Frontier - Paweł Laskowski - ebook

Frontier ebook

Paweł Laskowski

0,0

Opis

Przeszłość dopadnie cię wtedy, gdy Ty już zdążysz ją pogrzebać.

Jaka przyszłość czeka Scarlett Adams i Chrisa Kane'a, dwoje niepokornych dzieci rewolucji parowej? Zmagając się z brutalną rzeczywistością, która wtłacza ich w sytuacje pozornie bez wyjścia, stawiając czoło niezbyt roztropnym decyzjom swoich rodziców i powoli zbliżając się do momentu, w którym staną się dojrzałymi obywatelami Londynu, poznają na własną rękę ciemne zakątki miasta i snują plany o lepszym jutrze. Kiedy w końcu spotkają się i zrozumieją, że tylko razem uda im się pokonać przeciwności losu, będzie już za późno, by udobruchać demony przeszłości. Tutaj nie może być szczęśliwego zakończenia...

Frontier” to pełna napięcia, fantastyczna opowieść o dorastaniu w cieniu pomyłek i rozczarowań, walce o marzenia, które nie mogą się spełnić i o śmierci, która podąża krok w krok za miłością.

Londyn mimo przygnębiającej i refleksyjnej powłoki, sprawiającej wrażenie jakby naniesionej przez wybitnego pejzażystę, odsłaniał pozbawione patosu zwyczajne życie zwykłych ludzi. Tysiące jednostek i jeszcze więcej niedokończonych projektów piętrzyło się na ulicach wybrukowanych kamieniem. W jego dopasowaniu próżno było doszukiwać się oznak kunsztu inżynierskiego, kocie łby niejednokrotnie atakowały i piętrzyły grzbiety, upatrując sobie zamyślonych przechodniów i nierozważnych konstruktorów bryczek. Tak jak i teraz, jedna ofiara lizała już swoje rany w pubie naprzeciwko, uśmierzając ból żółtym morzem błogiego uniesienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 578

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PRZEDSŁOWIE

Wehikuł czasu. O tak, to jest dopiero maszyna, która obróciłaby cały świat o 180 stopni. Co prawda koszt biletów byłby niebotyczny, lecz śmiem wątpić, czy znalazłby się na Ziemi śmiałek, który przeszedłby obojętnie obok takiego cacka. Tryby, trybiki, magnesy czy nadprzewodniki cichutko wydawałyby puste i pozbawione sensu odgłosy zmęczenia, aby tylko jakaś para radosnych naukowców weszła z buta do epoki karbonu i skaleczyła nieme eukarionty w celu badań w szklanej celi. Grube ryby wciskałyby tęgim głowom astronomiczne kwoty, aby zaoszczędzić jeszcze więcej. Przy okazji cofną się do późnej kredy, poszukując mięsożernych bestii, by choć na chwilę zapanować nad pierwowzorem skrytego zabójcy. Park Jurajski przestałby być snem. Niektórych wprawdzie ręka korciłaby, szukając sposobu, jak tu cichaczem wyładować cały magazynek ku uciesze wiecznie popularnego prymu bycia na początku łańcucha pokarmowego. Z kolei bardziej bojaźliwi zakończą podróż na jednej ze skał, witając pionierów podbijania suchego lądu huczną fetą 400 milionów lat temu. Oczywiście, cała sielanka trwałaby do momentu, nim jakiś mędrzec nie wysuszyłby kamaryńskich bagien, kończąc antropocentryzm z mocnym przytupem. Jednakże dziś nie o tym.

Zresetuj się. Uruchom swoje synapsy na nowo i, co najważniejsze, całkowicie za darmo. Czujesz, jak pulsuje ci krew? Zatrzymaj się gdzieś w okolicach roku 1835 na kontynencie określanym mianem Ameryki Północnej, no, ojczyzna Jankesów. Ale coś… coś się popsuło. Nie dojrzysz żadnego człowieka w promieniu dobrych kilkunastu mil. Źdźbła trawy tańczą w najlepsze. Słyszysz? Brązowe góry mięsa zbliżają się do ciebie z impetem, obrzucając siebie wyrwanymi spod kopyt kępkami trawy. Te, jak rzepy, nie chcą opuścić ich grzyw. Rytmiczne dudnienie przypomina uliczne życie, każdy biegnie, obrzucając siebie kąśliwymi uwagami rzucanymi w towarzystwie nieprzychylnych spojrzeń. Z sekundy na sekundę jest coraz gorzej. Serce skacze ci do gardła i zastygasz w bezruchu, paraliż łańcuchem oplata ci nogi. Natura przedstawia ci piękny spektakl, fatum każe ci z kolei zmarmurowieć. „La Muette de Portici” może przecież zdarzyć się kilka razy. Czekasz. Dzida? Przemknął ci przed oczami jakiś błysk. Stado nadal biegnie, przybiera na prędkości jak cętkowany gepard zapatrzony w płochliwy obiad. Po dłuższej chwili twoje ucho wychwytuje znajome wibracje. Znajome? Słowo na wyrost. Indianie z pióropuszami z pewnością nie mieli bladego pojęcia, o co chodzi z polskim dialektem, więc jakim cudem miałbyś ich zrozumieć. W każdym razie czujesz się mniej obco, nutka człowieczeństwa na środku bezładu minimalnie rozluźnia mięśnie. Odwieczny pojedynek? Jeszcze jak. Zmagania z wolnymi jak ptak potworami zdolnymi jednym pociągnięciem rogów wypruć flaki i zakończyć żywot nieszczęśnika. Ulatniająca się z ich nozdrzy adrenalina jak wulkan napędza panikę w stadzie, chaos i przetasowanie szyku. Spotkanie spojrzeń z tą bestią równa się wąchaniem od spodu pyłu i kurzu. Kwintesencja swobody. Balansowanie na granicy życia i śmierci jak na linie zdecydowanie podoba się tym mężczyznom. Fantastycznie umięśnione ciała. Dają z siebie sto procent, mózg zachłyśnięty każdym kolejnym przypływem erytrocytów każe ustom aż piać z zachwytu. Żadnego obuwia, całują krwią każdy głaz pod swoimi stopami. Brudna skóra. Pęka. Jeden z włochatych stworów idzie w jej ślady. Zżarła go presja, chwilowy obłęd ściął białko w oczach. Na łabędzi śpiew bądź na wsparcie towarzyszów jest już zbyt późno. Ogień pochodni wodza Indian w mig gasi ogień w krwi stada. Agonia nie trwa długo, Indianie pracowici jak czerwone mrówki wysysają życie. Rozdarcie szat, szkarłatne i krwiste ociekają ostatkiem duszy. Podziwiasz. Nie tyle upadłego. Uzurpatorów. Nie minie wiele czasu, a kruki dogadają się z myśliwymi, pomagając uprzątnąć resztki zastygającego ciała. Słońce nieporuszone niczym otula się zastępem białych, puchatych kołderek i jest gotowe już odsłonić kilka bledszych towarzyszek na piedestale czarnego parkietu. Dzień jak co dzień… Brak atramentu nie pozwala ci na napisanie jeszcze kilku emocji, nikną one coraz bardziej przyćmione białą kartką. Palisz ją. Proch rzucony na wiatr jak igła kompasu sztywnym kluczem ucieka na północ. Nie może to być przypadek, w końcu przed chwilą zrobiłeś to samo. Styks na razie gości jedną osobę, wygląda na to, iż niedługo będzie porządnie zatłoczony. Słychać strzał. Pudło. Nie zgadłeś. Dźwięk rżenia koni bawi się z tobą w kalambury. Eksplozja? Nie ma już wątpliwości. Do ucztujących zbliża się horda jeźdźców. Rumaki zaślepiane włosiem z pięknych grzyw pędzą szybciej niż wiatr. Indianie nie mają zamiaru uciekać, stają gotowi jeszcze raz zawalczyć o życie. Są przy tym paradoksalnie nastawieni na kompromis, drewno dzierżone w dłoni ma misję przekazać wyrazy szacunku. Jeszcze szybciej wita się z nimi jednak grad pocisków. Konkwistadorzy ściskają lejce coraz mocniej, prowokują tym niedobitych po pierwszej salwie dotychczasowych zwycięzców polowania. Czerwonoskórzy porzucają zdobycz, swym masywnym cielskiem nie ochroni ich przed hekatombą. Teraz sami są celem polowania. Zwierzyną. Trochę to wyolbrzymione. Zwykłym punktem na muszce repetiera, który musi być martwy. Ich stadne życie przeszkadza bowiem niedawno przybyłym w samo serce prerii, muszą zostać wytępieni co do nogi. Przybysz nakryty kapeluszem ostatnim oddechem namaszcza spust i pociąga go. Tak jak towarzysze. Mija kilka chwil przerywanych świstem pocisku i następującym niedługo po nim pokłonem. Indianie błyskawicznie padają na kolana, chwilę później na oblicze ku napadającym. Piach i kurz pachną tak samo i na powierzchni, więc Amerykanie uznają, że grzebanie ciał nie jest potrzebne. Co innego grzebanie po kieszeniach, ten rytuał nie może zostać pominięty pod żadnym pozorem. A ty?

Ano właśnie. Plagiator? Być może. Śmiem podejrzewać, że całe moje życie to plagiat. W świecie, gdzie wszystko już zostało powiedziane, ciężko być oryginalnym i nieuznanym przy tym za szaleńca. Chociaż nie przepisywałem teraz jakiegoś fragmentu z historycznego arcydzieła, to jednak bardzo prawdopodobne, że taka sytuacja miała gdzieś miejsce w Nowym Świecie podczas otrzeźwienia przybyszów po spotkaniu z hordą najeźdźców. Bardzo przerażającego otrzeźwienia, należy dodać. Z około miliona zamieszkujących pierwotnie prerie Indian pod koniec XIXwieku, w 1900 roku ich liczba wynosiła już nie więcej niż 300 tysięcy osób. Totalnej zagładzie zapobiegły rzadkie uchylenia się na własne, zakrwawione ręce. W 1831 roku stojący na czele Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych szanowany przez społeczeństwo John Marshall stwierdził, że naród Czirokezów jest bytem samodzielnym i może funkcjonować bez zewnętrznej ingerencji. Niestety, teoretycznie to stwierdzenie mogło oszczędzić wiele istnień, lecz polityka wykonawcza od dawna preferowała całkowicie sprzeczną postawę. Nie zamierzała tego zmieniać i zignorowała opinię Sądu Najwyższego. Ostatecznie do dnia dzisiejszego dotrwały wyłącznie małe grupki Indian żyjące w rezerwatach, nadal stremowane spojrzeniem na zurbanizowany świat. Nie wiem, czy w społeczeństwie amerykańskim do tej pory pamięć o tych wydarzeniach jest żywa, czy wręcz przeciwnie – krąży od czasu do czasu poruszana tylko w akademickich kręgach. Dzisiaj najgorętsze w tamtym okresie miejsca porównywane z Pacyficznym Pierścieniem Ognia były świadkami rzezi i ludobójstwa na masową skalę. Ogień wybuchał praktycznie codziennie. Historycy zajmujący się tym tematem olbrzymie połacie terenu, gdzie stykały się z sobą mniejsze frakcje, zwykli nazywać „Frontier”. W pełni naturalny podział tradycyjnych wartości Indian i żądzy eksploracji Amerykanów lądów niedotkniętych cywilizowaną stopą. Oczywiście, sama geneza tego słowa też obfituje w dywagacje i spory między uczonymi, jej znaczenie zmieniało się na przestrzeni dekad. Ja na razie historykiem, a tym bardziej uczonym, nie jestem, lecz mam swoją interpretację tego terminu. Dla mnie jest to miejsce, gdzie przeszłość, układana na pierwszy rzut oka solidnych fundamentach, nie dała rady naporowi niezmordowanego czasu i przegrała pojedynek z przyszłością. W walce Dawida z Goliatem, gdzie outsider nie sprawi niespodzianki.

