Elbing-Elbląg. Na zakręcie historii. Powieść obyczajowa - Wiktor Hajdenrajch - ebook

Elbing-Elbląg. Na zakręcie historii. Powieść obyczajowa ebook

Wiktor Hajdenrajch

4,1

Opis

Annelore Heike, młoda mieszkanka międzywojennego miasta Elbing, jest wrażliwą i inteligentną dziewczyną. Gdyby los sprawił, że mogłaby dorastać w innym miejscu i czasie, pewnie jej życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Tymczasem nadciąga upiorny 1939 rok wraz z widmem krwawej wojny. Annelore uparcie wierzy, że jako zapalona orędowniczka idei głoszonych przez Adolfa Hitlera będzie mogła przetrwać ten czas godnie i z podniesioną głową. Wkrótce przekona się, że każda wojna oznacza ból, chaos i zniszczenie – niezależnie od tego, po której stronie barykady się stoi...

Wiele lat później pisany przez nią pamiętnik przypadkiem wpadnie w ręce Anny i jej wnuka, a wspomnienia tragicznych czasów wojennej zawieruchy ożyją na nowo. Czy będą oni w stanie zrozumieć wybory i decyzje młodej dziewczyny, która niegdyś mieszkała w ich domu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 727

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (13 ocen)
7
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I

Podobno maj jest najpiękniejszym miesiącem w roku, z bzami, kasztanami, słowikami, z budzącym się do życia światem, po zimie, czy jej braku, najczęściej szarej, przez chwilę białej; po przedwiośniu, po szarudze brudnych ulic, po topniejących zwałach śniegu okopconych sadzą z pobliskich kominów, z ciemnymi smugami, jak wzór na grzbiecie Burasa; gdy mróz już puścił, ale stoi ostre powietrze, wystarczająco ciepłe, by śnieg ruszył szeroką strugą, i wystarczająco zimne, by czuć ten najgorszy rodzaj przenikliwego chłodu wilgoci, wciskającego się w każdy zakamarek, gdy nie pomaga nawet szczelna (podobno) skajowa kurtka, obiekt westchnień ojca, gówniany nabytek, bo guziki odrywają się z regularnością autobusu jeżdżącego nie wiadomo czemu po ulicy Giermków, wąskiej i bez zatoczek; gdy w powietrzu zaczyna robić się przejrzyście, ale nadal jest ciemno, ciemno przez cały dzień w ciemnym pokoju o północnej wystawie, zaciemnionego straszącą liszajami oblazłego tynku ścianą budynku Instytutu, dwadzieścia metrów szarej, szaroniebieskiej płaszczyzny, po drugiej stronie ulicy Leszno, ciemno na podwórku, gdzie nawet w piłkę nie idzie pograć, bo i jak? w błocie? Zostaje klatka schodowa bloku obok, ciemna, z długim grzejnikiem, z zaplutą podłogą, pokrytą wytworem nadprodukcji ślinianek, podrażnionych fajkami, a w piątki jednym czy dwoma granatami piwa Specjal Elbląg, ciemno na basenie, gdzie jeszcze w marcu można było wyskoczyć na łyżwy, ale już ostrożnie, lód jest dość miękki, szaro i przytłaczająco na złomowisku, skąd kilka dni temu ściągnęli wielkie koła zębate, namiastkę obciążników do sztang, kompletnie niemożliwych do kupienia, bo albo nie ma, albo cena w „Sportowym” na Hetmańskiej jest absurdalna, na ulicy, po której leniwie płyną strumienie burej brei zmieszanej z piaskiem, petami i zapomnianymi patyczkami od lodów Calypso, którą nie wiadomo czemu ojciec nazywa wodą.

W tym roku nie było maja. W tym roku jakaś małpio złośliwa istota przeniosła marzec do kwietnia, a w piątym miesiącu powtórzyła kwiecień. Było buro. Było zimno. Było jak wtedy, gdy w marcu powiesił się Maśkowski, a oni na podwórku nie mogli tego zrozumieć: Jak to? Maśkowski poszedł do Bażantarni i zarzucił sznur na gałąź, przewlókł przezeń własną szyję i rzucił się w dół? Najczęściej padał deszcz, zlewając zimnymi potokami biegnącą pod oknami pokoi ojca i mamy ulicę Giermków, z dużym, ostro rzucającym się w oczy pionowym neonem: DELIKATESY, lub jak to zauważył brat: YSETAKILED, jeśli czytało się to z dołu do góry. Pokłócili się wtedy, bo przecież naturalnym jest, że czyta się najpierw to, co na górze, potem to, co na dole, ale brat utrzymywał, że to tylko umowa i że tak też jest możliwe. Teraz spali obaj, ledwo mieszcząc się na wąskich tapczanikach w małym pokoju, w pachnącej, wykrochmalonej pościeli, posapując, starszy dość mocno chrapał. Za oknem stała ciężka, wilgotna, ciemna ćma, jakby to nie były godziny ranne w maju, a wieczór w listopadzie, nie skłaniało to do obudzenia się, nie skłaniało to do choćby pójścia do kumpli, którzy też przewracali się w swoich łóżkach, niechętni i warkliwi, przecież to wolna sobota, o 12.00 zacznie się Studio 2, to się wtedy wstanie.

Po długim, ciemnym, oświetlonym małą żarówką 6,3 V korytarzu rozszedł się zapach mielonej kawy. W kuchni zaterkotała zapalniczka do gazu, z kranu wyskoczył strumień wody, rąbnął o dno czajnika, stuknął czajnik o płytę kuchenki, o stół uderzył, cicho, żeby chłopaków nie obudzić, kubek w groszki, ulubiony kubek do kawy. Mama z papierosem w ustach, giewontem bez filtra, świństwo straszne, ale jedyne możliwe do palenia, wyleczona gruźlica pozostawiła trwałe ślady w płucach, w zielonym szlafroku, nazywanym przez sąsiadów – intelektualistów w pierwszym pokoleniu – nie wiadomo z jakiego powodu podomką, starannie odmierzyła dwie łyżeczki, czubate, ale niezbyt czubate, wsypała do ulubionego kubeczka i lekko usiadła na stołeczku, konstrukcji ojca, stalowy stelaż od krzesełka, o którym małoletni brat, dopadając je pierwszy, mówił z triumfem: „Siada na sesełko!”, uzbroił w drewniane siedzisko, na którym kiedyś w łazience stała pralka Frania, poprawiła na kolanach niechcące się ułożyć poły szlafroka i chciwie zaciągnęła się dymem. Wolna sobota, pół do ósmej, gdy chłopcy jeszcze spali, to był jej czas, gdy mogła spokojnie przemyśleć, co będzie robić w te dwa dni, co posprząta, co poukłada, ugotuje, załatwi. Z młodszym nie było problemów, za to starszy ten stan kompensował z nawiązką, długo nie chodził do szkoły, zbuntował się, nic nikomu nie powiedział, dowiedziała się, gdy już wrócił, gdy od dwóch tygodni pilnie uczęszczał, starając się usilnie wybrnąć z problemów, w które na własne życzenie sam się wpakował. Rozmawiali wczoraj, powiedział jej, że panicznie boi się nie rosyjskiego, a rusycystki, której zupełnie nie rozumie, a która za wszelką cenę starała się mu udowodnić, że jest skończonym idiotą.

– Co on znowu wymyślił – mruknęła do siebie, gdy podskoczyła chwilę po tym, jak w czajniku coś lekko strzeliło – tyle razy rozmawiali z matką całymi godzinami po rosyjsku, przecież były dni, gdy nie usłyszała od nich nawet jednego polskiego słowa, ona wtedy stwierdziła, że bardzo dobrze radzi sobie, rozmawiali tak, że mnie ścisnęła duma, a ojca zazdrość, zamknął się w swoim pokoju i coś tam do siebie mruczał… – On powinien sobie dobrze radzić z językami w szkole. Ale ten rosyjski… Same dwóje… Będzie pewnie poprawka.

Czajnik znów podskoczył po niewielkim wystrzale. Wiedziała, że jeszcze dwa razy podskoczy i z trapezoidalnego dzióbka zacznie wydobywać się para. Wróciła do swoich niewesołych myśli.

Matka choruje. Jest coraz słabsza. Ma przecież dopiero siedemdziesiąt sześć lat, ale po drugim wylewie nie odzyskała pełnej władzy nad prawą połową ciała. Całe szczęście, że umysłowo jest całkowicie sprawna, z tym ubraniem się jej pomogę, nawet czasem pomogę przy jedzeniu, znów zaczęła czytać, znów zaczęła chłopaków męczyć z języków, tylko że sama męczy się po pół godzinie. Są już nawet takie dni, gdy przy tej pogodzie ona nie wstaje w ogóle z łóżka, leży i patrzy w sufit, apatyczna, bez życia, bez charakterystycznego dla niej pazura. „Mnie już blisko na tamtą stronę, na Agrykoli – powiedziała kiedyś, gdy prosiła ją, by wstała, by ugotowała swój rosół. – Zosiu, ja już swoje przeżyłam”.

Czajnik zaczął mocno podskakiwać, z dzióbka szeroko wypłynęła para. Tyle razy chciała kupić czajnik z gwizdkiem, ale ojciec nie pozwolił.

– Ten jest jeszcze dobry. A pieniędzy nie ma i trzyma się je na książeczkach.

Zalała kawę, po domu rozszedł się nieco kwaśny, skondensowany zapach kupionej wczoraj, wystanej w kolejce w Delikatesach arabiki. Poczekała chwilę, aż fusy opadną, uchwyciła kubek obiema dłońmi – jak to robiła, nie parząc ich, wiedziała tylko ona sama – i pociągnęła chciwie spory łyk. Napój był gorący, gorzki, lekko kwaśnawy jak zapach zmielonych ziaren, cudownie przelewał się przez przełyk (który za kilka lat będzie przyczyną jej śmierci, nie wiedziała o tym jeszcze, bo i niby skąd?) i łagodnie osiadał na żołądku. Zapalona lampa w kuchni rzucała na stołeczek snop wesołego światła, wycinając go z podłogi w kontraście do ciemnego okna, za którym przelewały się, fala za falą, strugi deszczu. Zaciągnięte czarnymi chmurami niebo nie miało dziś zamiaru ani odrobinę pomóc w rozpędzeniu ciemnych myśli, które znów napłynęły do głowy.

