Kalejdoskop - Danka Turek - ebook + audiobook

Kalejdoskop ebook i audiobook

Turek Danka

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dorastająca pod koniec lat 80. Emilia jest spokojną i prostoduszną dziewczyną. Czasami ma wrażenie, że żyje w dwóch światach: realnym i tym ze snów, nie wiedząc do końca, który z nich jest prawdziwy. Natomiast jej bliźniaczka, Marianna, świadoma swoich zalet, różni się od siostry we wszystkim i nie zamierza tego zmieniać. Wkrótce los sprawi, że siostry staną się sobie bliższe, niż kiedykolwiek wcześniej.

Kalejdoskop” to wzruszająca opowieść o codziennym życiu i wszystkich jego odcieniach, w której poczucie humoru przeplata się z refleksją, smutek z radością, a gorycz porażki – ze spełnieniem.

Często patrzę wstecz, bo tak ze mną już jest, że nie potrafię odciąć się od minionych wydarzeń, a z biegiem lat coraz więcej w naszym życiu jest przeszłości. Co decyduje o wyborze moich wspomnień? Nie wiem. Chyba najbardziej podatna jestem na muzykę, innym razem jest to ulotny zapach, jakiś konkretny smak, a czasem obraz, który zagnieździł się pod powiekami. Lubię przeglądać albumy i odkrywać stare wspomnienia z młodości. Łapię się na tym, że mam tendencję do ich idealizowania – taki wspomnień czar.

Danka Turek – z dziada pradziada Wielkopolanka, od urodzenia i z wyboru poznanianka. Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu rozpoczęła pracę jako nauczyciel. Obecnie realizuje się w innym zawodzie. Uwielbia podróżować i kocha czworonogi, choć z jednym, małym wyjątkiem…

Kalejdoskop” jest jej debiutem literackim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 19 min

Lektor: Anna Ryźlak

Oceny
4,4 (13 ocen)
7
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wiecich

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Współcześnie - jesień

 

Moje życie było naprawdę wspaniałe.

Jaka szkoda, że nie zrozumiałam tego wystarczająco wcześnie.

COLETTE

Emilia

Sobotnie listopadowe popołudnie. Padał deszcz i panował przeraźliwy chłód. Świat za oknem był szary i bury. Za zupełny kontrast do tego, co widziałam za szybą, uznałam piosenkę, której właśnie słuchałam – What a Wonderful World i słowa: The colours of the rainbow, so pretty in the sky…1

Ta piosenka dodawała mi optymizmu, uważałam ją za terapię na całe zło tego świata. O ironio, chrypliwy głos Louisa Armstronga był miodem na moje serce. Lubiłam też interpretację tego utworu w wykonaniu Roda Stewarta, bo musiałam przyznać, że preferowałam artystów, którzy mieli charakterystyczną chrypkę, no ale cóż się dziwić, swój ciągnie do swego.

Nie miałam jednak czasu przejmować się pogodą, bo cały dzień stałam przy garach, gotowałam, piekłam, smażyłam i doprawiałam. Od ciepła miałam wypieki na twarzy i byłam spocona. Włosy sterczały mi we wszystkich możliwych kierunkach. Na moim fartuchu odkryłam zaschnięty keczup, sos i mąkę. Kuchnia wyglądała jak po bitwie. Wszędzie leżały widelce, łyżki i noże we wszystkich możliwych rozmiarach.

Na blatach porozsypywane były sól, pieprz, majeranek i inne przyprawy, sama już nie wiedziałam jakie. Na kuchence elektrycznej w wielkim garnku gotował się bigos. Mieszałam go co chwilę, aby się nie przypalił. W żeliwnej brytfannie smażyłam zrazy wołowe. Wszystkie zapachy wymieszały się ze sobą. Cebula, czosnek, grzyby, kapusta i zapach smażonego mięsa. Ale tym, co najbardziej mnie urzekało, był aromat pieczonego ciasta. Zaglądałam do piekarnika i podziwiałam przyrumieniony sernik, który zrobiłam według przepisu mojej cioci. Jej zawsze wspaniale wychodził, więc miałam nadzieję, że mi też się uda. Moja ukochana cioteczka miała zeszyt z przepisami, który teraz należał do mnie. Wszystko zapisane było pięknym pismem przypominającym kursywę. Zapiski podziwiałam do dziś i przeglądałam je nie tylko po to, aby zastosować jakiś przepis, ale również aby rozkoszować się estetyką, z jaką je prowadziła.

Słoiczki z przyprawami przekładałam z miejsca na miejsce, bo szukałam wolnej przestrzeni na talerz z ugotowanymi warzywami. Musiałam jeszcze pokroić jarzyny na sałatkę i na tym chciałam zakończyć. Wzięłam słoik z ogórkami, ale nie miałam siły go otworzyć.

– Romek, Romek! – zawołałam męża. – Przyjdź, proszę. Nie mogę odkręcić słoika. Czy mój kochany mężuś mnie słyszy i może mi pomóc?

– Może, może… Ale ty pięknie wyglądasz w tym seksownym czerwonym fartuszku – zachwycił się Romek, wchodząc do mojego królestwa. Wziął ode mnie słoik i z łatwością go otworzył. – A możesz mieć tylko ten fartuszek?… I nic innego pod spodem?…

Mruczał uwodzicielsko i przytulił się do mnie. Odgarnął włosy z mojego spoconego czoła. Wziął moją twarz w swoje ręce. Byliśmy tak blisko, że czułam jego ciepły oddech. I zapach pomarańczy, którą przed chwilą musiał zjeść.

Pocałował mnie w usta. Poczułam miłe, znajome drżenie. Oddałam mu ten pocałunek powoli, bez pośpiechu, delektowałam się nim. Przymknęłam oczy. Jak ja to lubiłam.

Brakowało mi już trochę oddechu, więc lekko się odsunęłam. Romek pochylił się i pocałował mnie tym razem we włosy.

– Ale ty ponętnie pachniesz, taki miks cebulowo-czosnkowy. – Wciągnął jeszcze głębiej powietrze nosem, przewracając przy tym oczami. – Rewelacja, najlepszy aromatyczny afrodyzjak, jaki znam. – Uśmiechnął się do mnie.

Posłałam mu kpiący uśmiech i postukałam się palcem w czoło. Udawałam obrażoną i odwróciłam się plecami do niego. Po chwili jednak zmieniałam decyzję. Co mi szkodziło.

Rozpoczęłam spacer po kuchni, kołysząc przy tym kokieteryjnie biodrami, i śpiewałam, oczywiście ze swoją charakterystyczną naturalną chrypką, co sprawiało, że byłam jeszcze bardziej uwodzicielska.

– Seksapil – to nasza broń kobieca. Seksapil – to coś, co was podnieca. Wdzięk, styl, szarm, szyk, tym was zdobywamy w mig…2

Przestałam śpiewać, ale nie zrezygnowałam z bałamucenia męża.

– A ja mam dla ciebie super propozycję… – Nadal modulowałam głos, aby brzmiał kusząco. – Czy twoja żona może liczyć na jakiś mały erotyczny masażyk?

– Pewnie, może, może. Przecież wiesz, słoneczko, że zawsze jestem do twoich usług – odpowiedział Roman, ubawiony sytuacją. Kiedy skończyłam śpiewać piosenkę, podeszłam bliziutko i zamruczałam mu zmysłowo prosto do ucha.

Gdy już wiedziałam, że udało mi się go zbajerować i zrobi dla mnie wszystko, stwierdziłam:

– Przyda mi się chwila przerwy, bo bolą mnie plecy i stopy od tego stania. Obiecałeś mi masaż, to do roboty. – Mój głos już nie kusił, lecz brzmiały w nim wesołe nutki.

Wysunęłam krzesło spod kuchennego stołu, usiadłam i wyciągnęłam przed siebie obolałe nogi. Rozciągnęłam ramiona i cicho westchnęłam.

– Emilia, co ty taka stękająca jesteś? Cieszyć się trzeba, cieszyć.

Mąż uklęknął przede mną, po czym zdjął mi kapeć z nogi. Robił to w taki sposób, jakby to był jeden z układów striptizu. Chwycił oburącz stopę i wykonywał koliste ruchy kciukami. Przesuwał wolno dłonie od palców do pięty. Poczułam ból, ale taki przyjemny, który chciało się, żeby trwał. Aż zamruczałam z zadowolenia.

*

Byłam szczęściarą, to fakt. Choć bardzo się od siebie różniliśmy, nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie. Tyle lat po ślubie, a Romek nadal mnie kochał i, co najważniejsze, był też moim przyjacielem. Rzadko się takie sytuacje zdarzały, byłam tego świadoma. Nieraz rozmawiałam ze swoimi koleżankami, które skarżyły się, że w ich relacjach z mężami wiało nudą, a wzajemne pożądanie nie istniało w ogóle. U nas wyglądało to inaczej, i byłam z tego powodu wdzięczna losowi, ale chciałabym, chociaż od czasu do czasu, być jak Sharon Stone, poczuć, że inni mężczyźni patrzą na mnie z pożądaniem. Broń Boże, nie miałam na myśli zdradzenia męża, a jedynie poczucie tego dreszczyku. Byłam już w tym wieku, że pozostawało mi wyłącznie fantazjowanie. Co tam, pomarzyć przecież można, to jeszcze nikomu nie zaszkodziło, a wręcz przeciwnie. Nikt nie ma prawa zabronić kobiecie mieć pragnień.

Inni faceci lubili mnie i czuli się w moim towarzystwie dobrze, ale jedynie… lubili jak przyjaciółkę, starszą siostrę, a nawet, o zgrozo, mamusię. No właśnie, jak zawsze, ale…

Kurczę, trudno było mi pogodzić się z przemijającą młodością. Co tu dużo mówić, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Wiek średni to niestety czas zmian. Skóra nie była tak jędrna jak kiedyś, a zmarszczki mimiczne nie znikały nawet gdy przestawałam się uśmiechać, no i w konsekwencji coraz rzadziej się uśmiechałam. Zaniechałam też spoglądania w lustro. Życie jest jak rzeka – nieważne, co robisz, ono ciągle płynie.

