Agent Edenu - Karol Kołodziejczyk - ebook

Agent Edenu ebook

Karol Kołodziejczyk

2,0

Opis

„Biegłem. Uderzałem głową o gałęzie drzew, których było pełno w tym lesie. Starałem się nie myśleć o tych wszystkich postaciach z horrorów, które przewracały się o korzenie, albo — co gorsza — o powietrze, tylko po to, by zostać potem rozerwanym na strzępy. To coś było za mną, organizacja nie przygotowała mnie na to, nikt nie dałby rady…” Tak zaczyna się historia Emila, pracownika organizacji, która zaspokaja zapotrzebowanie na prąd całemu kontynentowi Pilgrim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 70

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (4 oceny)
0
0
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karol Kołodziejczyk

Agent Edenu

Kult Niemych

© Karol Kołodziejczyk, 2018

„Biegłem. Uderzałem głową o gałęzie drzew, których było pełno w tym lesie. Starałem się nie myśleć o tych wszystkich postaciach z horrorów, które przewracały się o korzenie, albo — co gorsza — o powietrze, tylko po to, by zostać potem rozerwanym na strzępy. To coś było za mną, organizacja nie przygotowała mnie na to, nikt nie dałby rady…”

Tak zaczyna się historia Emila, pracownika organizacji, która zaspokaja zapotrzebowanie na prąd całemu kontynentowi Pilgrim.

ISBN 978-83-8155-219-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1„Ostatni Baryton”

Biegłem. Uderzałem głową o gałęzie drzew, których było pełno w tym lesie. Starałem się nie myśleć o tych wszystkich postaciach z horrorów, które przewracały się o korzenie, albo — co gorsza — o powietrze, tylko po to, by zostać potem rozerwanym na strzępy. To coś było za mną, organizacja nie przygotowała mnie na to, nikt nie dałby rady. Ta bestia okazała się większym zagrożeniem, niż się spodziewaliśmy. Noga wpadła mi do małej nory jakiegoś leśnego zwierzęcia, poczułem dziwne mrowienie w kostce, szybko podskoczyłem, żeby ją wyciągnąć, wtedy rozdarłem kombinezon. Pamiętam to. W oddali zauważyłem bunkier, to tam wszystko się zaczęło. Nie mogłem się odwrócić, sam widok tej bestii sparaliżowałby nawet najodważniejszego mężczyznę. Wiedziałem, że to coś było za mną, słyszałem szepty. Dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć głosów, dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć różnych słów, by dopełnić jedną pradawną inkantacje, która zmieni świat, rozpocznie nową erę, a przynajmniej tak mówiły legendy. Moje myśli rozmywały się w chaosie, ciągłego przerwanego pościgu. Brakowało bestii jeszcze jednego głosu. Mojego.

Wskoczyłem do schronu. Zamknąłem drzwi i zrzuciłem na nie wielką starą szafkę, która dawniej służyła za przechowalnie uniformów roboczych. Wiedziałem, że to nie zatrzyma bestii, ale chciałem zdobyć trochę czasu. Spojrzałem na stary, zakurzony, złocony zegar, wybiła godzina 23:40. Zaśmiałem się ironicznie, suma liczb pasowała idealnie. Pokój, w którym się znalazłem był wilgotny i zniszczony, pewnie widział więcej niż my czytaliśmy w przerażających raportach tego incydentu. Wyjąłem ciało martwego agenta z szafy w poszukiwaniu jakichkolwiek notatek, musiały tam gdzieś być. Rozerwałem jego kostium i odkryłem, że w zasadzie to on jest notatką, na jego piersi wyryte długim pazurem były słowa w jakimś pradawnym dialekcie. Zrobiłem szybko zdjęcie jego klatki, upewniłem się, czy mam zasięg w telefonie, gdybym miał… wystarczyłoby, że wytrzymałbym 10 minut, a posiłki uratowałyby mnie z tego dołka. Wziąłem głęboki wdech i obróciłem się, zerkając na pancerne okno. Zobaczyłem jedną z białych jak tynk twarzy, bez oczu, bez nosa, bez ust, w miejsce ich miała naciągniętą skórę i niekończącą się otchłań. On nie chciał się włamać drzwiami, tylko przez mój mózg. Poczułem w duchu, jego szyderczy śmiech.. Nie powinienem tego widzieć, nie mogę patrzeć! Barykada teraz jest na nic. Zabrałem z biurka lampę, ponieważ chodzenie po korytarzach schronu, będąc otoczonym przez sam mrok to najgłupsza rzecz jaką mógłbym w tej chwili zrobić. Bestia już dostała się do mojego umysłu. Szepty się nasiliły, od tej pory rzeczywistość nie była już ważna, istota mogła ją zmieniać jak chciała. Jedyną drogą ucieczki była ta, która prowadziła w głąb kompleksu. To straszne, że zginęli w jedynym z miejsc, które nazywali domem. Nie mogę już zawrócić, by wyjść i stawić czoła kreaturze z koszmarów, za którą stała cała armia prawie tysiąca kultystów, nazwanych „niemymi”. Rozejrzałem się za czymś co mogłoby posłużyć samoobronie. Przedmiot leżał na stole, zaraz obok lampy, przeklęty prezent od nich, niby zwyczajny nóż, ale to dzięki niemu agent OG-612 pozbawił swoich przyjaciół życia i wnętrzności. Rytualne zabójstwo, które pozwoliło mu zostać jednym z nich. Nie zabrałem go, to było zbyt ryzykowne, skoro opętał jednego, zrobiłby to ponownie. Nic innego w pomieszczeniu nie nadawało się na walkę z taką istotą, zatem musiałem skupić się na jednym — na przeżyciu.