– Nie, nie mogę tak myśleć. – Mama potrzasnęła głową. – Wszystko się ułoży, dobrze, że chłopcy nie chorują, oni się ogarną, są mądrzy…

I w tym momencie coś wyrwało ją się z posępnego nastroju deszczowego poranka, wydawało się jej, że ktoś zastukał do drzwi.

– Puka ktoś? W sobotę? O siódmej trzydzieści? Chyba się przesłyszałam.

Ale nie, zza przymkniętych drzwi od kuchni doleciało głuche: puk, puk, puk i zapadła cisza. Ktoś rzeczywiście się dobijał, nie była to ani pani Jurginia, ona po dwóch stukach po prostu wchodziła, ani jej siostra, Aldona – ona zawsze korzystała z gongu, ani nie była to żadna z przyjaciółek, one najpierw się umawiają, wiedząc, że nie zawsze jest możliwe spotkanie u nich, chora matka, specyficzny mąż…, do chłopaków o tej porze nikt nie przychodził, kumple spali, do ojca nigdy nikt nie przychodził. Nie. To był ktoś zupełnie inny. Tylko kto? Gazownia? Elektrownia? Nie, oni dzwonią, kilka razy, bardzo energicznie.

Puk, puk, puk… Mama odstawiła kubek z kawą na podręczną szafkę z garnkami, wyszła z kuchni, rzuciła okiem na siebie w lustrze – ani usta nie podmalowane, ani brwi nie zaznaczone, naturalne miała bardzo jasne, niewidoczne prawie, przegarnęła rękoma włosy, poprawiła szlafrok i przekręciwszy dwa zamki, górny i dolny, otworzyła drzwi. Nie wiedziała, kogo się spodziewać, ale zaskoczyło ją, że w progu ujrzała dwie osoby, starsze, w wieku matki, po siedemdziesiątce, obie bardzo dobrze ubrane, w okularach w złotych oprawkach, ona bardzo wysoka, szczupła, zachwycająco zgrabna, z mocną trwałą na głowie, on trochę od niej niższy, nieco zaokrąglony, ściskał w ręku porządną teczkę ze skóry, trzymali ociekające wodą parasole. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, ich wygląd nic jej nie mówił, zupełnie nic, oni też jakby trochę skonfundowani, niewiedzący od czego zacząć, ale przecież pukali, mama przestąpiła z nogi na nogę, nadal nic nie mówiąc, wreszcie pomyślała, że to w końcu jest jej dom i że to ona musi jakoś tę sytuację opanować.

– Tak, słucham państwa – powiedziała bardzo spokojnie, ale nie zapraszała do wejścia. Nie. To było jeszcze za szybko. Nie wiadomo, kto oni.

Oni spojrzeli jedno na drugie, jakby nie dowierzając, jakby coś, na co czekali, nagle się zmaterializowało i nie wiadomo, co z tym dalej robić, może jakoś inaczej wyobrażali sobie to inicjalne spotkanie, przecież tak ważne, tyle lat, nawet mieli jakiś gotowy scenariusz, ale jak to często bywa w takim momencie – starannie ułożony plan spotkania rozmył się w nieoczekiwanym rozwoju sytuacji, to nie miało być tak, średniego wzrostu kobieta mówiąca spokojnym głosem, ten ciemny korytarz, ta mała żarówka. Pierwsze, co przyszło do głowy jemu, jako chyba odważniejszemu, chyba bardziej pewnemu siebie, było:

– Sprechen Sie Deutsch?

– Słucham? – Mama w pierwszej chwili nie uwierzyła własnym uszom.

To zaskoczenie, to wybicie tej kobiety z jej spokoju spowodowało, że oni poczuli się pewniej.

– Sprechen Sie Deutsch? – To już powiedział z leciutką, ledwo wyczuwalną, nutką niecierpliwości, ciągle jeszcze w ramach dobrego wychowania niby dopuszczalną, starannie maskowaną, by nie okazać się niegrzecznym, ale Mama idealnie ją wyczuła. Nikt nie będzie jej poganiał w jej własnym domu.

– Warten hier. Kommen gleich1 – Poczuła się dotknięta, więc powiedziała to nieprzyjemnym, suchym tonem, całkowicie nietypowym dla niej, całkowicie nieprzeznaczonym dla jej gości, nawet tych nieoczekiwanych, i zamknęła drzwi, odcinając ich od przestrzeni domu.

– Synku, wstawaj! – Wbiegła do małego pokoju i potrząsnęła za ramię Starszego, który akurat mocniej otulał się kołdrą, było zimno, palić przestali w marcu. – Jacyś chyba Niemcy stoją przed drzwiami, czegoś chcą. Chodź, przetłumaczysz!

– Niemcy? – wymamrotał nieprzytomnie Starszy. – Mamo, jest sobota, nie ma jeszcze ósmej, nie mam szkoły, spać mi się chce. Niech sobie przyjdą kiedy indziej!

– Wstawaj! – Potrząsnęła nim jeszcze energiczniej. – Nie wolno tak trzymać ludzi na klatce. Chodź, poćwiczysz niemiecki. No chodź, synku!

– Mamo! Przecież Babcia znacznie lepiej sobie poradzi. Ja niewiele umiem…

– Babcia prawie całą noc nie spała…

– Co z Babcią? – Nagle skoczył na równe nogi, jakby oblała go kubkiem zimnej wody. – Wszystko w porządku?

– Już tak, wzięła w końcu tabletkę i śpi. Ale bałam się, synku…

– Ojej! – Wzruszył ramionami z wyraźnym zamiarem położenia się. – Będzie jak zwykle! Mogę pójść do Babci? – Zesztywniał w pozycji półleżącej. Dotarły do niego ostatnie słowa, które sam, skończony dureń, wyrzucił.

– Nie teraz, mówiłam, śpi. Pomożesz? – Ściągnęła zeń kołdrę, bo nagle podejrzanie zbyt skwapliwie zaczął naciągać ją na gołe stopy. – Proszę, synku!

– No dobra! – Słowo „proszę” łamało każdy jego opór. – Mamo! Ale ja nie wiem, czy dam radę.

– Babcia mówiła…

– Babcia przesadza.

– Matka nigdy nie przesadza! Zawsze starannie waży słowa w ocenach!

– Może nigdy było zawsze, ale tym razem nigdy jest nigdy. W klasie są lepsi ode mnie… – powiedział bez przekonania.

– Pospiesz się, oni stoją za drzwiami – ponaglała Mama, widząc jego nieporadne ruchy. – Łatwiej ci chyba przychodziło podbieranie cukierków z kredensu… Chodź już! Oni czekają. A to nieładnie – podkreśliła lekko już zniecierpliwiona, zaciągając się papierosem.

Za drzwiami ci ludzie stali tak, jak ich zostawiła. Z parasoli ściekło już tyle wody, że na drewnianej podłodze zrobiły się dwie pokaźnych rozmiarów kałuże, trzeba je będzie zetrzeć, bo te deski są bardzo już stare… Tym razem odezwała się ona:

– Sprichst du Deutsch, Junge?

– Ja, ein bisschen2!

– Sehr gut. Gott sei Dank! Dürfen wir hereinkommen?

– Mamo, oni pytają, czy mogą wejść…

– Powiedz, że zapraszamy.

Kobieta mówiła inaczej, zachowywała się jak gość, który niespodziewanie pojawił się u drzwi gospodarzy i prosi o pozwolenie zakłócenia dobrej energii domowej swoją osobą. Przyjrzała się jej: była wysoka, ale to zauważyła już wcześniej, sporo wyższa od niej, szczupła, w dobrze uszytej garsonce ze spódnicą sięgającą kolan, spod której wystawały zjawiskowo zgrabne nogi w brązowozłotych pończochach, jedwabnej, beżowej bluzce z kokardą, markowych butach z mięciutkiej skóry na szpileczce. Na głowie miała dyskretny kapelusz z niewielkim rondem, doskonale dopasowany do brązowego ubrania w delikatną kratę. Mama szybko zrozumiała, że ten uniform jest jakiś nadstaranny, że ona prawdopodobnie długo wybierała go na to spotkanie, a że była ubrana nienagannie, nie przypominała ani swojej starszej ciotki, ani własnej córki albo co gorsza, wnuczki, musiała mieć bardzo poważny powód, cel.

– Ale powiedz, że będziemy rozmawiać w kuchni. Babcia śpi, Ojciec śpi, Młodszy też śpi.

– No właśnie, mamo, a ja muszę tu tłumaczyć!

– Nie gadaj ze mną, powiedz im.

– Dobrze, mamo! Wir laden Sie ein, kommen sie herein. Aber wir haben Sonnabend, 8 Uhr 30, Oma schläft, Vati schläft, mein Bruder auch. Wir werden in die Küche sprechen müssen!3

– Alles in Ordnung – powiedział mężczyzna, badawczo patrząc na Starszego. – Ich verstehe etwas nie. Lesend Ihr Name ich vermute, sie Deutsch sei?4

– Nein. Wir sind Polen. Und wenn es über da geht – unser Name stammt aus Schweden!5

– Alles gut, nichts… – poprawiła szybko starsza pani. – Czy możemy wejść?

– Ależ proszę. Tylko proszę pamiętać… – Starszy nagle poczuł, że musi to powiedzieć. – Jesteśmy w Polsce, my jesteśmy Polakami, ja tłumaczę i to wszystko. Pasuje to państwu?

– Pasuje.

– Mamo, ustaliłem, że nie poszukujemy korzeni niemieckich w naszym nazwisku, że wejdą i mogą usiąść.

Podczas gdy Starszy zamykał drzwi, do domu cichcem po nocnych łazęgach próbował wsunąć się Buras, wielkie kocisko z marmurkowym wzorem na obu bokach.

– Gdzieś był, draniu? – Starszy syn złapał go wpół i podniósł. – Ależ cuchniesz, fuj! W śmietniku się wytarzałeś?

– Mrau! – wrzasnął z radością kot i dwoma ruchami dał znak, że trzeba go puścić. Zgrabnie zeskoczył na ziemię, po czym ruszył w poszukiwaniu miseczki z jedzeniem, ocierając się przy tym o nogi starszego mężczyzny.

– Mitzi! Katzi! – Starszy człowiek nagle jakby zrzucił z siebie zbroję obojętności. – Macie państwo kota?

