pomarańczowe pasy na błękitnym tle – choć raz coś ciekawego zaczynało się dziać w ich zapadłej wsi. Niewielu było tutaj chłopców w podobnym wieku, nie miał z kim nawet pograć w piłkę, a George był jeszcze za mały na takie zabawy, zbyt łatwo go było oszukać i wiecznie tylko płakał.

Kolory błyszczały w niepojęty sposób. Miał ochotę wyciągnąć w ich stronę swoją dłoń z czarnymi od piasku paznokciami, choć przez moment pomyślał, że nie chce niszczyć tego piękna. Zanim jednak zdążył pobiec w ich stronę i przyjrzeć się im dokładniej, jego ojciec – ze srogą miną – stał już w drzwiach i wołał ich do domu. Tym razem Alan nie protestował, tylko posłusznie skierował się w stronę drzwi. Nie chciał, by matka znowu płakała.

– Ile razy mam wam powtarzać? Ile jeszcze razy?

Chłopiec spuścił głowę, ale nie odpowiedział. Skierował się w stronę schodów.

– Jeszcze nie skończyliśmy. – Ojciec wyglądał na zdenerwowanego, a matka z niepokojem wyglądała przez okno, trzymając się jednocześnie za swój duży, ciążowy brzuch.

– Daj im już spokój – szepnęła do męża i nakazała chłopcom, by poszli do swojego pokoju. Tym razem Alan nie miał ochoty wdawać się w dyskusję i posłusznie ruszył schodami w górę. Tego dnia jeszcze przez długi czas do jego uszu dochodziły stłumione szepty dorosłych. Tylko o co im tak naprawdę chodziło?

* * *

Kiedy Liv była małą dziewczynką, ciotka zawsze opowiadała jej o Lorraine i Gavenie Colloneyach – jej rodzicach. O tym, jak wspaniałą byli parą, jak bardzo ją kochali, jak żyli do czasu, gdy rozdzielił ich od małej Liv ten tragiczny wypadek. Miała tylko jedno wspomnienie: siedziała na zielonej trawie, ta zieleń była tak soczysta, że nigdy później nie widziała niczego podobnego. Wszystko mieniło się milionem barw, które odbijały się w tafli czarnej wody, znajdującej się nieopodal. Ten świetlny spektakl był jedynym wspomnieniem Liv z jej rodzinnego domu. Poza tym nie pamiętała zupełnie nic. Ani twarzy ojca, ani tym bardziej matki. Martha snuła na ich temat różne historie, ale nigdy nie powiedziała jej niczego konkretnego. Nigdy nie pojechały do Portknockie w Szkocji, gdzie dziewczynka przyszła na świat. Nigdy też nie odwiedziły grobu jej rodziców. Liv miała tylko jedno ich zdjęcie, ze ślubnego kobierca – jedyną i najważniejszą pamiątkę, jaka jej pozostała. Kiedyś nawet namawiała ciotkę na podróż do Szkocji, ale ta nie lubiła dalekich wypraw, więc odmówiła. Wtedy Liv była jeszcze zbyt młoda, by wybrać się tam sama, jednak obiecała sobie, że gdy skończy osiemnaście lat, odwiedzi te wszystkie miejsca i przypomni sobie tę głęboką zieleń, którą nosiła głęboko w sercu. Z czasem plany wyjazdu zaczęły odchodzić w zapomnienie. Dziewczyna musiała dostać się na medycynę, a to wymagało wielu poświęceń. Potem studia, egzaminy. I tak wyszło, że Liv nie była tam aż do dziś.

– Liv, to naprawdę nie jest dobry pomysł. – Ciotka wyglądała na zakłopotaną. – Nie chcę, byś jechała tam sama, a ja nie pojadę z tobą. Nie chcę do tego wracać. Proszę, zaufaj mi. Poza tym masz studia, egzaminy. Czy zdajesz sobie sprawę, ile przed tobą nauki?