Zszedłem niżej po starych, spróchniałych schodach, które miały zapewnić mi trochę czasu. By odpędzić istotę musiała wybić północ, tylko wtedy inkantacja zadziała. Gdy jednak zszedłem do połowy, usłyszałem trzask i pamiętam że wszystko zrobiło się czarne. Wpadłem w zalany korytarz, woda śmierdziała okropnie, w zasadzie nie chcę wiedzieć dlaczego. Drzwi pękły, bestia wpłynęła do pomieszczenia na górze. Spojrzałem pod siebie. W tafli wody zobaczyłem tę samą twarz co wcześniej za oknem, zbliżała się niczym atakująca pirania. Zacząłem ostro kaszleć, tak by spróbować uszkodzić sobie krtań, bali się tego. Ostatni głos, który nie zabrzmi niczym dzwon, tylko jak 81-letni palacz, był dla nich najgorszym scenariuszem, niewiele osób rodzi się z taką skalą głosu jak ja. Wziąłem zamach i rozbiłem taflę wody ręką, istota się wycofała. Jakaś dziwna maź pokryła moją dłoń, szepty rozbrzmiały niczym chór, czekający na ostatniego śpiewaka. Biegłem tyle co miałem sił w nogach ale woda spowalniała każdy mój ruch.

To coś pojawiło się na starych schodkach. Nadciągało powoli, wiedziało, że nie mam dokąd uciec, widocznie nie zdawało sobie sprawy z inkantacji, która została wyryta na moim byłym współpracowniku. Gdy byłem w połowie korytarza stęchła woda sięgała mi już do kolan. Na końcu był tylko jeden zakręt, w lewo, do klatki Faradaya, trzymano tam tego stwora, kiedy zwano go po prostu dziewięć. Tam nie ma wody, jest bezpieczniej, światło jeszcze nie zostało uszkodzone, bo tym silniejsze były jego zdolności im więcej mroku mnie otaczało. Podskoczyłem, kiedy coś ze ściany wyskoczyło, zaciskając swoje zęby na moim uchu. Szarpnąłem mocno, tracąc końcówkę płatku usznego. Ból, który poczułem, pulsował w mojej głowie, ale nie przestawałem biec. Uderzyłem kolanem o betonowy schodek, może je zdarłem, nie czułem tego, adrenalina tak we mnie buzowała, że pewnie gdybym stracił rękę też bym tego nie poczuł. Połowiczny upadek nadał mi tylko pędu. Widziałem ją, była z dwie minuty ode mnie, na pewno, poczucie czasu mówiło mi, że mam jeszcze 5 minut do północy. Margines błędu wynosił minutę. Rzuciłem się bezsilnie w lewo, wpadając do dawnej klatki tego monstrum. Usiadłem przy ścianie, dysząc.

Szepty powoli się nasilały.

Nie słyszałem, jak bestia przechodzi przez wodę, bo w zasadzie nie musiała, nie miała nóg. Przeturlałem lampę do wejścia pokoju, to dało mi lepszy pogląd na sytuację. Gdy ją widzisz, przemieszcza się jak zwierze, jednak gdy spojrzysz w jej twarz, a nie ma jej w zasięgu, to może się teleportować na krótkie dystansy.

Zacząłem liczyć, 180 sekund, 3 minuty. Ironicznie, znowu dziewięć, jako suma liczb. Podparłem się i wyjąłem telefon, w którym zegar zatrzymał się, z kieszeni, odtwarzając zdjęcie piersi martwego agenta z inskrypcją, którą miałem zamiar wyrecytować.