– Tak. Mamy. Ale dokładniej to on nas ma. Właśnie wrócił, wyszedł dwa dni temu. No i co mruczysz, draniu, martwiłem się o ciebie. Gdzie cię znowu zagnało?

– My też mamy kota – powiedział mężczyzna – i też takiego dużego, graubraun…

– Przepraszam, nie rozumiem, co znaczy: „graubraun”?

– „Graubraun”… Jak ci to wytłumaczyć… O taki. – Pokazał na fragment kociego futerka.

– Czyligrau?

– Nie, grau to jest to. – Pokazał inny fragment. – A graubraun – to. – Znów wskazał na tamo samo miejsce.

Kot w tym czasie, zaspokoiwszy głód, przystąpił do toalety futerka, co czynił z wyraźną przyjemnością, mrucząc wniebogłosy.

– Pięknie murmelt – powiedziała kobieta. – Mrrrr! – Zatrzepotała językiem, widząc jego błądzący wzrok.

– Aha, mruczy. Okej. No dobrze – powiedział Starszy, widząc stanowczy wzrok Mamy. – Państwo wiecie, kim my jesteśmy, my też chcielibyśmy wiedzieć, kim wy jesteście i czemu zawdzięczamy tę wizytę, prawda, mamo?

– Prawda – dorzuciła niepewnie, odpalając kolejnego papierosa.

– Przepraszamy. – Oboje niepewnie trzymali parasole w rękach.

Starszy, nie bacząc na lekki opór, wyjął im je z rąk i wyniósł do pokoju Babci, pomny słów mamy, ostrożnie i cicho rozłożył je i postawił koło stołu, przecież Babcia spała, po chwili wrócił.

– Pozwólcie państwo, że się przedstawimy: Ja jestem Hans Jürgen Stolzig, a to moja siostra, Annelore Heike de domo Stolzigverheiratet6primo voto Wolkesecundo voto Hansen. A powód naszego przybycia… Hm…

– To może teraz ja, pozwolicie państwo? – wtrąciła się skwapliwie ona, niezapraszana, siadając na dużym, obitym zieloną dermą stołku z dziurą do mocowania imadła w środku. – Mnie będzie łatwiej. Otóż myśmy w tym domu mieszkali. Myśmy tu aufwachsen – rośli.

– Nie rozumiem. – Starszy wyglądał na kompletnie skołowanego. – Gdzie państwo się wychowywali? Tutaj?

– Tak, tutaj, w tym mieszkaniu…

– Ale kiedy? W tym domu rodzice i Babcia mieszkają od 1958 roku. Wcześniej tu były biura.

– Przed wojną, młodzieńcze.

– Proszę, by mnie pan nie nazywał młodzieńcem. – Starszy poczuł się obrażony.

– Piotrusiu… – Nagle uchyliły się drzwi od kuchni i weszła, nieco ciągnąc za sobą prawą nogę, Babcia, w swoim szlafroku z flaneli w śmieszne, fioletowe i żółte wzory. – Pan nie miał nic złego na myśli. Słowo „Jüngling” po niemiecku nie ma tego pogardliwego odcienia znaczeniowego co w języku polskim, tak starsi ludzie po prostu się zwracają do młodszych.

– Babciu, jak dobrze, że wstałaś. – Starszy zerwał się ze stołka. – Tłumacz, proszę, ja się gubię.

– I zrozumiałe, że się gubisz. Państwo po prostu przyjęli, że tak dobrze znasz niemiecki, że cię nie oszczędzają. Ja bym to potraktowała jako komplement.

– Aj tam, babciu, komplement. Ale usiądź, proszę. Jak dobrze, że lepiej się czujesz.

– Ja zawsze się lepiej czuję, gdy jesteście obaj w domu. Ale nie zostawiajmy naszych gości. Więc co państwa do nas sprowadza? – zwróciła się do kobiety, która przez chwilę zmieszanym, jakby zaskoczonym wzrokiem patrzyła na okrągłą twarz otoczoną koroną z długich, bardzo już posiwiałych warkoczy, na palce Babci, trzymające z dużym wdziękiem papierosa z munsztukiem, którym zaciągała się z wyraźną przyjemnością.

– Przepraszam, czy pani jest Niemką?

– A skąd takie pytanie? Jeśli dobrze słyszałam, Piotr powiedział już, że my jesteśmy Polakami. Ja jestem matką tej pani. – Pokazała na Mamę. – Czyli Niemką nie jestem. W żadnym calu.

– Pani znakomicie mówi po niemiecku.

– A to trzeba być Niemką, żeby mówić po niemiecku? – Babcia roześmiała się swoim nieco chrapliwym altem. – Widzi pani, przed wojną były pensje, dobrze urodzone panienki bardzo starannie kształcono, a w językach szczególnie.

– Babciu – poprosił Starszy – możesz używać mniej skomplikowanych słów? Ja tłumaczę Mamie.

– Nie, Piotrusiu. – Mówiła już wyłącznie po niemiecku. – Ty też musisz już powoli zacząć mówić tak, jak mówi inteligencja niemiecka. Pomimo tej strasznej, niewyobrażalnej wojny, pomimo obozów koncentracyjnych, ludobójstwa i eksterminacji trochę jej jeszcze zostało. Mam przynajmniej taką nadzieję.

– Widzi pani – przepraszam, jak pani na imię? Anna, pani Anno, my z moim bratem… myśmy, przepraszam, że to powiem… myśmy… uwierzyli Hitlerowi… Bo trudno było nie uwierzyć. Był wybitnie… – Powiedziała to z jakimś strasznym przekąsem. – …przekonujący. – Wy sobie nie zdajecie sprawy, jaka bieda była w 1929 roku po kryzysie na Giełdzie Nowojorskiej…

– My nie zdajemy? – krzyknęła Babcia, gasząc z wściekłością papierosa, łamiąc go na pół. – Proszę pani! Pani Annelore Heike! W 1929 roku urodziła się ta oto młoda dama. – Babcia pokazała na Mamę. – Moja trzecia, najmłodsza córka. W 1929 roku już wiedzieliśmy, że mój mąż straci pracę w Lidzie, w Wojskowym Sądzie Okręgowym. Wtedy dopiero zrobiło się strasznie: trzy córki, dwie z pierwszego małżeństwa mojego męża, maleńka Zosia i perspektywa tylko na rok. I ja nie wiem, co to jest strach przed biedą?

– Pani Anno, proszę się nie unosić! Myślę, że mamy ze sobą wiele wspólnego…

– Nie sądzę. Niewiele mamy wspólnego, choćby to, że wy byliście rasą panów, Herrenvolk – powtórzyła to z jakąś straszną zaciętością, której nigdy wcześniej nie słyszał w głosie Babci. – My byliśmy przez straszliwie długich sześć lat rasą podludzi. Nawet nie podludzi. Wszy. Läuse. – Znów pojawił się ten sam straszny ton. – Nas się tępiło jak pasożyty, dusząc, trując czy zabijając w każdy inny, wymyślony przez Herrenvolk sposób. Jak gnidy, jak robactwo. Ale dziś jesteście naszymi gośćmi. Dziś nas obowiązuje odwieczny kanon gościnności, my go uszanujemy. Proszę mi tylko dać słowo – Niebieskie oczy Babci zrobiły się stalowe i jakieś straszne. – że żadne z was nie było w formacjach SS, w żadnych Allgemeine czy Waffen SS!

– Babciu, litości! Nie potrafię!

– Nie ma litości! – warknęła bez żadnych już oporów, nie hamując się zupełnie. – Masz to tłumaczyć, dobrze tłumaczyć. Umiesz!

– Babciu, ja nic nie muszę! – Wykonał gest, jakby chciał wstać ze stołka.

– Musisz. Będziesz tu z nami, będziesz tłumaczył i nie dyskutuj ze mną, rozumiesz? – Tak mocno uderzyła na płask dłonią w stół, że podskoczyły stojące na nim talerze i kubeczki, a w kuchni nagle zapadła gęsta cisza.

Starszy zamilkł. Nigdy nie widział jej w takim stanie. Czasem lekko warknęła, raz czy dwa razy, ale żeby tak kategorycznie, tak po kapralsku, tak nie znosząc sprzeciwu…

– Pani Anno, tak nie wolno! – wtrąciła się Annelore.

– Proszę mnie tylko nie pouczać! Żądam odpowiedzi. Byliście w SS, w dowolnej formacji, czy nie!?

– Ależ skąd!

– Babciu, co znaczy: aber nich doch? – Chyba zaczął coś rozumieć, wściekłość na Babcię i ta bezradność, która opadła go, gdy tamta wrzasnęła, błyskawicznie minęła, wrócił do tłumaczenia.

– ‘Ależ skąd’! Tu możesz powiedzieć jeszcze: Auf gar keinem Fall – ‘w żadnym wypadku’ – rzuciła bardzo spokojnie, jakby tego wybuchu sprzed chwili w ogóle nie było, i zamilkła.

– Dobrze. – Po krótkiej chwili namysłu zdecydowanym ruchem podniosła głowę i spojrzała na Hansa Jürgena wzrokiem, w którym nie było krztyny zaufania. – Proszę, żeby pan zdjął marynarkę i podciągnął lewy rękaw koszuli.

Starszy, przetłumaczywszy, skamieniał, gdy dotarło do niego w pełni znaczenie jej słów. Żądanie wydawało się tak absurdalne, tak nierealne, że patrzyli na siebie z Mamą, nie dowierzając, ale Hans Jürgen nie wyglądał na specjalnie zdziwionego czy zaskoczonego. Mama w pewnym momencie zrozumiała, że on chyba przewidział taki bieg wypadków, bo pokiwał tylko smutno głową i powiedział:

– Ja się wcale pani nie dziwię. Po tym, co przeszliście, po tym, co przeżyliśmy – poprawił się natychmiast – dobry Niemiec to martwy Niemiec, że tak zacytuję zdobywców Dzikiego Zachodu. – Uśmiechnął się smutno. – Ale czy mogłaby mi pani odrobinę zaufać, może wystarczy, jak dam uroczyste słowo honoru?

