Chciałam cię uwolnić - Ewelina Madej - ebook

Chciałam cię uwolnić ebook

Ewelina Madej

0,0

Opis

Kiedy rodzina siedemnastoletniej Zary umiera w drastycznych okolicznościach, dziewczyna wie, że musi uciekać. Ucieczki to coś, w czym jest dobra. Mikołaj to młody chłopak, który mieszka w drewnianej chatce w centrum lasu. Natrafienie na ekscentryczną Zarę w okamgnieniu burzy jego spokój. Mikołaj postanawia jednak zaopiekować się dziewczyną. Tylko czy aby Zara jest kimś, kto potrzebuje ochrony, czy też raczej inni powinni strzec się przed nią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 319

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewelina Maria Madej

Chciałam cię uwolnić

© Ewelina Maria Madej, 2018

Kiedy rodzina siedemnastoletniej Zary umiera w drastycznych okolicznościach, dziewczyna wie, że musi uciekać. Ucieczki to coś, w czym jest dobra.

Mikołaj to młody chłopak, który mieszka w drewnianej chatce w centrum lasu. Natrafienie na ekscentryczną Zarę w okamgnieniu burzy jego spokój. Mikołaj postanawia jednak zaopiekować się dziewczyną. Tylko czy aby Zara jest kimś, kto potrzebuje ochrony, czy też raczej inni powinni strzec się przed nią?

ISBN 978-83-8155-289-9

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1Na gorącym uczynku

To był szósty raz tego dnia, kiedy Mikołaj pomyślał, że zaczyna fiksować. Przekonanie to powstało na bazie subtelnych niezgodności, jakie spotkały go w minionych dniach. Na początku chłopak nie przywiązywał do nich większej wagi, tłumacząc się roztargnieniem. Przecież nikt nie jest nieomylny.

Mikołaj uważał tak przez dość długi czas. Aż do dziś, kiedy to ubytki w jego lodówce stały się aż nazbyt zauważalne. W końcu kupował jedzenie wczoraj. Jak to możliwe, że dzisiaj wszystko było już w połowie zjedzone? Fakt, że piwo pozostało nietknięte, myślał Mikołaj, częściowo się uspokajając. Nie na długo jednak.

Od kilku dni różne rzeczy z jego domu po prostu… znikały. Co dziwne, cenne przedmioty, takie jak laptop, czy telefon pozostawały nienaruszone. Może lunatykował? Bo jak inaczej wytłumaczyć te ubytki w jego żywności? Włamaniem głodnego niedźwiedzia?

Tymczasowy dom Mikołaja znajdował się w kompletnej dziczy, przezornie ukryty w środku gęstego lasu, do którego przecięta osoba nie miałabym determinacji się zapuszczać. Rozsądniej byłoby nazwać dom schronieniem… Swojego rodzaju kryjówką. Istniało małe prawdopodobieństwo, że kręcił się tu jakiś człowiek.

Chodziło przecież o izolację. Natrafienie na dom bez znajomości jego dokładnej lokalizacji i bez samochodu, który Mikołaj od razu usłyszałby w tej ciszy, było niemożliwe. Prowadząca tu ścieżka odgałęziała się od istnego labiryntu równie małych polnych dróżek. Poprzednie pokolenia doskonale wiedziały co robią, budując go w centrum nigdzie. Pewne złe nawyki niezmiennie pozostają w rodzinie i nawyki te prędzej czy później zmuszają człowieka do ucieczki przed równie złymi ludźmi.

Może ta izolacja sprawiała, że zaczął świrować? Całkowite odseparowanie od ludzi jest niczym zaproszenie dla jakiegoś psychicznego zaburzenia. Życie w ciągłej ciszy nie może nikomu wyjść na dobre.

Mikołaj nie miał innego wyjścia. Mieszkanie z dala od cywilizacji miało uratować mu życie. To było kilkutygodniowe rozwiązanie. Dopóki sprawy się nie ustabilizują, a jego rodzice ochłoną, tracąc zapał do kolejnego działania, które w najlepszym wypadku znów mogłoby zrujnować mu życie.

Tutaj był bezpieczny.

Do czasu, gdy jedzenie z jego domu zaczęło znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. To mogło oznaczać tylko jedno.