Do czego ostatecznie zmierzam? Otóż pisząc ten tekst, jestem nastolatkiem, nie mam na karku więcej niż dwadzieścia lat. Do zapuszczania siwej brody i zabawiania wnucząt jeszcze daleka droga. Cieszę się jak dziecko, gdy moja ulubiona drużyna rzutem na taśmę wygrywa piłkarski spektakl w Teatrze Marzeń. Jednocześnie uświadamiam sobie, że w przerwie meczu moja dziewczyna może się o mnie martwić. Rodzina, obowiązki i podobne trudy na tym pełnym łez padole przybliżają się, nie oddalają. Może i całe szczęście, że jeszcze nie czas, aby doświadczać tych rzeczy. Pewnie tak, chociaż mogę się mylić. No i co z tego? – zapewne powiecie. Jeszcze raz, Frontier.

Coraz bardziej uświadamiam sobie, że jestem w niezwykle ważnym momencie mojego życia, jeżeli nie najważniejszym. Buduję swoją przyszłość już teraz, ważne sprawy mają coraz krótszy termin ważności, a presja na zmianę wzrasta i opada jak bicia mojego serca. Tylko no właśnie… Podzielenie losu Indian, mimo że odpycham go zawzięcie i z coraz większym uporem, nie jest takie nieprawdopodobne. Może okazać się, że teraz nie robię nic ważnego, tylko mydlę sobie oczy, żyjąc na alibi. A przyszłość nadejdzie i przetestuje moją adaptację do sztuki życia, nie biorąc jeńców. Dlatego teraz, póki nie jestem niepokojony armatami i siniakami nabitymi w kolejce do NFZ, chcę to wykorzystać. Wycisnąć daną mi chwilę jak soczystą pomarańczę z bogatych w witaminy i doświadczenia soków życia. Tylko że imprezowanie to nie moja działka. Jako osoba delektująca się samotnością, najlepiej w półmroku, musiałem wymyślić coś innego. Coś, co z biegiem czasu nie minie bezpowrotnie i bynajmniej nie odejdzie w niepamięć na wzór zerwanych liści drzew. I co, jak Boga kocham, uwielbiam. I oto jest, taki wehikuł czasu. Nie żebym walczył o bycie nieśmiertelnym, bo nie na tym to polega. Zresztą uważanie, że sztuka uczyni cię nieśmiertelnym, jest głupotą porównywalną z łapaniem za ogon dwóch srok, na żadnej z nich nie skupiając się w pełni. Wisława Szymborska. Wydaje mi się, że ona też może coś wiedzieć na ten temat. Ale nie wyciągaj zawczasu pochopnych wniosków! Grafomania to zdecydowanie nie moja liga, będę starał się unikać takiego poziomu mojego pióra. To, że coś jest ulotne, nie znaczy, że można to robić flejtuchowato. Zresztą za coś takiego płacą tylko czapką drobnych, jednakowoż nie tego najbardziej się obawiam. Robiąc to, wkraczam do elitarnego grona. Jestem pisarzem. Błyskiem danego mi intelektu mogę ożywić puste kartki, tchnąć w nie życie. Bawić się w proroka dla uciskanych mas, biegających po krzywych krawężnikach na skróty, widząc promocję na końcu ulicy. Lub z kompletnie innej beczki, zabawiać dzieciaki słowem, gdy akurat zabraknie prądu w mieszkaniu, bo ktoś sprawdzał napięcie w gniazdku miedzianym drutem. I najważniejsze – patronuje mi Mickiewicz i Lem! Presja spora, nie powiem. Dobrze, jeszcze trzy grosze. Gdy będę starym, zniedołężniałym dziadem, a jedynym towarzyszem niedoli będzie lustrzane odbicie, sprawię, że moje paliczki przejdą przyjemne dreszcze, gdy wezmę niniejszą pozycję w ich objęcia. To będzie chwila, może najwyżej kilkanaście dni. Mało. Tylko że nie ilość, a jakość ma znaczenie. A mam dziwne przeczucie, że wtedy, poprawiając cyngle, mruknę: „Było warto”. Dobra. Wystarczy już tej inauguracji. Wczułeś się? Kurtyna w górę, zaczynamy przedstawienie.

ROZDZIAŁ 1

Połowa kufla pełna.

– A to nie jest tak, że równie dobrze ten kufel jest w połowie pusty?

– Gdybyś usiadł na moim miejscu, to zmieniłbyś zdanie.

Zimne szkło z jeszcze zimniejszą zawartością naruszyło prywatność lewej dłoni, wywołując tumany powietrza. Jednym energicznym pociągnięciem zostało pozbawione wnętrzności. Teraz przeobraziło się w jaskinię z promieniami światła odbijającymi się od ścian niczym echo.

– To co? Masz to, co uzgadnialiśmy? Nogi mnie bolą od tego poszukiwania, byłeś jedynym w okolicy z takim talentem.

– Spokojnie, może wyjdziemy na zewnątrz? Tutaj, w środku, jest bardzo dużo ludzi. Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

– Migasz się? Strach cię opętał?

– Nie, nie. Moglibyśmy to tylko zrobić ciut lepiej.

Szybki odwrót głowy odbiorcy tej wiadomości sprawił, że barman zaczął zbliżać się do niego, a jego mina przeobraziła się w wyraźnie nabuzowaną. Jednak jak szybko przyszedł, tak szybko odszedł, otrzymując przeczący gest głowy od – jego zdaniem – zainteresowanego dolewką piwa mężczyzny. Gdy odszedł na większą odległość, dyskusja przy barze ożywiła się na nowo. Dżentelmeni odziani w czarne surduty przybliżyli się, mamrocząc nadal do swoich uszu. Ich słowa ginęły bowiem w tłumie nafaszerowanym ich kopiami. Dodatkowo stukot szpilek o drewnianą podłogę jeszcze bardziej rozpraszał nie tylko uszy, ale i oczy podążające za bogato zdobionymi paniami jak posłuszny pies na za krótkiej smyczy.

Alkohol uderzał już do głowy całemu towarzystwu, przez co szyby bogatej gospody zaparowały i nie dało się ujrzeć przez nie zaparkowanych, eleganckich powozów. Ktoś z tłumu rzucił hasło, aby uchylić drzwi. Na to jeden z młodzieńców z policzkami tonącymi w rudowłosych baczkach dorwał spod swojego stołu duży kawałek drewna z zamiarem podejścia do drzwi. Szybko pożałował swojej decyzji. Nogi szybko ugięły się i z przytupem przywiodły ciało do poprzedniego stanu. Polanko natomiast leżąc na podłodze i tak spełniło swoją misję, gdy jeden z towarzyszy w nie lepszym stanie otworzył z impetem drzwi i podparł je. Wykorzystały to jesienne liście, wodzone za nos przez wiatr postanowiły nie stawiać oporów i zaczęły eksplorację sali. Wycieczki z kolei na pewno w planach nie miała podobizna jelenia patrząca z góry na tłum. Stercząca nad drzwiami wcieliła się w swojego największego wroga, patrolując dziką hordę człekokształtnych. Wieczny grymas wskazywał wyraźny zawód ich aliasami. Poplamione surduty, cylindry jak ćmy wkurzające wszystkich swoim jestestwem zawieszone na oparciach krzeseł, niewiedzące, jaka siła ich tam przyciągnęła, i futra kolegów z podziurawionymi nadgarstkami na ścianie. Mimo faktu starannego ich wyczyszczenia, jakiś jegomość był na bakier z pedantyczną postawą i futrzaki jak na wiwisekcji chłeptały się ponownie w czerwonym płynie. Niech go diabli! Całe szczęście, wisząc na ścianie plecami do okien, nie mogły same spojrzeć temu szajbusowi w oczy. Wtedy tylko niemożność zmartwychwstania grizzly powstrzymywała go od zemsty i okrutnej śmierci. I dwa rzędy ławek na środku posiadłości pociągnięte brązowym pędzlem z wyraźnymi oznakami pośpiechu ręki stolarza. Ale byłaby to nikła przeszkoda. Zdegustowany imprezą był również pnący się w górę świecznik imitujący drzewo. A trzeba przyznać, że wił się z tylko sobie znaną gracją. Kocimi ruchami sięgał sufitu. Kilkaset świeczek jak kostki domina zapalały się jedna od drugiej, a ich blask ciągle siekał wszystkie czerwonobrunatne ściany. W tym dniu akurat, widząc, z jakim towarzystwem będzie musiał obcować, nie był tak hojny dzielić się życiem. Hałas inaczej niż alkohol okupującego jego korzenie nie robił mu wielkich szkód. W odróżnieniu od kłączy spotykających zgrabne torsy i kończyny dam. Kobiety z trzeźwym umysłem nie mogły jednak podjąć rewanżu ani na swojej upośledzonej dziś spostrzegawczości, ani na źródle światła. Poprawiając więc swoje suknie, wracały i schylały się z ustami zakneblowanymi dworną etykietą po uwięzione obuwie. Przy okazji obejmowały pełnymi wigoru ślepiami bijący światłem parkiet pełen towarzyszek zabawy. Zostawione same sobie na pożarcie powodowały wzmożoną pracę nadnerczy u adoratorów, których diabeł nakłaniał do grzechu, nie oddalając od ich twarzy ciepłego szeptu. Wskutek tego krawaty zniknęły z ich szyi, policzki nabrały nieco mniej bladych odcieni, a oczy skupiły się na kobietach jak lew na zgrabnej łani. Lecz tłok nie pozwalał na energetyczne harce, w grę wchodziły jedynie zmysłowe pociągnięcia bioder. Bynajmniej nie sposób było dostrzec z tego powodu niezadowolenia u zebranych. Atmosfery z pewnością nie ochładzał duży malunek przy parach ciągle lecących w tany. W wyniku nieudolnych poprawek obraz nie przedstawiał już niewiasty w kształcie serca i górującego nad nią blefującego, diabolicznego stwora. Z upływem nieustannych trzasków pantofli o parkiet było to żółte, zalane serce z zawieszoną w przestrzeni karykaturą. Za to bar schowany w kącie jak garść monet w sakiewce stał nieporuszony tym wszystkim, co działo się w jego sąsiedztwie. Tylko jeden czerwony liść spadł ponownie na jego gładki jak szkło blat. Jego umiejętności maskarady w spękanym fasonie ławy nie były jednak najwyższych lotów. Spalony ze wstydu, w poszukiwaniu innych doświadczeń spadł na kolana mężczyzny ciągle bełkoczącego do swojego przyjaciela.