– Nie! – powiedziała oschle, jakby chciała za wszelką cenę pokazać, że dziś, w tym domu, na pierwszym piętrze, za szarozielonymi drzwiami z tabliczką z wygrawerowanymi dwoma nazwiskami, jedno wyżej, drugie niżej, jej nazwiskiem, Sienkiewicz, w ciemnej, ponurej kuchni to ona, Babcia, matka, kobieta, przedstawicielka rasy podludzi, wszy, stawia kategoryczne, nienegocjowalne warunki i wymaga ich bezwzględnego, jak posłuszeństwo w SS, spełnienia. – Tego, czego doświadczyłam w czasie wojny, wystarczy w dwójnasób, bym nie uwierzyła żadnemu Niemcowi na słowo. Proszę zrobić to, o co prosiłam.

– Babciu, o co chodzi?

– O co chodzi? A może ci pan Hans Jürgen wytłumaczy? – Z nieskrywaną niechęcią skierowała te słowa do wyprostowanego jak świeca mężczyzny, który właśnie coś majstrował przy kołnierzu marynarki.

– Dobrze – powiedział spokojnie, ściągnąwszy marynarkę. Starannie ją złożył i przekazał siostrze. – Dobrze – rzucił po raz drugi, rozpinając od góry do dołu guziki od koszuli. – Twojej babci chodzi o to, że członkowie formacji SS mieli pod lewą pachą wytatuowane litery SS i często grupę krwi. Po tym najczęściej ich rozpoznawano – powiedział i jednym ruchem ściągnął koszulę, pozostając w nienagannie białym podkoszulku.

– Dobrze – rzucił po raz trzeci i zdecydowanym ruchem, krzywiąc się nieco z bólu, podniósł ramię nad głowę i pokazał białą pachę z niewielką kępką cienkich, ciemnych włosów. Nigdzie nie było śladu tatuażu.

– Mogę już się ubrać? – zapytał spokojnie, gdy atmosfera trochę już się rozluźniła.

Babcia tylko skinęła głową, jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć.

– Dobrze – powiedziała tym razem ona po dłuższej chwili, w której coś w sobie ważyła. – Nie jest pan z SS – dodała, jakby przekonując sama siebie – więc w takim razie proszę, żebyście opowiedzieli, po coście przyszli. Ale myślę, Zosiu – zwróciła się do Mamy po niemiecku – że możemy państwa zaprosić do dużego pokoju.

– Do tego pokoju, którego okna wychodzą na Junkerstrasse i na podwórko? Gdzie nie ma balkonu?

– Skąd pan wie? – Babcia była szczerze zaskoczona.

– Skąd wiem? A jak pani sądzi, pani Anno, czemu przyszliśmy akurat do was? Bo nagle zachciało nam się pół roku czekać na wizy, jechać ponad tysiąc kilometrów, przeżyć upokarzającą kontrolę na granicy, z osobistą włącznie, przesiadać się trzy razy z pociągu na pociąg, z czego w Polsce dwa razy: pierwszy raz na brudny, śmierdzący i wlokący się w nieskończoność pociąg niemalże towarowy z Warschau do Marienburg (kto to słyszał, żeby jechać prawie dziesięć godzin), drugi jeszcze gorszy, z Marienburg do Elbing – prawie dwie i pół godziny, żeby wejść do pierwszego lepszego mieszkania w Elbing? Mieszkaliśmy tutaj.

– Tutaj?

– Tak, w Elbing, w tym mieszkaniu numer 3, blok numer 5, skrzyżowanie Neustädtische Grünstraße i Junkerstrasse, dzielnica Neustadt!

– Dobrze. – Babcia wyraźnie zbierała myśli. – Teraz ulice nazywają się Giermków i Leszno, numer, nie wiadomo czemu, 59. Ale w jakich latach?

– Ja prawie cały czas w latach 1916–1945 – powiedział Hans Jürgen z jakimś zrezygnowaniem w głosie, zaciągając porządnie pod szyją węzeł krawata.

– Kawał czasu.

– Tak, pani Anno, kawał czasu…

– My wtedy…

– Prawda. – Wydawało się, że nie usłyszał ostatnich słów Babci. – Tu się urodziły moje dzieci. Tu zmarła moja żona. Tu zmarły moje dwie córeczki, Amalie i Gertrude…

– Ale dziś jesteście we dwójkę. Pan i siostra. Czemu?

– Bo ona też tu mieszkała.

– I moje dziecko tu odeszło – odezwała się nagle cicho niewidzialna do tej pory Annelore. – Hedwig.

– Co tu się działo? – wybuchnął Starszy, nie wierząc w to, co usłyszał. – To był jakiś dom umierania? (Tod Haus, umieralnia, Piotrusiu – skorygowała go Babcia, sterben Haus to nie po niemiecku…).

Szybko to powiedział, ale jeszcze szybciej zaczął żałować, że się odezwał. Dorośli, wszyscy, nagle zamilkli, przedziwnie solidarnie, każde z nich siedziało teraz z wzrokiem wbitym w inną część pomalowanych na jasny orzech pilśniowych płyt podłogi, którymi ojciec kilka lat temu zakrył zakonserwowane ciemnoczerwoną farbą deski, ponoć krzywe, brzydkie, stare, w ogóle nienadające się do niczego, najlepiej zerwać i położyć nowe, ale na to potrzebne są pieniądze, a tych nie ma i trzyma się na książeczce. Ciszę przerwał Hans Jürgen:

– Nie, żadna umieralnia. Po prostu wojna, Piotrze. Młodzi ludzie umierali na froncie, mieli szczęście, jeśli od pojedynczej kuli lub wybuchu pocisku armatniego, gorzej, jak z zimna, głodu i zmęczenia. Ci, co nie walczyli, umierali z zimna, głodu, ran, straszliwych ran, niektórych zastrzelono w rodzinnym mieście, jak nasze dzieci… – Przez chwilę zbierał myśli. – Elbląg był twierdzą. Nakazano nam, więc broniliśmy go do końca. Niewielu zostało. A i tę resztkę wybiła sowiecka armia.

– Armia Czerwona? Przecież wyzwoliła Elbląg, walcząc z regularnymi siłami Wehrmachtu! Czerwonoarmiści nie strzelali do cywilów. Poległo ich około trzech tysięcy, w samym Elblągu. – Zdziwiony ostatnimi słowami, Starszy zaczął wyrzucać jak z karabinu maszynowego zdobytą na historii wiedzę, ale czuł jakąś sztuczność, jakiś mur, przez który nie mógł się z tym do nich przebić. Może to wina dość w sumie prostego niemieckiego, jakim władał, co – jak mu się wydawało – tworzyło barierę porozumienia?

– Tak, z waszego punktu widzenia Armia Czerwona wyzwoliła Elbląg. Z naszego – zajęła. Walki były bardzo ciężkie, samych naszych żołnierzy zginęło około pięciu tysięcy, ale to, co się działo później…

– Zdążycie to jeszcze opowiedzieć. Albo i nie opowiecie. Ale chodźmy do pokoju. – Babcia nagle spojrzała na zegarek. (Był zwykły, prosty, prostokątny, w stalowej kopercie, żadna tam Doxa czy Atlantic, kupiony kiedyś okazyjnie od ulicznego handlarza, bardzo dobrze chodził, dokładnie; Starszy zabrał go dwa lata później z domu, wyjeżdżając na studia, jako talizman, jako ostatnią pamiątkę; ktoś mu go później ukradł w akademiku, nic w sumie nie był wart, złodziej nawet flaszki wódki za niego nie dostał). Kiwnęła głową, tak upłynęło już ponad pół godziny. – Tam spokojnie usiądziemy. Zosiu, zrobisz herbatkę? – rzuciła do Mamy, ciężko i powoli wstając ze stołka, szukając oparcia, bezpiecznej pozycji dla na wpół sparaliżowanej nogi.

Starszy jeszcze nie wstawał, trzymając ją w tym czasie, asekurując raczej, za łokieć, gdy w końcu z trudem się podniosła, niepewnie oparłszy się ręką o brzeg stołu. – Starość – rzuciła w powietrze, ni to do siebie, ni to do nich, po czym, sunąc powoli, skierowała się w głąb ciemnego korytarza, dyskretnym gestem prosząc gości, by poszli za nią. Oni jakoś zbyt skwapliwie zerwali się ze stołków, jakby przepraszali, że ta kobieta, w ich wieku przecież, niepewnie, opierając się o wnuka z jednej strony i cały czas w kontakcie końcówkami wąskich, długich palców z dyskretnie pomalowanymi, kształtnymi paznokciami z szarą lamperią ściany korytarza idzie powoli, bardzo powoli, niezdarnie właściwie, a oni mogliby biec, może nawet z podskokami. Uspokoili emocje i w końcu ruszyli za nią z pewnością ludzi, którzy doskonale znają każdy kąt, każdy zakamarek, gdzie niestraszne im progi (nawet po ciemku) i wystające krawędzie ścian czy załomy, gdzie do konkretnego pokoju się po prostu idzie, a nie rozgląda się z ciekawością po wszystkich kątach, bo co zresztą można w nich zobaczyć? Szarą olejną lamperię? Biały, emulsyjny pas, sięgający od szyi w górę, obejmując także sufit? Bordowo-czekoladowy cokół, który tworzyły wyfrezowane deski? Okropne płyty pilśniowe, wymalowane tą samą olejną farbą co w kuchni, efekt rozumowania, że pieniądze trzyma się na książeczce? Lampę wiszącą na środku korytarza, niepotrzebną w dzień, za słabą na noc? A jednak uważny obserwator dostrzegłby pewien rodzaj wahania u obojga gości. Szli pewnie, wiedzieli, dokąd idą, ale im bardziej zbliżali się do drzwi pokoju Babci, tym bardziej wyczuwało się rosnące napięcie. Mniej więcej na wysokości małego pokoju Annelore zaczęła wyraźnie zdradzać oznaki zdenerwowania.

– Co się stało? – zapytał Starszy, asekurując jednocześnie Babcię, która zaczęła już wykazywać pierwsze objawy zmęczenia, przecież wstała po raz pierwszy od kiedy wiele tygodni temu dopadł ją drugi, niepomiernie cięższy niż pierwszy, wylew.

– Nic, nic. – Annelore ewidentnie starała się bagatelizować. – Wszystko w porządku…

Ale nie było w porządku. Krok przed drzwiami nagle zatrzymała się jakby wmurowana w podłogę.

– Boi się pani czegoś? – zapytała Babcia, obracając głowę z wyraźną już trudnością. – Boi się pani! – dodała po krótkiej chwili. – Wiem chyba czego. Boi się pani – powtórzyła to z jakimś dziwnym, dziś jeszcze nieokazanym ciepłem – że otworzymy drzwi, a tam, w środku, na środku stać będzie…

Annelore zatrzymała ją w pół słowa, kładąc na ustach Babci starannie wypielęgnowany palec.