– Podjęłam już decyzję. Chcę tylko wiedzieć, gdzie oni leżą. Powiedz mi coś więcej. Chcę zobaczyć nasz dom. Mam prawo wiedzieć, gdzie się urodziłam!

– Liv… Dlaczego akurat teraz? – Ciotka miała zafrasowaną minę i ewidentnie nie podobał jej się ten pomysł. – Zaufaj mi, to naprawdę nie jest dobry czas. Skup się na nauce, a jeśli zdasz wszystkie egzaminy, polecimy do Edynburga na kilka tygodni. Ale w wakacje. Będzie cudownie. Tam studiowałam. – Westchnęła Martha. – Cudowny klimat, zobaczysz sama.

Ciotka wsunęła kilka teczek do torby. Wydawała się nieco roztrzęsiona; to pewnie wspomnienia o Lorraine tak na nią wpływały. Były ze sobą bardzo blisko. Martha praktycznie wychowywała swoją młodszą siostrę. Potem wyjechała na studia medyczne do Edynburga, a Lorraine dorastała w Portknockie, gdzie urodziła się zarówno ciotka, jak i matka i ojciec Liv. Dziewczyna musiała tam pojechać, musiała wreszcie przypomnieć sobie tę soczystą zieleń.

– Pojadę tam. Jeśli nie z tobą, to sama. Nie przekonasz mnie do zmiany decyzji.

– Liv…

– Nie tym razem. Potrzebuję odpocząć, odetchnąć, inaczej nie zdam tych egzaminów. Już przełożyłam je na wrzesień. Kupiłam bilet do Aberdeen, a stamtąd wezmę taksówkę. W dwie godziny będę w Portknockie. Znalazłam tam pensjonat. Mam trochę oszczędności, poradzę sobie…

Martha dłużej nie protestowała, ale jej twarz wydawała się smutna.

– I tak cię nie przekonam – rzekła, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi.

* * *

Szlakiem rodziny Colloneyów. W głowie Liv myśli pędziły jak oszalałe. Czekała na ten moment przez całe swoje życie.

– Szanowni państwo, z przyjemnością informuję, że jesteśmy już nad terytorium Szkocji i za piętnaście minut będziemy podchodzić do lądowania. Bardzo proszę o zajęcie miejsc w fotelach i zapięcie pasów.

Liv siedziała wciśnięta między dwóch grubych Polaków, którzy przez całą drogę zawzięcie dyskutowali o polityce i popijali napoje wysokoprocentowe. Nie lubiła latać, a już w ogóle nie lubiła tego robić tanimi liniami lotniczymi, w których komfort podróży był naprawdę niski. Tym razem nie miała jednak wyjścia, a i tak większość zaoszczędzonych pieniędzy wydała na zakup biletu last minute.

Poczuła uderzenie kół samolotu o twarde podłoże i odetchnęła z ulgą. Wreszcie była w Szkocji. Swojej wymarzonej Szkocji. W jej domu.

– Portknockie? Proszę spróbować pociągiem, wyjdzie najtaniej – doradził jej jakiś młody Szkot prowadzący dwoje małych dzieci za rękę. Liv nie miała ze sobą wiele bagażu, ale i tak nie było jej łatwo i z trudem doczłapała na stację kolejową. Była już zmęczona zarówno podróżą samolotem, jak i dźwiganiem ciężkich bagaży. Pociąg w tamte rejony odjeżdżał dopiero za trzy godziny i czternaście minut.

W pociągu z przyjemnością obserwowała malownicze zielone tereny północnej Szkocji. Wszędzie ciągnęły się pola, a gdzieniegdzie widać było małe białe domki, które przypominały zaniedbane wiejskie chatki. Podróż miała trwać ponad dwie godziny, ale Liv miała wrażenie, że jedzie o wiele krócej. Z rozkoszą napawała się szkockim krajobrazem, aż nagle zdała sobie sprawę, że za dziesięć minut będzie na właściwej stacji. Czuła, jak w żołądku formuje jej się dziwna kula, kula stresu. Jednocześnie gdzieś obok pulsowało uczucie ogromnej ekscytacji i podniecenia. Była już tak blisko. Blisko prawdy o sobie i swojej rodzinie. Chciała chłonąć każdy szczegół tego miejsca, być obecną w każdym tchnieniu tego zapuszczonego miasteczka.

