Bez Ciebie do końca świata - Elżbieta Zwolińska-Skwara - ebook

Bez Ciebie do końca świata ebook

Elżbieta Zwolińska-Skwara

5,0

Opis

„Bez Ciebie do końca świata” to rozmyślania na tematy życia i śmierci, analiza życia rodziny dotkniętej tragedią. Matka, która wini siebie za śmierć zupełnie niepotrzebną, ma wyrzuty sumienia. Zmaga się ze swoimi myślami i tęsknotą, żeby po wielu trudnych latach poradzić sobie z traumą po śmierci dziecka. Biograficzna książka z nutą psychologii, której napisanie pozwoliło autorce uporać się z przeszłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Elżbieta Zwolińska-Skwara

Bez Ciebie do końca świata

Zdjęcie autora na okładcePhoto Fun.gliwice

Projektant okładkiElżbieta Zwolińska Skwara

Korekta, skład, opracowanie graficzneZespół Ridero

KorektaRenata Szynszecka

© Elżbieta Zwolińska-Skwara, 2019

© Elżbieta Zwolińska Skwara, projekt okładki, 2019

„Bez Ciebie do końca świata” to rozmyślania na tematy życia i śmierci, analiza życia rodziny dotkniętej tragedią. Matka, która wini siebie za śmierć zupełnie niepotrzebną, ma wyrzuty sumienia. Zmaga się ze swoimi myślami i tęsknotą, żeby po wielu trudnych latach poradzić sobie z traumą po śmierci dziecka. Biograficzna książka z nutą psychologii, której napisanie pozwoliło autorce uporać się z przeszłością.

ISBN 978-83-8155-126-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Jesteś ze mną, w każdej chwili, jesteś ulotnym ptakiem, wiatrem, deszczem, słońcem, chmurką, jesteś moją siłą, na zawsze będziesz i jesteś w mojej pamięci, w moim sercu, łzach i śmiechu, w troskach i radości — synu.

Pamięci Marka

Przedmowa

„Śmierć dziecka — nie ważne, w jakim wieku — jest czymś tak nienaturalnym i niewłaściwym, że po takiej tragedii trudno na nowo odszukać sens życia…”

— Dean Ray Koontz

Drogi Czytelniku, daję Ci do rąk książkę, w której opisuję tragiczną historię matki, związaną ze śmiercią syna, czasem jej przeżywania, pomocy sobie samej, wyjścia z otchłani, w którą wpadła, a wreszcie — rozliczeniu z życiem.

Książka opisuje samobójczą, ale czy tak naprawdę samobójczą? śmierć młodego chłopca, jego życie i cierpienie matki. Jest refleksją, przesłaniem dla młodych ludzi.

Zwracam się do Was, młodzi przyjaciele, do Was, rodzice, życie jest piękne, nie ma nic piękniejszego na tym świecie. Wierzcie mi, że gdy jesteście smutni, macie problemy ze sobą, przeżywacie porażki, zawsze jest jakieś wyjście z sytuacji, wydawałoby się, bez wyjścia. Nigdy nie ma tak, że jest koniec i nic się nie da zrobić.

Przypadek, o którym piszę, to śmierć młodego, zakochanego chłopca, a przyczyną tej śmierci, tak tragicznej, była zawiedziona miłość, która przeminęła. A może jednak nie? Może to tylko chorobliwa zazdrość wzięła we władanie jego duszę, a może był to nieszczęśliwy wypadek lub morderstwo?

Kochać można nie tylko jeden raz, lecz wiele razy, jak to się mówi, „każda miłość jest pierwsza i każda miłość najważniejsza”. Nie warto dla kogoś, kto nas już nie kocha, unieszczęśliwiać innych i dla niego tracić swoje życie. Życie to dar, piękno, nie powinno się tak łatwo uciekać od problemów w samobójstwo, nie można odrzucać tego, co dobrego jeszcze przyniesie nam los. Przecież nie wiemy, co nas czeka, ale czy ktoś tak zdesperowany myśli logicznie? Chyba nie. A jednak zawsze trzeba walczyć.

Wiedz, że gdy kochasz, musisz pamiętać, żeby nie osaczać, pozwól na przestrzeń wokół niej czy niego. Każdy, każdy człowiek chce być wolny i każdy ma prawo się odkochać, szczególnie, gdy ma się naście lat.

Przed młodym człowiekiem całe życie. Trzeba walczyć i nigdy się nie poddawać. I wiedz, że nigdy nikogo nie można zmusić do miłości.

Rozdział IPrzypadkowe spotkanie

Dzięki tej rozmowie jestem innym człowiekiem, ta tragedia pozwoliła mi zrozumieć, że jestem szczęściarą.

Spojrzałam na zegarek, dzień pracy dobiegał końca. Zaczęłam się zastanawiać, co zrobię później, nie chciało mi się iść do pustego domu. Pomyślałam, że przejdę się, pójdę do parku, pospaceruję. Wstałam od biurka, podeszłam do okna, otworzyłam je i spojrzałam na skwerek pełen krzewów i drzew, na których wyraźnie widziałam pączki rozwijających się liści.

Westchnęłam, wdychając powietrze. Jaki piękny dzisiaj dzień! To już wiosna, której do tej pory nie zauważałam. Zdziwiona patrzyłam i czułam wokoło świeżość, pachniało wiosną, nawet zakwitły pierwsze wiosenne kwiaty, za chwilę świat się zazieleni.

Świeciło słońce, więc postanowiłam, że pójdę do parku, wtedy może zapomnę o problemach zawodowych. Moje problemy to przede wszystkim problemy związane z terminami i ich dotrzymaniem. Kalendarz miałam cały zapisany, spotkania, wywiady, wszystko na wczoraj. Biegałam z jednego spotkania na drugie. Często mój czas nie kończył się w redakcji, dużo pracowałam w domu. Problemy osobiste, no cóż, nie istniały, chociaż trochę, ale tylko trochę, dokuczała mi pustka, jednak radziłam sobie.

Dzisiaj miałam wyjątkowo trudny dzień, musiałam zrobić sprawozdanie. Termin już mijał, nie mogłam scedować tego zadania na swoich pracowników. Mieli swoją pracę, równie ważną, a ja miałam jeszcze wiele innych zadań do wykonania. Zbliżał się koniec miesiąca, zamykanie numeru kwietniowego, trochę się stresowałam. Zależało mi, żeby wszystko było perfekcyjnie.

Byłam osobą bardzo odpowiedzialną, poświęcałam się pracy bez reszty, dlatego też zaniedbałam sprawy osobiste. Byłam sama. Nie miałam męża, nie miałam dzieci, ale czy czułam się samotna? Nie. No może czasami, wieczorami, a w szczególności w weekendy, kiedy nie miałam żadnych zajęć. Za to posiadałam kochającą rodzinę, rodziców i siostrę.

Przez moje życie przewijały się zauroczenia, nawet byłam bardzo zakochana. Jednak praca brała górę nad miłością. A może to nie była prawdziwa miłość? Inaczej by przetrwała. Jan nie potrafił mnie zrozumieć. Wymagał ode mnie czasu dla siebie, musiałam być tylko dla niego, spełniać jego zachcianki. Sam o wszystkim decydował, a ja miałam się do niego dostosować. Był zazdrosny. Wymagał, żebym, gdy tylko wracał z pracy, czekała na niego z obiadem. Chciał mieć już dzieci. Ale ja tego nie pragnęłam. Byłam młoda, chciałam pracować, awansować. Muszę przyznać, nie lubiłam gotować, jaka tam ze mnie byłaby gospodyni. Nie czułam jeszcze potrzeby bycia żoną i matką. Przeszkadzała mi jego zazdrość. I nie tylko o spojrzenia innych mężczyzn, lecz o moją pracę i o to, że spełniam się zawodowo, że lubię swoją pracę. Jan nie lubił swojej pracy, ciągle narzekał. Nie jeden raz czułam się przez niego osaczona i kontrolowana, a ja kochałam wolność, to moja natura. Rozstaliśmy się.