Nie był sam.

A zważywszy na sytuację, w której się znajdował, nie zwiastowało to niczego dobrego.

Śladami żywności szybko poszły ubrania. Nie wszystkie, oczywiście. Jedynie niektóre grube bluzy i swetry z jego i tak wąskiego zasobu ubrań. Osoba, która go okradała wcale nie była subtelna w swoich działaniach i posuwała się w nich coraz dalej i odważniej. Wkrótce Mikołajowi miała pozostać tylko para dżinsów i kilka koszulek na zmianę. Będzie musiał przejechać się do miasta po nowe ubrania. Było to bardzo ryzykowne, ale w tej sytuacji nie miał innego wyjścia.

Albo po prostu przyłapie złodzieja na gorącym uczynku. To był całkiem niegłupi pomysł, dzięki któremu Mikołaj zaoszczędziłby trochę pieniędzy.

Był jednak pewien mały problem. Osoba, która go okradała nie należała do tych najgłupszych. W przeciwnym razie już dawno by ją schwytał. To musiało się dziać, kiedy Mikołaj jeździł na peryferia po jedzenie. Jedzenie, które chłopak w coraz mniejszym stopniu kupował dla siebie, a w coraz większym dla tajemniczego współtowarzysza.

Znaleźli go, a może to była część ich chorej gry mającej na celu go nastraszyć i uświadomić, że nigdy i nigdzie nie jest bezpieczny. Nawet tam, gdzie zasięg telefonu komórkowego się kończył, nie mówiąc już o niestabilnym internecie.

A może to był zwykły bezdomny, który zbłądził w lesie i wybrał chłopaka jako swojego wygodnego żywiciela?

Nie, to musiał być ktoś doświadczony w kradzieży. Przeciętna osoba nie zacierałaby śladów za sobą tak skrupulatnie, znikając bez okruszka chleba na podłodze.

Któregoś dnia Mikołaj poznał odpowiedzi na swoje pytania. Dociekanie do prawdy zaczęło się od rozmazanych śladów krwi na drewnianej podłodze w kuchni, które miały doprowadzić chłopaka prosto do celu.

Wiedział, że tym razem złodziej mu nie ucieknie.

To było tylko kilka wsiąkniętych w drewno plam. Czyżby złodziej zrobił się na tyle pewny siebie, iż przestał kłopotać się zacieraniem śladów? Jak ciężko był ranny? Czy w ogóle wciąż żył? Co, jeśli chłopak natrafi na zwłoki tuż pod swoim domem?

To nie byłby pierwszy raz, kiedy zobaczy martwego człowieka. Jego oczy były przyzwyczajone do naprawdę drastycznych obrazów.

Tylko że tamte drastyczne sceny nie miały miejsca w środku lasu. W dodatku zaczynało zmierzchać. Każdy w takiej sytuacji byłby przerażony, a przynajmniej nie potrafiłby opanować gęsiej skórki wstępującej na ramiona.

Jednak Mikołaj zdusił strach głęboko w sobie i pozwolił, by kontrolę nad jego działaniami przejęła ciekawość popychająca go do przodu, prosto w gęstniejący mrok lasu.

Ślady krwi na podłodze prowadziły do tylniego wyjścia z domu. Na trawie krew nie była już równie dobrze widoczna, jak na tle zmurszałych desek imitujących podłogę. Spora jej część wsiąknęła w leśne podszycie i dało się ją zauważyć jedynie w postaci rdzawych smug na pojedynczych gołych kamieniach i gałązkach, które pękały pod ciężkimi butami chłopaka niczym drobne kosteczki.

Mikołaj szedł przez las. Cisza dookoła była wręcz nienaturalna. Żadnych ptasich treli, szumu liści, przekomarzań cykad, zupełnie jakby las wstrzymywał oddech na sekundę przed wielką zagładą.

Może to była pułapka. Jak on mógł tego nie przemyśleć, tylko tak bezmyślnie podążać śladem krwi na podłodze, która równie dobrze mogła należeć do dogorywającego królika?