– Frau Anna, bitte… – W jej oczach stanęły ciężkie, grube łzy.

– Ich bin auch die Mutter, ich verstehe Sie7 –powiedziała Babcia szybko, skwapliwie i dość nieczytelnie. – Aber wir müssen diese Tür aufmachen! Könnten wir nicht herein, wenn die Tür zumachen werden! Frau Annelore, Courage!8

Rozumiejąc, co mówią, nie rozumiał zupełnie o czym. I dobrze. Za niecały rok zrozumie, gdy stanie pod tymi drzwiami i podobnie jak Annelore nie będzie mógł, nie będzie umiał ich otworzyć, nacisnąć klamki i popchnąć, niezbyt mocno, były bardzo dobrze naoliwione, by ostatni raz popatrzyć na leżące na wygniecionym od wieloletniego używania tapczanie, na którym tyle razy słuchał czytanych na głos ballad Mickiewicza, krajana przecież, opowieści z Marulin, Kuścina czy ukochanego Koszelewa, litewskich i białoruskich baśni, opowiadanych dla ich uroku w macierzystym języku, ciało Babci z włosami pozbawionymi zaplecionych warkoczy, tworzących zwykle staranną koronę, ale na tę akurat drogę krótko obciętych, ze zwykłych, prozaicznych powodów – łatwiej je było myć, gdy nieprzytomna leżała ponad miesiąc po trzecim udarze, ze związanymi różańcem dłońmi, tym z Ostrej Bramy, tym, co go trzymała w górnej szufladzie szafki nocnej i używała zawsze wtedy, gdy coś ją mocno gryzło, z czymś się ciężko barowała, ze spokojnym i pogodnym wyrazem twarzy, jakby chciała przekazać, że jest jej już dobrze, że nie musi tak strasznie się wysilać, żeby powiedzieć: „Pić!”, że nie musi już czekać na to, żeby ktoś ją, zawsze samodzielną, zawsze umiejącą sobie radzić w każdej sytuacji, przewrócił na bok, choć na chwilę, żeby przyniósł ulgę wygniecionym, obolałym od wielomiesięcznego leżenia plecom. Że w końcu się odważy, wejdzie, zamknie drzwi, nie będzie umiał dzielić się z kimkolwiek, nie, to będzie jego i tylko jego ból, no jeszcze jej, leżącej spokojnie na tapczanie, jakby spała, jakby nareszcie odpoczywała od strasznej choroby, co ją całkowicie zdała na łaskę rodziny, usiądzie przy niej, położy rękę na jej zimnych już dłoniach z długimi palcami, z ładnymi paznokciami, teraz już trochę przyczerniałymi i zapyta:

– Babciu, jak to teraz bez ciebie będzie? – I bezgłośnie, w poczuciu kompletnej bezradności i bezsiły potoczą się mu po policzkach łzy, pierwsze łzy dorosłego człowieka.

Teraz nie był w stanie antycypować wydarzeń, a może nie chciał, może wygodniej mu było nie myśleć o tym, co już wtedy wydawało się nieuniknione, jej naczynia krwionośne słabo trzymały życiodajny płyn, przeciekały, kłaniały się lata biedy, chłodu, kłaniały się setki tysięcy wypalonych ukochanych papierosów z munsztukiem o nazwie: Damskie. Teraz ubiegł ją i nacisnął klamkę. Otwierające się skrzydło opornie, z jakąś niechęcią wpuściło trochę światła na korytarz, zrobiło się nieco jaśniej – taki pas jaśniejszej szarości, który położył się przez próg i wyciął z antracytowej przestrzeni szafkę, z leżącą na jej blacie szczotką, którą ojciec wczoraj czyścił swoje codzienne buty, mocno już znoszone, zdarte i podrapane, ale ciągle jeszcze całe, więc bardzo dobre, bo nie ma pieniędzy i trzyma się je na książeczce. Babcia lekko wzdrygnęła się. W pokoju było zimno, wilgotne powietrze tego ranka wypełniło go w całości przez oba otwarte okna i teraz pędem starało się zająć całą przestrzeń korytarza, czyniąc przebywanie w nim wielce nieprzyjemnym.

– Piotruś, zamknij okna. Bardzo źle się czuję – powiedziała do wnuka bezradnym głosem. – Muszę się położyć.

W pokoju panował wzorowy porządek. Tapczan Babci stał porządnie przykryty narzutą w duże symetryczne wzory, spod której gdzieniegdzie wystawał brzeżek śnieżnobiałej, nakrochmalonej pościeli – wczoraj wieczorem z Mamą ją zmienili. Na środku pokoju stał okrągły stół, którego czasy świetności minęły już dawno, ale był porządny, solidny, taki mieszczański, ciężki, z litego, dębowego drewna, z szóstką skórzanych krzeseł z wysokim oparciem, wygodnych i stabilnych, przy drugiej ze ścian rozpierał się kredens, ten, w którym Mama trzymała cukierki i codziennie o siedemnastej rytualnie dobywała z kieszeni szlafroka klucz, wkładała do zamka i z czeluści mebla dobywała po dwie, dokładnie dwie, sztuki czekoladek z mieszanki wedlowskiej na każdego, czy byli we dwóch, czy jak pojawiał się syn pani Jurginii, Witek, trzech, codziennie ten sam rytuał, taki sposób na uporządkowanie popołudnia, dla nich znowu był wtedy czas na swoiste zawody, kto pierwszy dopadnie niewielkiego krzesełka na ramie ze stalowych rurek. Najczęściej był to Młodszy, który jakoś umiał się prześliznąć przez zastawioną sieć rąk i nóg i paść na nie z triumfem i słowami: „Siada na sesełko!”, należał mu się za to łomot, ale przecież nie uderzy Młodszego, on taki malutki… Za szybami w półmroku dnia błyszczał ulubiony komplet do kawy, dzbanek, cukiernica, dzbanuszek na mleczko i sześć filiżanek w róże, trochę pretensjonalny, ale z trudem zdobyty, jakiś odrzut z eksportu, tańszy, bo przecież nie ma w domu pieniędzy i trzyma się je na książeczkach, stały dwa kryształowe wazony, które dużo później, jak likwidowali mieszkanie po śmierci ojca, Starszy zabrał ze sobą, leżały ukochane srebrne łyżeczki, rzeczywisty powód do dumy, malutkie, zgrabne, takie wywołujące uśmiech. Kąt wypełniała ciężka, zwalista szafa na ubrania z zakrytą szmatą w okrągłe wzory przestrzenią między jej wierzchem a sufitem, gdzie ojciec trzymał swoje skarby: elektronowe organy, do których sam własnoręcznie zrobił klawiaturę z niezbyt dobrze wysuszonego drewna i teraz klawisze wypaczyły się niemiłosiernie, na których nawet można było zagrać Pojedziemy na łów, jakieś radia, wzmacniacze, zasilacze, pH-metr, inny wybrakowany elektroniczny sprzęt z Instytutu, gdzie pracował, prawdziwa kopalnia części zamiennych, straszliwe siedlisko kurzu, gdzie nikt, łącznie z nim, nie zaglądał, ale miało ono rangę strychu w wiejskim domu, gdzie od pokoleń składowano wszystko, co jest zbyt dobre, żeby wyrzucić, a nie nadaje się już do codziennego używania; ojciec sam już w zasadzie nie pamiętał, co tam leżało, ale nie miało to żadnego znaczenia, wyrzucić nic nie pozwolił, bo trzeba by kupić coś nowego, a w domu nie ma pieniędzy i trzyma się je na książeczkach. Na podłodze leżał ogromny, pokrywający całe pomieszczenie dywan, wełna ponoć, w indiańskie wzory, na tle którego kiedyś fotograf z Instytutu zrobił im obu serię zdjęć, koszmarków, kolejny z rodzinnych pomysłów ojca bez akceptacji reszty. Dwóch mocno przerażonych chłopców w krótkich spodenkach i obrzydliwych, grubych, bawełnianych rajstopach udaje, że bawią się klockami, a tymczasem obaj wpatrują się w obiektyw z niemym błaganiem w oczach: Niech to się wreszcie skończy!

Annelore ostrożnie postawiła nogi na jednym z wielu czarnych kwadratów na szaroniebieskim tle. Podtrzymywana przez Starszego i jego brata Babcia z trudem przestąpiła przez próg, wykonała z wysiłkiem jeszcze dwa kroki i trzymając się oparć krzeseł, ustawionych teraz wokół stołu, z widoczną nadzieją w oczach przesunęła się na swój tapczan, najpierw dość ciężko na nim usiadła, podtrzymywana przez Młodszego, później z jego pomocą położyła się wygodnie i natychmiast została przykryta przez wnuka fragmentem narzuty.

– Podaj mi poduszkę, synku – powiedziała z mieszanką rozpaczy, nadziei i ulgi. – Tak, tę, dobrze, trochę wyżej, dobrze, a teraz pójdź do kuchni i przynieś herbatkę. Zosia, mama, pewnie już ją zrobiła, ta droga trwała w nieskończoność…

– Frau Anna, sagen Sie mir bitte, was gibt es los?9.

– Wylew…

– Przykro mi.

– Nie musi być. Starość. Wojna. Bieda. Swoje zrobiły. Łatwiej już pani? – szybko zmieniła temat, wyraźnie nie chcąc ciągnąć opowieści o własnej bolesnej rzeczywistości.

– Nie. Wróciły obrazy. Te najgorsze. Te, które myślałam, że już nigdy nie wrócą.