Któregoś dnia powiedzieliśmy sobie, jakie życie nam odpowiada i czego od niego oczekujemy. Okazało się, że mamy różne wizje na naszą wspólną przyszłość, to było nie do pogodzenia. Miłość spowszedniała. Kilka dni po tej rozmowie Jan spakował swoje rzeczy i odszedł. Byłam zdziwiona, że nie walczył o mnie i gdzie podziała się jego miłość, o której tak mnie zapewniał i co z jego zazdrością.

Już od pewnego czasu zachowywał się tak jakoś obojętnie w stosunku do mnie. Odejście Jana było mi na rękę. Teraz jeszcze nie byłam gotowa na stały związek. Nie spotkałam takiej osoby, na której widok zabiłoby mi mocniej serce. Zresztą, nie miałabym czasu dla męża, dla rodziny.

Gdy było mi smutno, miałam problemy, dzwoniłam do siostry lub odwiedzałam rodziców. Dzieliłam się z nimi swoimi smutkami i cieszyłam się, że ich mam.

Często wyjeżdżałam służbowo, a poza tym ceniłam sobie samodzielność. Czy mogłabym żyć w związku, dzielić się wszystkim, poświęcić swoje pasje dla rodziny? Moją pasją było pisanie, pisałam książkę, reportaże. Pracowałam w redakcji miesięcznika „Sukcesy kobiet”, byłam dziennikarką i szefową działu. Jest to pismo skierowane przede wszystkim dla kobiet, ale też jest kilka stron ciekawych również dla mężczyzn.

Wkładając do biurka swoje rzeczy, nadal myślałam o pracy. Musiałam napisać reportaż albo zrobić wywiad z osobą, która przeżyła w swoim życiu trudne chwile, jak się pozbierała, jak żyje teraz.

Tematem reportażu miała być „Siła kobiet”. Myślałam o kobiecie po rozwodzie, o tym, jak bardzo kochała męża i jak bardzo przeżyła rozwód, ale się nie załamała, chociaż ją zdradził i odszedł z inną kobietą z dnia na dzień. Pomyślałam, że zadałabym jej pytanie, jak sobie z tym poradziła, kto jej pomógł. Zadałabym jej wiele innych osobistych pytań, na które chciałam otrzymać odpowiedź.

Musiałam napisać tekst, który miał być wzruszający. Musiałam przekazać czytelnikom, jaką kobiety mają w sobie siłę. Szukałam pomysłu, rozmawiałam ze znajomymi, jakoś to wszystko szło opornie. Jak już byłam pewna, że miałam bohaterkę, to mi nie pasowała do mojej wizji silnej kobiety, albo niektóre kobiety początkowo zgadzały się na wywiad, jednak potem rezygnowały z różnych przyczyn. Reportaż byłby anonimowy, więc dziwiłam się, czemu się wycofywały.

Ten reportaż to był dla mnie priorytet, spędzał mi sen z powiek. Nawet pomyślałam, że napiszę go, nie opierając się na faktach. Ale, czy to byłoby w porządku w stosunku do moich kobiet, które czytały nasze pismo? Nie, to musiało być prawdziwe i wiarygodne.

Założyłam płaszcz, wzięłam torebkę i wyszłam z redakcji. Koleżanki jeszcze zostały, chociaż myślę, że zaraz po moim wyjściu również wyjdą do swoich rodzin, domów. Marzec, wiosna, uwielbiałam wiosnę, czułam jej zapach i radość w sercu.

Gdy opuściłam budynek, słońce schowało się za chmury. Pomyślałam, żeby tylko nie padał deszcz. Nie mogłabym wtedy spacerować, a chciałam się przejść, uwolnić swoje myśli i odstresować się. Planowałam długi spacer. Jednak najpierw musiałam coś zjeść. Byłam bardzo głodna, więc po drodze wstąpiłam do naleśnikarni. Uwielbiam naleśniki. Zamówiłam te z warzywami, do tego wzięłam herbatę, usiadłam przy stoliku i z apetytem je zjadłam, popijając dobrą herbatę. Obserwowałam ludzi za oknem i tych w naleśnikarni. Już słyszałam od koleżanek, że naleśniki są tuczące i one by ich nie jadły. Ciągle się odchudzały. A ja byłam szczupła, nigdy się nie odchudzałam. Nie myślałam nigdy, co mam jeść, a co nie i że muszę uważać, bo przytyję. Jadłam i jem, co lubię i na co tylko mam ochotę.

O tej porze, około szesnastej, naleśnikarnia była prawie pusta. Dziwiłam się, bo to była pora obiadu, ludzie pracujący wyszli już z pracy. Może dlatego, że to był zwykły dzień, środek tygodnia? Trudno powiedzieć. Siedziałam przy jednym stoliku, przy innym starsza pani i jeszcze dwoje młodych ludzi w kącie sali. Ona młoda i piękna, ciągle się uśmiechała do chłopca, przekomarzali się ze sobą. Miło było na nich patrzeć. Pomyślałam o sobie jako nastolatce, to były cudowne czasy, ale zaraz odrzuciłam te myśli, przecież ja byłam młoda, to dlaczego tego nie czułam? Dlaczego nie czułam się młoda. Byłam przecież po trzydziestce. Życie jeszcze przede mną, a ja zachowywałam się jak kobieta po sześćdziesiątce. Tylko praca i praca. Nie miałam żadnego życia towarzyskiego, żadnej bliskiej przyjaciółki. Czasami nachodziły mnie myśli, dlaczego byłam sama, dlaczego nie miałam przyjaciół? Pewnie to moja wina, tak, to na pewno moja wina i ta moja powaga.

Zaniedbałam przyjaciółki, to ja odsunęłam się od nich. Całkowicie pochłonęła mnie praca. Nie miałam czasu na spotkania z nimi. W końcu i one przestały mnie zapraszać, przestały do mnie dzwonić. Miały swoje rodziny, ja wciąż byłam sama. Moją przyjaciółką była siostra Irenka, to jej się zwierzałam, do niej dzwoniłam. Dobrze, że ją miałam. Ciągle obiecywałam sobie, że się zmienię, więcej będę się uśmiechała, będę się umawiała z mężczyznami i nie będę taka poważna, nie będę traktowała życia tak serio. Nie będę już taką profesjonalistką w każdym calu. Ale czy mogłam zmienić siebie aż tak bardzo? Chciałam tego, ale czy mi się uda? Nie wiedziałam. Będę pracowała nad sobą, tak postanowiłam.

Posiedziałam w naleśnikarni jeszcze chwilkę, zjadłam pyszne naleśniki i wyszłam, kierując się w stronę parku. Spacerując alejkami, podziwiałam kolorowe tulipany, piękne rabatki i drzewa, na których już widać było maleńkie listki wykluwające się z gałązek.