Nagle zza jednego z potężniejszych drzew wyłoniła się postać. Mikołaj odruchowo sięgnął po pistolet, z którym zasadniczo się nie rozstawał, ale niepotrzebnie. Zamrugał, żeby upewnić się, że to nie halucynacja. Wzrok po zmierzchu mógł być omylny, ale dziewczyna przed jego oczami była aż nazbyt realistyczna.

Oto jego złodziejka. Niewinna dziewczynka ubrana w zwiewną sukienkę do kolan przyozdobioną w drobny wzorek. Długie blond włosy falami opadały na jej smukłą sylwetkę.

Dziewczyna nieśmiało wychylała się zza pnia drzewa, wyraźnie spięta, co było zauważalne nawet z tej odległości. Jakby w każdej chwili gotowa była uciec… albo zaatakować.

Z jej ramienia zwisał skórzany rozpięty plecak. Jednak to było nic w porównaniu z następnymi spostrzeżeniami Mikołaja: dziewczyna była boso. Po wnętrzu jej ud spływały strumyki ciemnej gęstej krwi. Dziewczyna wpatrywała się w niego przerażonym i zarazem najintensywniejszym spojrzeniem, jakiemu kiedykolwiek został poddany.

Mikołaj głośno przełknął ślinę i zrobił przezorny krok do tyłu. Z nią było coś nie w porządku. Była taka blada i nieruchoma… wyglądała jak martwa. Jedynym ruchem dającym się w niej dostrzec była krew nieprzerwanie spływająca po alabastrowej skórze jej nóg.

Nie przestawała się w niego wpatrywać, tak, jakby właśnie uświadomiła sobie, że nie jest jedyną istotą ludzką na tym świecie. Mikołaj powoli podniósł wzrok z jej nóg i z wrażenia aż zachłysnął się chłodnym, wieczornym powietrzem, wciąż przesiąkniętym zapachem popołudniowego deszczu. Nawet z odległości kilku metrów, jakie oddzielały go od zjawy, mógł bez problemu dostrzec nietypową barwę jej fioletowych tęczówek.

— Powiedz coś, przerażasz mnie — rzekł Mikołaj, bo tylko to przyszło mu do głowy w tym momencie.

A ona ciągle wgapiała się w niego szeroko otwartymi oczami, jakby to on był tutaj nieproszonym gościem i zaburzył jej codzienny beztroski byt w zgodzie z naturą. Nawet nie mrugnęła słysząc jego oskarżycielski ton.

A potem odpowiedziała tak cicho i niewyraźnie, że chłopak ledwo, co zrozumiał jej pełne rozpaczy słowa:

— Pomóż mi.

Wtedy

Niebo zasnuwały ciężkie, ołowiane chmury, a krople deszczu spływające po szklanych powierzchniach okien opowiadały swoje historie. To była istna kolekcja zdarzeń, których nikt nie mógł wychwycić w ogólnym wielkomiejskim zgiełku. A już zwłaszcza ktoś, kto nawet nie starał się słuchać

Stojący na zboczu wzgórza dom wypełniały asynchroniczne nuty wydobywane z lekko zakurzonego fortepianu.

Nazwanie tej potężnej, wiktoriańskiej rezydencji domem byłoby jednak sporym niedopowiedzeniem. Posiadłość opleciona gęstym winogronem i równie gęstą otoczką tajemniczej aury stanowiła centrum lokalnych opowieści, zazwyczaj niewiele mających wspólnego z prawdą, jak to bywa w przypadku opowieści wielokrotnie modyfikowanych drogą ustną. W końcu rodzina, która zamieszkiwała wspomnianą rezydencję wcale nie kolekcjonowała zwłok zbłądzonych turystów w zatęchłej piwnicy, a pewna tajemnicza dziewczyna o fioletowych oczach wcale nie była seryjną zabójczynią… jak na razie.

Zabłąkane nuty odbijały się od nienagannie białych ścian wysokiego salonu i zgodnie podążały na wyższe piętra po zawijających się niczym serpentyna marmurowych schodach. Przestrzenny hol sprzyjał szybkiemu rozprzestrzenianiu się dźwięków. Okna otoczone pozłacaną framugą stanowiły granicę styku muzyki z narastającym na sile deszczem, który to wcale nie zagłuszał fałszywych tonów, a wręcz przeciwnie — wydawał się je intensyfikować.