Mężczyznom jest jakoś łatwiej, bo zmarszczki i siwizna na skroniach jeszcze dodają im uroku. Nikt nie dziwi się, kiedy stateczny pan w średnim wieku ma u swojego boku piękną młodą kobietę, ale odwrotna sytuacja, choć nie jest już tematem tabu, ciągle budzi wiele emocji i jest piętnowana.

– Jutro jest ten dzień… Dwudziesty szósty listopada, twoje urodziny. – Mąż przerwał moje rozmyślania.

– No i z czego tu się cieszyć? Tyle świeczek na torcie, masakra! Kiedyś wydawało mi się, że kobieta, która ma pięćdziesiąt lat, to staruszka – oznajmiłam takim tonem, że nie było najmniejszej wątpliwości, iż tegoroczne urodziny w ogóle mnie nie cieszyły.

– Wcale nie musi być dużo świeczek. Kupię ci dwie: pięć i zero. Masz jak w banku. – Romek jak zawsze wszystko obrócił w żart.

– Jak ty mnie wkurzasz tym swoim gadaniem. – Aż zgrzytałam zębami ze złości. – To wcale nie jest śmieszne. Dobrze wiem, jak faceci traktują kobiety z moim PESEL-em. W ogóle nie patrzycie na nas z zaintrygowaniem ani z pożądaniem. Albo jesteśmy dla was całkowicie niewidoczne, nie ma nas. Tak szczerze mówiąc, nie wiem, co jest gorsze. Jeśli komentujecie nasze ciało, to widzicie jedynie niedoskonałości i zwracacie uwagę, że nie jest już jędrne. Ciągle słyszymy o naszych oponkach, pelikanach i zmarszczkach. Zupełnie inaczej zachowujecie się, kiedy na horyzoncie pojawi się jakaś młoda babka. Co ty myślisz, że ja takich rzeczy nie zauważam? Nawet ci twoi księgowi odrywają się od tabelek, Excela i cyferek. Nieraz widziałam ich spojrzenia i wysłuchiwałam komentarzy pełnych zachwytu, gdy klientką okazała się młoda i zgrabna kobieta.

– Kochanie, nie uogólniaj, bo to wcale nie jest prawda. Jesteś w złym humorze, i tyle. Dla mnie jesteś jak wino i im starsza, tym piękniejsza, przecież wiesz.

– Może i wiem, ale jestem zrozpaczona, bo, cholera jasna, metabolizm już u mnie nie ten. Wydaje mi się, że nawet od samego patrzenia na jedzenie przybywa mi kilku centymetrów w pasie i biodrach, a o czterech literach już nie wspomnę. Niedługo nie znajdę w szafie żadnej sukienki w odpowiednim rozmiarze.

– Kochanego ciała nigdy za wiele…

– Bardzo śmieszne… Jeśli to ma być komplement, to dziękuję bardzo, i najlepiej jakbyś przestał, bo zamiast mnie pocieszać, to doprowadzasz mnie do furii – przerwałam gwałtownie Romkowi. – Pozwól, że przypomnę, jak ostatnio powiedziałeś, że jestem coraz pulchniejsza.

– A żebyś wiedziała, że to komplement. Taka Monica Bellucci: sto procent kobiecości, krągłości, i przez to mężczyźni nie mogą oderwać od niej wzroku. Prawdziwy chłop nie lubi iść do łóżka z chudzielcem, uwierz mi! A ty ostatnio to na żartach w ogóle się nie znasz! Popatrz na mnie, kawał ze mnie chłopa i znam się na urodzie płci przeciwnej. – Mąż z dumą wyprężył się przede mną. – Nie musisz być zabójczo piękna i szczupła jak kiedyś. Wiesz, co jest najważniejsze? Kochamy cię wszyscy, pomimo tych twoich paru zmarszczek i kilku kilogramów więcej, a dzięki którym, tak szczerze mówiąc, to jesteś mięciutka i milutka w dotyku.

Pogłaskał mnie pieszczotliwie i uśmiechnął się od ucha do ucha.

– Przestań wreszcie narzekać, kobieto, a lepiej myśl o życzeniu urodzinowym. Tylko nie bądź taka pazerna, jak ci, co u złotej rybki składali zamówienia. I pamiętaj! Życzenia urodzinowe się spełniają. – Dla podkreślenia efektu swojej wypowiedzi wysunął palec wskazujący w moim kierunku. – A tak w ogóle, kończąc ten temat, to wcale nie jesteś stara, powtarzam, jesteś jak wino – stwierdził, po czym głośno cmoknął mnie w policzek.

– Dobra, dobra, ty mi tu już nie czaruj. Robota czeka na mnie, bo taki koneser jak ty zasługuje na dobre jedzenie, a jutrzejsi goście też nim nie pogardzą.

Założyłam kapeć na nogę i wstałam z krzesła. Kątem oka spojrzałam w lustro, które wisiało pomiędzy kuchnią a salonem. Nic nie mogło zmienić mojego zdania; prawda jest taka, że czas nie jest sprzymierzeńcem człowieka.

Romek podniósł się z kolan.

– To ty sobie gotuj, a ja zabiorę Sabę na spacer.

– A może byś tak pomógł mi przy tej sałatce? Z tobą będzie mi raźniej, a przede wszystkim szybciej. – Próbowałam namówić go, żeby został w kuchni.

– Nie, naprawdę nie mogę, oj, nie mogę. Słyszysz…? Sabunia piszczy, na pewno już musi wyjść.

A to cwaniak, biednego psa wyciągał na dwór, żeby tylko nie pomagać mi w kuchni.

*

Mieszając po raz kolejny bigos, usłyszałam, że Romek przekonywał naszego psa do wyjścia, ale w taką pogodę pod psem nawet psom nie chciało się wychodzić. Po chwili do moich uszu dobiegł odgłos otwieranych drzwi.

– Uważaj na schodach! – zawołałam za nimi. – Ta mżawka zamarza i jest ślis… – Nie zdążyłam dokończyć słowa, bo usłyszałam jęk, później dziwny odgłos i skowyt Saby.

Wyjrzałam przez okno w kuchni, ale nic nie widziałam. Było już ciemno, a lampka przy drzwiach wejściowych dawała za mało światła, żebym mogła coś zobaczyć. Nie wiedziałam, co się stało, ale miałam złe przeczucia. Chyba ciśnienie mi podskoczyło, bo moje serce zaczęło szybciej bić. Wybiegłam z kuchni. Drzwi wejściowe były otwarte. Zbiegłam na dół i zastygłam w bezruchu, kiedy w świetle ulicznych latarni zobaczyłam, że u stóp schodów leży Romek. Przy nim siedziała Saba i przeraźliwie piszczała. Moje przerażenie sięgnęło zenitu, kiedy zdałam sobie sprawę, że jego nogi są dziwnie rozrzucone, a głowa krwawi. Uklęknęłam przy nim.

– Romek, Romek, słyszysz mnie? Odezwij się do mnie. – Patrzyłam w jego otwarte, nieprzytomne oczy.

Nie wiedziałam, co się stało. Czy coś sobie złamał? Uszkodził? Kręgosłup? Co więc powinnam zrobić? Dotknęłam jego szyi. Wydawało mi się, że wyczułam puls.

Nie mogłam z nerwów oddychać. Kołatanie serca zagłuszało moje myśli. W uszach mi pulsowało. Wiedziałam jedynie, że nie mogę go ruszać, muszę tak go zostawić i dzwonić po pomoc.

Wbiegłam z powrotem do domu. Cały czas powtarzałam w myślach – dziewięć, dziewięć, dziewięć, sto dwanaście, sto dwanaście. A może nawet głośno to mówiłam? Nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Podbiegłam do szafki, na którą zawsze odkładałam komórkę. Była. Leżała. Wzięłam ją do ręki i wybiegłam na dwór. Ponownie uklęknęłam przy Romku. Ręce tak mi się trzęsły, że z trudem utrzymywałam telefon w dłoni. Próbowałam odblokować komórkę i dopiero wtedy zobaczyłam, że moje ręce są całe we krwi. Przyłożyłam palec do ekranu, ale telefon nie zareagował. Po jaką cholerę wybrałam uruchamianie telefonu przez odcisk palca! Próbowałam jeszcze raz. Znowu nic. Czułam, że zaciskam zęby z wściekłości. Nic nie mogłam zrobić z tym gównianym telefonem, więc z furią rzuciłam nim o ziemię. Ucisk w mojej klatce piersiowej był tak silny, że miałam wrażenie, że za chwilę zemdleję. Było mi niedobrze, więc przełknęłam kilka razy ślinę, żeby pohamować mdłości.

– Niech mi ktoś pomoże! – Usłyszałam swój przeraźliwy wrzask. – Niech mi ktoś pomoże!

Położyłam głowę Romka na swoich kolanach, a Saba swój wielki łeb na jego brzuchu. Poczułam coś lepkiego i ciepłego na nogach. Głowa męża bardzo krwawiła. Do rany przycisnęłam fartuch, który miałam na sobie. Starałam się jedną ręką rozwiązać fartuszek, a drugą głaskałam twarz męża. Cały czas do niego przemawiałam, ale nawet nie wiedziałam, co mówiłam.

Nagle poczułam, że ktoś potrząsa moim ramieniem. Podniosłam głowę i zobaczyłam sąsiadkę z naprzeciwka, Basię Kaczmarek.

– Emilka, Emilka, wezwałaś pomoc? – zapytała mnie spokojnym, ale stanowczym głosem.

– Nie. – Dopiero teraz wybuchłam płaczem. – Nie mogę włączyć telefonu, nie mogę włączyć cholernego telefonu. – Już nie dałam rady pohamować szlochu. Czułam się taka bezsilna.

Po chwili dotarły do mnie słowa Basi:

– Tak, uraz głowy z utratą przytomności. Mężczyzna. Nie, jest nieprzytomny. Ulica Leśnych Skrzatów. Tak… Nie. Nie wiem…

Cały czas słyszałam rozmowę sąsiadki z dyspozytorem pogotowia. Nie rozróżniałam jednak słów, ale zupełnie się tym nie przejmowałam. Najważniejsze, że ktoś się nami zajął. Ktoś nam wreszcie pomógł.