– One zawsze wracają…

– Proszę mi jednak powiedzieć… – Z dużą trudnością, ale i z jakąś zaciętością zmieniła temat. – …gdzie nauczyła się pani tak mówić po niemiecku. Przecież mówi pani jak rodowita Niemka, bez cienia obcego akcentu, z bawarskim akcentem, czuję się, jakbym była w gronie moich przyjaciółek i jakbyśmy sobie opowiadały rzeczy, o których przed samymi sobą przysięgałyśmy, że nigdy i nikomu, ani słowa, ani pół słowa. A jednak przychodzi ten dzień, gdy skrywana tajemnica na tyle już buzuje, że wytworzona para zaczyna unosić pokrywkę i z sykiem uciekać na zewnątrz, w końcu nie wytrzymujemy i pękamy, pękamy. Wylewa się z nas wtedy…

– Widzi pani… – Babcia dość brutalnie wtrąciła się w potok słów kobiety. – Ja miałam szczęście w życiu. Dużo szczęścia. Moja rodzina była na tyle bogata, że mogła jedną z córek dobrze wykształcić, a że byłam średnia, między Elżbietą a Grażyną, to mnie przypadł zaszczyt uczęszczania w Wilnie na pensję dla panienek z dobrego domu. Uważano wtedy, że pensjonarce potrzebna jest znajomość dwóch, trzech języków, znajomość sztuki prowadzenia domu, ogólna wiedza potrzebna w nawiązaniu i podtrzymaniu konwersacji oraz tzw. savoir vivre, umiejętność zachowania się w towarzystwie. Pensja, na której, że tak powiem, mnie oszlifowano, uczyła trzech języków: francuskiego, niemieckiego i rosyjskiego, bo przecież Wilno było pod rosyjskim zaborem. I widzi pani, bywały całe miesiące, gdy ja nie rozmawiałam z ludźmi inaczej jak po francusku lub niemiecku, bazą, odniesieniem był rosyjski. W żadnym innym języku, no, może jeszcze dopuszczalny był angielski, ale ten nie leżał mi zupełnie, nie wolno było powiedzieć nawet kawałka słowa, nie wolno nam było myśleć po polsku, kary za niesubordynację były bardzo dotkliwe, z relegowaniem z pensji włącznie. Proszę sobie wyobrazić, że do dziś nie bardzo potrafię liczyć po polsku, nie rozumiem też żadnych zagadnień fizycznych czy chemicznych w naszym języku, jeśli już w ogóle je roztrząsam, a robię to rzadko, nie lubię, dzieje się to albo po francusku, albo po niemiecku, w ostateczności po rosyjsku. A że podobno byłam bardzo utalentowana do języków, mogę to teraz powiedzieć bez minoderii i fałszywej skromności, to i dało rezultaty. No i wojna.

– Wojna?

– Tak, przez całą wojnę pracowałam w Bezirkamt w Wilnie jako tłumacz przysięgły z i na niemiecki, tłumaczyłam rozkazy Bezirkgubernatora na język polski i rosyjski, tłumaczyłam pisma, byłam przy rozmowach, jeśli wywrzaskiwanie rozkazów można nazwać rozmowami, tłumaczyłam na żywo niektóre przesłuchania.

– Biedna…

– Co było robić? Trzeba było gdzieś zarabiać na chleb. Córki rosły. Mąż zajmował się naszym gospodarstwem, ale trudno było z niego się utrzymać. Po wejściu ruskiej armii 17 września 1939 roku w naszym malutkim majątku w Koszelewie nagle w ciągu kilku dni pojawiło się ponad trzydzieści osób samej tylko bliższej rodziny, uciekinierów z Nowogródka, Lidy, Wilna, Kowna. Przecież nie mogliśmy ich wyrzucić, ja nie umiałam, a Paweł nie pozwolił, zawsze mówił, że rodzina to największe dobro, jakim może obdarzyć nas życie…

– Paweł?

– Mój nieżyjący mąż. Miłość mojego życia. Co z tego? Odszedł prawie trzydzieści lat temu. Jak tylko wróciliśmy do Polski, zachorował i umarł. Leży daleko, w Chełmnie. Daleko. Nie pójdę na jego grób zapytać, poradzić się, podzielić się nowinami. Ale tak to już jest! Ale, ale… – Poruszyła się, widząc, jak Starszy wnosi do pokoju tacę z dużym czajnikiem i miseczką w chińskie wzory pełną kruchych ciasteczek, które Mama wczoraj upiekła, tak z okazji piątku przed sobotą. – Proszę do stołu, usiądźcie, herbata i ciasteczka, niewiele tego, ale czym chata bogata, tym rada!

– Nie trzeba było – powiedziała nieśmiało Annelore. – Myśmy…

– No właśnie. – Babcia przypaliła kolejnego papierosa. – W końcu powiedzcie państwo, po co tutaj przyjechaliście.

Widzi pani, Frau Anna – zaczął Hans Jürgen – dziwnie się tak jakoś splotło, że już prawie w całości znacie państwo cel naszej wizyty. Jak się pewne domyślacie – jest to rodzaj wizyty sentymentalnej. Uciekliśmy z Elbing…

1Warten hier. Kommen gleich (niem.) – Czekać tutaj. Przyjść zaraz.

2Ja, ein bisschen (niem.) – Tak, odrobinę.

3Wir laden Sie ein, kommen sie… (niem.) – Zapraszamy do środka. Ale jest sobota, ósma trzydzieści rano, babcia śpi, tato śpi, brat też. Będziemy musieli rozmawiać w kuchni.

4Alles in Ordnung… (niem.) – W porządku. Ale czegoś nie rozumiem. Czytając państwa nazwisko, mogę przypuszczać, że jesteście Niemcami.

5Nein. Wir sind Polen. Und wenn es über da geht – unser Name stammt aus Schweden! (niem.) – Nie, jesteśmy Polakami. Ale jeśli o to idzie – nasze nazwisko pochodzi ze Szwecji.

6Verheiratet (niem.) – po mężu.

7Ich bin auch die Mutter, ich verstehe Sie (niem.) – Też jestem matką i rozumiem panią…

8Aber wir müssen diese Tür aufmachen! Könnten wir nicht herein, wenn die Tür zumachen werden! Frau Annelore, Courage! (niem.) – Ale musimy te drzwi otworzyć. Nie będziemy mogli wejść, jeśli będą one zamknięte. Odwagi!

9Frau Anna, sagen Sie mir bitte, was gibt es los? (niem.) – Pani Anno, proszę powiedzieć, co się dzieje?

ROZDZIAŁ II

To jest mój pamiętnik, w którym będę zapisywać wszystko, co dla mnie jest ważne. To jest mój pamiętnik, więc będę tam pisać tylko prawdę. Mama mówi, że nie zawsze można mówić całą prawdę, że panience, takiej jak ja, nie przystoi zaprzeczać dorosłym, dyskutować z nimi czy mieć inne zdanie jak tata. Nie. Ja winnam słuchać i milczeć. Mama mówi, że tak zawsze postępowały niemieckie dziewczęta: były posłuszne mężom lub ojcom i za najświętszy obowiązek uznawały nasze niemieckie trzy razy K: Kinder, Küche und Kirche10. Lubię kuchnię, lubię gotować, lubię kościół, pastor w Marien Kirche jest taki przystojny, że wstyd mi czasem podnieść oczy, i tak ładnie mówi o Bogu, o Panu Jezusie, za to ten w Drei-König-Kirche jest stary i brzydki, ale nie lubię dzieci. One biegają i wszędzie wchodzą. Mama mówi, że dzieci to największy skarb rodziców, ale ja wolę być sama, czasem z bratem, czasem z moją przyjaciółką, Grethe Marlene, czasem z innymi przyjaciółkami. Ale nie z dziećmi. One są takie hałaśliwe i przeszkadzają tacie, gdy wraca z pracy i chce odpocząć. Nie, stanowczo nie lubię dzieci, choć kiedyś usłyszałam, jak tata mówił do mamy, że pora i czas najwyższy, żebym zaczęła się zajmować jakimś dzieckiem, bo będzie mi to potrzebne, a mama się zgodziła. Na szczęście nasza sąsiadka spod czwórki, matka piątki dzieci, dwóch dziewczynek i trzech chłopców, zapytana przez mamę, nawet nie chciała o tym słyszeć, powiedziała mamie – też udało mi się to podsłuchać, nie wiedziały, że mam uchylone drzwi do pokoju – że jest niemiecką Hausfrau, że jest z tego dumna, że nikt nie będzie wychowywał jej pociech, tak, użyła tego głupiego słowa, pociech, a już z całą pewnością nie jakaś niedowarzona piętnastolatka. Ale – podkreśliła sąsiadka – doceniam pani dobre chęci i chciałabym się odwdzięczyć Apfelstrudel, który świeżo upiekłam. Dostałam wtedy kawał pysznego Apfelstrudel z grubym cukrem na wierzchu, pachnący jabłkami szara reneta, Zimt i Gewürznelken11. Mama nigdy nie dawała goździków do Apfelstrudel, jej ciasto było pyszne, ale ciasto sąsiadki było równie pyszne.

To jest mój pamiętnik. Nie wiem, czy będę pisać go regularnie, mogę to robić tylko wtedy, gdy wszyscy już śpią. Tata uważa, że pisanie to nie jest zajęcie dla panienki z dobrego, mieszczańskiego domu i że w pisaniu trzeba ograniczyć się do rzeczywiście niezbędnych spraw: listów, dokumentów urzędowych. Pisanie książek, co bardzo bym chciała robić, to praca niegodna Niemca, bo od takiego pisania nic nie przybywa, nie powstaje żaden nowy dom, statek czy choćby Apfelstrudel, coś, co cieszy oczy i serce.

Tata zawsze powtarza, że Niemcy są praktycznym narodem. Niemcy muszą tworzyć, budować, składać, konstruować, takie dyrdymały jak pisanie powieści należy zostawić zniewieściałym Francuzom lub głupawym Anglikom. To jest zajęcie w sam raz dla nich.

Ale ja myślę inaczej, choć nigdy bym tego nie powiedziała ani tacie, ani mamie, a tacie już za żadne skarby świata. Tata ciężko pracuje, byśmy mieli wszystko w domu, musi być z nas dumny, tylko tyle mogę mu dać i dam. Niemiecki tata jest zawsze dumny ze swojej niemieckiej córki!