Wysiadła na Station Road. Ulica była pełna małych domków ustawionych równolegle po obu stronach ulicy; ceglanych, w większości szarych lub pokrytych białą farbą. Wszystkie bardzo podobne do siebie. W jednym z nich przyszła na świat, w jednym z nich żyli jej rodzice.

Jak zaczarowana szła ulicą, napawając się każdym widzianym drobiazgiem i zastanawiając się, który z tych domów należał kiedyś do jej rodziny. Portknockie to mała miejscowość położona u wybrzeży Morza Północnego, dlatego sądziła, że odnalezienie zniszczonej chaty na wzgórzu nie zajmie jej dużo czasu. Ich dom stał na skale, niedaleko wzburzonej wody. Wiedziała to z tego jednego jedynego wspomnienia, które tak głęboko ukryte w sobie nosiła przez całe życie. Ta zieleń, świetliste kształty na niebie ‒ być może zachód słońca? ‒ i woda. Ogromna i wzburzona. Liv kierowała się w stronę morza, a przynajmniej tak wskazywała jej prowizoryczna mapka, którą sobie przygotowała.

Ze Station Road dotarcie w to miejsce zajęło jej zaledwie kilka minut i po chwili stała jak zahipnotyzowana tuż przy kamienistym wybrzeżu. W miasteczku intensywnie wiał wiatr; nie spodziewała się, że pod koniec maja będzie aż tak zimno. Wyjęła z walizki ciepły sweter i narzuciła go sobie na ramiona. Chłód wcale nie przeszkadzał jej w napawaniu się widokiem. Tak naprawdę mogłaby go całkowicie zlekceważyć i stać tu jeszcze przez wiele godzin. Woda rozbijała się o kamienie, a potem cofała w głąb skłębionego morza. Ale nie była aż tak wzburzona jak w jej wspomnieniu. Nie była też tak ciemna. Miała wrażenie, że siedziała wtedy przy jakiejś wysokiej skale, ale tutaj nie było takiego miejsca. Czy to możliwe, by jej jedyne wspomnienie z rodzinnego domu było aż tak przekłamane?

– A panienka skąd przyjechała? – Wpatrywał się w nią przystojny chłopak o rudawych włosach i twarzy usianej piegami. Był wysoki i dobrze zbudowany. Miał na sobie zniszczone dresowe spodnie i bordową bluzę. Patrzył na nią z wyraźnym zdziwieniem. No tak, Portknockie z pewnością nie należało do głównych punktów turystycznych w Szkocji. Chłopak wyglądał na trochę młodszego od niej, mógł mieć maksymalnie dwadzieścia lat.

– Jestem tutaj w sprawach… rodzinnych. – Uśmiechnęła się nieśmiało. – Muszę znaleźć jakiś nocleg.

– Nocleg?

– Sprawdzałam na mapie. Ponoć jest tu jakiś pensjonat, próbowałam nawet zarezerwować pokój, ale niestety nikt nie odbierał. Podejrzewam jednak, że nie ma tutaj aż tak wielu turystów, bym nie mogła dostać miejsca.

– Hmm… Pensjonat u Magnusa McColla? Zamknięty siedem lat temu. Stary McColl po śmierci Sophie zaczął pić. Zresztą i tak nie było turystów.

– Zamknięty – westchnęła Liv. – Czy znajdzie się tu coś jeszcze?

– Niestety. – Podszedł do niej i wyciągnął rękę. – Jestem Patrick.

Z bliska był o wiele bardziej przystojny, pomimo tych rudych włosów i piegów.

– Liv, miło mi.

– Nie pochodzisz ze Szkocji, twój akcent cię zdradza. Skąd przyjechałaś?