Cudowna pogoda, chociaż było pochmurnie, to zapach wiosny unosił się w powietrzu. Na szczęście deszcz nie padał, ale było ciepło jak na połowę marca, więc postanowiłam usiąść na ławce w oddalonym miejscu w parku. Chciałam pomyśleć, pooddychać świeżym powietrzem. Już z daleka zauważyłam jakąś kobietę. Siedziała na ławce zamyślona, wydawało mi się, że była smutna. Zaintrygowała mnie. „Ciekawe, co tutaj robi”, pomyślałam. Podeszłam bliżej. To była kobieta w średnim wieku, starsza ode mnie, nie bezdomna, o nie, na pewno nie, była zadbana, ale widać było, że coś ją trapi. Stanęłam przed nią i zapytałam wprost:

— Czy coś się stało, jak mogę pani pomóc, ma pani jakieś kłopoty?

Spojrzała na mnie jakby obudzona ze snu, poprawiła włosy i uśmiechnęła się.

— Nie, dziękuję, nie potrzebuję pomocy, nie jestem bezdomna, jeżeli ma pani to na myśli, zaraz sobie pójdę, tak tylko odpoczywam. Wyszłam wcześniej z pracy i potrzebowałam pobyć trochę sama — powiedziała.

„Podobnie jak ja”, pomyślałam.

— Czy mogę przysiąść się do pani, razem posiedzimy, pomilczymy, będzie nam raźniej. Tu takie odludzie i wokół krzewy, nie boi się pani tak sama siedzieć? — zapytałam. — Bardzo się pani śpieszy? — dodałam zaciekawiona, a swoją drogą ucieszyłam się, ponieważ miałam towarzystwo, a jako dziennikarka łatwo nawiązywałam kontakty, lubiłam rozmawiać z ludźmi.

— Nie, nie spieszy mi się i nie boję się — odpowiedziała i uśmiechnęła się znowu.

Nie wiedziałam, co o tym myśleć, wydała mi się taka ciepła, taka miła, ale bardzo, bardzo smutna. Powiedziałam jej to, a ona tylko spojrzała na mnie niebieskimi oczami i nic nie odrzekła.

— Mogę poznać pani imię? — dalej pytałam, nie wiem, dlaczego. Może dlatego, żeby podtrzymać rozmowę, a może dlatego, że nastała cisza i tak głupio było siedzieć z kimś, kogo się nie zna.

W pewnym momencie, wyciągnęła do mnie rękę.

— Mam na imię Urszula, przepraszam, nie przedstawiłam się. A pani jak ma na imię? — zapytała i zauważyłam, że stała się pewniejsza siebie.

— Ja mam na imię Katarzyna, jestem dziennikarką.

— Bardzo mi miło. — Tak jakby się ucieszyła i zdziwiona jeszcze dopytała: — Jest pani dziennikarką?

— Tak — odpowiedziałam i dodałam: — Mam napisać reportaż na temat siły kobiet w sytuacjach dla nich bardzo ciężkich lub tragicznych, ale nie wiem, jak to zrobię, termin się zbliża, a ja nic nie mam. Niby już miałam, ale wiele kobiet zrezygnowało po jakimś czasie. — Spojrzałam na nią, wyczułam zainteresowanie, więc dalej mówiłam: — Reportaż musi wzruszyć czytelnika, musi być emocjonalny, a najważniejsze, że ta kobieta, dzięki silnej psychice, wychodzi zwycięsko z tej dla niej trudnej sytuacji.

— A to ciekawe — dodała zaintrygowana.

Chwilę siedziałyśmy, nie odzywając się. Widziałam, że Urszula myśli, waha się, chciała coś powiedzieć i w końcu po kilku minutach odezwała się do mnie.

— Pani Kasiu, czy mogę tak mówić do pani? Mam dla pani temat, proszę, może pani napisać o mnie, to ja mogę być inspiracją dla pani reportażu. — Spojrzała na mnie swoim pytającym wzrokiem i jeszcze dodała: — Muszę to z siebie wyrzucić, muszę się wytłumaczyć, tak dłużej nie mogę żyć. Muszę się oczyścić, z tego, co zalega w moim sercu już za długo, nie mogę się tego pozbyć, a tak bardzo chcę, nie chcę już cierpieć, chcę żyć jak normalni ludzie — powiedziała trochę podniesionym głosem.

— Opowie mi pani swoją historię? Czy chce pani, żebym napisała o pani reportaż? Czy zdaje sobie pani sprawę, że to się stanie publiczne, chociaż nie podam nazwiska, a imię zmienię. Nie boi się pani, że ludzie, czytając, będą oceniać, będą winić bohaterkę? Jest pani tego pewna? — dopytywałam.

— Tak, chcę, zdaję sobie z tego sprawę, nie będzie mi łatwo, ale tak, zgadzam się — powiedziała zdecydowanym głosem.

Spojrzałam na zegarek, było już późno, czas tak szybko minął, jakby się zatrzymał, a ja nie byłam jeszcze w domu. Miałam napisać krótki tekst na temat przygotowywanej swojej książki. Mimo wszystko zaciekawiła mnie propozycja Urszuli, to było takie tajemnicze, więc tylko jej powiedziałam:

— Muszę już iść, proszę mi dać swój numer telefonu, zadzwonię do pani.

— Proszę zapisać. — Podała mi swój numer na komórkę.

— Dziękuję pani, zadzwonię.

Kartkę z numerem wrzuciłam do torebki.

— Będę czekała.

Wyczułam w głosie Urszuli niedowierzanie, więc dodałam:

— Zadzwonię, na pewno się spotkamy i porozmawiamy, zależy mi na tym.

Wstałam, pożegnałam się z Urszulą i wróciłam do domu. To spotkanie wywarło na mnie ogromne wrażenie, nie mogłam się pozbyć myśli o niej, o Urszuli. Na usta cisnęły mi się jej słowa i to, co mogło ją złego spotkać w życiu. Byłam bardzo ciekawa, co to było, czemu tak sama siedziała w parku, daleko od ludzi. Nie płakała, nie rozpaczała, uśmiechała się, była taka wyciszona. Wydawało mi się, że była po pięćdziesiątce. Krótkie blond włosy, szczupła i niska, z daleka wydawała się o wiele młodsza. Naturalna, bez makijażu, w czerwonej kurteczce i czarnej spódnicy, miała małą, czarną torebkę, buty również czarne na lekkim, trzy centymetrowym obcasie.

Napisałam tekst, zjadłam kolację, potem czytałam, ale w mojej głowie cały czas krążyła ta jedna myśl — kim była ta kobieta i w końcu było już bardzo późno, położyłam się do łóżka i szybko zasnęłam.

Przez wiele dni byłam zajęta w pracy, siostra miała urodziny, biegałam za prezentem, potem było rodzinne spotkanie. Te spotkania dodawały mi siły, energii i mogłam na nich być sobą, nie musiałam nic udawać, czułam się swobodnie. Lubiłam widzieć się z rodziną. Cieszyłam się na rozmowę z rodzicami. Oni jak zwykle tylko się pytali, czy mam kogoś, mówili, że nie mogę być sama, ciągle ta sama śpiewka. Troszkę mnie to drażniło, ale już się przyzwyczaiłam do takich pytań i nie przejmowałam się aż tak. Wiedziałam, że to z troski o mnie. Zawsze po rodzinnym spotkaniu nabierałam pewności siebie, czułam się podbudowana, byłam wśród swoich, kochali mnie, mogłam się wygadać, czasami pożalić.