– Gotowy?

Liść nie był wtajemniczony. Wylądował na podłodze.

– Pytasz Spartakusa o chęć smaku krwi czy dajesz mu miecz? Oczywiście, że jestem gotowy.

Na to jeden z nich wyjął spod pachy gazetę z najświeższymi informacjami, stanął na stołku i zaczął czytać. Zauważając natomiast brak chęci na zawieszenie wzroku na jego osobie u zgromadzonych, schylił się po dedykowany mu kufel i mocno zaciskając go w garści, uderzył w niego swoją laską. Niczym Mojżesz uzyskał panowanie nad dotychczas bezwładną masą.

– Towarzysze. Muszę podzielić się z wami radosną nowiną. Wiecie zapewne, że Cesarstwo Chińskie prowadzi z nami wojnę. – Kręcił z dumą swojego długiego wąsa. – Prowadzimy ją nie dla naszych zysków. Nie, nie, nie, przyjaciele. Jesteśmy największą i najbardziej zwartą społecznością z ogromnym bagażem historycznym. Pełny jest on wartości i piękna, które obce są wielu kulturom na świecie. Ludzie ci często żyją w zacofaniu i biedzie. Nie macie nawet pojęcia, jak matka często opłakuje tam śmierć córki, a ojciec tęskni za synem poświęconym w rytualnej ofierze jakiemuś bożkowi. Skupiają się tylko na rzeczach teraźniejszych, ich spojrzenia nie obejmują swoim zakresem ani przeszłości, ani przyszłości. Dlaczego więc mamy ich nie uszczęśliwiać? Dołączenie do naszej zwartej i pięknej rodziny zapewnia im lepsze jutro. To dzięki nam mogą ujrzeć cuda, o których nawet nie śnili. Tak samo jest z państwem cesarza Qishan. Nie są to nasi wrogowie, mimo że na nasze towary odpowiadali ogniem. Są jak młodsi bracia, którzy miotają się i wierzgają zajadle na widok luksusów niebędących w zasięgu ich rąk. Nie wiedzą przy tym, jak to osiągnąć i jakim sposobem sprawić, by znalazły się one w ich zasięgu. My im w tym pomagamy. Podajemy do ręki to, o co proszą. Zaraz, niech tylko… – Gazeta wiła się w parzących palcach delikwenta i uciekała od każdego jego dotyku. Publika okazała jednak kredyt zaufania i po chwili od nowa powrócił do głoszenia herezji. – „Dwa okręty Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej opróżniły swoje pokłady z opium niedaleko Whampoa. Okoliczna ludność nie wykazywała agresywnych manewrów i ochoczo przyjęła podarunek. Nie mając już srebrnych monet, zdecydowali się odwdzięczyć za nasze towary porcelanowymi naczyniami. Tak oto wzbogacone w nowe kosztowności statki dotarły do Londynu, aby zasilić budżet. Pieniądze najpewniej zostaną zainwestowane w budowę linii kolejowych, lecz są to na razie tylko domysły”. Myślę, że musimy uczcić to wydarzenie. Do dna!

Fala entuzjazmu przeszła przez całe społeczeństwo jak tsunami, rujnując po drodze wszystkie przeszkody, ku niezadowoleniu niedźwiadka na ścianie i jelenia nad wrotami. Złotousty mentor dumnie wypinający pierś ponownie usiadł na swoje miejsce, wznosząc z przyjacielem kolejną kolejkę. Był triumfatorem niepewnej bitwy, przy czym nie był pewien, czy dociekliwość nie zacznie znowu odradzać się z pożogi rozpusty. Póki co pantofle i szpilki powróciły do kakofonii po kolejnej dawce energii. Harmider po przeciwnej stronie ulicy skutecznie spędzał sen z powiek wszystkim okolicznym, a niezaproszonym. Na nic zdałyby się próby zduszenia problemu w zarodku, dlatego zamiast wyskoczyć na ulicę w koszulach nocnych, tłumili agresję mocniejszym przyciskaniem poduszki do swych głów.

Dużo bardziej odmienną postawę przybrał mieszkaniec naprzeciwko zabawionej publiki. Raz po raz rozpościerał zasłony, aby nakarmić swoje oczy wydarzeniami uniemożliwiającymi błogi sen. Rosnące w nim ciśnienie przekształciło go niemalże w wulkan, urządzając z nozdrzy krater do uwalniania nadmiarów pary. Zresztą jego oblicze już dawno przybrało odcień czerwonej cegły, krew niczym lawa zalewała kolejne skrawki ciała. Nie otworzył okna. Gotował się.

– Co się dzieje? Coś cię trapi?

Usłyszał za sobą dźwięk, prośbę przeszytą troską do szpiku kości. Kobiece blond włosy, położone na białej pościeli, nie potrafiły skupić na sobie jego uwagi.

– Broń Boże, chciałem tylko uchylić okno. Czuję tu morowe powietrze.

Dźwięk karet i rżenie koni stały się subtelniejsze, gdy ponownie oddzielił się białą zasłoną od życia miasta. Dołączył do towarzyszki i, mimo powtarzających się trudności ze snem, opuścił świat jawy.

Siedzenie wydawało się coraz bardziej miękkie i przytulne, nie marudził jednak i szybko wyskoczył ze swojego siedziska do przybysza. Delikatne skrzypienie drzwi uciekało gdzieś w eter, ustępując miejsca cichym bluzgom klienta. Wraz z nim do izby dostała się przyjemna woń pod postacią białej, niby przezroczystej mgiełki.

– Proszę wybaczyć moją niesubordynację, Sir. Wydaje mi się, że tutaj fajka nie jest mile widziana.

– Proszę się nie martwić – odpowiedział gospodarz. – Sam lubię sobie od czasu do czasu pociągnąć. To ja powinienem zapytać, w czym mogę służyć szanownemu panu.

Gość nie odpowiedział, zakręcił się tylko w miejscu, błądząc wzrokiem po szlaku odpadającego tynku. Czerwone trzewia sklepu udekorowane białymi bliznami odpadającej zaprawy wydawały się mieć jakiś ukryty wzór i sens. Faktycznie, zbierały się za podobizną jednego z greckich mędrców. Ten, zawieszony na ścianie za biurkiem Wilhelma, narysowany był bardzo oszczędnie, żeby nie powiedzieć w pośpiechu. Czarne płótno i bała farba uwypuklały burzliwą brodę, równie szalone włosy i wąs strzegący pełnego języka mądrości. Podobnie jak i zmarszczki biegnące po stepach płatu czołowego, uznając, że mają za mało miejsca i nie będą się gnieździć wewnątrz, ochoczo przeniosły się na całe, teraz martwe lico. Tylko oczy przetrwały ząb czasu i penetrowały doszczętnie każdego przekraczającego próg. Może to i dlatego krzyż pod spodem bał się i pękł pod tą figurą, chwiejąc się już tylko na drzazgach.

– Raczy mi pan podać malutki silniczek? Najlepiej, jakby nie znał jeszcze tegorocznego lata.

Kalendarz na piedestale drewnianego stoliczka kolejny raz zdał sobie sprawę z krótkiego żywota, słysząc te słowa. Z całych sił chciał sam przekręcić kartki, aby wrócić do wspomnianych chwil, lecz ilekroć ręka właściciela dotykała go, miała odmienne zdanie i teraz pokazywała dzień 23 listopada 1841 roku. Wilhelm natomiast rzucił oczami na niemalże pokryte już białymi tkaninami półki swojego sklepu. Nie wyglądało to dobrze, większość z nich miała do zaoferowania tylko efemeryczne pajęczyny.

– Obawiam się, że coś takiego uda mi się przygotować dopiero na następny tydzień. Teraz muszę odprawić pana z kwitkiem.

– Nic nie szkodzi. – Płuca mężczyzny oddawały do atmosfery nadal ogrom białej substancji. – Lecz to za długi szmat czasu jak dla mnie, nie mogę tak długo czekać. Miłego dnia życzę, Sir.

Taniec na pięcie to jedyne, co zmęczone ciężką nocą oczy zdążyły zarejestrować. Był to dla nich ostatnio dość znajomy obrazek. Potwierdzała to szufladka znajdująca się w brązowej szafce służącej za kasę, nafaszerowana pomnikiem papierów i ranami wojennymi od gęsiego pióra plującego granatowym jadem. Wąż w szufladzie? Nie do końca, aczkolwiek strach stroszył mu pióra na karku i nie był pewien, czy nadal po raz enty chce zobaczyć jej zawartość. A jednak! Po uprzątnięciu pajęczych mostów i tuneli, po raz kolejny zapłakał w duchu, 5 funtów i podobna liczba szylingów, nie licząc zabarwionych pensów, czerwonobrunatnych od powstrzymywania śmiechu. Chcecie, nie chcecie, jeszcze nie złożyłem broni – powiedział w myślach. Nędzna emfaza, biała flaga zbliżała się coraz bardziej. Miał jeszcze jednak sporo czasu na to, aby podjąć walkę. Za kilka pensów dziennie można było wyżywić całą rodzinę, lecz brak przychodów i zła passa chodziła za nim jak cień. Ale żywność to nie wszystko, trzeba jeszcze dodać inwestycje na tworzenie nowych części i silniczków parowych. Istna studnia bez dna, brnięcie w nią zawsze pochłania kilkanaście funtów miesięcznie. Z tych niezbyt różowych rozważań wyrwał go zapach lunchu serwowanego przez jego małżonkę. Krwisty stek skacząc na patelni, wysyłał wszem wobec sygnał, że niedługo pożywi wszystkich członków rodziny. Ale…

– Uff, myślałem że już pana nie znajdę. Chcę poprosić o chwilę pańskiej uwagi.

Mężczyzna średniego wzrostu z impetem wpadł do budynku, o mało nie wywracając się na progu. Poprawił szybko cylinder, zauważył rozpięty guzik na koszuli i bezzwłocznie poprawił swą posturę, stojąc już na biało – czarnych płytkach.

– Ależ naturalnie, co pana do mnie sprowadza? Jegomość wygląda na zmęczonego.

– Myślałem, że dzisiaj nie spotkam już pana, Sir. Ale Bóg ma mnie dzisiaj w swojej opiece. Słyszałem od mojego znajomego, Matthewa Kane‘a, że jest pan w posiadaniu znacznej ilości silniczków parowych. Byłym zainteresowany kupnem. Niezwłocznie. Nawet starych. Nie ma czasu na pytania.

Los uśmiechnął się do Withellów, podobnie wąs podciągnął swoje krawędzie na obliczu sprzedawcy. Spod niego wydobył się tylko głośny potok słów.

– Świetnie się składa, jaśnie panie. Ja również lubię szybko ubijać interesy.

Dobre sobie! Prędki biznes był poza zasięgiem obojga. Dyskusja, mimo że sama transakcja została już dawno zakończona, toczyła się po gładkich torach jeszcze przez wiele chwil. Wpierw konie, później polityczne androny, a na paplaninie o pięknej płci źródełko dysputy jeszcze długo zamierzało opierać się wyparowaniu. Jednakowoż słońce sprytnie zaczęło chylić się już za horyzont, atmosfera zaczęła tężeć. Dżentelmeni, widząc, że ich języki sieka coraz chłodniejsze powietrze, podziękowali sobie za spędzony czas i rozdzielili swoje życiowe ścieżki, będąc w doskonałych humorach.