– Jestem z Polski, z Gdańska. Ale płynie we mnie szkocka krew. – Dziewczyna spojrzała dumnie na Patricka. – Tylko co ja teraz zrobię z tym noclegiem?

Gdyby nie ta pogoda, mogłaby nawet spać pod gołym niebem ‒ była tak zdeterminowana i gotowa zrobić wszystko, by odkryć historię swojej rodziny. Ciężkie krople deszczu spływały po jej twarzy, a w jej nowo kupionych trzewikach zaczęła zbierać się woda. Słońce powoli chowało się na horyzoncie. Dziewczyna czuła coraz większy niepokój o dzisiejsze zakwaterowanie w deszczowym Portknockie.

– Coś wymyślimy. – Chłopak rozejrzał się po okolicy, jakby intensywnie nad czymś myślał. – Przenocowałbym cię, ale tutaj to nie przejdzie. Zaraz powstaną jakieś plotki, a poza tym… – Jego twarz zrobiła się purpurowa. – Ja mieszkam ze swoim ojcem, a on nie pochwala takich rzeczy.

Przez chwilę gawędzili na temat jej przyjazdu do Portknockie i jej pobytu, aż wreszcie Patrickowi zabłysły oczy.

– Ale wiesz co, mam pewien pomysł.

– Uff, całe szczęście, że cię poznałam. – Dziewczyna uśmiechnęła się grzecznie; była szczerze wdzięczna chłopakowi za chęć pomocy. Jeśli wszyscy będą tutaj tak skorzy do rozmów, szybko odnajdzie grób swoich rodziców i ich dom.

Patrick wziął od dziewczyny walizki i ruszyli wąską betonową uliczką ciągnącą się wzdłuż oceanu. Po kilkudziesięciu metrach chłopak przystanął. Przed nimi stał wysoki budynek, na którym widniał baner z ledwo widocznym, wyblakłym napisem „Pokoje do wynajęcia”. Budynek na zewnątrz prezentował się całkiem przyzwoicie, ale po wejściu do środka Liv szybko zmieniła zdanie i zanim zdołała się powstrzymać, spojrzała na Patricka z grymasem obrzydzenia. Chłopak chyba zauważył tę minę, bo szybko i jakby przepraszająco wyjaśnił, że w obecnej chwili niestety nigdzie indziej nie znajdą żadnego noclegu, a w pensjonacie McColla są jeszcze pokoje pozostałe po prowadzonym biznesie; i choć nie były najczystsze, to była jedyna możliwość.

Recepcja została przerobiona na bar, wokół którego siedziało kilku otyłych mężczyzn popijających piwo i oglądających mecz w starym telewizorze z pokrętłem i wysoką anteną. Zewsząd czuć było woń alkoholu i starego, obskurnego baru.

Patrick podszedł do mężczyzny siedzącego przy barze i szepnął mu coś do ucha. Potem przez kilka minut prowadzili ożywioną rozmowę, aż wreszcie chłopak podszedł z uśmiechem do Liv i wręczył jej klucz. Dostała pokój numer trzynaście; miała tylko nadzieję, że nie przyniesie jej pecha.

– Dwadzieścia funtów za noc, to mój warunek – warknął przez zęby mężczyzna zza baru.

– Taką lalunię przenocowałbym za darmo – wykrzyknął kolejny, a cała sala pijanych mężczyzn wybuchnęła głośnym śmiechem.

Patrick spojrzał na nich wymownie, a mężczyzna za barem ‒ którym najpewniej był wspomniany wcześniej Magnus ‒ ponownie odezwał się swoim chrapliwym głosem:

– Na żartach się nie znacie?

– W tej starej spelunie nawet mysz nie chciałaby spać – odezwał się inny.

– Dajcie już spokój – westchnął Patrick i skierował dziewczynę w stronę pnących się na piętro, drewnianych schodów. Ich uszu jeszcze przez chwilę dochodził gwar pełnych podekscytowania jej obecnością męskich głosów.