Doliczyłem być może do 90, zanim ujrzałem powoli uśmiechającą się pustą twarz. Nie przyjrzałem się, to nie było miejsce na nos i oczodoły, lecz usta. Im bliżej podchodziła, tym więcej twarzy zauważałem. Według legend 200, w tym jedna bez ust.

72 sekund. Nie wiem w zasadzie czy je dobrze liczę, powoli wariowałem od szeptów i od wizerunku bestii. Normalny człowiek by nie zdołał zachować rozsądku, ja balansowałem jednak na granicy szaleństwa.

Jeszcze 9 sekund. Monstrum weszło przez drzwi, uśmiechając się szeroko.

7 sekund, usłyszałem początek inkantacji, a bestia rozparła swe szpony. Nie mogłem dopuścić by ta, 1800-letnia pieśń chaosu się zakończyła. Koniec, rozpocząłem czytanie inskrypcji, wiedziałem, że albo zacznę albo zginę. Czytałem w nieznanym sobie języku, ale potrafiłem wypowiedzieć idealnie każde słowo, ponieważ słyszałem każde słowo przed wypowiedzeniem w głowie.

„Tylko jedna istnieje równowaga, orkiestra gra, zaś dyrygent dyryguje. Wysoki, a jego sześć rąk machało, jednak żaden nie zagrał. Żaden widz nie bił braw, chodź, próbował. Jeden tylko wstał i wykrzyczał, lecz nie miał ust…”

Przerwał mi atak kaszlu, który chyba był oznaką skaleczenia krtani. Bestia przejechała swoimi pazurami od czoła, powoli schodząc do ust, nie była szybka. Czułem jak krew, spływa mi po oczach i po wargach. Odkrztusiłem wielki fragment czarnej flegmy i wykrzyczałem.

„To skrypt numer 7!”.

Nic nie pamiętam, co się stało dalej. Wszystko mi się rozmyło, a szepty ucichły, jedynie spokojna melodia dudniła w mej głowie. Przywołałem coś, czego nie powinienem sprowadzać na ten świat. Obudziłem się w szpitalu organizacji, w sektorze F. Doktor Fung stał przy mnie ze starym radiem, nie był zadowolony, co było rzadkim zjawiskiem z powodu na jego ekscentryczną naturę. Powiedział mi, że od tego czasu, jak znalazł mnie w starym bunkrze, nieprzytomnego, to wychwycił w aucie też tajemniczą transmisję radiową nadającą … właściwie nic niedającą, była to idealna cisza, bez nawet najmniejszych szumów. Spojrzałem na ranę, było blisko, bestia skończyła swój atak na brwiach. Rany nie były głębokie, ale chyba po tym nieprzyjemnym spotkaniu zostanie mi blizna, z którą będę się zmagać do końca życia. Spytałem o istotę, która mnie goniła. On odpowiedział, że to nie moja sprawa. Dodał jednak, że zrobiłem to, co powinienem zrobić, każda inna opcja byłaby początkiem apokalipsy oraz, że powinienem wypoczywać. Zaśmiałem się, chociaż wszystko mnie przez to rozbolało. Spojrzał jeszcze na mnie, zanim wyszedł i powiedział mi tylko:

— Dobra robota, jak na zespół „S”. —

Znikł w korytarzu organizacji, zostawiając mnie samego z radiem. Lekko brzdękająca cicho gitara sprawiała że czułem się lepiej. Spokojne dźwięki jednak pod koniec coś przerwało, jakby zakłócenia. Gdy ustał szum zapadła grobowa cisza. Usłyszałem w głowie, cichą melodię, tą samą, którą słyszałem w piwnicy. Tym razem kończyła się tekstem „On dalej tam jest i czeka na koniec pieśni”. Serce zabiło mi mocniej, czułem jakby, miało wyskoczyć mi z piersi, radio przełączyło się znowu na stację radiową, którą uwielbiałem słuchać. To właśnie od tej pory moje życie się rzeczywiście zmieniło, a prawdziwa praca dla Eden’u rozpoczęła.