Wąsaty, teraz pełen zapału, piął się po białych schodach znajdujących się na lewo od jego siedziska. Przekraczając jednak podobnej kolorystyki drzwi, węch zatracił swoją zdobycz i pracował mniej intensywnie. Patrzałki na progu rutynowo już objęły wzrokiem podobne kolorowe ściany i łóżko po prawej stronie, doszukując się najmniejszych oznak egzystencji w tej części świata. Pustka przerażała i fascynowała, mucha za to nie czuła potrzeby zadumy nad swoim losem i radośnie brzęczała w łazience naprzeciwko łóżka. Prócz niej ślady życia zdradzał jeszcze tylko pokój, blisko prawego ramienia mężczyzny. Gdy odsuwał kipu zwisające niczym liany w sercu dżungli, jego krew po raz kolejny podniosła poziom endorfin. Monica smacznie spała, imitując kotka zmęczonego zabawą kłębkami nici, te oplątały się wokół dłoni jak sierżant, pacyfikując jej motorykę. Wyglądała na zmęczoną pracą, na dodatek prześcieradło pokrywające podłogę nie wyglądało jeszcze na dokończone dzieło. Nie zastanawiając się długo, owinął jej bezwładne ciało w kokon i oddalił się, aby nie przerywać Morfeuszowego romansu. Tylko co teraz? Nie wyglądało na to, by był komukolwiek potrzebny. Ostatnie promyki słońca poruszyły jego duszę do głębi, gdzie znienacka zrodziła się ciekawa idea. Musiał się mimo wszystko pospieszyć, w locie więc spałaszował zimny już stek i porcję ziemniaków. Wyruszył na miasto w poszukiwaniu swojego celu.

Londyn mimo przygnębiającej i refleksyjnej powłoki, sprawiającej wrażenie jakby naniesionej przez wybitnego pejzażystę, odsłaniał pozbawione patosu zwyczajne życie zwykłych ludzi. Tysiące jednostek i jeszcze więcej niedokończonych projektów piętrzyło się na ulicach wybrukowanych kamieniem. W jego dopasowaniu próżno było doszukiwać się oznak kunsztu inżynierskiego, kocie łby niejednokrotnie atakowały i piętrzyły grzbiety, upatrując sobie zamyślonych przechodniów i nierozważnych konstruktorów bryczek. Tak jak i teraz, jedna ofiara lizała już swoje rany w pubie naprzeciwko, uśmierzając ból żółtym morzem błogiego uniesienia. Kareta podzieliła jego los, zdewastowana po wczorajszych wybrykach ciągle czekała wiernie na swojego właściciela niedaleko karczmy. Nikt nie chciał jej wybudzać z letargu i uświadomić, że ta chwila z pewnością nigdy nie nadejdzie. Dąb stojący po prawicy piętrzył się za to dumnie, równając się niemal z sąsiednimi budynkami. Objął powóz swoim cieniem, utożsamiał się z nią bowiem aż za dobrze. Od kilkunastu dni jego korespondencja z kolegami w szeregu utknęła w martwym punkcie. Sądził, że silny ucisk korzeni będzie wiekopomny jak ściśnięcie prawicy i przetrwa wszelkie kataklizmy. W końcu co może rzucić wyzwanie takiej sile natury? Rzuconą rękawicę podjęło ostrze siekiery, w mig obrabiając przymierze w wiór wraz z samymi wtajemniczonymi. Szok, jaki teraz przeżywał, odzwierciedlało masowe gubienie liści, jego łzy powoli spadały u stóp, zabierając ze sobą energię do życia. Czasami jakieś dzieci zafascynowane potęgą drzewa bawiły się pod jego kloszem w rytm ulicznych grajków. Deptały i ocierały o podeszwę każdą hiobową nowinę potężnego stworzenia. Dlatego przeżywające drugą młodość nogi Withella skutecznie skakały do każdego następnego skrawka nienaznaczonego śmiercionośną nowiną. Mijając jego ściętych towarzyszy, o mało co nie nadział się na młodego chłopca. Pełne zrezygnowania spojrzenie jasno dawało do myślenia, że utarg z dzisiejszego dnia nie należał do najlepszych. Tylko wiklinowy kosz na jego korpusie, nie wypuszczając go ze swych objęć, okazywał mu wsparcie, a wraz z nim kilkanaście sztuk pomidorów oraz niewiele więcej ziemniaków. Chronił go od wrogich i ciekawskich spojrzeń ulicznych gapiów niczym malutki berecik zakrywający jego twarz. Nie był przy tym jedynym w okolicy, który wrócił do domu z pustymi rękoma. Głód skoczył za kołnierz każdego z Anglików i spojrzeniem targnął duszę niejednego śmiertelnika. Na porządku dziennym były takie wydarzenia, jak walka o każdego złamanego pensa czy przeobrażenie się w padlinożercę, uśmierzając ścisk żołądka odpadami ze śmietników. Wilhelm nie zatrzymał się mimo to, aby mu pomóc, nie miał dobrych doświadczeń z takimi „cwaniakami”, jak to on sam określił. Żerują tylko na cudzej szczodrości, licząc na wdowi grosz, który magicznie zakupiony jako bochenek chleba, zamienia się w procentowy napój. Wiedział zapewne, że nie wszyscy ludzie traktują ludzką pomocną dłoń tak samo. Jednakże dopóki jego oczy nie doświadczą uczciwego bezdomnego, nie zmieni swojego zdania. Szedł więc dalej, pozwalając doglądać się badawczemu spojrzeniu latarni. Każda z nich jak Cerber zwracała ku niemu trzy łby, aby po głębszym roztrząsaniu jego duszy finalnie stwierdzić, że ma jeszcze trochę czasu, zanim kopnie w kalendarz. Zaraz, zaraz – tylko kto je namaścił do tej roli? Dobrze wiedziała to laska dzierżona w tętniącej życiem lewej dłoni. Wyruszenie bez niej na wędrówkę po tej części miasta wynikała albo z braku doświadczenia, albo niesamowitej odwagi. Trzeba było ciągle mieć się na baczności przed bezpańskimi psami, ich zbiorowiska przy latarniach były nietykalne, czego można było w mig doświadczyć na własnej skórze. Jeden z nich napędził trochę stracha blondynowi, pełen łat strój być może oznaczał jakąś niedokończoną sprawę i przyciągał widmo zemsty, lecz po dłuższej chwili nieco jaśniejszy krój cudzoziemca odwrócił jego uwagę. Spotkać o tej porze imigranta było niespotykanym zjawiskiem, czworonóg znalazł więc sobie nowy łup. Ostatecznie cała podróż zajęła kilkanaście minut, a nogi Wilhelma, widząc swój cel, zaczęły pracować coraz szybciej. Zapał czasami zatrzymywały powozy. Konie, rżąc zaniepokojone, w mgnieniu oka przekształciły się w słup soli odporne na każde smagnięcie batem. Potrzebowały kilku chwil, aby uspokojone ruszyły w dalszą podróż, pchając się w otchłań londyńskiej ciemności. Finalnie pantofle nareszcie zastukały o trójstopniowe schodki i zamieniły twarde podłoże na miękką drewnianą posadzkę.

– Ile jestem winien?

– Nic nie jesteś mi winien. – Starszy człowiek poklepał go po ramieniu. – Powiedzmy, że to przyjacielska przysługa. Mam nadzieję, że cię nie zawiodą. Wybrałem najlepsze.

– U ciebie wszystko jest najlepsze. – Wilhelm szybko naprostował znajomego sprzedawcę. – Doceniam to. Jeżeli ty będziesz potrzebował wsparcia, to wiesz, gdzie mnie szukać.

– Wiem, wiem. – Zakaszlał. – Ha! Mam! Popraw swoją tabliczkę. Przez jej brak nie mogłem trafić.

– Pomyślę, na razie życzę ci tylko miłego dnia.

– Zdrowia!

Musiał się spieszyć, chłód okazywał się coraz bardziej dobierać do jego kości jak stado wygłodniałych hien. Całe szczęście, księżyc nie świecił nieśmiało zasłonięty obłokami, lecz dumnie wypiął pierś i eksponował całe swoje piękno. Wilhelm nie zwrócił tym razem na to uwagi, z zajętymi rękami szybko znalazł się pod swoimi drzwiami bez większych przygód. Przekręcając klamkę, zdążył jeszcze przypomnieć sobie o słowie danemu latynoskiemu przyjacielowi. Wszedł więc do środka i położył zakupy na biurku, zastanawiając się, gdzie mogła się ona podziać. Plądrowanie swojego królestwa z lampą naftową nie przynosiło niestety żadnych rezultatów, zaginiona tabliczka jak ptasie pióro przepadła zakopana pod stosem makulatury. Zaczął więc mimochodem kierować się do mocarnych, brązowych drzwi, aby przekręcić zamki, gdy doznał proroczych wizji. Tu cię mam! Wyszedł na zewnątrz i zgodnie z intuicją dojrzał czerwoną płytkę ustawioną odwrotnie, niż powinna. Jakiś przelotny wiatr najwidoczniej spłatał figla i zatańczył z kawałkiem blaszki, zostawiając ją w połowie tanga. Długie palce mężczyzny szybko dopełniły formalności i po chwili numer 18/78 z powrotem mógł delektować się wytęsknionym widokiem buku. Wilhelm ze spokojnym sumieniem popędził do swojej małżonki, połykając kolejne stopnie.

– Zobacz, kochanie…

Bukiet czerwonych róż nie spełnił swojej roli, choć ciężko winić go za niesubordynację. Wilhelm, widząc, że Monica nawet nie uwolniła się z bawełnianych kajdanek, chwycił za wazon i ruszył do kuchni, nie zamierzając przeszkadzać. Zimna woda od razu napełniła jego wnętrze. Flakon z kwiatami podzielił jego los, a cały ten komplet stanął na stoliku, zasłaniając widok zza okna. Nie namyślając się już wiele, Wilhelm przebrał się w nocny komplet i zamierzał się już do wtulenia w wybrankę, gdy cichy kaszel naruszył ciszę. Trzask łamanych gałęzi? Wilczy śpiew? Czy może zgrzyt kości? Zachował swoje obawy na później i wskoczył pod pościel. Wpierw zajrzał jeszcze do kołyski, spotykając tam swojego smacznie śpiącego potomka. Nad nim poruszone zabaweczki nadal odgrywały spektakl, zachowując słuszne milczenie. Najdelikatniej jak potrafił, naciągnął kołderkę na malca, ucałował jego duże czoło i nareszcie sam oddał się chwili relaksu. Zegar wybijał dwudziestą.