Dziewczyna weszła po skrzypiących schodach i ostrożnie otworzyła drzwi. Na szafkach zalegała spora warstwa kurzu, a na łóżku leżał pusty materac.

– Nie bój się. To rzeczywiście nie wygląda za ciekawie, ale jesteś tutaj całkowicie bezpieczna. – Spojrzał na nią przepraszająco. – Zaraz przyniosę jakąś świeżą pościel. Naprawdę nie mogę cię zaprosić do siebie. Stary Magnus jest jaki jest, to pijaczyna, podobnie zresztą jak większość rybaków mieszkających w okolicy. Wszyscy tu schodzą się wieczorami i siedzą do późna, rozmawiając o połowach i innych sprawach. W Portknockie naprawdę nie ma nic ciekawszego do roboty. Ale wbrew pozorom to porządni ludzie. Można na nich liczyć i nigdy nikogo nie skrzywdzą. – Do tej konkluzji dążył chyba przez całą swoją wypowiedź.

Liv nawet o tym nie pomyślała. Chociaż spodziewała się bardziej komfortowych warunków, była wdzięczna Patrickowi za pomoc i znalezienie jakiegokolwiek lokum w zaistniałej sytuacji.

– Łazienka jest na korytarzu, ale sam Magnus z niej korzysta, więc jest w miarę czysta. Jeśli chcesz, możesz też zawsze wykąpać się u mnie… – Ugryzł się w język. Widać było, że nieczęsto rozmawia z dziewczynami. Po wypowiedzeniu ostatniego zdania ponownie zrobił się czerwony jak burak. Pomimo tego wszystkiego był całkiem uroczy.

– Spokojnie. – Liv przyjacielsko położyła rękę na jego ramieniu i uśmiechnęła się serdecznie, mając nadzieję, że doda nieco otuchy nieśmiałemu chłopakowi. – Pozwól, że odświeżę się po podróży. Nie spałam całą noc, chciałabym trochę odpocząć.

– Jasne – wymruczał, nieco zbity z tropu. – To… To ja może przyniosę ci tę pościel. Daj mi kilka minut. – Szybko odszedł w stronę starych drewnianych drzwi.

Liv rozejrzała się po pokoju. Kiedyś musiał być tu całkiem porządny pensjonat, biorąc pod uwagę miejsce, gdzie się znajdował. Na ścianach wisiały zakurzone obrazy łodzi. W kącie pod sufitem wisiała pajęczyna. Po obu stronach małżeńskiego łóżka stały nocne stoliki, a naprzeciwko duża drewniana szafa, która śmierdziała starością. Przez chwilę dziewczyna poczuła nawet pewne wątpliwości – co powiedziałaby ciotka Martha, gdyby zauważyła ją w tym miejscu? Kiedy była jeszcze dzieckiem, a ciotka organizowała jej różne wyjazdy, zawsze dbała o komfort Liv i wolała dopłacić, ale mieć pewność, że jej siostrzenica jest w odpowiednich warunkach. Przez ostatnie lata Liv latała głównie na zorganizowane wycieczki last minute z polskich biur podróży, które gwarantowały noclegi w drogich, kilkugwiazdkowych hotelach z dostępem do restauracji i napojów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Liv poczuła przeszywający ją dreszcz. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak zimno jest w pomieszczeniu. Poza tym – pomijając nawet warunki, w jakich się znajdowała – pomimo zapewnień Patricka obawiała się trochę mężczyzn przesiadujących w spelunie na dole.

Mogła spakować się i wrócić chociażby do Aberdeen lub innego sąsiedniego miasta. Ale czy tego chciała? Czy naprawdę po to jechała tutaj ponad tysiąc kilometrów, by teraz się poddać? A może to właśnie dobrze, że trafiła do takiego miejsca? Poznała już Patricka, może on powie jej coś więcej na temat jej rodziny…

Usłyszała ciche pukanie do drzwi. Stał w nich Patrick z całym kompletem pościeli. Powłoki, koce i kołdra. Wszystko pachnące świeżością. Była mu wdzięczna z całego serca.

Patrick