Wtem z górnego piętra rozległ się krzyk dziesięcioletniej dziewczynki:

— Mamo, każ jej przestać, bo zaraz nie wytrzymam!

Zaraz po nim nastąpiło kilkanaście stukotów pantofelków o wypastowane, drewniane podłogi, gdy młodsza z córek pokonywała drogę ze swojego pokoju do sypialni mamy.

— Kochanie, wiesz, że nie możemy kazać jej przestać. — Kobieta odłożyła czytaną przez siebie książkę na misternie rzeźbiony stolik i wyciągnęła ręce do dziewczynki stojącej w progu jej sypialni. Jednak ona ani drgnęła. Buntowniczo zaplotła ręce na drobnej klatce piersiowej, a kąciki ust wykrzywiła do dołu w niemal groteskowym oburzeniu.

— Bo jest inna? — zapytała z oburzeniem, na jakie to potrafią się zdobyć tylko wyjątkowo naburmuszone dziesięciolatki.

— Bo to część jej terapii — wyjaśniła spokojnie jej mama. — Obcowanie z muzyką.

— To nie jest muzyka. Ogłuchnę od tego jej fałszowania! — Dziewczynka wściekle tupnęła nogą w podłogę, jednak przykrywająca ją wygładzina zagłuszyła pożądany efekt.

— Chodź do mnie. — Mama Emilki zachęcająco skinęła głową na wolne miejsce obok siebie, gdy jej córka nie rzuciła się w jej otwarte ramiona. Ta ostatnia wyraźnie zawahała się i ostrożnie przestąpiła kilka kroków w stronę matki. Puchata wykładzina wytłumiła stukot jej pantofelków z twardymi podeszwami.

— Dlaczego ona taka jest? — zapytała dziewczynka zwieszając ramiona w geście poddania. Zaczęła wymachiwać chudymi nóżkami, które zawisły nad podłogą, gdy wsunęła się na łóżko obok mamy. — Dlaczego nie mogę mieć normalnej siostry?

Kobieta odgarnęła za ramię pukiel swoich aksamitnych blond włosów. W jej odsłoniętym uchu błysnęła perła.

— Żadna normalna siostra nie kochałaby cię tak, jak kocha cię Zara — powiedziała łagodnie, obejmując ramieniem młodszą córkę. Ta wyraźnie zaczęła się przełamywać. — I tak jak ja.

— Mamo, ale ty jesteś całkiem normalna — zauważyła dziewczynka z nieskrywanym zdziwieniem.

— Emilko, któregoś dnia zrozumiesz…

— Tak? — podchwyciła Emilka, z zaciekawieniem podrywając drobną twarzyczkę ku swojej matce, jakże majestatycznej nawet w to ponure, deszczowe popołudnie.

— Zrozumiesz, że każdy przynoszący efekty sposób na radzenie sobie z problemami jest dobry, nawet jeśli początkowo wydaje się być on kompletnie bezsensowny. O ile naturalnie nie rani innych osób.

Emilka zmarszczyła czoło i w milczeniu trawiła zagadkowe słowa swojej matki.

— Jak granie muzyki, gdy nie może się jej usłyszeć? — zapytała w końcu ostrożnie.

— Jak próba zrozumienia świata, do którego nigdy nie będzie się należeć — odpowiedziała kobieta, uśmiechając się na zaskakująco ładne brzmienie wypowiedzianego przez siebie zdania.

— Mamo… — Dziewczynka skubnęła rąbek swojej bufiastej, ozdobionej falbankami sukienki, wyraźnie unikając wzroku matki. — Mogę kazać jej przestać?

— Oczywiście, że możesz, kochanie. — Kobieta pogłaskała swoją córkę po zaplecionych w warkocze włosach. — Tylko zrób to delikatnie — poprosiła.

— Zawsze tak robię.

Rozdział 2Dziewczyna z lasu

— Pomóż mi.

Słowa nie były skomplikowane, a jednak odbiły się od wszystkich drzew w lesie zanim Mikołaj w pełni pojął ich znaczenie. Niepewnie przestąpił z nogi na nogę. Pod jego butem trzasnęła gałązka, która spłoszyła pobliską wiewiórkę. Zwierzę z pierzastym ogonem w ułamku sekundy podjęło się ratującej życie wyprawy na sam szczyt drzewa.