Szczekanie kręgów przeszyło całe ciało, a nocyceptory, dostając sprzeczne sygnały, zwariowały, wywołując gęsią skórkę. Dotyk każdego liścia spadającego z wyższych partii drzew nie pomagał. Pogłębiał ten nieprzyjemny stan. Nogi za to, co dziwne, nie odczuwały jeszcze zmęczenia, mimo faktu przejścia dosyć znacznego obszaru miasta. Widząc przed sobą tłum, chętnie zaniosłyby pozostałą część ciała, by podsłuchać troszeczkę wielkomiejskiego gwaru czy gadki o polityce królowej Wiktorii. Aczkolwiek teraz dysputa nie zahaczała o niewygodne tematy kolonii lub dzielnic nędzy w angielskich metropoliach. Każdy brukowiec pisał o nadchodzącej pierwszej rocznicy ślubu głowy kraju z niemieckim kuzynem, Albertem. Przemijające z dymem i porywistym wiatrem kolorowe czasopisma zabierały ze sobą wiele bredni i bzdur o tym, co takiego dzieje się za zamkniętymi drzwiami. No i czy małżeństwo zakończy się na jednym dziecku, czy urodzona niedawno Wiktoria Koburg będzie zmuszona dzielić swoje dzieciństwo wyłącznie z rodzicami. Fusy kawy nie były zbyt dobrym medium, nikogo więc nie dziwiło, że każda gazeta wiedziała na ten temat dosłownie guzik z pętelką. Słońce mimo porannych mdłości rozbłysnęło akurat na krótką chwilę, patronując cichemu gdakaniu zegara przy jeziorze Serpentine. Południe było doskonałą porą na wysłuchanie mądrych głów, ich stężenie wyraźnie wzrastało niedaleko akwenu. Głosząc swoje mądrości przy pomniku Shakespeare,a w kancie nieporośniętym zagajnikiem, echo niosło się z pewnymi trudnościami, niemniej i tak sprowadzało coraz więcej chętnych do wysłuchania przemówień. Brnąc w tym kierunku, spotkał dosyć tęgiego mężczyznę, co gorsza, kompletnie bez zarostu. Biały kruk. Jego szyja manifestowała jabłko Adama gładkie jak lód, bez żadnego, nawet najmniejszego włoska. Brnął z wzrokiem wbitym w podłoże tak mocno, że zdawał się nie czuć uderzeń obcych barków na swoich ramionach. Nie zdawał się przejmować też tym, że kroczy na wspak całego tłumu. Minęło kilka chwil, zanim od stóp do głowy pokryty liśćmi opuścił resztę. Chwilę potem i one, porwane łagodną bryzą, poleciały zażyć kąpieli w chłodnych, jesiennych wodach jeziora.

Znowu był sam. Tego pragnął. Kompletna samotność. Chciał delektować się jej luksusem, stadne życie pozwoliło na to, aby był to towar już wręcz niespotykany dla jego osoby. Na co dzień uszy słyszące, jak byle kto mówi byle co, do byle kogo, nie tyle krwawiły, co zamykały się powoli na zewnętrzne odgłosy, zamykając go we własnej czaszce. Na komisariacie przez oszczędne życie dorobił się fortuny, słuchając wykroczeń przestępców, jednocześnie utrwalając je na papierze nocnym atramentem. Tematy śmierci, zemsty czy fizycznego terroru nie były mu obce. Ciężki kawałek powszedniego chleba. Tak samo jak makabryczne miejsca zbrodni, rozćwiartowane ciała czy szczęśliwcy składani w imię niemej biedy na ulicach miasta. Był pewien, że to wszystko zahartowało go, umocniło pozycję nienaruszonej budowli na skale przed falami złych sztormów i fal niedoli. A teraz? Teraz stoi tutaj, w Hyde Parku. Przebrnął niemalże całe miasto, aby popatrzeć sobie na pofalowaną powierzchnię jeziora z doklejonymi, zakochanymi parami ptaków. Zrobił to, gdy akurat okazało się, że głaz to fatamorgana na plaży pełnej piasku, a sztorm podsycany furią Neptuna zalewał fundamenty. Gdy na jaw wyszła gruźlica małżonki. Gdy krwisty kaszel zadomowił się w jej pięknych ustach, zajmując dotychczas siedlisko pełne muz. Gdy usłyszał, że kontakt z wybranką to spojrzenie w oczy samego diabła. I najważniejsze – gdy uświadomił sobie, że tak naprawdę przez całe życie pielił chwasty, by śmierć miała puste pole do popisu. Przeznaczenie nadejdzie, teraz już jako jeniec upadłych aniołów nie mydlił sobie oczu ciągłym odsuwaniem tego, co nieuniknione. Stał tak, zachwiany zawieruchą myśli, dopóki obok niego nie pojawiły się znajome pantofle. Oprzytomniał, spojrzał na chwilę na ich właściciela. Nie zmieniło się nic, może oprócz jakości wdychanego powietrza. Zatrute przez wyziewy zaczerpnięte z fajki przybysza otaczały ogoloną twarz.

– Wszystko w porządku? – Albert przełamał niepokojącą go coraz mocniej ciszę.

– Moja żona umiera. – Usta Matthewa odpowiedziały głuchym, płytkim głosem.

Melancholia przeniosła się na towarzysza jak zaraza, nie próbował się nawet przed nią bronić. Chciał jeszcze dopowiedzieć kilka słów, na szczęście wpierw upewnił się, na jaki grunt padną te słowa. Zerknął więc jeszcze raz, spotykając identyczny wyraz twarzy bratniej duszy, jak minutę wcześniej. Tym sposobem upewniony, postanowił nie mówić nic. Rzadkość. Stali tak teraz razem, w otoczeniu ledwo słyszalnego potoku informacji o królewskiej parze przerywanego kaskadami poezji. Nagle błysk stalowego ostrza skupił na sobie uwagę wyższego z mężczyzn. Jego chłód i ostrość nie należała do standardowego wyposażenia czarnego surduta. Matthew zdecydował się sięgnąć po drastyczne środki.

– Tylko bez wahań…

Nim krzyk, a następnie ręce Alberta pozbawiły władzy Matthewa nad narzędziem zbrodni, jasnoczerwona krew zaczęła wypływać z pulchnego podgardla. Przebarwiła koszulę, żeby spaść na bladą trawę, nawożąc ją myślami samobójcy. Był jeszcze świadomy, chwiejąc się w stronę jeziora, widział kątem oka kompletnie zaskoczonego kompana, z narzędziem zbrodni u jego stóp. Zanim na dobre dołączył do świata wodnych nimf, odpowiedział na jedno banalne pytanie:

– Dlaczego?!

– Pożarłoby mnie sumienie.

Chluśnięcie w morską toń nie wywołało żadnego nieprzyjemnego uczucia chłodu. Było wręcz przeciwnie. Woda wręcz parzyła go, obdzierała ze skóry całą twarz, zapominając o pozostałej części ciała. Na próżno również czekał na dotknięcie morskiego dna. Ciągle opadał, a mimo przezroczystej morskiej głębiny widział wyraźnie, że muł oddalał się z każdą sekundą. Ogarnęło go jeszcze większe przerażenie. Dodatkowo jeszcze dziwniejsza, znajoma melodia niosła się w eterze, zagłuszając melodię archanielskich trąb. Chlust. Po raz kolejny poczuł wrzątek na ustach, mimowolnie machnął ręką, aby odpędzić od siebie parzącą ciecz. Jego ręka trafiła na metalowy przedmiot. Głucha odpowiedź.

– Kochanie, obudź się.

Otoczenie zmieniło barwy na o wiele bardziej mroczne i nieprzejednane. Bezruch wypełniła woda bulgocząca na kuchence.

– Co się stało? Co się ze mną dzieje? – odpowiedział szybko i równie błyskawicznie chwycił się za szyję, brak było na niej oznak niedoszłego samobójstwa. Ręka tak jak zawsze doświadczała dotyku papieru ściernego.

– Strasznie krzyczałeś, opętały cię demony, gdy spałeś. Pamiętasz coś?

– Nie, nie pamiętam nic. – Hipokamp pracował na pełnych obrotach, niestety bezskutecznie. Gdy zaczął powoli wstawać, syknął z całych sił. Czuł, jakby wyrywano mu kręgosłup. – Cholera, ledwo zipię. Która godzina?

– Kilka minut temu dochodziła siódma. Widziałam na wieży kościelnej, gdy kupowałam warzywa od chłopca obok rynku.

Margaret odeszła od partnera i jak gdyby nigdy nic zajęła się na nowo przygotowaniem śniadania. Warzywa całą gromadą rzucone na patelnię dusiły się i w bólu nasyciły całe domostwo swoimi aromatami męki. Z zapachami unosiły się także białe obłoczki, pogłębiające mrok poranka. Mężczyzna, również oddalając się od swojego łoża, nieprzerwanie odczuwał ciężki ból pleców, usilnie drapiąc się po nich, gdy próbował sobie przypomnieć senne mary. Towarzyszyło mu skrzypienie świerkowych desek ułożonych zgrabnie na podłodze, zaimpregnowanych naftaliną. Kornikom nieszczególnie przeszkadzał ten fakt, ich uczta trwała w najlepsze już od dobrych kilku miesięcy. Szczególnie żarłoczne zaczęły już migrację na ściany, wióry leciały z nich prosto na pajęczyny kłębiące się w niemal każdym kącie. Na nic zdawały się ciągłe porządki pani domu, walka z pajęczakami i wszelkimi niepożądanymi lokatorami przypominała przeklęty krąg. Matthew z ciężkim i głośnym krokiem dobył do kilkunastu zapałek, po czym zapalił świeczniki, przepędzając mrok. Nie znajdowały się one w oklepanym miejscu, żona stróża prawa – rzeźbiarka z wykształcenia i pasji – dokonała lekkich modernizacji zakupionego świecznika. Jej złote ręce sprawiły, że mdła i nijaka podobizna fontanny ukazywała dziś delikatne fasady z większą gracją i energią niż wcześniej. Jej biała maść dodatkowo pomagała w rozszczepianiu palety barw. Mężczyzna, otrzepując nadal resztki snu ze swoich barków, dołączył do małżonki. Nie chciał gotować. Chwycił humidor rzucony wczorajszej nocy na półkę nad kuchenką, otworzył i ratując się żarem fontanny, karmił swoje płuca nową porcją nikotyny. Jego Penelopa, widząc kaprys męża, wtrąciła w trakcie rozbijania jaj o żarzącą się patelnię:

– Zdaje mi się, że rozmawialiśmy na ten temat kilka dni temu.

Delektując się, puścił zaczepkę wolno, nie przywiązując do niej wielkiej uwagi. Samą rozmowę akurat pamiętał doskonale, mimo to nawet przez myśl mu nie przeszło, aby traktować ją poważnie. Otwierając szafę z garderobą, odburknął na tyle głośno, aby mieć pewność dotarcia do Margaret:

– Dopóki jeszcze nie odszedłem na tamten świat, nie zapominaj, moja droga, kto tu rządzi.

Wybór padł na brązowy komplet, brustasza przyozdobiona była w nim monoklem przymocowanym na zapas cienką nitką. Dokonał go w samą porę, dźwięk porcelany stawianej na drewnianym stole zwiastował porę posiłku. Podszedł więc, napełnił filiżanki i zamilkł, od czasu do czasu nadal aromatyzując się zapachem tytoniu. Żona, sznurując fiszbinowy gorset, zniknęła w łazience, by ostatecznie, zakładając jaskrawy, codzienny krój, również przystąpić do uczty.