Panika powoli ustępowała. Nadal odczuwałam palpitacje serca, ale łatwiej już mi się oddychało. Spojrzałam na Sabę, bo podniosła łeb i patrzyła na Romka. Wydawało mi się, że poruszył głową.

Pochyliłam się i dostrzegłam, że spojrzał na mnie, choć wzrok miał zamglony, jeszcze lekko nieobecny. Z jego oczu odczytywałam sygnały – jakby chciał coś powiedzieć, ale szukał myśli i słów. Poruszał się niespokojnie, pojękując. Musiałam go przytrzymać, bo próbował wstać.

– Leż, kochanie, spokojnie – powiedziałam do niego. – Wszystko będzie dobrze. Spokojnie leż, nie ruszaj się i nic nie mów.

W oddali słychać było odgłos nadjeżdżającej karetki. Zbliżała się, bo dźwięk stawał się coraz głośniejszy, widziałam też niebieskie pulsujące światło.

W końcu pojawiła się przed naszą bramą. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni ubrani w czerwone spodnie i kurtki z odblaskami. Podeszli do nas. Saba zawarczała ostrzegawczo.

– Proszę pani – zwrócił się do mnie jeden z ratowników – proszę powoli wstać, a ja podtrzymam głowę… męża,

tak? – upewnił się. Kiwnęłam głową potakująco. – I niech pani weźmie stąd psa – dodał.

Wstałam, ale nogi miałam ścierpnięte. Czułam w nich mrowienie. Chwyciłam obrożę Saby i pociągnęłam suczkę za sobą. Ona jednak nie chciała opuścić swojego pana. Instynkt jej podpowiadał, że najbliższych trzeba chronić. Jak typowy pies rasy cane corso, w sytuacji zagrożenia dla właściciela Saba mogła stać się agresywna.

Stanęłam więc z psem z boku. Patrzyłam i ciągle nie wierzyłam w to, co widziałam. Miałam wrażenie, jakbym oglądała w kinie film w 3D. Niestety, to nie był film.

– Jak pan ma na imię? – Pytanie skierowane zostało do leżącego Romka.

– Roman. – Usłyszałam cichy głos, który tak bardzo kochałam.

– A pamięta pan, jaki mamy dzisiaj dzień? – kontynuował spokojnie ratownik. Jego głos działał na mnie kojąco.

– Tak, sobota… A jutro jest niedziela… i są urodziny mojej żony – odpowiedział Roman po chwili ciszy.

Słysząc tę odpowiedź, poczułam pieczenie pod powiekami. Mrugnęłam, i ciepła łza spłynęła mi po policzku, a potem druga i następne. Kiedy oblizałam usta, poczułam ich słony smak.

– Brawo, prawdziwy mężczyzna. Nawet w takiej chwili pamięta o urodzinach żony – zażartował ratownik i rozpoczął opatrywanie rany na głowie Romka.

Drugi z ratowników przyniósł właśnie kołnierz ortopedyczny i obaj mężczyźni założyli go na szyję mojego męża. Wydawało mi się, że unieruchamiają mu też nogę.

Po chwili wyjęli z karetki nosze i ostrożnie położyli na nie mojego męża. Przykryli go. Domyśliłam się, że kocem termicznym.

– Proszę pani, zabieramy męża do szpitala. Tam zrobią wszystkie potrzebne badania, bo powikłania po upadku mogą być bardzo poważne. Zabieramy go do szpitala, słyszy pani? – powtarzał, upewniając się, czy do mnie dotarło.

– Tak, słyszę – potwierdziłam cicho.

Widziałam, jak odchodzą do karetki, trzymając nosze. Patrzyłam za nimi i zwróciłam uwagę na grupkę ludzi stojącą na chodniku. Komentowali i plotkowali. Nawet nie kryli się ze swoim wścibstwem. Miałam ochotę pokazać im język, ale w ostatniej chwili powstrzymałam się.

– Emilka, wejdź do domu, załóż czyste spodnie, bo te masz przemoczone i brudne od krwi. Za chwilę przyjdę po ciebie. Idę tylko po samochód. – Barbara znowu wzięła sprawy w swoje ręce.

Widząc moje spojrzenie skierowane w stronę ciekawskich, poradziła:

– Olej ich! Tu jest jak na wsi. Do rana będzie już wersja „pani zabiła pana”. Pieprzyć ich. Słyszysz? Zawiozę cię do szpitala – kontynuowała.

Jak dobrze, że są tacy sąsiedzi jak Basia, że nie wszyscy to żądni sensacji gapie – pomyślałam i z pogardą spojrzałam na tych, którym nawet pogoda nie przeszkadzała w tym, aby uczestniczyć w cudzym nieszczęściu z samej jedynie niezdrowej ciekawości.

Skierowałam się na schody. Na ziemi leżała jakaś brudna, mokra szmata. Podniosłam ją i ze zdziwieniem stwierdziłam, że to mój kuchenny fartuszek. Był jeszcze bardziej czerwony, ale już nie seksowny.

Cicho załkałam. Przywołałam psa, który z podkulonym ogonem poszedł za mną.

Noga za nogą pokonywałam kolejne stopnie. Nie wiedziałam zupełnie dlaczego, ale liczyłam je. Nigdy przedtem tego

nie robiłam. Przez tyle lat nie miałam pojęcia, ile ich jest. Naliczyłam dziewięć. Przecież to wcale nie było dużo. Może i były wysokie, ale, do cholery, to jedynie dziewięć stopni.

Czułam się tak, jakby całe powietrze ze mnie zeszło. Do domu weszłam jak skazaniec. Pierwsze, co mnie uderzyło po przestąpieniu progu, to smród spalenizny. Masakra.

Skierowałam się prosto do kuchni. Mój wzrok padł na otwarty słoik z ogórkami. Sałatki już nie będzie. Umyłam zakrwawione ręce w zlewozmywaku, a potem wzięłam do ręki słoik i wolno go zakręciłam. Moje ruchy stały się automatyczne jak u robota.

Nie czułam nic. Byłam oszołomiona. Podniosłam pokrywkę garnka z bigosem. No tak, nie mieszałam go i się przypalił. Wyłączyłam palnik. Spojrzałam na brytfannę, w której znajdowały się zrazy. Pewnie też spalone. Uniosłam kolejną pokrywkę i nie mogłam uwierzyć. Nie spaliły się. Poczułam jakąś irracjonalną radość z tego, że zrazy przetrwały.

Co się ze mną działo? Romek jechał karetką do szpitala. Nie wiadomo, jak to wszystko się skończy, a ja cieszyłam się, bo jakieś głupie mięso nadawało się do jedzenia. Chyba mi odbiło. Zrobiło mi się wstyd. Po prostu wstydziłam się swoich myśli, ale po chwili miejsce wstydu zastąpiła złość. Byłam wściekła na siebie. Nie mogłam się powstrzymać i aby rozładować rosnący gniew, z całej siły kopnęłam w szafkę kuchenną. Cholera jasna, noga okropnie mnie zabolała. Ale, o dziwo, poczułam się lepiej. Serce mi znowu przyspieszyło.

Odwróciłam się w kierunku piekarnika. Wyciągnęłam sernik. Cholera, też się przypalił, ale to nic. Spalone można zeskrobać nożem. Będzie dobrze. Dam więcej cukru pudru.

Na środku kuchni zdjęłam mokre, brudne spodnie i rzuciłam je na podłogę. Poczułam się lżejsza. Nie zwlekając ani minuty dłużej, w majtkach poszłam do sypialni. Wyjęłam z szafy czyste spodnie i założyłam je. Nie czułam już zimna. Miałam wypieki na twarzy. Krew zaczęła mi krążyć w żyłach.

Jaka ja byłam głupia, że przejmowałam się nadwagą i zmarszczkami! Jeszcze parę godzin temu w ramach prezentu urodzinowego rozważałam zabiegi z botoksu, liposukcję lub inne cuda medycyny estetycznej. A tu dostałam pstryczka w nos i los pogroził mi palcem.

Skierowałam się w stronę drzwi wejściowych.

Podeszła do mnie Saba i nieśmiało pomachała ogonem. Schyliłam się i przytuliłam do jej wielkiego, ciepłego pyska.

– Saba – powiedziałam do psa – będzie dobrze. Pani jutro ma urodziny i zdmuchnie wszystkie świeczki. Słyszysz, piesku? Mam już życzenie. Jedno, ale bardzo, bardzo ważne. Najważniejsze! I niech twój pan ma rację, że życzenia urodzinowe się spełniają.

Usłyszałam klakson samochodu. To na pewno Baśka. Wzięłam głęboki wdech i wolno wypuściłam powietrze ustami. Byłam gotowa do wyjścia.

 

Roman

Kiedy nasza córka Mela chodziła do podstawówki, przeprowadziliśmy się do domku na Leśnych Skrzatów. Zawsze chciałem mieć dom z ogrodem, więc bez smutku pożegnałem blokowisko. Nasze nowe gniazdko nie było duże, ale bardzo przytulne. Bez problemu znalazło się też miejsce dla naszej krewnej, cioci Stefanii, na którą zawsze mogliśmy liczyć.

Na początku miałem tylko mały pokoik, w którym pracowałem. Byłem zadowolony, bo wstawiłem biurko i tyle mi do szczęścia wystarczyło. Z biegiem lat zrobiło się w domu pusto, bo schorowaną ciocię zabrała do siebie siostra Emilki. Marianna mogła jej zapewnić stałą opiekę medyczną. A to przecież było najważniejsze.

Z kolei Amelka wyprowadziła się krótko po ślubie z Marcinem. Zrobiłem wtedy mieszkaniową rewolucję. Jej pusty pokój działał na mnie fatalnie. Cóż, syndrom pustego gniazda. Emilka, widząc jak cierpię po rozstaniu z ukochaną jedynaczką, powiedziała, że rodzice muszą dać swoim dzieciom korzenie i skrzydła. Wkurzyłem się strasznie, bo wszystko można mi było zarzucić, ale nie to, że podcinałem swojemu dziecku skrzydła! Dopiero po pewnym czasie zrozumiałem, że jestem cholernym egoistą, a słowa, które usłyszałem od żony, były bardzo mądre. Nie mogłem dłużej się mazać, musiałem, kurde, zacząć działać! Wezwałem fachowców i zleciłem zburzenie ścian. Ja pierniczę – to, co się działo, trudno opisać, po prostu totalny bajzel.