Tak płynęły dni, zajęta swoimi sprawami zapomniałam o spotkaniu w parku. Pewnego dnia szef przypomniał mi, że miałam przygotować materiał o sile kobiet. Zapomniałam, naprawdę, powiedziałam tylko, że napiszę, mam coś, mam temat. Wtedy przypomniała mi się Urszula, obiecałam jej, że zadzwonię do niej. Gorączkowo zaczęłam szukać kartki z numerem jej telefonu. To była ostatnia chwila i ostatnia deska ratunku na napisanie i zamieszczenie w naszym piśmie, bardzo poczytnym, mojego tekstu. Na szczęście znalazłam kartkę z numerem telefonu Urszuli — rzucona luzem leżała zmięta na dnie torebki. Od razu też wystukałam cyferki i czekałam, czekałam, nikt nie odbierał telefonu. Pomyślałam, że pewnie dała mi zły numer, była taka dziwna. Ale za chwilę usłyszałam sygnał telefonu, odebrałam i okazało się, że to była Urszula.

— Przepraszam, nie mogłam odebrać telefonu, już myślałam, że pani nigdy nie zadzwoni, że pani o mnie zapomniała.

— Pani Urszulo, to prawda, zapomniałam, byłam zajęta — powiedziałam. — Bardzo mi zależy na tej rozmowie, czy mogę się z panią umówić? Proszę powiedzieć, kiedy będziemy mogły porozmawiać?

— Pani Kasiu, proszę ustalić termin wtedy, kiedy pani będzie wygodnie. Ja popołudnia i wieczory mam wolne, więc zapraszam do mnie do domu, podam adres, będziemy mogły swobodnie rozmawiać, będę sama, mąż pracuje wieczorami, nikt nam nie będzie przeszkadzał.

— To świetnie — powiedziałam. Podała mi adres i umówiłyśmy się na środę, na godzinę osiemnastą, tak najbardziej mi pasowało.

I znowu pomyślałam: „Ciekawe, co spotkało Urszulę?”, zaciekawiła mnie, co to za historia, myślałam i nie mogłam się doczekać środy, a był dopiero piątek. Potem znowu zajęta swoimi sprawami nie myślałam już tak intensywnie o Urszuli.

Nadeszła środa, wzięłam dyktafon, notatnik i tak przygotowana udałam się taksówką pod adres, który mi podała. To był blok na peryferiach miasta, pięknie odnowiony, zadbany, wokoło dużo zieleni, budynek miał trzy piętra.

Zadzwoniłam domofonem, Urszula już na mnie czekała, otworzyła drzwi. Mieszkanie było małe, ale przytulne, było czysto. Zaprosiła mnie do pokoju, poprosiła, żebym usiadła i powiedziała:

— Dziękuję, że pani przyszła. Czego się pani napije, kawy czy herbaty?

— Poproszę kawę z mlekiem.

— Proszę się rozgościć, a ja zrobię kawę, zaraz wracam.

Zostałam w pokoju sama, zaczęłam się rozglądać. Nic mi nie mówiło, nawet nie domyślałam się, o co chodzi. Wiedziałam, że Urszula ma męża, że jest teraz w pracy, więc co tu jest grane, wszystko wydawało mi się w jak najlepszym porządku. Żadnych fotografii, żadnego śladu, nic nie wskazywało, że ta kobieta ma jakieś kłopoty, na pewno nie sprawy małżeńskie. Było cicho, biblioteczka pełna książek, pomyślałam, że Urszula lubi czytać. Nagle jej głos obudził mnie z zamyślenia.

— Już jestem, proszę, pani Kasiu, kawa i ciasteczka, tak jak pani prosiła, i do tego mleko.

— Dziękuję, pani Urszulo, będę popijała kawę i możemy zaczynać naszą rozmowę.

Włączyłam dyktafon, otworzyłam notatnik, wzięłam do ręki długopis i zamieniłam się cała w słuch. Poprosiłam tylko o dokładne z detalami przekazanie swojej opowieści. Urszula usiadła naprzeciwko mnie, rozsiadła się wygodnie w fotelu, zdjęła buty i tak powiedziała:

— Pani Kasiu, to co, zaczynamy? Jestem gotowa psychicznie, proszę też wygodnie usiąść, proszę czuć się jak u siebie w domu.

— Tak, ja też jestem gotowa, więc zaczynajmy.

To było jak spowiedź Urszuli, nawet nie miałam śmiałości jej przerywać, nie zadawałam żadnych pytań, nie mogłam, tylko słuchałam.

Rozdział IIDzień, który zmienił moje życie

„Każdy w zakątku swojej duszy wie aż nadto dobrze, że samobójstwo jest wprawdzie wyjściem, ale przecież tylko jakimś wyjściem, nędznym, nielegalnym, zapasowym, i że w zasadzie szlachetniej i piękniej jest dać się pokonać przez samo życie, niż ginąć z własnej ręki”

— Hermann Hesse

To, co się zdarzyło piątkowego, pięknego, sierpniowego dnia, zmieniło moje życie na zawsze.

Dzień zapowiadał się wspaniale. Świeciło pięknie słońce i było bardzo ciepło. Lato, wakacje. Było cudownie. Jak w każdy piątek bardzo cieszyłam się na dwa wolne dni od pracy. Nie mogę powiedzieć, że nie lubiłam swojej pracy. Bardzo lubiłam i chętnie szłam do niej. Ale też cieszyłam się na weekend. Robiłam plany. Lubiłam swoje mieszkanie, lubiłam w nim przebywać. Lubiłam sprzątać, sprawiało mi to wielką przyjemność.

Tego dnia wstałam wcześnie rano, jak tylko zadzwonił budzik. Chociaż przyjemnie byłoby sobie pospać, niestety musiałam wstać, nie ma co przedłużać tej chwili, więc szybko wyskoczyłam z łóżka i pomyślałam, jak to dobrze, że piątek, będzie dobry letni dzień. Przygotowałam kanapki dla siebie i syna Marka. Razem wychodziliśmy do pracy, jechaliśmy jednym autobusem, chociaż pracowaliśmy w różnych firmach i w różnym miejscu. Razem dojeżdżaliśmy do centrum, potem każdy szedł w swoją stronę. Zanim wyszliśmy z domu wyprowadziłam jeszcze naszego zwierzaka na spacer. Było tak, jak co dzień. Mąż pracował wieczorami, więc sobie smacznie spał, zamknęłam drzwi na klucz i wyszliśmy z domu.

Dzień pracy szybko minął, spojrzałam na zegarek, zbliżała się godzina trzecia, więc nadszedł czas powrotu do domu. Punktualnie o trzeciej wyszłam z pracy, po drodze zrobiłam jeszcze zakupy. Gdy wróciłam do domu, zabrałam się najpierw za przygotowanie obiadu. Zrobiłam coś na szybko do jedzenia, myślę, że to było coś z makaronem. Tylko w soboty i niedziele obiad zawsze był świąteczny i składał się z dwóch dań. Miałam więcej czasu na przygotowywanie posiłków. Chwilę po mnie wrócił z pracy Marek, od miesiąca pracował w biurze projektowym. Szymon, mój mąż, był w domu. Mimo że pracował wieczorami, to jednak czasami zdarzało się, że wyjeżdżał do pracy również przed południem — w takie dni czekał na mnie przed pracą, razem robiliśmy zakupy i potem wracaliśmy do domu.

Dzisiaj nie pracował rano, nie przyjechał po mnie, wróciłam sama autobusem. Bardzo się śpieszyłam, ponieważ Marek miał się spotkać o siedemnastej z Jolą. Byli umówieni na prywatkę u koleżanki. Obiad zawsze jedliśmy rodzinnie przy stole w pokoju, to był taki nasz codzienny rytuał. Danie, które zrobiłam, tak, przypomniałam sobie, to był makaron z warzywami, wszyscy zajadaliśmy się nim, nic nie zostało. Było to bardzo smaczne danie, a my bardzo głodni. Przygotowywałam posiłki z tych produktów, które miałam w domu, chyba że akurat coś kupiłam, coś, co można było szybko przygotować i żeby było smaczne. Tym razem również tak było.