Tymczasem dziewczyna ani drgnęła. Tak, jakby nic nie było w stanie jej zaskoczyć. Jej opierająca się o pień drzewa postać powoli zacierała się w postępującej ciemności. Tylko jej oczy pozostawały jasne, jarząc się tej nocy niczym świetliki.

— Zgubiłaś się? — zapytał Mikołaj, gdyż było to pierwsze pytanie, jakie nasunęło mu się na myśl. Sytuacja była co najmniej niespodziewana.

Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamiast tego, patrząc na chłopaka wykonała ręką jakiś dziwny gest i przecząco pokręciła głową.

— Nie przejmuj się, znam dobrze ten las. Pomogę ci się stąd wydostać — kontynuował chłopak, podczas gdy ona coraz uporczywiej kręciła głową, jakby w zaprzeczeniu na prawdę, której nie chciała do siebie przyjąć.

Nad ich głowami radośnie zaświergotał ptak, paradoksalnie do komplikującej się sytuacji.

Mikołaj z małym zaskoczeniem zauważył, że dziewczyna miała na sobie jego czarną bluzę. W jej oczach kryło się przerażenie zwierzęcia zastygłego w obliczu zbliżającego się reflektora rozpędzonego samochodu. Tylko że tutaj nie było żadnych niedozwolonych prędkości. Tu byli tylko oni i Mikołaj wręcz nie mógł pozbyć się wrażenia, że dziewczyna czymś odróżniała się od tych dotychczas mu znanych. Czymś, co było tak łatwe do pojęcia, a mimo to nie mógł tego uchwycić.

Pod naporem jego spojrzenia dziewczyna zrzuciła plecak z ramienia, który z cichym tąpnięciem upadł na mszyste podłoże u jej stóp. Potem zdjęła z siebie jego odsuwaną bluzę z kapturem, pozostając w samej sukience. Chłopak zastanowił się, czy miała coś pod spodem. Brak bielizny nie byłby niczym zaskakującym w obliczu jakże rzucającego się w oczy braku skarpetek i obuwia.

Dziewczyna zwinęła jego bluzę w kłębek i rzuciła przed siebie. Wylądowała jakoś pośrodku dzielącego ich dystansu.

— Zgaduję, że masz także resztę moich rzeczy — rzucił Mikołaj z przekąsem, postępując krok w kierunku jednego z jego ocalałych ubrań. Kiedy schylał się po bluzę, podniósł wzrok na stojącą koło drzewa dziewczynę. Nie zerwała się do ucieczki, jak się spodziewał, ale w dłoni dzierżyła pokaźnych rozmiarów kamień.

Mikołaj prychnął z rozbawieniem.

— To ja powinienem bronić się przed tobą — powiedział półżartem. — To ty jesteś tutaj intruzem.

Ostatnie słowo zawisło pomiędzy nimi, lawirując w intensywnym zapachu lasu.

— Zamierzasz coś powiedzieć? Jesteś trochę przerażająca. Jak masz na imię? — nie ustępował chłopak. Powoli zaczynał mieć dość tej surrealistycznej sytuacji. Zmierzył dziewczynę ostrożnym spojrzeniem, na dłużej zatrzymując wzrok na rdzawej krwi zakrzepłej na bladych, niemal sinych nogach.

Wziął głęboki oddech zanim odważył się zadać następne pytanie:

— Czy ktoś cię skrzywdził?

Dopiero kiedy uważnie jej się przyjrzał, uświadomił sobie, że od początku ich,,rozmowy’’ ani razu nie spojrzała mu w oczy. Jej wzrok spoczywał na jego ustach, tak, jakby miała nieodpartą chęć go pocałować… albo dosłownie spijała słowa z jego ust.

Czy ktoś cię skrzywdził?

Na to pytanie nie mogło być prostej odpowiedzi. A jednak dziewczyna skwapliwie pokiwała głową w potwierdzeniu, jakby nie dopuszczała do siebie innej opcji. Mikołaja coś ścisnęło w żołądku. Ostatnim, czego się spodziewał, była szczera odpowiedź. A ta, w połączeniu z krwią zastygłą pomiędzy jej nogami i skąpą ilością ubrań, jaką dziewczyna miała na sobie, sprawiła, że Mikołaj pożałował pytania w momencie, w którym tylko je zadał.