Najbardziej bałem się reakcji Emilii, bo to ona zaprojektowała wszystko w naszym domu sama, po kobiecemu, myśląc o każdym szczególe i tworząc w konsekwencji piękne, a przede wszystkim przytulne miejsce z duszą. Moja kochana żona okazała się jednak mądrą kobietą. Stanęła, spojrzała na mnie i powiedziała, że muszę sam sobie urządzić ten gabinet, bo tylko wtedy będę dobrze się w nim czuł. I miała spryciula rację, nareszcie miałem jakieś zajęcie.

Teraz mam swój gabinet, czyli azyl, w którym byłem sobie panem i władcą. Każdy chłop powinien mieć takie miejsce, w którym może się schować. W pokoju faceta nie powinno być żadnych ozdób, ozdóbek i zbędnych dupereli. Nie wyobrażałem sobie, żeby w gabinecie wisiały firanki, więc zrezygnowałem z tego dodatku i założyłem rolety.

Honorowe miejsce zajęło ogromne biurko w stylu kolonialnym, które znalazłem na wyprzedaży i byłem z niego bardzo dumny. Po prostu cudo. Obowiązkowo znalazła się na nim zielona biurkowa lampka.

Nie byłem już młodzieniaszkiem i lubiłem usiąść wygodnie w fotelu, oddać się chwili zapomnienia, wsłuchując się w brzmienie z ulubionego albumu muzycznego. Zależało mi, aby podczas odtwarzania dźwięk był wyrazisty, i dlatego nie żałowałem pieniędzy przy zakupie sprzętu audio.

Wiele lat temu, z konieczności i z buntu, że nie mogę nic porządnego kupić, nauczyłem się stolarki. W męskim pokoju nie może zabraknąć barku na kółkach, więc sam go sobie zrobiłem. Półki na bogaty zbiór książek i płyt DVD, komoda, konsola z jabłoni indyjskiej i dębowy stolik też wyszły spod mojej ręki. Od lat projektowałem i tworzyłem meble. To była moja pasja. Każdą wolną chwilę spędzałem w warsztato-stolarni, czyli altance w ogrodzie, i dłubałem w drewnie. Może to nieskromne, ale byłem na pewno najlepszym stolarzem wśród księgowych. A co najważniejsze, cały czas miałem wszystkie palce!

Dzisiaj jednak nic mi się nie chciało, pewnie ta cholerna pogoda tak na mnie wpływała. Typowa jesienna aura, szaruga, wiatr i mżawka. Brrr. I do tego jeszcze ten ból głowy, który rozsadzał mi czaszkę. Nalałem sobie szklaneczkę whisky, bo nawet tabletki przeciwbólowe nie pomagały, i popijałem ulubionego malta, siedząc w wygodnym fotelu. Emilia suszyła mi głowę, że nie prowadziłem zdrowego trybu życia. Kobiety wierzą w te wszystkie modne diety, ćwiczenia, jakieś treningi i wczasy odchudzające, ale to nie dla mnie. Nie miałem zamiaru jeździć na turnusy odchudzające, gdzie dają do żarcia samą kapustę i w dodatku kasują za to ogromne pieniądze. Wolałem cieszyć się życiem i korzystać z uciech, ile tylko się da. Z tego też powodu wykupiłem na urodziny Miłki wycieczkę na Maderę. Niestety, musimy poczekać na ferie zimowe, bo od roku miałem zajęcia ze studentami w Wyższej Szkole Bankowej i dopiero po sesji zimowej będę mógł wyjechać i odpocząć.

Na szczęście nie będziemy tam jedli marchewek i sałatek jak jakieś króliki, ale smaczne jedzonko. I też będzie zdrowo, bo nie da się zaprzeczyć, że kuchnia na tej portugalskiej wyspie obfituje w warzywa, ryby i owoce morza. Uspokoiłem się, kiedy w Internecie wyczytałem, że będąc w Portugalii, trzeba również skosztować mięsnych specjałów. Na myśl o pysznych stekach z wieprzowiny przełknąłem ślinę. No i to mocne maderskie wino… Muszę też koniecznie spróbować ponchy, z której słynie Madera.

Tam jest wieczna wiosna, więc na pewno wypoczniemy. Miałem zamiar wypożyczyć na miejscu samochód i pojeździć po wyspie, a nawet skusić się na drogi poza utartymi szlakami. Uważałem, że przyda się nam takie oderwanie od codzienności. To chyba była starość – zawsze miałem tyle werwy, a teraz czułem się zmęczony i do tego dokuczał mi uporczywy ból głowy. Kurde, wszystkie objawy wskazywały na jedno i mogłem postawić sobie diagnozę bez wizyty w przychodni. Ta choroba nazywała się SKS. Miałem jedynie nadzieję, że nie dopadła mnie do tego jeszcze – aż trudno przechodziło mi przez gardło to okropne słowo – andropauza. Nie, to niemożliwe – potrząsnąłem głową – przecież jeszcze byłem niezły w te klocki, a że nie jest tak samo jak parę lat temu, to wszystkiemu winne były tabletki na nadciśnienie, które musiałem łykać.

Wyciągnąłem z szuflady kartkę z rezerwacją, bo powinienem w jakiś fajny sposób ją spakować na prezent. Cholera jasna, coś słabo widziałem, literki się rozmazywały. Wypiłem jedynie szklaneczkę, a już widziałem podwójnie. Szlag by to trafił, będę musiał iść do okulisty, bo pewnie mam za słabe szkła.

– Romek, Romek. – Od czarnych myśli dotyczących mojego starzenia się oderwał mnie głos żony. A więc koniec lenistwa. Znając baby, wiedziałem, że nie było sensu udawać, że nie słyszałem jej wołania.

– Przyjdź, proszę. Nie mogę odkręcić słoika.

Rad nierad, podniosłem się z wygodnego fotela. Wiedziałem, że jak Emilia wyczuje ode mnie alkohol, to będzie po babsku zrzędzić, dlatego wziąłem do ust kawałek pomarańczy i zszedłem na dół. Dopiero wtedy do moich nozdrzy dotarły zapachy z kuchni. Uświadomiłem sobie, że dzisiejszy obiadek był trochę cieniutki, bo co to za obiad dla mężczyzny – talerz rosołu. Cholera, przecież powinienem być głodny, ale nic z tych rzeczy. Wręcz przeciwnie, zaczęło mnie mdlić.

– Ale ty pięknie wyglądasz w tym seksownym czerwonym fartuszku. – Patrzyłem na zarumienioną Emilię i po raz kolejny uświadomiłem sobie, że kochałem ją nawet wtedy, gdy rozczochrana biegała po naszym domu. Podszedłem i przytuliłem ją z czułością, a potem namiętnie pocałowałem.

Uff, jaka ulga, wiedziałem, że jestem w formie. Zareagowałem jak stuprocentowy mężczyzna, mój mały przyjaciel w spodniach nie zawiódł mnie. Będzie dobrze. Żeby tylko ten łeb przestał mnie napierdalać!

– Przyda mi się chwila przerwy, bo bolą mnie plecy i stopy od tego stania. Obiecałeś mi masaż, to do roboty. – Miłka usiadła na krześle i wyciągnęła nogi.

Uklęknąłem przed tą moją stękającą kobitą i rozpocząłem masowanie stóp, co ona tak bardzo lubiła.

– Jutro jest ten dzień, dwudziesty szósty listopada, twoje urodziny – zagadnąłem.

No i zaczęło się! Biadolenie i utyskiwanie. Nigdy nie zrozumiem bab! Ile można gadać na ten sam temat? Ja pierniczę, wkurwiało mnie takie gadanie, ciągle to samo, za to na sto pięćdziesiąt sposobów. Czy one nie mogą powiedzieć tego w jednym zdaniu i zakończyć?!

– Kochanie, nie uogólniaj, bo to wcale nie jest prawda. Jesteś w złym humorze, i tyle. Dla mnie jesteś jak wino i im starsza, tym piękniejsza, przecież wiesz. – Próbowałem udobruchać tę moją kochaną zrzędę.

– Może i wiem, ale jestem zrozpaczona, bo, cholera jasna, metabolizm już u mnie nie ten. Teraz wydaje mi się, że już od samego patrzenia na jedzenie przybywa mi kilku centymetrów w pasie i biodrach, a o czterech literach już nie wspomnę.

– Kochanego ciała nigdy za wiele – przerwałem żonie, bo zrobiło mi się jej żal. Miała taką smutną minę. Co prawda, to prawda, zaokrągliła mi się ta Emilka, nie ma już żadnego śladu po tym chudzielcu sprzed lat.

Musiałem już skończyć tę dyskusję, bo widziałem, że uparła się i mimo moich komplementów nie zmieni zdania.

– A tak w ogóle, to wcale nie jesteś stara, powtarzam, jesteś jak wino.

– Dobra, dobra, ty mi tu już nie czaruj. Robota czeka na mnie, bo taki koneser jak ty zasługuje na dobre jedzenie, a jutrzejsi goście też nim nie pogardzą.

– To ty sobie gotuj, a ja zabiorę Sabę na spacer.

W okamgnieniu wymyśliłem pretekst, żeby jak najszybciej wyjść z domu. Musiałem się przewietrzyć, bo kiedy wstałem z klęczek – szczerze mówiąc: ostatkiem sił jak stary pierdziel – to tak zakręciło mi się w głowie, że przez chwilę myślałem, że zemdleję. Na dodatek głowa mi pękała i czułem, że chyba będę za chwilę rzygał. Kurde, zatrułem się czymś?

 

Emilia

Drżącymi rękoma wzięłam telefon. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale będę musiała jak najszybciej zadzwonić do Meli i teściowej, a potem do Marianny. Nie miałam pojęcia, co powinnam im powiedzieć. W głowie miałam totalny chaos. Ponownie po mojej twarzy spłynęły łzy. Nie mogłam się połapać, czy po raz kolejny śniłam na jawie, czy to wszystko, co się wokół mnie działo, było prawdą. Miałam wrażenie, jakbym żyła poza własnym ciałem.