– Nadal nie pamiętasz, co ci się śniło?

– Nic a nic, kompletna pustka.

– To powiedz chociaż, czemu jesteś taki zły, coś cię gryzie od samego rana.

– Nie wiem, czy pamiętasz, ale miałem dzisiaj odwiedzić swoją rodzinę. Kareta była zamówiona na godzinę szóstą.

Wbiła paznokcie w spódnicę, wraz z nimi niemogący się nigdzie podziać wzrok. Termin odwiedzin faktycznie wypadał akurat dzisiaj, kalendarz nie znał się na figlach. I, co nie umknęło jej uwadze, fura stanęła pod drzwiami punktualnie. Miała pecha. Płacz małego dziecka odwiódł ją od pomysłu zatrzymania woźnicy. Mały Chris, machając rękoma, mścił się na cały świat za przerwany sen i pusty żołądek. Niezbyt rozgrzanymi piersiami nakarmiła niemowlaka, po czym, gdy ponownie zasnął, ruszyła na rynek.

– Myślałam, że stoi ona tutaj zupełnie przypadkowo. – Po skosztowaniu sadzonego jajka wskazała widelcem na kołyskę znajdującą się w rogu pomieszczenia, naprzeciwko łóżka. – Co teraz? Masz jakieś inne plany?

– W takim wypadku pogram w polo, dawno już nie skosztowałem dobrej rozrywki. Chyba że mnie czymś zaskoczysz.

– Zaskoczę cię, mówiąc, że tym razem nie mam żadnych. – Matthew nie wiedział, czy doceniać ten łut szczęścia. Nie raz nabierał się na takowe figowe listki, aby później witać dom zupełnie pusty. – Chciałam wprawdzie spotkać się ze znajomą, lecz w takim razie zajmę się domem. Mam jeszcze niedokończone popiersie królowej, muszę oddać je do niedzieli.

Pałaszując już resztki śniadania, miał na końcu języka pytanie o to, kto zajmie się dzieckiem. Na szczęście żona uprzedziła go – zostanie w domu i zajmie się potomkiem. Dobył więc, chwytając jeszcze za klamkę, swój cylinder i laskę, zatańczył na pięcie i rzucił żonie przez ramię:

– Postaram się wrócić przed siedemnastą. – Jak szybko przekroczył próg, tak szybko wrócił z powrotem. – Niech go diabli, gdzie mój humidor?

– O, tutaj. – Niemym gestem wskazała na tę samą półkę nad swoją głową. Sufit umieszczony był bardzo wysoko, toteż półka pięła się w górę pełna różnorodności jak wieża Babel.

– Trzymaj się. – Matthew skradł całusa Margaret, objął delikatnie w talii, po czym na dobre zatrzasnął za sobą drzwi.

Pełny uwagi i skoncentrowany. Złudzny trzepot rzęs. Nie minęła chwila, a o mało co nie zakończyłby żywota przed kołami omnibusa. Dorożkarz, na widok takiej męki, smagnął tylko batem zahartowane konie i krzyknął w stronę mężczyzny. Zwierzęta przyspieszyły na tyle, że w mgnieniu oka zniknął za zakrętem, zabierając ze sobą swoje kąśliwe uwagi. W ślad za nim pospieszyły kolejne. Kolejka za kolejką, rumaki biły rytm crescendo. Bez końca. Cudem nie korkowały ulicy. Laska naszego delikwenta leżała nadal jak bezpańska na ulicy, to ginąc i pojawiając się pod kołami. Dopiero cierpliwość jednego z kierujących skróciła jego czekanie. Zatrzymał on pojazd i pozwolił sierżantowi na odebranie swojej zguby, ten odwdzięczył się błyskawicznie lekkim skinieniem głowy. Cygaro spadło mu wtedy bezwładnie na brukowaną ulicę, co zwykle wywołałoby u niego białą furię. Nie tym razem. Światło coraz bardziej przeważało na firmamencie, przeglądając się w malutkim lustereczku u kieszeni marynarki. Blask, w którym skąpane były ulice i mieszkania, skradał serca każdego przechodnia, toteż na próżno szukać było o tej młodej jeszcze porze jakiejś rozjuszonej duszy desperacko szukającej miłości. Jesienne powietrze niosło ze sobą korespondencję drzew zapisaną na kolorowych liściach. Czytać ich zwierzenia potrafiły tylko małe dzieci. Bogata w nie była każda ulica, szare i szerokie drogi, obsadzone jakby klejnotami, ochoczo przyciągały do zabawy kolejnych brzdąców. Ich podarte spodnie, łaty na ubraniach czy kompletny brak obuwia nie dziwił nikogo, rodzice codziennie przynosili tyle wypłaty, że więcej warte były kocie łzy. Z kolei maluchy, często nie wiedząc o biednym położeniu rodziny, nie domyślały się, że można żyć w mieszkaniu, w którym posiłek serwuje się kilka razy i praca nie trwa 15 godzin dziennie. Ta błogosławiona niewiedza pozwalała im z radością dzielić między sobą wprawdzie krótki, aczkolwiek dobrze wykorzystany wolny czas. Prowizoryczne polo, pierwsze pokerowe przygody czy klasyczny berek to tylko początek szerokiego wachlarza przygód. Na przekór wszystkim dorosłym płatały czasami takie figle, że ci ocierali oczy ze zdumienia, a czasami i łez.

Tydzień temu cała okolica przy Laris Road żyła sprawą malutkiego kościoła czerwono-ceglanego przy skrzyżowaniu z biegnącą prostopadle Cigaro Path. Otóż, budząc się w poprzednią niedzielę, pleban jak gdyby nigdy nic zaczął swój dzień. Jedno nabożeństwo rano i wieczorem dla szczególnie zapracowanych, w międzyczasie studiowanie kronik pamiętających jeszcze najazd Rzymian na Wyspy Brytyjskie. Punktualnie w samo południe zegar, będący jedynym w okolicy, śpiewał dosadne Alleluja, chwaląc Pana. Jego rola nie ograniczała się przy tym jedynie do płoszenia gołębi z zegarowej komnaty. Sygnał informował również o zmianie pracowników na wielu stanowiskach, było to ważne dla niemalże wszystkich. Większość bowiem naginała prawo, pracując u jednego szefa od rana do południa, aby wraz z usłyszeniem charakterystycznego sygnału udać się do następnej roboty. Dzień w dzień, wąsko i bez marginesu błędu. Taki cykl sprawdzał się w niemalże każdym mieście na Wyspach, bez wyjątku uzyskiwano dzięki temu świętą chwilę odpoczynku od obowiązków, a pracodawcy zatrzymywali w kieszeni więcej pensów niż zazwyczaj.

Owego dnia, gdy zbliżało się południe, nie było chwili na oddech, brak zegarków w tej części miasta skutecznie uzależnił całe pokolenia od budowli. Nikogo więc nie zdziwiło, gdy wraz z upływem umownej pory praca trwała w najlepsze. Czekano po prostu na sygnał, prędzej czy później wieża musiała w końcu oznajmić przerwę. W tym dniu miała jednak okazać się jedynie łzawym wspomnieniem. Dzwonnik, w biegu kończąc modlitwę, rutynowo wbiegł po krętych schodach, odprowadzając spojrzeniami różnokolorowe freski na ścianach, niektóre z nich podkreślane z każdym wiekiem kolejną warstwą farby. Dochodząc wreszcie na miejsce, przeżył niemały szok, o mało nie zlatując z hukiem. Wielki dzwon, wydawałoby się solidnie zawieszony na drewnianej konstrukcji, pękając w pół legł w gruzach. Wokoło wszędzie porozrzucane drewniane drzazgi i gwoździe, złowrogo nastawione na stopy duchownego. Co ciekawe, nad tą dantejską sceną unosił się jeszcze dym, a przez kornikowe jaskinie wydrążone w drewnie sypał się drobny pył. Oprzytomniony z pierwszego policzka mnich szybko musiał nastawiać drugi. Po krótkim namyśle doszedł do wniosku, że wszystkiemu winny jest sędziwy wiek konstrukcji, a cały ten incydent nie potrzebował osób trzecich. Do czasu. Chwytając za trąbkę po drodze do okna usłanej belkami, zauważył ślady. Nie byle jakie, świetnie zachowane ślady stóp obok dębowej kolumny przyciągnęły jego uwagę. Porównując je z rozmiarem swoich butów, nie wiedział, co o tym myśleć, były one małe, zbyt małe jak na dorosłą osobę. Powiódł spojrzeniem za tropem, nie zdziwił się jego urwania na schodach. Pamiętał, gdy wczoraj zebrał się w sobie i wyczyścił je nie co do każdej drobiny piasku i kurzu. Wiedział również, że nie zasnąłby spokojnie, gdyby nie sprawdził szlaku do samego końca, przez chwilę szarpany ręką lenistwa i ciekawości dał porwać się drugiej dłoni. Niespiesznym krokiem udał się w kierunku jamy, nie spodziewając się w sumie niczego szczególnego, uznanie tego incydentu za wypadek zamknęłoby całą sprawę bez zbędnych ceregieli. Nie tym razem. Stopnie w miarę zbliżania się, były coraz gęściej nadziane kroplami krwi. Przyspieszyło to puls zakonnika, lecz prawdziwy szok dopiero na niego czekał. Stojąc już nad przepaścią, jego serce niemalże stanęło. Na samym dole, drgając jeszcze ostatkami skurczów mięśni, spoczywały dwa młode, chłopięce ciała. Co straszniejsze, ręka jednego z nich trzymała jeszcze w silnym uścisku piłę, jego towarzysz spoczął z malutkim, zamykanym koszyczkiem wiklinowym na plecach. Obydwaj mieli też wbite w plecy pozostałości dwóch pali, dobijając się do serca, przedwcześnie wypuściły dusze na łono Stwórcy. Zakonnik przejęty tym odkryciem nie zwrócił uwagi na niezagranie melodii „Rule, Britannia”, co wywołało kolejną lawinę katastrof.