Zjedliśmy obiad, ja zaczęłam się krzątać w kuchni, zmywałam, sprzątałam. Nagle, usłyszałam Marka jak wołał mnie. Tak, jakby sam nie mógł podejść do kuchni.

— Mamuś, mamuś, możesz przyjść do mnie? — wołał ze swojego pokoju. — Mamuś, chcę cię o coś zapytać.

— Słucham cię, synku? — Podeszłam do niego, wycierając mokre ręce.

— Dasz mi jakieś pieniądze?

— Oczywiście, że tak. A na co ci one potrzebne?

— Obiecałem, że kupię alkohol na prywatkę, a już nie mam nic z wypłaty.

— A nie możecie bawić się bez alkoholu? — powiedziałam rozdrażniona.

— Ja nie chciałem, wiesz, i mówiłem Joli o tym, ale ona się uparła, mówiła, że tak się umówiła.

— Już dobrze synku, dam ci te pieniądze. Tylko proszę, uważaj na siebie, nie pij za dużo.

— Dobrze, dobrze, ty tylko ciągle się o mnie martwisz, kupię ten alkohol, chociaż tak jakoś nie mam ochoty, nie chce mi się iść na tę prywatkę — powiedział.

— Przecież nie musisz, możesz w ogóle tam nie iść, jeśli nie masz ochoty.

— Mówiłem Joli, żebyśmy nie szli, ale ona powiedziała, że musimy tam iść, że nie ma rodziców tej koleżanki, u której będzie prywatka, i że będzie dobra zabawa. Nie dała się przekonać, żebyśmy nie kupowali alkoholu i bardzo chciała iść na prywatkę, ja najchętniej zostałbym w domu. Nie lubię jej znajomych — dodał.

— Nie wiem, co ci powiedzieć, nie musisz tam iść, ale jeżeli już, to w takim razie bądźcie krótko i wracajcie do domu.

— Dobrze, będzie dobrze, tylko tak mówię, wiesz, że tak bywa, jak się idzie niechętnie, to potem okazuje się, że jest odwrotnie, będzie dobra zabawa. — Uśmiechnął się. — Mamuś, nie martw się.

— Będę czekała na ciebie, tylko nie wracaj zbyt późno.

Byłam spokojna, to było spotkanie kolegów i koleżanek. Spokojna, również dlatego, że była z nim Jola. Lubiłam ją i wierzyłam jej. Zawsze to kobieta, inaczej patrzy na jakieś ekscesy, gdyby miały miejsce na prywatce.

Marek wykąpał się, przebrał, założył swoją najlepszą koszulkę w biało-niebieskie paski. Zadowolony wziął pieniądze, które mu dałam, i wyszedł. A ja, jak zwykle, gdy wychodził z domu, biegłam do okna w jego pokoju, patrząc jak idzie, byłam szczęśliwa i dumna ze swojego syna. Szymona już nie było, pojechał do pracy. Moje kochane dziecko, tak zawsze mówiłam, gdy wychodził. Zresztą, czy to Marek, czy Szymon, biegłam do okna i machałam ręką, w ten sposób czułam się pewna i spokojna, tak jakbym mówiła: „Wracaj bezpiecznie do domu, do zobaczenia”. To był taki mój drugi po wspólnych obiadach rytuał. Mieszkaliśmy na parterze, to było takie przedłużenie pożegnania.

Wtedy nie wiedziałam, że tego dnia żegnam się z moim synem… na zawsze. Właśnie, mówiąc teraz te słowa, przypomniałam sobie cytat, nie pamiętam, kto to napisał, ale chyba Paulo Coelho. Przekazuje on taką myśl: „Nigdy, przenigdy nie mów na głos, że jesteś szczęśliwa, bo usłyszy cię zazdrosny Bóg i twoje szczęście zniknie”. Tak, właśnie stojąc przy oknie, machając ręką i nie znając jeszcze tych słów, powiedziałam do siebie, że teraz jestem szczęśliwa, wszystko się układa, jest tak, jak chciałam. Ale jeszcze nie wiedziałam, że moje szczęście tamtego dnia uleci. Że szczęście zastąpi ból, rozpacz, a zazdrosny Bóg zadowolony z siebie zabierze mi moje szczęście, postawi na swoim.

Ale po kolei. Byłam dumna z syna. Za parę dni miał skończyć dwadzieścia lat, miał średnie wykształcenie (ukończył technikum), pracował, miał dziewczynę, którą kochał, i co więcej było mi potrzebne do szczęścia? Na razie nie myślał o studiach, nawet nie przystąpił do matury, chociaż uczył się dobrze, mówił, że może kiedyś… A teraz, wydaje mi się, że chyba w ogóle nie myślał o studiach, to było tylko moje marzenie, raczej życzenie. Życzenie, ponieważ nigdy nie myślałam o sobie, zawsze myślałam o innych, a przede wszystkim chciałam szczęścia dla mojego syna. Mojego najukochańszego Mareczka.

Gdy zniknął mi z oczu, odeszłam od okna, zajęłam się sprawami domowymi, zostałam sama w mieszkaniu. Trochę czytałam, sprzątałam i czekałam na moich mężczyzn. Byłam taka szczęśliwa. Bycie samą było dla mnie odstresowaniem, wyciszeniem, lubię być sama i zawsze to lubiłam. Zapadał już zmierzch, spojrzałam na zegarek, było już późno, było po dziewiątej. Powoli zaczęłam się niepokoić, że Marka jeszcze nie ma. Cały czas zerkałam na zegarek. Nigdy nie wracał późno, zawsze był w domu przed dziesiątą. Szymona też nie było, ale on zwykle wracał z pracy około północy, a czasami później.

Minęła dziesiąta, jedenasta, na dobre zaczęłam się martwić. Nadal Marka nie było. Nie mogłam zadzwonić, to były czasy, że mało kto miał telefon, a jeżeli już, to tylko stacjonarny. Telefonów komórkowych w ogóle nie było. Chodziłam od okna do okna i wyglądałam. Byłam na dobre przerażona, nie wiedziałam co robić. Po raz pierwszy zdarzyło się, żeby o północy nie było mojego dziecka w domu. Byłam bardzo zdenerwowana, ale zmuszona czekać na Szymona, aż wróci z pracy. Gdy wrócił Szymon, już wiedziałam, czułam, że coś się złego stało. Miałam złe przeczucia. Obydwoje byliśmy bardzo zdenerwowani. Postanowiliśmy szukać Marka. Najpierw pojechaliśmy na prywatkę do tej koleżanki Joli, ponieważ wiedzieliśmy, gdzie to jest, ale już nikogo tam nie było. Potem pojechaliśmy do mieszkania rodziców Joli, ale nikt nie wiedział, gdzie jest Marek i co się z nim stało. Jola powiedziała, że wyszedł wcześniej z prywatki, że ona została i wyszła dużo później sama i przyszła do domu. Powiedziała, że nic nie wie. Nie wierzyłam jej. Pytałam i pytałam:

— Może pokłóciliście się? Czy jak wychodził, był zdenerwowany, czy był pijany?

— Ty na pewno coś wiesz!