Z odrętwienia wyrwał mnie dźwięk telefonu. Wzdrygnęłam się i o mało nie wypuściłam aparatu z ręki. Spojrzałam na wyświetlacz i, przerażona, ustaliłam, że to teściowa.

– Tak, mamo?

– Dzień dobry. Chciałabym złożyć ci życzenia, ale szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, co ci powiedzieć w tym dniu. Otóż…

– Mamo, to… teraz nieważne, bo…

– Cała ty. Zupełnie nie umiesz się zachować. Zamiast wysłuchać, to mi przerywasz. Poświęć mi chwilkę, bo ja dzisiaj do was jednak nie przyjadę, więc chciałam telefonicznie…

– Ale ja i tak nie będę wyprawiała urodzin, bo…

– I bardzo dobrze. Kobieta nie powinna obnosić się ze swoim wiekiem.

– Mam… mam smutną wiadomość. Romek spadł ze schodów i trafił wczoraj wieczorem do szpitala – powiedziałam to bardzo cicho, jakbym bała się własnych słów.

– Jesteś przy nim? – Opanowany i rzeczowy ton teściowej był przeciwieństwem mojego łamiącego się głosu.

– Byłam całą noc, ale kazali mi pojechać do domu i przywieźć wszystkie leki, które zażywa…

– To mój syn bierze jakieś leki i ty nawet nie wiesz jakie?

– Wiem, wiem, na nadciśnienie. Jedynie nie pamiętam dawki, a to podobno bardzo ważne.

– I do czego te twoje fanaberie go doprowadziły!

Zignorowałam wypowiedź mamy Romka. Nie miałam zamiaru się z nią kłócić.

– Czy mama chce ze mną pojechać do szpitala? Mogę szybko podjechać po mamę, to żaden problem – zadałam to pytanie, bo byłam przekonana, że każda matka chciałaby być w takiej chwili ze swoim dzieckiem, nawet dorosłym.

– Nie, nie. Przecież wiesz, że ja nie lubię szpitali. Ty jedź i zadzwoń do mnie. Powiesz mi wszystko, co się dzieje. Tylko już go bardziej nie denerwuj! Widzisz, do czego doprowadziła ta twoja niestabilność emocjonalna? Biedny Romek, zawsze mu mówiłam, że nie jesteś odpowiednią żoną dla niego, ale on mnie nie słuchał!

*

Moja teściowa nigdy mnie nie zaakceptowała. Jedynie tolerowała. Właściwie to ze mną nie rozmawiała, a tylko do mnie mówiła, i od pierwszego spotkania dawała mi do zrozumienia, że jestem gorszego sortu i życzyłaby sobie innej synowej. Zupełnie inaczej niż mój ukochany, świętej pamięci teść, który przyjął mnie do rodziny Starskich z otwartymi ramionami. Droczył się ze mną i zawsze powtarzał, że moja propozycja „zrobienia mu loda” podczas naszego pierwszego spotkania zapoczątkowała jego wielką miłość do mnie. Po latach śmialiśmy się wspólnie z mojej wpadki, lapsusu, ale wówczas myślałam, że zapadnę się pod ziemię.

Władysław Starski nigdy nikogo nie oceniał, nie komentował, natomiast zachęcał do wyrażania własnych opinii, nawet jeśli się z nimi w ogóle nie zgadzał. Byłam oczarowana jego inteligencją, nienagannymi manierami przedwojennego dżentelmena i znajomością pięciu języków obcych, w tym esperanto.

Szybko zaczęliśmy się dogadywać i uwielbialiśmy spędzać razem czas. Można nawet powiedzieć, że byliśmy bratnimi duszami. W młodości uczyłam się na pamięć fragmentów książek i cytowałam bez przerwy mądre sentencje. Teść chwalił mnie i zachęcał do dalszej nauki, bo twierdził, że uczenie się na pamięć nie otępia, lecz ćwiczy szare komórki. Dla potwierdzenia swoich słów przekonywał wszystkich, że bez kłopotu i w dodatku ochoczo nauczyłby się na pamięć nawet książki telefonicznej, ale – na szczęście dla słuchaczy – najczęściej cytował swoją ukochaną powieść Bułhakowa, Mistrza i Małgorzatę.

Był gawędziarzem, a ja z zainteresowaniem słuchałam jego opowieści z dawnych lat, ceniłam niezwykłe poczucie humoru i celne riposty. Doskonała pamięć i encyklopedyczna wiedza robiły wrażenie na wszystkich, którzy spotkali go na swojej drodze.

Umarł w swoim ulubionym fotelu, z książką w ręce. Jego śmierć była spokojna i niespodziewana, można powiedzieć, że odszedł w angielskim stylu. Cierpiałam, bo był kolejną osobą w moim życiu, z którą nie miałam możliwości pożegnania się.

Bardzo mi go brakowało, tęskniłam za jego towarzystwem i kojącym głosem, który sprawiał, że czułam się bezpiecznie.

*

Zamyśliłam się, ale głośne westchnienie, a później sapanie teściowej przypomniały mi, że muszę jak najszybciej skończyć konwersację.

– Dobrze, zadzwonię od razu, kiedy lekarze powiedzą mi coś więcej, bo wczoraj wieczorem i dzisiaj rano nie powiedzieli nic konkretnego. Do usłyszenia.

Z ulgą zakończyłam to połączenie. Teściowa jak zwykle podniosła mi ciśnienie. Mogłyśmy rozmawiać zaledwie parę minut, a skutek zawsze był taki sam. Masakra.

Nie będę się nią przejmowała. Trudno, nie nadajemy na tych samych falach i już nigdy nie będziemy. Dobrze, że Romek wrodził się w swojego ojca, choć gadał tak dużo jak jego matka.

Zeszłam do garażu i wsiadłam do mojego new beetle’a, którego pieszczotliwie nazywałam Żuczkiem. Musiałam jak najszybciej dojechać do szpitala. Byłam pełna obaw i bardzo się denerwowałam, lecz miałam nadzieję, że lekarze mnie uspokoją. Od szpitala dzieliło mnie niewiele kilometrów, w związku z tym wiedziałam, że już za parę minut będę na miejscu.

Do głowy by mi nie przyszło, że upadek ze schodów może mieć konsekwencje w szpitalu. Wczoraj wyglądało to naprawdę źle. Kiedy Romek stracił przytomność, wyglądał tak, jakby nie żył. Wystraszyłam się. Nie! Wróć! Ja byłam przerażona, że straciłam swojego męża i największego przyjaciela. Bez niego nic nie miało sensu. Może jednak pozwolą zabrać mi go do domu, bo przecież to moje urodziny, musimy być razem… Marzyłam o tym.

W samochodzie nie wyobrażałam sobie jazdy bez muzyki. Tym razem nie wybrałam radia, bo musiałam otoczyć się swoimi utworami. Na pendrivie nagrałam utwory, których słuchałam w zależności od nastroju. Z głośników wydobywały się dźwięki z płyty George’a Michaela Ladies & Gentlemen. Zachwycałam się tą płytą, mogłabym słuchać jej godzinami. Uzależniłam się od niej.

Z Romkiem uwielbialiśmy słuchać muzyki w samochodzie. Wszyscy nasi znajomi wybierali najkrótszą drogę do domu, ale nie my. Szukaliśmy zawsze najdłuższej, często objazdami, bo szkoda nam było nie wysłuchać jakiegoś albumu do końca.

Jezu… te subtelne dźwięki. Spokojna, refleksyjna ballada. Szkoda, że w tej wersji pominięto gitarę. A Different Corner. Cudowna opowieść o miłości, wątpliwościach, a przede wszystkim o przypadkowym spotkaniu.

W samochodzie było bardzo dobre nagłośnienie, jakość dźwięku robiła wrażenie, tego chciało się słuchać. Muzyka swobodnie sobie płynęła i wciągała brzmieniem… Piękny bas o niesamowitej głębi.

Dźwięki, które słyszałam, działały na mnie tak, że drżałam. Włosy stanęły dęba na wszystkich moich kończynach, a w dodatku z bólu ścisnęło mi się gardło. Uzupełnieniem mojego wzruszenia były spływające po policzkach ciepłe łzy, których nie mogłam powstrzymać.

Take me back in time… Tak, cofnij dla mnie czas…

Do szpitala miałam już rzut beretem, bo stałam na światłach na skrzyżowaniu Grunwaldzkiej z Matejki. Cudowna piosenka wyzwoliła emocje i teraz szlochałam całą sobą, a wręcz zanosiłam się płaczem. Jak za dawnych czasów wycierałam smarki w rękaw kurtki. Oparłam głowę o kierownicę. Ja już nie płakałam, ja ryczałam, słuchając słów: You are the only one to stop my tears. Tak, wyłącznie Romek mógł zatrzymać moje łzy. Tylko on.

Podskoczyłam na siedzeniu, bo ktoś zapukał w szybę mojego auta. Nerwowo wytarłam nos rękawem i podniosłam zapłakane i coraz bardziej zapuchnięte oczy.

Mężczyzna stojący przy samochodzie wskazał gestem, abym opuściła szybę.

– Co się dzieje? Potrzebna pomoc? Wszystko z panią dobrze? – Usłyszałam zatroskany głos.

– Tak, tak, dobrze. Przepraszam. Już odjeżdżam. – Uśmiechnęłam się krzywo.

– Ale na pewno? Może pani jechać? Co się stało? Skrzywdził panią ktoś?

– Nie, nie. Wszystko w porządku. Przepraszam!

– A może nie powinna pani dalej jechać? Chyba nie jest pani pijana?

– Zapewniam, że nie. Ja jadę do szpitala. Do męża. Tu, na Grunwaldzką… Odjadę, bo blokuję przejazd…

– Ale ja nie jestem pewien…

– Do widzenia. Wszystko ze mną dobrze. Za parę metrów będę na miejscu… – rzuciłam i gwałtownie odjechałam ze skrzyżowania.

Mężczyzna wsiadł do swojej srebrnej toyoty i pojechał za mną.