Społeczeństwo, nie zawracając sobie głowy sprawdzeniem godziny, prowadziło swoje codzienne, rutynowe życie jak gdyby nigdy nic. Targi, kopalnie i huty różnorakiego żelastwa nieprzerwanie działały na pełnej parze. Wszystko to dzięki robotnikom, z chwilą na chwilę coraz bardziej wyczerpanym. Nadal zajęci swoimi sprawami, nie mając na widoku wieży zbawienia, powoli odczuwali coraz większe zmęczenie. Mimo to pracowali nadal i zanim wpadła im do głowy myśl, że warto byłoby sprawdzić porę dnia, usłyszeli huk. W promieniu kilku kilometrów wszyscy stanęli jak wryci w jednym kierunku, szaro-czerwony słup dymu i ognia elektryzował ich skórę, wywołując dreszcze. Otrząsając się z szoku, pobiegli, by ujrzeć co takiego wywołało eksplozję. Nie musieli długo wędrować, już z daleka widać było wyżartą wybuchem zawaloną zachodnią ścianę fabryki Metal Meal. Prawdziwa hekatomba, według wstępnych ustaleń zginęło około siedemdziesiąt osób. Dzień później, gdy sprawą zajęli się eksperci o bladych rękawiczkach, przyniesiono zgubne wieści dla wielu biednych rodzin. Prawdą a Bogiem, brak im było koni, a mimo to i tak okrzyknięto ich Jeźdźcami Apokalipsy. Teraz, tydzień po tym przykrym wypadku, doskonale wiadomo było, kto jest za to odpowiedzialny. Gazety choć raz okazały się pomocne. Otóż dwaj chłopcy, w zabawie polegającej na chowaniu wiadomości w oznakowanych miejscach, postanowili schować karteczki w filarze podpierającym okoliczny dzwon. Okazał się on całkowicie spróchniały, po delikatnym wydrążeniu otworu całość zaczęła się sypać niczym domek z kart. Było za późno na ucieczkę, w stosie rozpadających się desek chłopcy kucnęli sparaliżowani strachem. Gdy dostali niezwykle celne ciosy, ból kazał im uciekać. Inne plany miała śmierć, dobrała się do nich tuż po tym, gdy cali zakrwawieni opuścili schody, na dodatek pomylone w przypływie rozpaczy.

Dzwon nie nadawał się już do niczego, a tłoczna ulica nie zamierzała słuchać południowej pieśni, odbijając się od niej jak groch od ściany. Trąbka na nic się zdała. Na drugim końcu ulicy, pracownicy jak zwykle harowali. Gdy padał mały, jesienny deszczyk, spadało również ich skoncentrowanie, ustępując miejsca dezorientacji i zmęczeniu. Bezpośrednią przyczyną katastrofy było pomylenie węgla z prochem przez pracownika, gdy oczy zaszły mu mgłą, nie mogąc doczekać się chwili odpoczynku, rzucał już co popadnie. Prasa, widząc to, nie zostawiła suchej nitki na młodocianych, przy okazji wyszukując wielu perełek z przeszłości, aby jeszcze bardziej oczernić nieletnich. Takim oto sposobem, wszelkich śladów ulicznych zabaw nie dało się znaleźć nawet z przysłowiową świecą. Dopiero teraz, gdy nadszedł dzień pański, rodzice, okazując trochę miłosierdzia, wypuścili pociechy z domostw. Nie musiały też przewidywać prawdziwego potopu krzyku młodych gardeł i tupotu stóp, w którym ginęły wszystkie inne odgłosy świata o tej złotej godzinie wschodzącego słońca.

Wszystkie te wspomnienia rychło powróciły do świadomości mężczyzny, gdy ten teraz, uważniej rozglądając się na boki, przebrnął przez ulicę i zbliżył się do stoiska z periodykami, zwanym bulwarnie marmurowym. Powodowane to było tym, że akurat ten kiosk, przypominający klatkę z oświetlanymi szybami pomazanymi na szybko wyznaniami miłości lub falami nienawiści, obsługiwany był przez starszego pana z dosyć szerokim czołem i bogatym wąsem, również jego czupryna należała do ponadprzeciętnych. Nie daj Boże znaleźć się w zasięgu jego wzroku, wszystkich, których zauważył, pytał o zdrowie, dokąd to się zmierza lub z innej beczki – ładne panie zapraszał na kawę do pobliskiej kafejki. Był mistrzem w rozrywaniu nawet najbojaźliwszych dusz, rozgryzał je nie gorzej, niż dziadek do orzechów rozłupuje grubą skorupkę smacznego wnętrza. Teraz, wsparty na swojej lasce, łowił spojrzeniem kolejnych nieszczęśników. Matthew, tocząc się o swojej trzeciej nodze, nawet nie zamierzał się bronić, gdy mijając go, usłyszał zza pleców znajomy szmer.

– Cóż, starość nie radość, Sir Kane?

– Bynajmniej, do tej pory skutecznie bronię się przed trumną – odparł, zdejmując nakrycie swojej głowy.

– Twarda z ciebie sztuka, bracie, tak trzymaj. Nie wiem, czy wiesz…

– Z pewnością nie wiem! – Zaśmiał się na głos, odpalając kolejne cygaro specjalną drewnianą zapalniczką w kształcie rewolweru. Zachcianka. Dym znów przyjemnie łaskotał go po oskrzelach.

– Zainteresowany jest dziś Sir rozgrywką w polo? – zapytał Bobby, dziękując za fajkę.

– Czytasz ze mnie jak z otwartej księgi, miałem właśnie zamiar zobaczyć, czy nie dzieje się coś dzisiejszego popołudnia w Regent’s Park.

– Rozwieję w tym momencie twoje wątpliwości. Rozgrywany jest dziś turniej. Drużyna czarnych i bordowych zagrają mecz o czternastej. – Podsunął mu pod nos gazetę.

Sierżant, wpierw sięgając po monokl, zaczął zaczytywać się w artykule na temat pojedynku. Ta lupa nie była mu w zasadzie do niczego potrzebna. Spojrzenie miał jeszcze pozbawione zmętnień i nut zwątpienia. Mężczyzna miał jednak w cenie styl, a złota pomoc optyczna doskonale komponowała się z laską o podobnym odcieniu.

– Hm, mecz zapowiada się co najmniej interesująco. No i wstęp jest bezpłatny.

– Oj, Matthew, ty zawsze nosisz węża w kieszeni? Wypuść go, nie wiem, może w złotym morzu piwa na rynku? – Sprzedawca autentycznie chciał dowiedzieć się, dlaczego jedna z najbogatszych osób w okolicy na każdym kroku przypatrywała się swemu portfelowi chłodnym spojrzeniem.

– Widzisz, wszędzie gdzie jestem, grzechotniki mnie zwodzą, a ja mam swojego, atakującego z większą niż ułuda mocą. Zostawię cię z tym. Trzymaj się!

– Ano! Nie będę cię zatrzymywać. Zdrowia, siwy zgredzie, bywaj zdrów!

Tym sposobem mężczyzna, zaczerpując nieco więcej swobody, rozprostował trochę kości i obrał kierunek najbliższego placu z konnymi omnibusami. Trzeba przyznać, że nie należało to do najtrudniejszych zadań. Pięć minut zajęło mu dotarcie do placu, całego rojącego się od ludzi specjalizujących się w tym fachu. Bosko. Tym bardziej, że znalazł czarną, małą karetę, która w porównaniu z wielkimi, konnymi autobusami pędziła po ulicach z szybkością geparda. Znowu zmrużył oczy, sięgając do zawartości swojej czarnej podręcznej skarbnicy i podarowując przewoźnikowi kilkanaście brązowych, małych monet, wpakował się do fury, zamykając za sobą z krzykiem czarne drzwi.

Jedna, popękana szybka i pamiętające wiele zakochanych gołąbków siedzenia bogate w czerwony zamsz. Podczas podróży dosyć szeroką ulicą Scordish Avenue mógł liczyć tylko na takie towarzystwo, nie zamierzał jednak zajmować myśli niezbyt gadatliwym sąsiedztwem. Płacąc szoferowi, skusił się, aby dodać jeszcze jedną, niecodzienną usługę. Ten nie miał ku temu nic przeciwko, chociaż po tym, co usłyszał, uniósł minimalnie brwi i z delikatnym zdziwieniem w głosie, odparł:

– Pierwszy raz ktoś prosi mnie, żebym jechał wolno. Nie to żebym narzekał, Sir. Po prostu chciałem się upewnić.

Dzięki temu konie poruszały teraz potężne mięśnie, prześwitujące przez skórę, powoli, dosłownie snując się po niewielkich wybojach. One tym bardziej nie narzekały, wręcz przeciwnie. Może i nadstawiły pstrokate uszy, aby podsłuchać rozmowę, lub same z siebie ciesząc się przystępnym zleceniem, rżały, szczerząc długie siekacze. Rozdzielały je sprzeczne uczucia, z jednej strony cieszyły się, że nie jest dane im jeszcze zginąć. Musiały jakoś odreagować wczorajszy dzień, jeden z najtragiczniejszych w ich życiorysie. Dotychczas zdarzało się, że musiały bezpośrednio obserwować odejście z tego świata kilku kompanów, aczkolwiek coś takiego miało miejsce zazwyczaj rzadko i stworzenia potrafiły jakoś pogodzić się z faktem utraty kolegi. Złowrogie fatum, śmiejąc się w głos cudowi życia, zabawiło się niestety dzień wcześniej, wchodząc w skórę indyjskich polityków. Przybycie takich gości nie zdarzało się dość często, więc konie, aby pokazać jak najwięcej stolicy świata, pracowały od świtu do nocy. Gdy wyczerpane wchodziły do zagrody, postanowiły usnąć. Wieczyście. Przerażający był to widok. Bracia leżący na plecach z jęzorami łapiącymi ostatnie wdechy na zawsze zostaną ich pamięci. Nie było miejsca na uroczysty pogrzeb, dopiero teraz, w chwili mniejszego obrywania batem, można było wspomnieć o denatach.

Skręcając delikatnie w lewo, wierzchowce, słysząc coraz głośniejsze harce, zamilkły. Racice, tłukąc bruki Calldorian Road, tłumiły w zarodku wszelkie, nawet na dobre nierozpoczęte dysputy. Ich odgłosy niosły się na wiele mil, powielane przez zatłoczoną o tej porze ulicę przypominały mieszkańcom filharmonię ze swawolną orkiestrą i pijanym dyrygentem. Trzeba jednak przyznać, że miało to swoją magię i szczodrze zalewało miodem każde napotkane ucho. Z przyciemnianego dymem papierosowym okna, odbijając obraz w trzech różnych obliczach, pozwalały ujrzeć bohaterowi malutki płot oddzielający harmider ulicy i nie takie już soczyste o tej porze roku, zielone skrawki Regent’s Park. Widać było również fanatyków dzisiejszego spotkania, niosąc pod brodą serwetki z kolorem swojej ulubionej drużyny, z daleka emanowali pewnością zwycięstwa, zbierając się w kółka wzajemnej adoracji.

Matthewa, przeszył jednak malutki dreszcz, wraz z docierającymi do płatów skroniowych kolejnymi wrzaskami rodem z plemiennej bitwy. Szybko przykleił policzek do przeciwległej szyby, po chwili machając ręką oraz z powrotem wracając do poprzedniego miejsca. Wszystko rozchodziło się o przybudówkę do nędznego domostwa. Rodzina, wcześniej mieszkająca w starej, murowanej posiadłości, wyruszając na ekspedycję naukową, nie wpadła na to, że komuś będzie cieknąć ślinka na opuszczony rewir. Tak więc, teraz opuszczając już ręce ze swych głów, szybko przeszli do rękoczynów ze świeżymi sąsiadami. Gdy oni łapali motyle w egzotycznych lasach Indii, ktoś sprytny wpadł na pomysł, aby dobudować się do jednej ze ścian. Przez tyle lat miał wolną rękę, była to powszechnie stosowana praktyka tolerowana przez każdego, zapewne dopóki czyjś dom miałby stać się takim nietypowym fundamentem. Teraz, chcąc nie chcąc, piją nawarzone przez siebie piwo z domieszką goryczy i ognistej wściekłości, powodując wrzody na ściankach ściśniętych żołądków. Tymczasem pasażer powozu niespodziewanie podskoczył, jakby usiadł na rozżarzonych węglach. Ocknęło go to z rozmyślań o swoim potomku, z którym, mimo jego młodego wieku, wiąże spore nadzieje, przez co nie zauważył dotarcia na miejsce. Wysiadł, a jego oczy zaskoczone widokiem zranionej nogi jednego z rumaków pragnęły jak najszybciej bezdusznie uciec. Inaczej odczuwał ból zwierząt, a kompletnie inaczej krzywdę własnego gatunku. Matthew niesiony ich poradą oddalił się więc, tłumacząc się, że i tak wokoło jest pełno stajni, więc zwierzyna trafi w dobre ręce. W samooszukiwaniu musiał jednak nadrobić jeszcze kilka zaległości, więc opuścił wzrok i płonąc rumieńcem, domyślał się, jaki los jest dany niedawno sprawnemu rumakowi. Niespodziewanie zwinna dłoń oparła się na jego barku.