Rozdział 2„Wielka Biblioteka”

Minęły być może z dwa pełne leżenia w szpitalnym łóżku tygodnie. Zdałem sobie sprawę z tego, jak mało pamiętam o tym, co robiłem przed dołączeniem do agencji, właściwie ciężko mi powiedzieć, nawet kim byłem. Nazywam się Emil, nazwisko już dawno straciłem w odmętach tej organizacji, na rzecz identyfikatora. Ten cały powrót do zdrowia strasznie mnie znudził, zatem poprosiłem Doktora Funga o akta, które zawierały informację o tym, co mnie goniło po lesie Koeńskim. Pomimo ich tajności i tego, że doktorek chciał mnie odsunąć od sprawy to, po moich prośbach wreszcie zrobił dla mnie wyjątek. Przestudiowałem je dokładnie, okazało się, że barwa i skala głosu jaki posiadam jest „ostatnim elementem” do sprowadzenia o wiele groźniejszej anomalii, którą wieki temu zamknięto w innym wymiarze. Brzmiało to dla mnie dosyć abstakcyjnie, ponieważ prace nad podróżami międzywymiarowymi dopiero raczkowały, rozwijał je tylko jeden naukowiec, jakiś młodociany geniusz z zapyziałej krainy pokrytej lodem na wschodzie. Według starych wierzeń istota zamknięta w tamtym świecie była zwana „Aphalel”. Tylko tyle zdołałem się dowiedzieć z akt i raportów, summa summarum znalazłem więcej pytań niż odpowiedzi.

Postanowiłem że jak wrócę do zdrowia, to wyjdę z agencji i wyruszę do stolicy, by przebadać stare archiwa. Dostałem zatem przepustkę i wskoczyłem do swojego auta, dosyć nowego modelu jednej z popularniejszych amfibii. Osiągało ono zawrotną w tych czasach prędkość 72 km/h. Nasza placówka na szczęście znajdowała się niedaleko autostrady, na której mogłem wykorzystać maksymalne osiągi tego rumaka. Droga była długa, ale nie czułem tego. Podróż na szczęście odbyła się bez żadnych nieprzyjemnych wypadków. Gdy już stanąłem przed Wielką Biblioteką, poczułem ogromny niepokój, miałem wrażenie że coś mnie obserwuje, przemyka ciągle obok mnie, widzi każdy mój ruch. Mógłbym przysiąc, że dostrzegałem na krańcach pola widzenia jakąś cienistą istotę, a czasem też słyszałem pojedyncze słowa jakby były szeptane do mojego ucha. Gdy tylko przeszedłem przez wielkie drewniane drzwi, uderzyła we mnie woń starego drewna i książek. Poczułem ogrom tego miejsca. Zbudowana na cześć pierwszego króla, 3 piętrowa biblioteka skrywała tonę niesamowitych tomów przepełnionych mądrością, przygodami i rezultatami badań. Spojrzałem na recepcję, za którą siedział jakiś wysoki młodzieniec. Nogi położone miał na biurku, zaś w ręce trzymał grube tomiszcze tłumaczące zawiłości fizyki kwantowej. Przez jego czarnobrązowe loki przechodziło światło, wdzierające się do parteru przez wielki witraż przedstawiający jakąś bitwę, którą bym pewnie rozpoznał, gdybym słuchał na lekcjach historii za młodu. Odchrząknąłem, by zwrócić uwagę pracownika, ten jednak zagłębiony był w swojej lekturze tak bardzo, że nawet nie zauważył, iż jego kołnierz w niebieskiej koszuli się wygiął i wbija mu się w szyję. Podszedłem do niego.

— Przepraszam, czy w macie jakieś książki o wierzeniach ludów pierwotnych? Może jakaś z tagiem „Aphalel”? — wykrztusiłem, dosyć głośno by bibliotekarz spojrzał na mnie. On odwrócił się i wpisał coś w stary komputer.

— Być może na trzecim piętrze, w 33 dziale, zaraz obok teorii naukowych. — Odpowiedział, bardzo szybko.

— Mogę cię tam zaprowadzić, przy okazji oddam to. -Dodał pokazując mi grubą księgę, którą czytał.

— Stary, przypilnuj recepcję! — Rzucił za siebie. Pewnie do drugiego pracownika, którego nie widziałem.

Ruszyliśmy, mijając parę zatraconych w swoim własnym książkowym świecie ludzi, nie było ich zbyt wielu, może z powodu, że był przecież wieczór. Przechodziliśmy pomiędzy ogromnymi kolumnami pełnymi ksiąg, zmierzaliśmy do windy, dosyć nowoczesnej jak na budynek, który powstał setki lat temu. Spojrzałem na młodzieńca, poruszał się po tej bibliotece jak ryba w wodzie, widocznie musiał tu pracować jakiś czas. Zauważyłem, że do jego pasa przyczepiona jest kabura, w której znajdował się rewolwer, to dziwne, ale pewnie zdarzają się czasem napady, co pewnie nikogo to nie dziwi, w końcu niektóre książki warte są setki tysięcy, jeśli nie więcej.

Po chwili znaleźliśmy się w dziale „Mity i Legendy”, co dziwne to to na serio znajdował się on