Na taką odpowiedź nie było dobrej reakcji.

Mimo to odważył się zerknąć na dziewczynę. Wyglądała na oszołomioną, co najwyżej lekko rozkojarzoną. Może wciąż nie dotarło do niej to, co się stało, pomyślał chłopak.

— Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił?

Dziewczyna postąpiła parę kroków do przodu. Teraz była na wyciągnięcie jego ręki.

— Powtórz — wyszeptała tak niewyraźnie, że znów ledwo, co ją rozszyfrował. Mikołaj cierpliwie powtórzył swoje pytanie, a ona tym razem go zrozumiała. Poznał to po jej gwałtownej reakcji, przerażeniu przejmującemu jej dotychczas nieznacznie zalęknione spojrzenie. Potem wyjęła z plecaka długopis i notes z kwiecistym motywem na okładce. Pisała przez parę sekund, a następnie zamaszystym ruchem wydarła kartkę i podała ją chłopakowi.

Nie rób tego. Oni nie mogą mnie znaleźć.

— Jak tu trafiłaś?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Zamiast tego bezszelestnie przechadzała się po domu chłopaka, z przesadną egzaltacją obserwując poszczególne elementy pomieszczenia. Zupełnie jakby widziała budynek pierwszy raz na oczy, a nie regularnie włamywała się tu w ostatnich tygodniach. Z uśmiechem na twarzy kroczyła bosymi stopami po szorstkiej podłodze i przesuwała palcami po grzbietach zmagazynowanych przez lata książek. Wyjęła jedną z nich i przekartkowała, jakby dokładnie wiedziała, czego w niej szuka. W końcu z rezygnacją odłożyła książkę na półkę i odwróciła się w stronę Mikołaja.

— Dlaczego… — zaczęła mówić, akcentując przypadkowe sylaby tak, że ledwo dało się ją zrozumieć. — umszkasz?

— Co? — Mikołaj pochylił się w jej stronę, a dziewczyna z rezygnacją potrząsnęła głową. Może tylko mu się wydawało, ale jej oczy niebezpiecznie się zaszkliły. Wrażenie jednak szybko umknęło, gdyż dziewczyna przeszła do kuchni, gdzie na blacie stołu spoczywał jej plecak i wyjęła z niego notes.

Dlaczego tu mieszkasz? — napisała na kartce.

— Co ci się stało? — Mikołaj odsunął podstawioną mu pod nos kartkę i spojrzał dziewczynie prosto w oczy. Nie mógł opanować dreszczy, które wciąż przechodziły go na widok intensywnie fioletowych tęczówek, nawet jeśli były to tylko soczewki. — Dlaczego jesteś taka….

Dziwna, dokończył w myślach.

Dziewczyna patrzyła na niego w skupieniu, jakby myśląc nad odpowiedzią najbliższą prawdzie, która jednocześnie nie zdradziłaby zbyt wiele. Sięgnęła po notes, ale po krótkiej chwili wahania odłożyła go na blat stołu. Zamiast tego przyłożyła palec wskazujący do ust, a następnie dwa razy postukała się tym samym palcem w skroń. Przynajmniej tak wydawało się Mikołajowi. Jakby mówiła mu, że jest wariatem. Albo że ona jest wariatką.

Dopiero po chwili zrozumiał.

— Nie słyszysz — wypowiedział na głos fakt, którego pojęcie zajęło mu tak dużo czasu. Dziewczyna pomachała poziomą dłonią na boki. Coś w tym rodzaju. — Ale umiesz czytać z ruchu warg. — Kolejne skinięcie głową. I słowo wymamrotane pod nosem, które może tylko mu się wydawało, ale zabrzmiało zupełnie jak niestety.

— A ja myślałem, że coś jest z tobą nie tak.

Skąd pewność, że nie jest?

Na widok słów pośpiesznie nabazgranych przez dziewczynę, Mikołaj w okamgnieniu stracił rezon. W natłoku dokonanych przez siebie odkryć niemal zapomniał o zadanym wcześniej pytaniu, na które wciąż nie uzyskał odpowiedzi.