Zaparkowałam kawałek za światłami. Była niedziela, więc nie musiałam płacić za postój w strefie.

Chciałam wysiąść z samochodu, ale nie mogłam. Mężczyzna, który na skrzyżowaniu troszczył się o mnie, przytrzymywał drzwi auta, nie pozwalając mi wysiąść. W ręce ściskał komórkę.

– Proszę zaczekać. Dzwonię na policję. Niech sprawdzą, czy nie jest pani pijana. Tak się zachowywać! – W jego głosie nie słychać było już troski, lecz oskarżenie.

Ponownie opuściłam szybę.

– Przepraszam, jeśli przestraszyłam pana. Naprawdę… Proszę nie dzwonić. Przecież widzi pan, że stoję pod szpitalem…

– Mogła pani sprytnie to sobie wymyśleć. – W myślach automatycznie poprawiłam: „wymyślić”, ale grzecznie słuchałam dalej. – A jeśli potrąciła pani kogoś?… I to nietrzeźwa. A teraz boi się i dlatego beczy…

– Panie, ja jestem trzeźwa jak… jak… świnia… – Wkurzyłam się na tego porządnego obywatela i mówiłam przez zaciśnięte zęby, modląc się w duchu, żeby nie wybuchnąć, tylko zachować spokój. Może powinnam była policzyć do dziesięciu, żeby się uspokoić?

– To już policja stwierdzi!

– Proszę pana, ja jestem pijana, ale z miłości do męża… – Próbowałam go rozśmieszyć. – Przecież przeprosiłam za swoje zachowanie… Dziękuję, że się pan tak troszczy, ale ja muszę do szpitala! Mój mąż czeka. – Uśmiechnęłam się rozbrajająco. – Dziękuję za troskę, ale niech mi pan pozwoli wysiąść z samochodu, proszę…

Moja cierpliwość była na granicy wytrzymałości. Myślałam, że wybuchnę i, nie daj Boże, zdzielę dziada w łeb!

– Ale, czy pani jeszcze może…

Nie pozwoliłam facetowi dokończyć, bo kiedy usłyszałam„Czy pani jeszcze może”, zaczęłam się śmiać. Śmiałam się jak nienormalna. Po prostu głupawka. To było moje odreagowanie wczorajszego stresu. Próbowałam wykrztusić „Może, może”, ale mój bełkot nie był chyba za bardzo zrozumiały.

– Ktoś się powinien panią zająć… Chyba zbyt normalna to pani nie jest!

– Tak, tak… Wiem… Za chwilę lekarze mogą się mną zająć, przebadać, wziąć na odział, najlepiej zamknąć w psychiatryku, ale na litość boską, niech pan puści te drzwi. – Na szczęście powoli zaczynałam zachowywać się normalnie i przestałam się głupkowato śmiać. No nareszcie. Posłuchał. Mogłam wysiąść z auta!

– Jeszcze raz dziękuję za troskę… – Starałam się być uprzejma, żeby facet nareszcie pozwolił mi spokojnie wejść do szpitala.

Z trudem otworzyłam ogromne i ciężkie drzwi szpitala. Kątem oka widziałam, że praworządny obywatel stale mnie obserwował.

1The colours of the rainbow… (ang.) ‒ Kolory tęczy tak piękne na niebie; What a Wonderful World, wykonanie: Louis Armstrong, słowa: Bob Thiele.

2Sex appeal, wykonanie: Eugeniusz Bodo, słowa: Emanuel Schlechter, Ludwik Starski.

Dawniej

 

Rodzina, rodzina, rodzina, ach, rodzina.

Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest,

Lecz kiedy jej nima,

Samotnyś jak pies.

KABARET STARSZYCH PANÓW, Rodzina, ach, rodzina

Emilia

Życie może być skomplikowane i bardzo niesprawiedliwe. Wszystko jest inne od tego, co planujemy, pragniemy i czego oczekujemy.

Czekałam na moją osiemnastkę, na ten magiczny moment wejścia w dorosłość, dzięki któremu będę mogła wreszcie podejmować naprawdę samodzielne decyzje. Wierzyłam, że sporo się w moim życiu zmieni, bo wtedy skończą się moje problemy i wszystko już będzie możliwe. Marzyłam o tym, aby móc szaleć w czasie wakacji, palić legalnie papierosy i nareszcie się z tym nie ukrywać po krzakach, kibelkach i innych dziwnych miejscach. Będę też mogła kupić piwo lub wino, do czego wcześniej nie miałam prawa.

Ta zielona książeczka, mój upragniony dowód osobisty, miała być przepustką do dorosłego życia bez kontroli rodziców. Tak, ale to wyłącznie teoria, a w praktyce nic się w moim życiu nie zmieniło. I co z tego, że mogłam kupić papierosy, skoro nie zdobyłam się na odwagę, aby zapalić fajkę przy starych. Jeszcze gorzej było z piciem. Owszem, wypiłam symboliczny kieliszek szampana z rodzicami, ale na tym mój flirt z alkoholem się skończył.

Właściwie wszystko było jak dawniej. Nie stałam się z dnia na dzień mądrzejsza i nie wiedziałam wiele więcej o życiu i cierpieniu. Tak naprawdę nic jeszcze nie wiedziałam o życiu, a śmierć nigdy mnie nie dotyczyła, bo to zdarzało się innym. Owszem, słyszałam, że komuś umarła babcia, dziadek, jakaś ciocia czy wujek. Było mi przykro.

Ale śmiercią obcych ludzi mało się przejmujemy.

*

Nie znałam dziadków od strony mamy, bo umarli, kiedy mnie jeszcze nie było na świecie. Pamiętałam o nich pierwszego listopada, kiedy całą rodziną szliśmy na cmentarz. Nawet lubiłam tę tradycję, to przystrajanie grobów, znicze i ten popołudniowo-wieczorny nastrój przy grobach. Lubiłam tę melancholię.

Czasami przeglądałam albumy i widziałam na zdjęciach sympatycznych ludzi o rysach twarzy podobnych do mojej mamy, ale znałam ich tylko z opowiadań i właśnie z tych zdjęć. Ojciec mamy był niesamowitym człowiekiem. Urodził się jeszcze w dziewiętnastym wieku, brał udział w pierwszej wojnie światowej, walczył pod Verdun i w tysiąc dziewięćset szesnastym roku dostał się do niewoli. Z opowiadań mamy wiadomo, że Francuzi wiedząc, że dziadek jest Polakiem, zaraz oddzielili go od jeńców niemieckich i skierowali do pracy u miejscowych rolników. Potem, już jako wolny człowiek, pojechał do Paryża. Nawet jakiś paryżanin, który nie miał swoich dzieci, namawiał go, aby pozostał we Francji, i obiecywał, że jak ożeni się z francuską dziewczyną, to zapisze mu w spadku swój majątek w postaci dwóch paryskich kamienic oraz dobrze prosperującej hurtowni. Dziadek, prawdziwy patriota, wrócił jednak do swoich, do Poznania. I dobrze, bo gdyby tam został, to mnie by nie było, a tak poznał moją babcię, która pochodziła z Gniezna i po ukończeniu szkoły handlowej pracowała jakiś czas w Kurii Arcybiskupiej w Gnieźnie jako stenotypistka i pracownica biurowa. W owym czasie stała się dumą rodziny i znajomych.

Dziadek Feliks był wychowawcą i nauczycielem w zakresie przyrody, geografii, łaciny, fizyki i chemii. Wspólnie z dziećmi tworzył zielniki, a nawet skonstruował radio kryształkowe, całkowicie zminiaturyzowane. Gdy wybuchła druga wojna światowa, został aresztowany i wywieziony do obozu koncentracyjnego. Niestety, zginął tam, ale na prośbę babci Niemcy przesłali urnę z jego prochami. Ale czy to naprawdę były jego prochy? Kto to mógł wiedzieć…

Moja mama miała wtedy tylko kilka lat, więc znała te historie przede wszystkim z opowiadań krążących w rodzinie. Babcia Helena sama wychowywała jedyną córkę i nigdy już nie związała się z innym mężczyzną. Czułam, że dziadek był miłością jej życia i kobieta przez lata nie mogła pogodzić się z jego śmiercią. Zaczęła podupadać na zdrowiu, umarła i osierociła nastoletnią córkę, czyli moją kochaną mamę, którą musieli zająć się dziadkowie.

Z rodziną mojego taty to zupełnie inna historia. Nie poznałam dziadka, ale wiedziałam, że miał na imię Józef i był bardzo zamożnym człowiekiem. Podobno w okresie międzywojennym Darscy byli właścicielami jakiejś fabryki. Nasz tatuś nigdy nic o nim nie mówił, wręcz złościł się, gdy go pytano o ojca. Trudno się dziwić, był przecież nieślubnym dzieckiem, mieszkał tylko z mamą i ciocią. Niestety, jego mama zachorowała i znalazła się w szpitalu. W tej sytuacji musiał zamieszkać z ojcem i jego rodziną. Nie czuł się tam dobrze, bo traktowano go zupełnie inaczej niż przyrodnie rodzeństwo. Mieszkał w małym nieogrzewanym pokoiku, a kilka lat później dziadek Józef wysłał go do szkoły z internatem i już nigdy nie pozwolił mu wrócić do domu. Po prostu pozbył się kłopotu!

Z uwagi na chorobę swojej mamy, która miała jakieś zaburzenia psychiczne i przez to resztę życia spędziła w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Gnieźnie, po skończeniu szkoły wprowadził się do domu jedynej krewnej, cioci Stefanii. Jeździłyśmy czasem z tatą i ciocią Stefcią do babci Leokadii. Po jakimś czasie przestali nas zabierać do Dziekanki, a my byłyśmy zadowolone, bo nie lubiłyśmy tych wizyt i, co tu dużo mówić, bałyśmy się tej babci. Była dziwna, mówiła do siebie lub kłóciła się z nieistniejącymi ludźmi, a tatę zawsze nazywała Józiem. Z powodu braku prawdziwych babć najbardziej kochałyśmy ciocię Stefę, która stała się dla nas ciocio-babcią. Zawsze była z nami, mogłyśmy na nią liczyć i to od niej dowiedziałyśmy się, że dziadek Józef zadbał jednak o to, aby jego syn skończył medycynę. Nie szczędził pieniędzy na jego potrzeby, ale nigdy nie obdarzył go miłością i nie dążył do kontaktów ani z nim, ani z wnuczkami, czyli z Marianną i ze mną.