Nazywam się Annelore Heike Stolzig, mam piętnaście lat, mieszkam w pięknym, niemieckim mieście położonym w Prusach Wschodnich, w Elbing. Urodziłam się w Elbing, mama, Marie Liese, też urodziła się w Elbing, jest gospodynią domową, tata przyjechał z samego Berlina, Adalbert Adolf, jest urzędnikiem, pracuje w fabryce Schichau w Elbing. Mówi o sobie, że jest Stellvertretender Direktor12, ale co to do końca znaczy, ja nie wiem. Wiedzie nam się dobrze, mieszkamy w pięknym mieszkaniu, które zajmuje całe pierwsze piętro naszej kamienicy i ma siedem pokoi, kuchnię, dwie łazienki i dwa WC, mamy balkon z widokiem na Junkerstrasse i mamy telefon. Jako jedyni w kamienicy. Często przychodzą do nas sąsiedzi, gdy chcą dokądś zadzwonić, ale tata się gniewa. To służbowy telefon – mówi. Nie jest do tego, by gadać przezeń byle co. Aparat stoi w gabinecie taty, na dużym biurku, jest czarny, matowy i ma taką śmieszną tarczę, którą się kręci. Jak się wykręci, na przykład 371, po drugiej stronie odzywa się moja przyjaciółka Grethe Marlene i możemy porozmawiać. Dziś na przykład rozmawiałyśmy o tym, że nasze miasto za kilka miesięcy będzie już w granicach Republiki Weimarskiej, nareszcie będziemy w pełni Niemcami, nie jakimiś nie wiadomo kim. Tata powtarza, że Elbing to niemieckie miasto, prastare niemieckie miasto i wara Polakom od niego. To nic, że Danzig13 pozostanie die freie Stadt14, Elbing był, jest i będzie pruski, zresztą tata powtarza, że Danzig może sobie być Wolnym Miastem, ale i tak będzie na wskroś niemiecki. Bo zawsze był niemiecki.

„Oszukano nas i zostawiono samych sobie” – powtarza tata, a ja mu wierzę.

Tata walczył w I Wojnie Światowej, był pod Verdun od pierwszego do ostatniego dnia, w sumie w okopach wojny przetrwał ponad dwa lata. Mówi, że stracił wtedy wszystkich przyjaciół, niektórych rozerwały granaty, inni zginęli w czasie ataku przebici francuskim bagnetem, jeszcze inni umarli w straszliwych męczarniach, gdy ci straszni Francuzi rzucili gaz.

„Pamiętaj – mówił tata – że ci, co mówią, że to Niemcy pierwsi użyli gazów, kłamią. To Anglicy i Francuzi, byłem tam i gdyby nie maska, nie przeżyłbym. Widziałem, jak nasze pozycje wypełniały się żółtozielonym, nisko ścielącym się świństwem, po którym większość kolegów już nie wstała, a ci, co nawet wstali, a nie zdążyli odpowiednio szybko założyć maski, umierali w potwornych męczarniach, nie wiesz nawet w jakich! Nikt, kto tam nie był, nie ma prawa (tata tu zawsze o mało nie krzyczał, starał się za wszelką cenę mówić spokojnie, ale ja widziałam, ile go to kosztuje, mój kochany tata) mówić nam, Niemcom, co jest dobre, a co złe! W imię naszych poległych towarzyszy. W imię moich przyjaciół ze szkoły, z XV Oberschule Berlin, razem się zaciągnęliśmy, razem przeszliśmy przez szkolenie (a pamiętaj, młoda damo, jak kapral kazał przez trzy godziny pełzać w błocie, to pełzaliśmy), z których później tylko ja przeżyłem. Tylko ja! Nie żyją Franz, Alois, Johann Duży, Johann Mały, Günther, żaden z nich nie miał szans, żaden. Zabili ich ci cholerni Żydzi, te Żabojady, ci Angole. Zabił ich gaz, bagnety i pociski z armat i ckm-ów. Umierali na moich rękach, do dziś…”

Tata w ogóle nie lubi Francuzów, Anglików, Żydów i Rosjan. Tata jest mądry, widział tamtą wojnę i cały czas powtarza, że mogliśmy ją my, Niemcy, wygrać. Żydzi wbili nam w plecy nóż, zdradziecko i tchórzliwie, Anglicy i Francuzi skorzystali i rozdrapali nasze kolonie, Sowieci o mało nie rozjechali nas jakąś straszną rewolucją, jakiś traktat okroił nam nasze pradawne niemieckie tereny, tak że trzeba było aż plebiscytu, żeby udowodnić, że na tych terenach, choćby w Elbing, żyją od prawieków Prusacy i ich potomkowie, Niemcy, więc nie zostało nam nic innego, jak poczekać. A my, Niemcy, umiemy czekać. Nasza niemiecka cierpliwość, nasza niemiecka duma, umiłowanie porządku i misja, jaką naszemu narodowi wyznaczyła historia, bo co do tego nie może być żadnych wątpliwości, nakazuje nam cierpliwie czekać i w odpowiednim momencie upomnieć się o swoje, o to, co nam w podstępny sposób zabrano, nie pytając o zgodę – mówił tata, a mama tylko kiwała głową. I tata ma rację, nie wolno nam zapomnieć, że po tej wojnie nas upokorzono, zdeptano, sprowadzono do roli marionetki, pociąganej za sznurki przez Francuzów i Anglików. Nie godzi się tak. Nie godzi…

Grethe wpadła dziś do mnie, chciałyśmy się razem uczyć, ale nic z tego nie wyszło. Nasza nauczycielka, Frau Marika, będzie miała jutro ciężki orzech do zgryzienia, co z nami zrobić. Nic nie rozumiem z tej matematyki. Nic. Ile bym się nie uczyła, ile bym nie czytała, nic nie wchodzi mi do głowy. Ja nie lubię się uczyć. Nie lubię mojej szkoły. Za dużo tam matematyki, za mało literatury. Za dużo przyrody, za mało rysunków. No i te języki. Po co komu greka? Po co komu francuski? Najważniejszy jest język niemiecki. Bo Niemcy są najważniejsi. Bo Niemcy są najważniejsze! Po co uczyć się o Angolach, Francuzach, Rosjanach czy Żydach? Po co uczyć się matematyki, umiem dodawać, odejmować, umiem ważyć i mierzyć, to wystarczy, nikt mnie w sklepie nie oszuka. Bardzo lubię moje przyjaciółki z Abteilung, z którymi możemy pójść nad Fluss Elbing, popatrzyć na Kaufhaus Lubinski czy na zawody wioślarskie, na Friedrich Wilhelm Platz, by usiąść na ławce i posłuchać, jak płynie woda z fontanny Balkena, czasem przysiąść na fontannie, by popatrzyć na przechodzące panie w pięknych sukniach, w kapeluszach i z parasolkami, a czasem na Fischerstrasse, tam jest taka piękna studnia, z figurą Neptuna, popatrzyć na ryby na straganach, posłuchać grubej przekupki, Frau Hedwig, która chwali się, że od ponad dziesięciu lat handluje rybami i wykształciła dwóch synów, jeden jest inżynierem i buduje kolej w Niemczech kontynentalnych, drugi jest Offizier in Regiment, stacjonującym na Königsberger Strasse15, stamtąd już niedaleko do Mark Tor16, z odciskiem łopaty Bäcker Helfer17, ale szkoły nie lubię.

„Kaiserin Auguste Victoria Schule18 w Elbing to dobra szkoła, moja panno, najlepsza w całym Bezirk – mówi tata. – Masz do niej tylko kilka kroków. Tak, moja panno, nie krzyw ust, to tylko dwadzieścia minut piechotą, przechodzisz Junkerstrasse, Neustädtische Stall Strasse19, Sturm Strasse20, Jakob Strasse21, Pestalozzi Strasse22 i jesteś na miejscu. To nasz niemiecki obowiązek, przejść się codziennie, by utrzymać właściwą kondycję fizyczną i zachować dobre zdrowie, tak potrzebne naszemu krajowi i narodowi. Jesteś szczęściarą, moja panno! Możesz być w domu i jednocześnie uczyć się w Lyzeum. Nam nie było tak łatwo, nas hartowały przeciwności. Mnie, młoda damo, rodzice oddali do szkoły z internatem, a tam nie było lekko, o nie, trzeba było pomagać w kuchni, palić w piecach, prać, sprzątać i jeszcze się uczyć. Ty masz łatwo, moja panno, mama upierze, ugotuje, tata zabierze do kina lub na herbatę i lody w kawiarni, nawet tej najlepszej, przy Alte Markt23, gdzie herbata i ciastko kosztują pięć Reichsmark, przecież to wyzysk i zdzierstwo, ale co tu mówić, gdy właścicielem jest Żyd? Myśmy tego nie mieli. Myśmy musieli, pomimo czesnego, zarobić na siebie, pomagając w internacie. Myśmy uczyli się dopiero po skończonych obowiązkach, najczęściej około ósmej wieczorem. Tedy, moja panno, zabieraj się za naukę i nie narzekaj, że ci ciężko. Nam wszystkim jest ciężko, ale Niemiec nie narzeka, Niemiec pracuje. Bo tylko praca daje dobrobyt. Popatrz na nas, na mnie i mamę! Popatrz i ucz się: do wszystkiego doszliśmy własną pracą. Ja na różnych posadach, ale najdłużej w Schichau-Werke GmbH24, u prawdziwego patrioty, Carla Ziese, choć dziś Żydostwo już się tam pleni i chce te wspaniałe zakłady sprzedać komuś za jakieś grosze tylko po to, żeby zbankrutowały i żebyśmy my, Niemcy, nie mieli pracy i chleba, mama – wychowując was i prowadząc dom. Tymi rękoma – tu tata pokazywał swoje duże i ciężkie dłonie, zakończone grubymi palcami z brzydkimi paznokciami – tymi dłońmi wydarliśmy życiu tę odrobinę, która się nam należy. Ale Niemiec nie poprzestaje na małym, Niemiec, ten prawdziwy, ten, którego tak bardzo bał się Francuz czy Anglik, ten, przed którym kiedyś będzie jeszcze pełzał żydowski płaz, stworzony jest do rzeczy wielkich, do przebudowy świata. Nasz naród dał światu całą rzeszę naukowców, artystów, myślicieli, wielkich dowódców, nikt tylu nie dał, żadna nacja, Francuziki się nie liczą, Makaroniarze się nie liczą, Angole – pusty śmiech, oni nawet Händla uznają za swojego, Händla, Prusaka przecież, Niemca z krwi i kości, liczą się Niemcy i tylko Niemcy. I naszym zadaniem jest to światu udowodnić. Pracą i posłuszeństwem władzy. Naszymi narodowymi cnotami”.