– Już myślałem, że nie trafię największego fana polo w okolicy. A jednak jesteś! – Mężczyzna o głowę wyższy od Kane᾽a kilka razy zagruchał nad uchem, nie przerywając serdecznego uścisku na obojczykach.

– Albert, przestań. Nie jesteś dzięciołem, aby drążyć swoje palce w mym barku. – Odsunął jego ręce. – Racja, miałem pograć, ale nie wiem, czy będzie dzisiaj jakiś wolny plac. Obejrzę tylko mecz, a potem wrócę do domu.

– Szedłeś pieszo? Jednak jechałeś? Niespotykane! Wiedziałem, że jak trzeba, potrafisz rzucić groszem. – Odrzekł, użerając się z guzikiem od koszuli. W desperacji i prawdziwego tsunami poirytowania wyrwał go i cisnął w podłoże. Guzik odbił się kilka razy i z gracją kameleona zakamuflował się w podłożu. – To co, nie będziemy chyba tak stać, chodźmy zająć miejsce. Niedługo wszystko będzie zajęte.

Jak doskonale wiadomo, z dużej chmury mały deszcz. Sprawdziło się to w tym wypadku. Widowisko, na które wszyscy ostrzyli sobie zęby, licząc na porywające dech w piersiach akcje, zawiodło. Przykra rzeczywistość sprawiła, że jedyne co porwano tego dnia to serwetki, ciskane następnie z impetem w kierunku piekieł. Również i dwaj przyjaciele, widząc, że nic nie stracą, urwali się w trakcie meczu, aby uzgadniając pewne ważne kwestie, wybrać się do fabryki Alberta.

– Naprawdę, musisz to zobaczyć – zapewniał – to jest zbrodnia w biały dzień!

Przeświadczony o wielkiej wadze sprawy sierżant nawet nie śmiał przerywać nakręconemu przyjacielowi. W sumie wyszło im to na dobre. Zanim się obejrzeli, zajęci wezbranym słowotokiem, zjeżdżali już z ulicy Eddishor na bardziej piaszczystą trasę.

„Here is the Freedom you pay by hard work”, a oprócz tego mosiężnego napisu nad bramą wjazdową tylko pył, dobijający się z większą siłą do płuc, kazał zostawić codzienne życie poza rzeźnią. Miejsce, które dla okolicznych mieszkańców było dawcą życia, jedynym Prometeuszem w znanym wszechświecie. Czasami tylko zdarzało się, że zabłąkane komety z nieba o uśmiechu anioła przejeżdżały utartymi ścieżkami, a ich jasne blond włosy zwiastowały nieszczęście spotkania kolejnej, nieuchwytnej karety. Przekleństwo i błogość zarazem. Dla wielu mężczyzn poza murami Londynu były to jedyne okazje, aby zobaczyć takie cuda. Przeciągające się spojrzenia miały tę wadę, że zwiększały apetyt, doskonale wiedząc o braku możliwości dokładki. Pojazd zatrzymał się tuż przed samymi drzwiami puszki przybranej w formę fortyfikacji z czerwonych cegieł. Słońce zazwyczaj boleśnie patrzące w ślepia, chcąc dostać się do wnętrza, nie przejawiało złowrogich zamiarów. Tutaj, zostając na osobności, trawiło wisielczy humor. Wiecznie łase na widok krwi swoją mocą sprawiło blaknięcie ścian od zewnątrz. Sytuacja zmieniała się diametralnie wewnątrz czterech ścian, które nieustannie pokrywane czerwoną posoką emanowały żywym obliczem. Po upływie jakiegoś czasu mury liniały, zrzucając na piaszczyste podłoże swoje stare, brudne ubranie. Oprócz tego skóry i kawały mięsa, rzucane zresztą z każdych ust w tej fabryce tuszy. Pośrodku tego wszystkiego stał Wilhelm.

– Musisz coś z tym zrobić. Niech to szlag trafi, jakim cudem dałem sobie wcisnąć taki kit.

– Jak to, przecież teraz czuć świeże powietrze… aaa, no tak, są otwarte drzwi. Daj mi to zobaczyć z bliska.

Podeszli bliżej olbrzymich wiatraków wentylacyjnych znajdujących się w rządku w prawej i lewej ścianie. Rzeczywiście. Czuć było zapach spalenizny, a kotłujący się wszędzie dym samoistnie zamykał powieki. Nie wiedział, co zrobić, by odzyskać pieniądze. Obiecał jednak pomóc przyjacielowi zrewanżować się sprzedawcy. Gdy obmyślał powoli, co zrobić i jak, aby zmusić go do oddania pieniędzy, coś gorącego zręcznie ułożyło się w jego dłoni. Miał prawo być zaskoczony, zresztą doskonale z tego prawa skorzystał. Obiekt pomknął rzucony przed siebie, odpowiedział mu dźwięk łamanego metalu.

– Czujesz jakie gorące? To ołów, a jego tam być nie powinno. Niech to szlag!

Albert nie robił sobie absolutnie nic z drapiącej mgły i rozpalonych metalowych części. Dokładniej jego ręce, nadal poparzone, z wściekłością wymierzały sprawiedliwość sprawnymi ciosami w nieme tryby i rury.

– Weź przestań. – Matthew wyjrzał z szarego morza stali i prętów. – Nie jestem mechanikiem, ale rozprawię się z tym, który ci to wcisnął.

– Stare, bo stare, ale powinno działać.

– Racja, chodźmy stąd.

Pociągnął kompana z całym impetem za rękę do siebie. Starał się po raz kolejny wbić do łba wyższego mężczyzny, że przyciśnie chłopa, który wcisnął mu takie beznadziejne silniczki parowe. Właściciel rzeźni, słysząc to jeszcze raz, nareszcie zareagował jak dorosły człowiek – poprawił strój i wymusił na swoim obliczu szeroki uśmiech. Było to dosyć ważne, widok zdenerwowanego szefa na pewno nie podnosił woli działania pracowników. Każdy z nich, pokryty białym fartuchem sięgającym do kolan, wyglądał tak samo. Wołano więc do siebie ksywami, które, wymyślone na poczekaniu, nie były górnolotnymi frazesami. Oprócz tego podstawą były szare spodnie, koszula w kolorze khaki oraz grube obuwie robocze. Sami lubili o sobie mówić, że „pracują w Koloseum”, a akurat to spostrzeżenie było jak najbardziej prawdziwe. Tak jak starożytni gladiatorzy, z łańcuchami na szyi i białą bronią w swoich grabulach dla zaspokojenia żądzy krwi i pieniędzy, rozprawiali się głównie z rogatym bydłem. Z upływem wieków, metodą prób i błędów, przewagę uzyskali ludzie, teraz zamieniając to w spektakl wyłącznie jednego aktora. Stając oko w oko z bestią, adrenalina straciła swój powab i smak. Pewni zwycięstwa nie przedłużali zbędnie przeznaczenia i skracali stworzenie o długość łba. Bez znieczulenia. Swoje trofea, zamiast zanosząc do domu, zawieszali na hakach nad swoimi głowami, prowadzącymi te laury do ludzi przeprowadzających szczegółową sekcję, aby oddzielić odpady od smacznego mięsa. Dwaj mężczyźni, oddalając się od tego chaosu w kierunku wyjścia, tym razem zmienili temat na niezahaczający już o sprawy zawodowe.

– A czy ty nie miałeś być dziś u swojej rodziny?

– Skąd pamiętasz?

– Dosłownie przed chwilą sobie przypomniałem – rzekł właściciel, otwierając ogromne, otwarte drewniane drzwi wzmacniane metalowymi prętami ustawionymi wzdłuż nich. Nie grzeszyły estetyką, lecz w pełni chroniły to, co najcenniejsze od lepkich rąk złodziei.

Gdy przekroczyli próg, promienie słońca, nie dając spoglądać w oblicze nieba, zmusiły ich do nadwerężenia karku. Gdy przeszli tak kilka kroków, nadal zasłaniając się ręką od nadmiernej ilości światła, spostrzegli coś ciekawego.

– Dżungla? – Matthew poznał z daleka tę pozycję. Przyglądając się bliżej, spostrzegł również inicjały „U.S”. Otrzepał ją z brudów popołudnia i zaczął kartkować.

– Czytałeś to? – odparł przyjaciel.

– Nie, ale poznałem. Nie tak dawno widziałem, jak czytał ją jakiś starszy pan w Regent‘s, tuż obok głównej ścieżki.

– Skoro nie wiesz, co to, wyrzuć. Wątpię, aby mi się do czegoś przydała. – Sierżant, słysząc te słowa, odkręcił się z taką miną, jakby miał niedługo aresztować sąsiada.

– Nawet jej nie przeczytałeś, chłopie. Co ty gadasz?

– Przekartkuj ją i powiedz mi, co jest tam ciekawego.

Niższy z mężczyzn energicznie machnął kilkoma kartami. Trwało to kilkanaście minut. Zanim wóz podjechał ponownie, zdążył mniej więcej ogarnąć treść.

– Z tego, co widzę – ponownie zagryzł usta – jest to opowieść o człowieku i rzeźni. On jako nieuważny pracownik został zmielony z innymi zwierzętami i sprzedany jak każde inne mięso.

– Ha! Miałem rację. Wyrzuć to, coś takiego przeżywam codziennie. Szkoda wielka, żebym karmił się tym chłamem i w wolnym czasie.

Podkreślił te słowa, wyrywając z ręki Matthewa pozycję i po raz kolejny pozwolił jej zostać zapomnianą gdzieś w tumanach kurzu polnej drogi. Zrobił to w samą porę, chwilę potem pod ich pośladkami zagościł tym razem nie czerwony, a czarny zamsz. Konie, prując w najlepsze, gnały w kierunku miasta. Okna były z kolei trochę bardziej przejrzyste. Matthew, tym razem zjeżdżając z górki, skupił wzrok na mijanych drzewach. Wtem jego spojrzenie zakorzeniło się w więdnących kwiatach.

– A co to tam za portrety? – zapytał.

–To moi dziadkowie i rodzice. Uwieczniłem ich tam na płótnach z czystego sentymentu, byli poprzednimi właścicielami tego interesu.

Matthew