— Powiedz! Co się stało, że wyszedł wcześniej, dlaczego nie wyszłaś razem z nim?

Ale pytania pozostały bez odpowiedzi. Stała jak głaz i nic nie mówiła. Pomyślałam, że może jej coś powiedział, gdzie idzie, a ona tylko mówiła, że nic nie wie. Nic się nie odzywała, więc wyszliśmy. Nawet jej rodzice pytali ją, czy coś wie, ale ona milczała.

Objechaliśmy wszystkie szpitale, pojechaliśmy na policję i znowu nic. Nikt nic nie wiedział. Nigdzie Marka nie było. Byłam przerażona, cała drżałam, płakałam, na dobre się wystraszyłam. A najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Najgorsza ta bezradność. Całą noc szukaliśmy Marka. Wszędzie byliśmy, już nie wiedzieliśmy, gdzie go dalej szukać. Nic nie wiedzieliśmy. Zdesperowani w końcu postanowiliśmy pojechać do domu.

Było prawie nad ranem, byliśmy bardzo zmęczeni. Nie wiedziałam, co robić, już czułam, że stało się coś złego. Naprawdę to czułam. Ze strasznego zmęczenia położyliśmy się, ja w ubraniu, chyba przysnęłam, nie wiem, ale w pewnym momencie miałam wrażenie, że ktoś mnie ściąga z łóżka, dosłownie, jakby na siłę ktoś chciał mnie z niego zrzucić. Broniłam się, krzyczałam: „Nie! Nie! Nie!”. Obudziłam się z krzykiem. Krzyczałam i krzyczałam, nawet jak mój sen zniknął. Nie pamiętałam, dlaczego, nie pamiętałam snu. Gdy otworzyłam oczy, byłam tak przerażona, zła na siebie, że znowu przysnęłam i nagle usłyszałam dzwonek do drzwi. Prawie nieprzytomna szybko wyskoczyłam z łóżka i otworzyłam je. Myślałam, że Marek wrócił, miałam taką małą iskierkę nadziei, chociaż pomyślałam, że to na pewno nie on. Marek miał klucz do mieszkania i sam by sobie otworzył drzwi. Podeszłam do drzwi, szybko je otworzyłam, jeszcze wierząc, sama nie wiem, w co. W drzwiach stał policjant, poważnym głosem zapytał:

— Czy Marek to pani syn?

— Tak — odpowiedziałam zdenerwowana, ze złymi przeczuciami, ale jeszcze z iskierką nadziei zapytałam: — Proszę pana, czy coś się stało, czy Marek jest w szpitalu, co się stało?

Policjant tylko kiwnął głową i powiedział:

— Syn nie żyje, powiesił się…

I nic już nie pamiętam. Życie straciło dla mnie sens, a w sercu pojawiła się pustka, nawet nie mogłam płakać. To było nierealistyczne, to się nie działo naprawdę. To był dla mnie koniec świata. Nie wiedziałam, co się dzieje, czy jeszcze śnię, czy to tylko zły sen.

— Ale co się stało, dlaczego? Dlaczego, proszę pana, dlaczego?

— Ja nic więcej nie wiem — powiedział policjant i zbierał się do wyjścia.

Nie potrafił mi odpowiedzieć na to pytanie, on tylko przyniósł tę okropną wiadomość. Na to pytanie nie było odpowiedzi. Nic nie zauważyłam, żeby coś się z nim wcześniej działo, żeby miał jakieś problemy. Nie byłam w stanie tego wszystkiego pojąć. Nawet nie byłam w stanie płakać. To po prostu nie mogło tak być. To jakiś sen. Zaraz się obudzę i będzie wszystko dobrze. To tylko zły sen.

— To co mamy robić? Co my teraz zrobimy? — zwróciłam się do Szymona.

Nie docierało jeszcze do mnie, jakie nieszczęście nas spotkało. Nie wiedziałam, jak będziemy dalej żyć. Policjant, jeszcze zanim wyszedł, powiedział:

— Możecie państwo zobaczyć syna, ciało znajduje się w kostnicy.

Policjant wyszedł. Zamknęłam za nim drzwi. Nie mogłam wypowiedzieć słowa i nie wiedzieliśmy, co dalej. Wzięłam torebkę, zamknęliśmy drzwi mieszkania, wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy, w ciszy, tak naprawdę nie odzywając się do siebie. Czułam się tak, jakby to, co się stało, nie dotyczyło mnie. Jakbym oglądała jakiś straszny film. Jakby nie chodziło o mojego ukochanego, jedynego syna.

Jakim cudem dojechaliśmy na miejsce — nie wiem. Wiem, że szliśmy aleją wśród drzew, mocno świeciło słońce, a jego promienie przeciskały się przez korony drzew, kpiąc sobie z nieszczęścia, jakie nas spotkało. Tak, to był piękny dzień, ale nie dla nas. Los zakpił z nas. Stanęliśmy przed kostnicą, przed jej wejściem. W drzwiach stał człowiek, nie widziałam jak wygląda, czy stary, czy młody i jak był ubrany, tego też nie wiem. W tej chwili nawet nie wiem, gdzie to było, czy przy szpitalu, w jakim miejscu, nie pamiętam, nie wiem i nie chcę wiedzieć.

— Słucham państwa? — odezwał się pierwszy.

— Powiedziano nam, że tu jest nasz syn — powiedziałam.

— A… to państwa syn? Taki młody. — Pokiwał głową i nic więcej nie komentował. — Proszę wejść, ale na krótko.

Szybko weszliśmy, a ten człowiek wycofał się i czekał za drzwiami. Mój synek leżał na marmurowym stole, ubrany tak, jak wyszedł z domu. Leżał cichutki, nieobecny, leżał martwy i zimny jak głaz. A ja zaczęłam płakać i pytać:

— Synku, co ty zrobiłeś?

— Synku, czy to ty jesteś?

— To nie jesteś ty!

— Ty jesteś wesoły, uśmiechnięty, a tu leżysz smutny i nie widzisz nas, śpisz, nie ruszasz się, nie mogę cię obudzić, nie wstaniesz, nie możesz wstać…

— Teraz leżysz tu, a oczy twoje nie widzą nas, nie otworzysz już ich, twoje uszy nie słyszą mnie, nie słyszą moich słów.

— Może ty śpisz?

— Synku, otwórz oczy, wstań, chodź z nami do domu, odpowiedz, odezwij się, co ci się stało?

— Dlaczego tak się stało, moje dziecko, słyszysz mnie?

A on nic. Głaskałam go po twarzy. Marek nie poruszył się, leżał martwy, lecz twarz jego była spokojna, tak jakby spał. Żadnych zadrapań na twarzy, żadnych znaków a na szyi nie było żadnych śladów. Gdy odsunęłam koszulę, zauważyłam świeże zadrapania na brzuchu. Skąd one się wzięły, nie wiem. Wyjęłam chusteczkę, zaczęłam go wycierać, twarz miał trochę zabrudzoną. Zaczęłam znowu gładzić synka po twarzy. Gdy przysunęłam się bliżej, poczułam woń alkoholu. Musieliśmy już wyjść, pan nas popędzał. Pożegnaliśmy się i wtedy widziałam go ostatni raz. Do dzisiaj, a minęło już wiele lat, mam przed oczami jego obraz. Zapamiętałam każdy szczegół na jego twarzy i ciele. Był taki niewinny, bezwolny i taki, taki zimny.