— Jak tu trafiłaś? — powtórzył.

Uciekałam…Dziewczyna pisała dalej, ale ostatecznie zamazała dalszą część odpowiedzi.

— Jak się nazywasz?

— Zara. — Jego towarzyszka nieoczekiwanie odpowiedziała na głos, bez żadnego zająknięcia, jakby ćwiczyła to słowo wielokrotnie w swojej głowie.

Chłopak potrzebował sekundy, by otrząsnąć się z zaskoczenia.

— Ja mam na imię Mikołaj. I myślę, że jesteś mi winna parę wyjaśnień.

Wszystkim, czym pamiętałam, była ucieczka

Teraz głosy znów zaczynały przekrzykiwać się w mojej głowie, przypominając mi o tym, od czego tak bardzo pragnęłam uciec. Od wspomnień, to przede wszystkim. Wspomnień tak bardzo świeżych, jak krew na kremowych płytkach kuchennej podłogi. Mój dom nigdy dotychczas nie wydawał mi się tak sterylny, aż do momentu, gdy zobaczyłam, jak cały nasiąka krwią mojej rodziny. Tam powinna być też moja krew. Ale czy dom zdołałby wchłonąć w głąb siebie jeszcze jedną osobę? Zwłaszcza osobę tak potępioną przez siebie samą? Czy zmieściłabym się tam, razem ze swoją pogardą i tymi demonami walczącymi w mojej głowie, które napływały dosłownie z każdej strony, nie dając mi chwili wytchnienia?

Ten dom nie pomieściłby w sobie tak zbłąkanego ducha, jakim byłam. Tylko nadwątliłabym jego nieskalane mienie. Bezpieczny jest świat zaświatów, dopóki nie trafiła tam moja dusza. Piekło już grzeje się na moje powitanie.

Poczułam szarpnięcie za ramię.

Przyszli po ciebie, odezwał się Głos.

On zawsze wiedział wszystko najlepiej. Nie sposób było się z nim sprzeczać. Można było tylko kazać mu zamilknąć, ale rzadko, że był mi posłuszny przez te ostatnie parę lat.

— Zara? Zara! — zawołał Mikołaj z narastającą w głosie paniką. Usłyszałam tylko jej echo. Nie byłam całkowicie głucha, rejestrowałam niskie, co głośniejsze dźwięki. Tak było od kilku lat. Do tamtego czasu byłam w stanie wychwycić szum rozmów, czy miauczenie kota. Zniweczył to Głos, który pojawił się w mojej głowie i zepchnął te dźwięki na drugi plan.

A może tylko je sobie wyobraziłam. Może były one niczym więcej, jak pobożnym życzeniem.

— Nie zrobiłam tego — powiedziałam z takim lodem w głosie, że temperatura w domu musiała spaść o kilka stopni. Moje mięśnie napięły się pod dłonią Mikołaja spoczywającą na moim prawym ramieniu. Byłam jak zwierzyna szykująca się do ataku, ale ten ku mojemu zaskoczeniu nie nadszedł.

— Ty — rzuciłam oskarżycielsko w stronę chłopaka. Szybko przetarłam zaspane oczy i z narastającym zrozumieniem rozejrzałam się po wnętrzu skromnego domu.

— Ja — przytaknął niepewnie Mikołaj.

— To tylko ty — powiedziałam cicho, a moje oczy się zamgliły. Usłyszałam w swoim głosie ulgę tak potężną, że niemal mnie to rozczuliło. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś doprowadził mnie do podobnego stanu.

— Musiałaś być bardzo zmęczona. Usiadłaś na kanapie i zaraz po tym zasnęłaś — wyjaśnił chłopak, gdy ze zmarszczonym czołem popatrzyłam na skołtunioną u swoich stóp narzutę w musztardowym kolorze.

— Myślam, że mnie znaźli — wyznałam cicho, zniekształcając ostatnie słowo. — Myślałam, że chcą mnie zarać z powrotem.

— Kto?