Dziwna była ta nasza rodzina… Jedni się kochali i umierali z tęsknoty, a inni wypierali się najbliższych. Tak szczerze mówiąc, to dorośli sami sobie życie komplikowali, a potem zaczynało się narzekanie. A w dodatku czepiali się młodych, stale wprowadzali jakieś idiotyczne zakazy i trzeba ich we wszystkim słuchać, bo twierdzili, że mają doświadczenie i wiedzą, co jest dla nas lepsze. Gówno prawda. Wiedziałam, że nawet jeśli coś mi w życiu nie wyjdzie, to trudno, będzie trzeba uczyć się na własnych błędach.

Rodzice starali się trzymać nas z dala od trosk i kłopotów, bo sami mieli trudne dzieciństwo, a zwłaszcza tato. Robili wszystko, abyśmy byli w miarę normalną rodziną. W miarę, bo rodzice byli lekarzami – mama ginekologiem i anestezjologiem, a tatuś chirurgiem. Pracowali razem w szpitalu na Lutyckiej, byli stale zapracowani, dzieląc czas pomiędzy pracą na etacie w szpitalu, dyżurami a prywatną praktyką. Nie wiedziałam, jak to im się udawało, ale potrafili jeszcze wygospodarować chwile dla rodziny, czyli dla mnie i dla mojej siostry Marianny.

Ciocia Stefcia zawsze była z nami, a w dzieciństwie mieszkała w naszym mieszkaniu i opiekowała się nami pod nieobecność rodziców. Rodzice postanowili wyjechać na rok do Libii i zarobić pieniądze, bo dzięki gwałtownemu wzrostowi cen ropy kraj ten stał się bogaty i wzrosło zapotrzebowanie na wielu fachowców. Rozwijano tam służbę zdrowia, edukację i budownictwo. Rodzice podpisali kontrakt i wyjechali do Bengazi, aby zarabiać upragnione dolary. Najpierw mieli być tylko rok, ale zdecydowali się przedłużyć swój pobyt, bo okazało się, że zarabiają tam kilkadziesiąt razy więcej niż w Polsce.

Na początku było nam bardzo smutno, ale cioteczka robiła wszystko, aby zrekompensować nam nieobecność rodziców. Bardzo szybko owinęłyśmy ją sobie wokół palca. Kiedy kategorycznie próbowała nam się przeciwstawić, od razu robiłyśmy z Marianną smutne minki i cicho pochlipywałyśmy. Rolę porzuconych sierotek miałyśmy opanowaną do perfekcji.

Pamiętam tylko jedną sytuację, kiedy ciocia straciła panowanie i strasznie na nas nakrzyczała. Rodzice systematycznie przysyłali nam paczki z materiałami, z których ciocia wyczarowywała dla nas piękne stroje, gumami balonowymi i innymi cudownymi rzeczami, które w Polsce nie były dostępne. I tak w jednej z paczek znalazły się dwie pary wranglerów. Spodnie były ciemnogranatowe i właśnie z powodu tego koloru nie były idealne. Wszyscy nasi znajomi mieli cudowne dżinsowe marmurki, a my dostałyśmy zupełnie nie to, co chciałyśmy. Postanowiłyśmy natychmiast działać. Nalałyśmy do wanny wody, wzięłyśmy do rąk pumeksy i zaczęłyśmy ścierać granatowy kolor z nogawek. Nie zdążyłyśmy dokończyć swojego dzieła, bo ciocia wróciła z zakupami z Rynku Jeżyckiego i zastała nas przy pracy. Jeszcze nigdy nie widziałyśmy naszej ukochanej cioci tak wściekłej. Zamachnęła się siatkami z takim impetem, że po łazience rozsypały się ziemniaki i buraki, a my stałyśmy z otwartymi buziami. Za karę nie mogłyśmy przez dwa dni wyjść z domu do kolegów z podwórka.

Wyjazd rodziców miał też inne dobre strony. Szybko przyzwyczaiłyśmy się do lepszego życia, bo miałyśmy magnetofon kasetowy, śliczne trójwymiarowe pocztówki, pasty do zębów o nazwie Signal, bluzeczki, buty, najmodniejsze ciuchy i inne liczne cudeńka, o których inni mogli jedynie pomarzyć.

*

Po powrocie rodzice chcieli nam nieba przychylić i robili wszystko, abyśmy nie miały żadnych zmartwień i trosk i abyśmy nie musiały się z Marianną o nic martwić. I nie martwiłyśmy się, bo nie miałyśmy ku temu powodów. Wszyscy byliśmy zdrowi, korzystaliśmy z pieniędzy zgromadzonych na koncie walutowym i nasze życie zmieniło się na lepsze. Mieliśmy też szczęście, bo krótko po powrocie z Libii tatuś zoperował jakiegoś ważnego prezesa spółdzielni mieszkaniowej i ten w podziękowaniu za uratowanie mu życia pomógł w przydziale dwóch mieszkań na nowo powstałym osiedlu. Po przeprowadzce na osiedle Kopernika zamieszkaliśmy w czteropokojowym mieszkaniu, a cioteczka Stefcia w kawalerce, dwa piętra wyżej. Już nie była ciągle z nami, ale zawsze zgłaszała gotowość do pomocy. Taki swego rodzaju dyżur.

Byłam przeszczęśliwa, bo miałam nareszcie własny pokój do dyspozycji i choć mały, to nie musiałam dzielić go z siostrą. Mogłam urządzić go tak jak chciałam. Wybrałam więc ciepłe kolory na ścianach, ustawiłam biurko i półkotapczan, a na jego półce postawiłam radiomagnetofon Kasprzak i słuchałam muzyki, kiedy leżałam w łóżku. Na suficie zawiesiłam super lampę, która miała rozciągany kabel i można było ściągnąć ją prawie do samej podłogi. Na ścianach pozawieszałam plakaty zespołu Queen i 2 plus 1, a na słomiance poprzypinałam kartki z sentencjami i cytatami, które mnie inspirowały, dopingowały, a czasem doprowadzały do łez. Oczywiście wpisy zmieniały się co pewien czas, w zależności od mojego nastroju i zainteresowań. Nareszcie miałam swój własny kąt.

To nowe mieszkanie było piękne i przestronne. Na podłogach był parkiet, ale rodzice przykryli go wykładziną podłogową, żeby się nie zniszczył, bo często po korytarzu i pokojach jeździłyśmy z Marianką na wrotkach. Wyposażeniem pokoju dziennego, z którego wychodziło się na duży balkon, a właściwie już nie zwykły balkon tylko loggię, były meble z domu rodziców mojej mamy. Na środku stał okrągły stół, wokół niego ogromne i ciężkie drewniano-skórzane krzesła, kanapa pod ścianą i kredens. Nowoczesny w tym pokoju był jedynie kolorowy telewizor Rubin, który stał na metalowej nodze w kącie pokoju. Zupełnie nie pasował do tych starych zabytkowych mebli, ale wszyscy chcieli mieć do niego dostęp, więc musiał tam stać, i już.

Na końcu długiego korytarza stało pianino, a na pianinie zdjęcie przedstawiające rodzinkę w komplecie. Piękny on, piękna ona i dwie śliczne jak aniołki panienki. Wielu dało się nabrać na anielski wygląd młodych dam, ale nic bardziej mylnego. Pod tymi anielskimi postaciami chowały się dwie rogate dziewczyny.

*

Z Marianną, mimo że byłyśmy bliźniaczkami, miałyśmy podobny jedynie głos z lekką chrypką. W innych kwestiach byłyśmy jak dzień i noc. Różniło nas prawie wszystko – od muzyki, której słuchałyśmy, aż po buty, w których chodziłyśmy.

Pod względem charakteru i wyglądu też byłyśmy odmienne. Siostra odziedziczyła urodę po naszej pięknej mamie, która wyglądała zawsze jak modelki z Mody Polskiej. Dla mnie była najpiękniejszą kobietą na świecie. Uwielbiałam podglądać, jak się malowała, a w jej kosmetyczce zawsze był tusz do rzęs, szminki Celia lub transparentne pomadki Miraculum. Najbardziej lubiłam krem, który mama stosowała od lat – Pani Walewska, w słoiczku koloru atramentu, ze złotą nakrętką. Mamusia bardzo długo używała perfum tej samej marki, cudownego zapachu, który jest mieszanką konwalii, róży i jaśminu, ale od roku pachniała nowym, kwiatowym zapachem, bo tato kupował jej masumi w peweksie. Zresztą coraz więcej kosmetyków mamusia kupowała w baltonie. Najbardziej zachwycona byłam pudrem Yardley. Boże, jaki on miał cudowny zapach!

Zawsze chciałam być taka sama jak moja rodzicielka, ale to Marianna była podobna do mamy, i tak jak i ona filigranowa i delikatna. Była śliczna jak z obrazka. Od najmłodszych lat wzbudzała zachwyty cioć i wujków, a później wszystkich chłopców na osiedlu. Była szkolną gwiazdą, zawsze otoczona wianuszkiem zakochanych kolegów, nawet tych ze starszych klas.

Nieustannie porównywałam wszystkich ludzi do znanych aktorów lub piosenkarzy. Czy w przypadku mojej siostry też znalazłam takie porównania? Oczywiście! Marianna to takie połączenie Catherine Deneuve z Polą Raksą. Piękna, subtelna blondynka, która wzbudzała pożądanie i uwielbienie.

Największe trudności sprawiało mi opisanie samej siebie… Myślę, że nie byłam brzydka, łudziłam się nawet, że może i trochę ładna, ale gdy towarzyszyła mi siostra, to stawałam się niezauważalna, bo wszyscy patrzyli i podziwiali wyłącznie ją.