— To synku nie jesteś ty, taki jesteś obojętny, proszę cię, wstań i chodźmy do domu, to wszystko nie dzieje się naprawdę…

— Ale ty nie wstaniesz już nigdy, bo gdybyś mógł wstać synku, to wstałbyś i powiedziałbyś do mnie „moja mamusia”, bo tak do mnie mówiłeś, ze śmiechem i radością w oczach.

Wyszliśmy, tacy biedni, nieszczęśliwi, zdeptani przez te kilka godzin. Smutni tak bardzo, że nie chciało nam się żyć. Nie wiedziałam, co robić. Byłam załamana. Nigdy nikt tego nie zrozumie, jak się wtedy czuliśmy. Tylko ten, kto stracił dziecko, to zrozumie. Ale stracić dziecko w taki sposób, to jest tragedia. Gdy dziecko choruje, rodzice powolutku przygotowują się, że może nastąpić koniec, że nie ma nadziei i nie ma dla niego ratunku. A jeżeli do tego są wierzący, jest im łatwiej, myślą, że Bóg tak chciał. Tego nie wiem, może nie mam racji, może ból jest taki sam. Oczywiście ból jest na pewno taki sam, ale dziecko, które popełnia samobójstwo, tego nie można przeżyć. Dla mnie świat przestał istnieć.

Nie wiedzieliśmy, co robić, dokąd pójść i do kogo. W tej rozpaczy pojechaliśmy do rodziców Szymona, szukaliśmy pomocy. Z jazdy nie pamiętam nic, tylko to, że patrzyłam na szybę samochodu, a przed moimi oczami z niewyspania, z tego nieszczęścia pojawiały się obrazy, przybliżały się auta, drzewa i oddalały się. Miałam przed oczami jakieś dziwne, zamazane, nie do określenia postacie i konary drzew. Odsuwałam twarz od szyby i przybliżałam się. Gałęzie drzew były suche, nie było na nich ani jednego listeczka, pomimo że było lato i drzewa zielone. Te patyki wciągały mnie i oddalały się ode mnie.

Wracając z powrotem sytuacja ze zwidami powtórzyła się znowu. Teraz sobie myślę, jak Szymon dojechał do rodziców jako kierowca, jak nie spowodował wypadku i jak się czuł, czy miał to samo i widział to, co ja? Gdy wysiadłam z auta na podwórku u rodziców, rozpłakałam się i wykrzyczałam:

— Marek nie żyje! Moje dziecko, pomóżcie nam, co mamy robić? Pomóżcie nam, jak będziemy tak żyć, ja tak nie chcę, nie mogę…

Ale i rodzice nie mogli nam pomóc. Ważne, że nie byliśmy sami, chociaż na krótko. Nie wiem, jak długo tam zostaliśmy. Rodzice z nami nie przyjechali, zostali w swoim domu. A mi było tak smutno. Wracając z powrotem sytuacja ze zwidami powtórzyła się znowu. Kiedy i jak wróciliśmy do domu, nie wiem. Pamiętam tylko te koszmary i gałęzie jak macki, które mnie chciały wciągnąć do siebie.

Wieczorem Szymon poszedł do swojego kolegi Mietka, wszystko mu opowiedział, co się stało. Mietek zdał sobie sprawę, że w stanie, w jakim my jesteśmy, nie załatwimy nic z pogrzebem. A przecież trzeba Marka pochować, załatwić różne formalności — nic mnie to nie obchodziło. Wszystko załatwił Mietek, byliśmy mu za to wdzięczni. A my, jak para biednych, opuszczonych, cierpiących ludzi, siedzieliśmy w domu i z tej rozpaczy nie jedliśmy, nie spaliśmy. Gdy tylko próbowałam zasnąć, było tak, jakby mnie ktoś wołał, jakby ktoś mnie potrzebował. To na pewno był mój syn. A ja tylko modliłam się i płakałam. Modliłam się to za dużo powiedziane. Nie umiałam się modlić, nie potrafiłam, nie pamiętałam, nie wiedziałam jak, tylko powtarzałam:

— Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy nim stój…

— Wieczny odpoczynek…

I tak w kółko.

Pogrzeb odbył się kilka dni później. Te dni do pogrzebu były nie do zniesienia. Chciałam, żeby to się już skończyło, żebym nie musiała słuchać tej litości, tego przytulania, tych słów pocieszenia. Nie chciałam nikogo widzieć, nie chciałam z nikim rozmawiać.

Chciałam tylko krzyczeć: „Wy, wszyscy, zostawcie mnie w spokoju, niech to się już skończy! Nie chcę tak, chcę uciec, zaszyć się gdzieś daleko, uciec i nikogo nie chcę widzieć, nie chcę słyszeć! Nie chcę żyć! Chcę do ciebie synku mój ukochany!!!”.

Przyjechała cała rodzina moja i Szymona, a ja nie mogłam ich ugościć. Nie pomyślałam, żeby zorganizować poczęstunek dla przyjezdnych. Nie myślałam nic, w głowie miałam pustkę. Pogrzeb to był koszmar, nie mogłam nikomu spojrzeć w oczy. Czułam się winna, wstydziłam się. A były tłumy ludzi, koledzy Marka, koleżanki. Oczywiście był ksiądz, nie pamiętam, czy sprzeciwiał się, żeby pochować Marka po katolicku, chyba nie, bo przecież Marek był ochrzczony. Cieszę się, że tak było, że był ksiądz, ponieważ wydaje mi się, że nie wszyscy wiedzieli, jaka była przyczyna śmierci.

Rano, w dniu pogrzebu była msza i trumna stała w kościele. Cała ceremonia, wydawało mi się, że trwa i trwa. I nie było temu końca. Po skończeniu wszyscy ludzie uczestniczący w pogrzebie podchodzili, składali nam kondolencje. Wiem, że siostra dała mi na cmentarzu jakąś tabletkę, którą połknęłam. Wszystko było tak jakby za mgłą. Stałam z boku, w czerni, nieobecna, to wszystko działo się poza mną.

Później, jak tak rozmyślałam, dziwiłam się, że ksiądz nie złożył mi kondolencji, nawet do mnie nie podszedł. Dlaczego akurat to zapamiętałam, nie wiem. Natomiast złożył kondolencje mojej teściowej. Nie wiem, czemu, może myślał, że ona jest matką. To mnie bardzo zabolało. Ale to było nieświadomie. Pewnie dlatego, że wycofałam się, odeszłam na bok i tylko chciałam, żeby to się skończyło. Chciałam być niewidoczna. Z cmentarza poszliśmy do domu pieszo, chociaż było daleko. Moi teściowie i wszyscy inni rozjechali się tego samego dnia do swoich domów. Moja rodzina, mama, siostry zatrzymali się u mojej młodszej siostry.

Po pogrzebie moja rodzina poszła do siostry. Nikogo nie chciałam mieć przy sobie, nawet mojej mamy, która na pewno bardzo cierpiała, tak, mama bardzo cierpiała. A może się wstydziłam, nie chciałam, żeby ktoś pytał mnie o szczegóły, nawet moja mama? Wstydziłam się, że mój syn popełnił samobójstwo. Nie chciałam słyszeć żadnych pytań, ani odpowiadać na nie. Nigdy o przyczynach śmierci Marka nie rozmawiałam z nikim. Chciałam być sama i nie chciałam nikogo oglądać. Ale czy to było dobre, nawet tego teraz nie wiem. Tak było i już.