Tata ciągle powtarzał, że obowiązkiem Niemca jest pracować i słuchać władzy. Tylko pracą i posłuszeństwem, tylko całkowitym oddaniem się sprawie niemieckiej można odbudować potęgę Niemiec, ich siłę gospodarczą i oddziaływanie polityczne. Nie bardzo rozumiem, co tata mówi, wczoraj czytał nam przy stole kawałki jakiegoś artykułu w „Elbinger Zeitung”, bardzo się zresztą przy tym entuzjazmował. Powtarzał kilka razy, że tak właśnie jest, że oni mają rację, praca i posłuszeństwo wobec władzy, nie jednostka, a zastępy, nie indywidualizm, a praca zespołowa, da naszemu narodowi siłę. Że tylko pod takim warunkiem nasz naród się odrodzi i wtedy jego siłę poczują Francuzi i Polacy.

Tata zawsze za wzór Niemca, pracownika i patrioty stawiał Ferdinanda Schichau, którego popiersie stoi u niego w gabinecie, zaraz obok telefonu.

– Tu potrzeba wielkiej siły ducha, trzeba niemieckiego ducha – powtarzał nam, najczęściej przy niedzielnym obiedzie, gdy wszyscy siedzieliśmy przy stole, a mama nalewała zupę, Brühe mit Ei25, z kawałkami marchewki i zieloną pietruszką na wierzchu. – Trzeba niemieckiego uporu i pracy, by zaczynając od malutkiego zakładziku, naprawiającego maszyny parowe dojść do wielkiej fabryki, wielkich zakładów produkujących statki, lokomotywy i inne ogromne maszyny. Prawda, po wojnie zakłady podupadły, żydowskie zarządzanie w firmie, gdy zabrakło wielkiego Ferdinanda lub jego zięcia, Carla Heinza Ziese, musiało doprowadzić niemalże do jej katastrofy, ale o to przecież tej nacji chodzi, zniszczyć wszystko, co niemieckie, patriotyczne! O mało wtedy nie straciłem pracy, ale murem ujął się za mną mój szef, dyrektor, Niemiec z krwi i kości, bo Niemcy, ci prawdziwi, zawsze trzymają się razem. Nie na darmo ktoś w „Elbinger Zeitung” nazwał Ferdinanda Schichau «Krupp des Ostens»26, tak o nim mówiono w całych kontynentalnych Niemczech, w Berlinie, Hamburgu, Monachium czy Norymberdze! Wielki człowiek! – Tata zawsze w tym momencie wznosił oczy ku górze i przez chwilę milczał. – Wielki człowiek!

– Kto to słyszał – krzyczał któregoś dnia tata do telefonu, patrząc na leżącą obok aparatu złożoną we czworo i przeprasowaną przez mamę „Elbinger Zeitung” – żeby z porządnej fabryki, gdzie produkowano statki, okręty podwodne, lokomotywy, drabiny biurowe27 (tak mówił, ja nie wiem, co to jest…) zrobić manufakturę, gdzie produkuje się zamknięcia do butelek z piwem, jakieś miski czy stalowe bramy do ogrodów? Znowu Żydzi mącą, chcą przenieść zakłady do Wolnego Miasta Danzig, takie piękne zakłady! Czy pan to rozumie? Znowu ta żydowska sitwa próbuje nam, Niemcom, zabrać te resztki honoru, które nam pozostawili Francuzi i Anglicy. Ale, panie Ulrich, niemieckiej dumy nikt nie złamie, jeśli trzeba będzie, będziemy produkować nocniki, spluwaczki, mieszadła do szamb, cokolwiek, ale nasza firma, Schichau-Werke GmbH przetrwa. Proszę się nie martwić, my prawdziwi patrioci zaciśniemy zęby, przetrwamy złe czasy i odrodzimy się, jak Feniks z popiołów, naszą potęgą, naszą Macht28 jeszcze zdusimy tę plagę, oni na razie są górą, ale tylko na razie…

No tak, cały czas piszę o tacie, co to tata powiedział, co robił, gdzie był, ale jest przecież mama, najukochańsza mama. Marie Liese, urodziła się w Elbing, mieszkała tu do trzynastego roku życia, później w Cadinen29, piętnaście kilometrów stąd, daleko, trzy godziny jazdy powozem, gdzie w 1898 roku Cesarz Wilhelm II wybudował letnią rezydencję i gdzie mój dziadek, August Johann III, tata mamy, został zarządcą. Dziadkowie uważali, że poślubiając tatę, mama popełnia mezalians, dziadek nawet ponoć próbował użyć wszelkich wpływów, żeby im to uniemożliwić, ale moi rodzicie bardzo się kochali i postawili na swoim. Ja nie lubię dziadka, jest niemiły, krzyczy, zawsze tylko wydaje rozkazy, śmierdzi od niego tytoniem, ma pożółkłe zęby i wszędzie zostawia niedopałki i resztki z fajki, w szklankach, kieliszkach, talerzykach czy w kwiatkach. Tata, kiedy przyjeżdża dziadek, wychodzi z domu, zawsze wtedy mówi, że ma jakąś pilną pracę w biurze, ale my wiemy, że też nie lubi dziadka, że stara się go unikać, bo nie chce awantur. Tata jest dobrym człowiekiem, kiedyś długo próbował go uspokoić, gdy ów krzyczał, ale w końcu dał za wygraną, gdy dziadek, waląc pięścią w stół, wrzasnął:

– Wszystko mi zawdzięczasz. Wszystko. I tę pracę. Gówno byś miał, gdybym nie znał wiceprezesa Schichau-Werke GmbH, i to mieszkanie, na które pożyczyłem ci pieniądze, a do dziś nie oddałeś ani marki. A kto cię ratował, gdy w 1918 wróciłeś z tej, pożal się Boże, wojenki i nie miałeś złamanego Pfennig przy duszy, a rodzina wymagała, cały czas wymagała: jedzenia, ubrania, węgla, dzieci musiały chodzić do szkoły? Kto się nimi zajmował, gdy ty sobie wojowałeś? Teraz plujesz mi w twarz, bydlaku, ale wtedy łatwo się korzystało z moich pieniędzy, żeby – jak to nazwałeś – móc przeżyć przygodę życia.

– Jednak jesteś zdrowym sukinsynem, August Johann!

– Trzeci – dorzucił wściekłym głosem dziadek.

– Tak, August Johann Trzeci, zdrowy skurwysyn!

– Tak mnie nazywasz, bo utrzymywałem twoją rodzinę?

– I swoją też!

– Twoim obowiązkiem było na nich pracować!

– Była wojna.

– Mogłeś siedzieć w domu, jak się zaczęła, miałeś trzydzieści lat. Mówiłem ci, masz zostać, ale nie, ty chciałeś do swoich kumpli z tej niewydarzonej XV Oberschule w Berlinie. Kto to widział, żeby dorosły człowiek, trzydziestoletni, ojciec dwojga dzieci, zaciągał się do armii jak jakiś gówniarz?

– Była mo-bi-li-za-cja, nie rozumiesz?

– Nie rozumiem – ryknął dziadek pełnym już głosem. – Nie rozumiem! Nie rozumiem! Jedno moje słowo, pół słowa, a nawet nie tyle, a byłbym cię wyreklamował. A ty nie, nie będziesz korzystał z koneksji, nie, ty pójdziesz na tę swoją wojenkę. Przypomnieć ci, co mi mówiłeś?

– No, przypomnij, przypomnij!

– Wojna potrwa krótko, teściu, najpóźniej na Wielkanoc 1915 roku będę w domu. To tylko kilka miesięcy. To będzie łatwe, oni są słabi, to będzie zabawa, przygoda, szybki, krótki sztos…

– Czy to moja wina, że tak się działo, jak się działo? Że tamci bronili się, jakby oszaleli? Nic nam nie chcieli puścić, nic…

– Co ty bredzisz? Nie dość, że głupi, że nieudacznik, to jeszcze swoje bzdury rozsiewa na prawo i lewo, robiąc dzieciom wodę z mózgu! A co mieli zrobić? Co? Oddać wam swoje ziemie? Bo wam się tak zachciało?

– Wam?

– Tak, wam. Wszyscy dookoła wiedzieli, rodzina cesarska wiedziała, że ja nie akceptowałem tej wojny, uważając ją za przedwczesną i źle przygotowaną. Niemcy nie były nań gotowe, rozumiesz – cedził przez zęby, uderzając pięścią w otwartą rękę. – Opowiadał mi Carlheinz H. Ziese, mocno starszy już wtedy, ale jeszcze z fantastycznie jasnym i giętkim umysłem, że z jego punktu widzenia wojna wybuchła w najgorszym możliwym momencie: Schichau-Werke GmbH właśnie przygotowywały się na gruntowne przestawienie procesów produkcyjnych, na ich znaczne unowocześnienie, biura konstrukcyjne pracowały nad nowoczesnymi rozwiązaniami okrętów podwodnych, ale nie takich, jakie później masowo produkowano, nie, na deskach kreślarskich nie dość, że były te cuda techniki podwodnej, to jeszcze była lokomotywa, która rozmachem i przewidywanymi osiągami przewyższała wszystko, co widział świat! Ale kto by słuchał technokratów, kiedy sława mołojecka na wyciągnięcie ręki? Skończyło się tym, że w miejsce supernowoczesnych maszyn technolodzy musieli przestawić produkcję na ilość, na dużą liczbę znacznie gorszego sprzętu, na przestarzałe lokomotywy, statki czy turbiny parowe, całkiem dobre, bo sprawdzone, bo wyprodukowane w tysiącach, dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, nieco jednak już przestarzałe, tamci mieli nowsze. Rozumiesz? Mieli nowsze, lepsze! No i jak się psuły – zostawiało się je na polu walki! Zostawiało! To mi się w głowie, pruskiej, nawykłej do dyscypliny i oszczędności starej pruskiej głowie, nie mieści!

– Wszystko ma swój czas i miejsce, nieudaczniku – kontynuował z pogardą dziadek, starannie zakładając czapkę. – Ta wojna nie miała szans. Ta wojna musiała być przegrana, a ty nie jesteś żadnym bohaterem, nie pobrzękuj medalami, wróciliście z podkulonymi ogonami, jak skopane psy. Dostaliście w dupę. Nie jesteście godni nazywać się Niemcami, Niemcy nie przegrywają wojen. Dostaliście straszne lanie od głupszego, słabszego przeciwnika, w dodatku nowocześniej wyposażonego. Co wyście myśleli? Że spacerkiem przejdziecie przez ziemie Belgów, Francuzów, Holendrów, Anglików, Serbów i Bośniaków? Że Anglia padnie przed wami na kolana i będzie błagać o litość?