Nasz ojciec był przystojnym mężczyzną i mi w udziale przypadło być do niego podobną. Ale to, co czyni mężczyznę przystojnym, wcale nie sprawdza się u kobiety, i mimo że był człowiekiem wielkich zalet, jego typ urody jakoś kiepsko się sprawdzał w żeńskim wydaniu. Nie byłam ani filigranowa, ani delikatna, a patrząc w lustro, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że miałam ostre rysy twarzy, wydatny nos i mocno zarysowaną linię szczęki i kości policzkowych. Pocieszałam się jednak, że córki podobne do ojców mają szczęście w życiu.

Nieraz rozmawiałam z Marianką, że chciałabym, abyśmy były bliźniaczkami jednojajowymi, to wówczas byłabym podobna i do niej, i do mamy.

Chyba kochałam swoją siostrę, ale nie mogłam pohamować takiej normalnej, zdrowej zazdrości. No cóż, byłam tylko człowiekiem i nic, co ludzkie, nie było mi obce. A zwłaszcza zazdrość. Wiecznie zatruwałam siostrze głowę swoimi frustracjami.

– Ty to masz dobrze. Jak ja tobie, Marianka, zazdroszczę, że wszyscy chłopacy się w tobie kochają. Szkoda, że ja tak nie mam. Jesteś… no… taka inna niż ja. Ty nawet inaczej mówisz i inaczej chodzisz.

– Jak masz jakieś zażalenie, to do Pana Boga. Czy to moja wina? – Marianna robiła słodką minkę i patrzyła ukradkiem w lustro, żeby podziwiać swoją urodę. – Ciebie za to wszyscy lubią – kontynuowała siostra – a mnie dziewczyny nie znoszą. Ty masz koleżanki, a ja jedynie z tobą mogę normalnie pogadać. Wszystkie inne laski mnie unikają. To prawda, dziewczyny chcą być w moim towarzystwie, ale tak naprawdę to mnie nie cierpią, zazdrośnice paskudne. Są ze mną dlatego że chłopacy lubią być blisko mnie, a one wtedy korzystają. Spójrz prawdzie w oczy, Emilko. Czy możesz, siostrzyczko, mi szczerze powiedzieć, ale tak z ręką na sercu – zamieniłabyś się ze mną?

– Marianka, tobie się chyba już w tej ślicznej główce poprzestawiało – cedziłam słowa i wymownie kreśliłam kółka w okolicach skroni. – Czy ty siebie słyszysz, dziewczyno?

– No nie przesadzaj – broniła swojego zdania Marianna. – Ty masz fajnych znajomych, macie swoje tajemnice, a ja co? Koniec końców zostaję sama.

Zakrywałam rękoma uszy, bo nie miałam zamiaru i ochoty, aby słuchać tych dyrdymałów. Nie było sensu dalej tłumaczyć, że bez wahania zajęłabym jej miejsce, bo i tak to ona miała zawsze pod górkę. Chociaż, aby być uczciwą, moja szklanka też z reguły była do połowy pusta…

Tak jak wspomniałam, w większości przypadków różniłyśmy się i na każdym kroku pokazywałyśmy też swoją indywidualność, inność i niezależność. Czytałyśmy inne książki. Ja byłam molem książkowym. Dzień bez książki jest, był i będzie dla mnie dniem straconym. Najbardziej lubiłam młodzieżowe, o wielkiej miłości, takie jak Zapałka na zakręcie Krystyny Siesickiej, seria o Ani z Zielonego Wzgórza, ale też z wypiekami na twarzy śledziłam przygody Pana Samochodzika i wędrowałam z Dudusiem i Poldkiem przez Polskę w Podróży za jeden uśmiech. Natomiast Tomek Wilmowski z powieści Szklarskiego był moją platoniczną miłością.

Nie gardziłam kryminałami i zaśmiewałam się do łez, czytając książki Chmielewskiej, a pewnego razu wyleciałam nawet z lekcji angielskiego, bo pod ławką czytałam Lesia.

W naszej klasie zapanowała kiedyś moda na „Złote myśli”. Dziewczyny zakładały zeszyt z pytaniami i dawały innym do wpisywania. Ja też miałam swój zeszyt „Złotych myśli”. Nie interesowały mnie głupie pytania i często nieprawdziwe odpowiedzi. Mój sekretny zeszyt był moim Sezamem, skarbnicą, w której zapisywałam swoje ulubione cytaty z książek. Potrafiłam godzinami wertować kartki i czytać fajne sentencje. Niektóre czytałam już tyle razy, że zapadały mi w pamięć i nie potrafiłam wskazać, skąd je znam. Otwierała mi się odpowiednia szufladka w mózgu i sypałam cytatami jak z rękawa.

Uwielbiałam też prowadzić pamiętnik, który był moim przyjacielem i któremu mogłam zwierzyć się ze wszystkiego, bez lęków i obaw, a on skrywał moje największe i najintymniejsze tajemnice.

Z Marianną różniłyśmy się wizualnie, a na dodatek miałyśmy też zupełnie inne spojrzenie na modę. Nie pożyczałyśmy sobie z siostrą ubrań, bo każda z nas ubierała się inaczej. Stawiałam na ubrania funkcjonalne i wygodne. Moim największym modowym szaleństwem były bransoletki, przez co na rękach miałam niezliczoną liczbę koralików, rzemyków i innych bransoletek. Posiadałam też ulubioną torbę listonoszkę, która na początku była jasnobeżowa, a później skóra bardzo zbrązowiała.

Zszokowałam całą rodzinkę, kiedy odkupiłam od kolegi buty oficerki i chodziłam w nich zarówno zimą, jak i latem.

Siostra natomiast już od wieku dziecięcego była małą modnisią i elegantką. Wszystkie ciuchy musiały być wyprasowane i dopasowane. Zawsze była starannie uczesana, podczas gdy moje włosy wymykały się spod kontroli i układały, jak chciały.

Obydwie jednak byłyśmy bardzo muzykalne. Odziedziczyłyśmy to po naszym tacie, a on po dziadku Józku, który grał zarówno na pianinie, jak i na skrzypcach. Tatuś, w czasach, kiedy mieszkał z dziadkiem Józefem, nauczył się grać na pianinie, które stało w domu. Był samoukiem, nie pobierał lekcji jak jego przyrodnie rodzeństwo, bo nikt nie zwracał uwagi na uzdolnionego chłopca, a on jak zawsze musiał radzić sobie sam.

Marianna już jako mała dziewczynka siadała tatusiowi na kolanach i razem grali. Mogła godzinami siedzieć i ćwiczyć, aby spod jej palców wydobywały się koncertowe gamy i akordy. Boże, jak ona pięknie potrafiła grać Chopina. Była przy tym zawsze perfekcyjna do bólu.

Nie chciałam być gorsza i też nauczyłam się grać na pianinie. Ten instrument nie był mi jednak pisany, bo po skończeniu podstawówki porzuciłam go na rzecz gitary.

Co roku w sierpniu wyjeżdżałyśmy z rodzicami do domków kempingowych w Mrzeżynie. To był najpiękniejszy okres w roku, bo miałyśmy rodziców cały czas dla siebie. Wakacje letnie trwały jednak dwa miesiące i coś trzeba było z nami zrobić przez następne dni ferii, aby ciocia Stefa miała też i od nas urlop. Najpierw jeździłyśmy na kolonie, ale nudziłyśmy się strasznie, dlatego po skończeniu ósmej klasy rodzice wysłali nas na obóz wędrowny w góry. I tam wszystko się zaczęło. Jeden z wychowawców miał gitarę, a ja pożyczyłam ją od niego i zaczęłam brzdąkać przy ognisku. To było coś dla mnie. Grając, nie musiałam sztywno siedzieć, a na dodatek mogłam zabierać instrument ze sobą. Ta „towarzyskość” gitary oraz wesoły czas przy wspólnym śpiewaniu z przyjaciółmi przemówiły na korzyść tego właśnie instrumentu.

Zaraz po powrocie do domu poprosiłam rodziców o gitarę. Od tej pory byłyśmy nierozłączne, to znaczy gitara i ja. Grając, relaksowałam się i odpływałam w swój własny świat. Miałam z tego dużą frajdę. Byłam dziewczyną z gitarą i było mi z tym dobrze. Nareszcie uwierzyłam w siebie.

*

Pierwsze rozstanie z siostrą nastąpiło przy wyborze liceum. Wybrałyśmy zupełnie odmienne ogólniaki. Marianna, która miała umysł ścisły, poszła do Ósemki, a ja do Dwójki.

To była chyba najlepsza moja decyzja, bo kiedy rozstałam się z Marianną, to miałam dużo większe szanse na brylowanie na szkolnych korytarzach. W liceum poznałam też Piotrusia, moją pierwszą i jak mi się wydaje – jedyną miłość. Zostaliśmy parą w połowie drugiej klasy i od tego czasu byliśmy nierozłączni.

– Emilka, rozumiem, iść do kina, pochodzić za rączkę, ale ty możesz mieć jeszcze innych. Chłopacy są fajni, ale my jesteśmy za młode na takie „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”. – Marianna nie była zadowolona z mojego zaangażowania. Była zdziwiona moim zadurzeniem i miłością na wieki wieków. – Tylu super chłopaków chodzi po ziemi, rozejrzyj się. – Siostra próbowała wybić mi ten poważny związek z głowy.

Ona wolała przebierać i wybierać, a że każdy tylko czekał na jej skinienie, nie miała powodów do narzekania, bo przecież „za jej Poli Raksy twarz, każdy by się zabić dał”1.

Czasami jednak wydawało mi się, że mimo wszystko trochę mi zazdrości tego mojego szczenięcego zakochania.

Dla mnie liczyło się tylko to, że Piotr wybrał właśnie mnie, że byłam szczęśliwa, szaleńczo zakochana i ktoś też wreszcie mnie kochał.

Dla Piotrka przeczytałam Komu bije dzwon Ernesta Hemingwaya, a wszystko przez to, że nazywał mnie „swoim króliczkiem”.

– A dlaczego właściwie „króliczek”? – Byłam bardzo ciekawa, czemu nie „słoneczko”, „kotek” lub coś równie słodkiego.

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Nie czytałaś Hemingwaya? – W jego głosie słychać było zdziwienie, którego nawet nie ukrywał.