Krótko po pogrzebie odwiedziła mnie koleżanka — mama kolegi Marka ze szkoły. Obydwaj razem kończyli technikum. Nie byłam zadowolona z tych odwiedzin, nie dlatego, że jej nie lubiłam. Lubiłam ją, razem byłyśmy w trójce klasowej przez okres nauki naszych synów. Nie chciałam z nikim się widzieć, bo nie chciałam rozmawiać na temat śmierci Marka, nie chciałam pokazać, jak bardzo cierpię. Może byłam trochę obojętna przy niej, może okazałam rozdrażnienie. Bardzo trudno rozmawiało mi się z nią. Zresztą z nikim nie chciałam rozmawiać o Marku, wydawało mi się, że ludzie z ciekawości chcą wiedzieć, co się stało, że nie są w stosunku do mnie szczerzy. Byłam nieufna. Po jakimś czasie moje przemyślenia się potwierdziły. Krótko po tej wizycie, dowiedziałam się, co powiedziała na temat mojego zachowania, że nie widać po mnie, że cierpię, że jakoś dziwnie się zachowuję. Było mi przykro, jak można kogoś oceniać, jak kto przeżywa śmierć, a jeszcze do tego tak straszną śmierć, śmierć syna jedynaka. Może przy ludziach moje zachowanie było dziwne, lecz oceniać po wyglądzie kogoś, jak kto przeżywa ból po stracie dziecka, to niegodne. Każdy przeżywa inaczej, tak jak potrafi, tak, jaki ma charakter. Nikt nie zajrzy człowiekowi w jego serce, nikt nie ma prawa nikogo oceniać.

Niedawno przeczytałam takie słowa: „Na osobę, która się jawnie nie złości w społecznie usankcjonowany sposób, czy nie cierpi tak, że wszyscy to widzą, ale w sposób mieszczący się w granicach akceptacji społecznej, patrzy się z niepokojem, a przynajmniej ze zdziwieniem. Mówi się o niej, że wypiera, że się znieczuliła, że niepotrzebnie udaje silną, walczy ze sobą, gra” w książce „Powiedz to dobrym słowem” Te słowa napisała psycholog, pisarka Iwona Majewska-Opiełka.

Myślę, że wiele osób nas oceniało, przyglądali się, jak się zachowujemy, czy płaczemy, czy pokazujemy swoją tragedię na zewnątrz. Nie znoszę robić czegoś na pokaz, raczej ukrywam swoje problemy. Ale ludzie, wiem, są rządni sensacji, ciekawi, a najlepiej w takiej sytuacji chcieliby, żebym położyła się i umarła. Oj, to by dopiero świadczyło o tym, jak bardzo przeżywam. Nie chciałam żyć, to prawda. To były moje myśli, ale nikt o tym nie wiedział. Chciałam popełnić samobójstwo, chciałam być z moim synem na zawsze. Czekałam, aż nadarzy się taka okazja. Nikt nie wiedział, co mam w sercu, wiedziałam tylko ja.

I tak zostaliśmy sami z naszym bólem, ciężarem w sercu, jak te sieroty, którym zabrano coś najcenniejszego w życiu, a mojego synka nie było z nami. Marek miałby za parę dni dwadzieścia lat. Gdy trochę ucichły emocje, wtedy to zaczęliśmy się zastanawiać, co tak naprawdę stało się na prywatce. Coś złego musiało się stać, a my nie wiedzieliśmy co. Młodzież piła alkohol i — jak się później okazało — Marek pokłócił się z dziewczyną. Zaczął pić bez umiaru i w końcu wyszedł z tej imprezy. Jola zaczęła się bawić z innymi chłopcami, a Marek był zazdrosny, nie mógł znieść tej sytuacji i tak to się stało. To są nasze przypuszczenia wynikające z rozmów z tymi, którzy tam byli i razem się bawili.

Szymon jeździł po uczestnikach tej imprezy, dopytywał tych, którzy bawili się na tej prywatce, ale nikt z nich nie chciał konkretnie nic powiedzieć. Tylko wszyscy zgodnie mówili, że to przez tę dziewczynę, nawet jej koleżanki były przeciwko Joli. A prokurator nawet nie zgodził się na przesłuchanie w roli świadków uczestników tej imprezy. Przesłuchiwał tylko nas, rodziców. Był nieuprzejmy, wręcz niegrzeczny wobec mnie i Szymona. Jak nam było strasznie przykro. Czy byliśmy winni? Dlaczego prokurator nas oceniał, przecież nas nie znał? Marek był dobrym synem, wrażliwym chłopcem i bardzo zakochanym w tej dziewczynie. Nie byliśmy złymi rodzicami, kochaliśmy syna bardzo, a on nas. Szczególnie ze mną Marek miał wspaniały kontakt. Mógł mi wszystko powiedzieć i mówił mi wszystko, taka byłam tego pewna. A może miał swoje tajemnice, a ja o tym nie wiedziałam? Młodość ma to do siebie, że młodzi bardziej zwierzają się kolegom, koleżankom, a nie rodzicom. To przecież naturalne. I tylko zadawałam sobie ciągle to pytanie: „Dlaczego? Dlaczego, nie pomyślałeś o nas, a może za rzadko mówiłam ci, że cię kocham? Kocham cię synku i zawsze kochałam, byłeś moim całym życiem, moim całym światem”.

Może zajęta swoimi sprawami coś zaniedbałam. Miałam żal do siebie, nie potrafiłam sobie wybaczyć. Tylko codziennie prałam i prasowałam Marka koszule, spodnie, pościel i układałam na półkach w jego pokoju. Czekałam na niego, że wróci, miałam takie dziwne wrażenie, że wyjechał, że pewnego dnia otworzy drzwi, wejdzie uśmiechnięty i zawoła:

— Mamuś!!!

A ja zapytam:

— Co dobrego zjesz, mój synku?

Prałam, prasowałam, układałam, nie wychodziłam z domu, czułam się naznaczona. Nie mogłam ludziom spojrzeć w oczy. Winiłam siebie. Ale za co? Wychowałam moje dziecko na bardzo wrażliwego człowieka i takiego słabego psychicznie. A może to ja taka byłam i jestem słaba, każdy mógł mnie zniszczyć. Zniszczyć — mocne słowo, ale to prawda, że złe słowa wypowiadane do mnie, czy o mnie bolały mnie bardzo.

Czy to ja zawiniłam, czy coś przegapiłam?

Czy to ja sprawiłam, że problemy, które można było rozwiązać, dla ciebie urastały do takiego stanu, że nie było wyjścia? Że jedynym wyjściem była śmierć?

A może synku, dlatego, że tato poświęcał ci mało czasu, też tak myślałam.

A może bałeś się? Wiem, tato był surowy, ale był twoim autorytetem.

Siedziałam w domu i płakałam, ale tylko wtedy, kiedy Szymon wyjeżdżał do pracy. Płakałam, rozmawiałam z Markiem, nie mogłam sobie z tym wszystkim poradzić. Chodziłam po pokoju Marka, przeglądałam jego rzeczy, zapiski, brałam do ręki każdy przedmiot, przytulałam się do jego ubrań, dotykałam, czułam jego obecność, czułam jego zapach. Nagle zdawałam sobie sprawę, że wszystko się skończyło. Pokój był martwy, była cisza. Jego pokój zawsze tętnił życiem, grała muzyka, czasami za głośno, a teraz była tylko cisza, straszna cisza, głucha cisza nie do wytrzymania. Nagle wszystko zatrzymało się w momencie, tak jakby ktoś pstryknął i wyłączył światło, a los wyłączył życie. Młode życie. Pokój był martwy. Co dzień było gorzej. Nagle ogarniała mnie taka tęsknota, że nie wiedziałam, co robić, myślałam, że oszaleję.