— Źli ludz-dzie. — Z wyzwaniem popatrzyłam mu prosto w oczy, czekając na jego reakcję. Ale on nie zareagował, nie tak jak się spodziewałam. Nie dał się porwać mojej tragicznej historii, nie okazał współczucia. Czego mogłam wymagać od obcego chłopaka, skoro nawet nie dostawałam wsparcia od swoich bliskich? Zawsze byłam tylko Zarą bez wsparcia. Zarą, która wiecznie musiała uciekać, by nie skupiać się na tych myślach zbyt intensywnie.

Teraz chłopak o ładnych oczach kucał u skraju kanapy, na której leżałam i coś do mnie mówił. Był wyraźnie zażenowany, a to w dużym stopniu utrudniało mi odbiór jego słów.

W końcu jednak zrozumiałam. Pytał, czy chcę się umyć. Ciężko było mi uwierzyć, że w zaistniałej sytuacji chłopak mógł pytać o coś równie trywialnego, a jednak jego propozycja miała swoją logikę.

Z zażenowaniem pomyślałam o lepkiej krwi pomiędzy moimi nogami. Pojawiła się wcześniej, niż powinna. Działo się coś niedobrego.

— Tak, umyję się — wymamrotałam w końcu pod nosem.

— Pomóc ci jakoś, czy… — Mikołaj zaczął mówić, lecz urwał, gdy chwiejnie podniosłam się ze swojego miejsca. Na kanapie w miejscu, w którym leżałam, znajdowała się brązowawa zaschnięta krew. Podobnie prezentował się tył mojej sukienki i blade nogi. Na szczęście nowa krew już nie leciała.

— Rany, czy to twój pierwszy okres? — zapytał Mikołaj i wyglądał, jakby natychmiast pożałował swojego bezpośredniego pytania. Może miał nadzieję, że go nie usłyszałam, ale ja rozszerzonymi oczami wpatrywałam się w jego wykrzywioną obrzydzeniem twarz.

— Nie ja… — pokręciłam głową. — Miałam coś innego na głowie. Przpraszm.

Mikołaj położył ręce na moich ramionach, bym wysłuchała, co miał mi do powiedzenia. Wydawał się nie być ani odrobinę zdziwiony, gdy instynktownie od niego odskoczyłam.

— Myślałem, że ktoś cię zgwałcił — powiedział to tak dosadnie i wyraźnie, że w każdej innej sytuacji zabrzmiałoby to co najmniej niezręcznie.

— Co? — ze zdziwienia aż rozdziawiłam usta.

— Kiedy zapytałem, czy ktoś cię skrzywdził — mówił chłopak powoli — potwierdziłaś.

— To nie tak — gwałtownie potrząsnęłam głową. Cóż za okropne nieporozumienie! — To wcale nie tak… To moja wina.

— Dlaczego?

— To ja skrzywdziłam ich …pierw. Tym, jaka jestem.

Łazienka była skromna, podobnie jak cały dom. Niemal z rozkoszą spłukałam z siebie zakrzepłą krew, ale trochę żal było mi pozbywać się leśnego zapachu ze swojej skóry. Zapach lasu był moim ulubionym, zaraz po cynamonowych ciasteczkach mamy, które zawsze piekła dla mnie i mojej siostry w pochmurne popołudnia.

Teraz pachniałam jak chodząca wytwórnia chemikaliów, choć według etykietki powinnam pachnąć, o ironio, sosnowym lasem.

Stojąc pod prysznicem, pozwoliłam, by woda spłukiwała ze mnie mydliny. Jednocześnie zastanawiałam się nad swoim najbliższym losem. Powinnam tu zostać, czy uciekać? Faktem było, że chwilowo żyłam jako bezdomna. Obawiałam się, że nauczyciele w potencjalnej szkole nie zaakceptowaliby spania pod gwiazdami jako realnego domu. Paradoksalnie miejsca, z których uciekałam były jedynymi domami, które by zaaprobowali. Ale tam pod żadnym pozorem nie chciałam wracać.

Wtedy

Najbardziej obłudne charaktery zawsze są ukryte pod fasadą lukrowej pokrywki, żeby tylko nie narażać się na zdemaskowanie zbyt szybko. I tak, jak bezbronne zwierzęta stanowiące pożywienie drapieżników ukrywają się w stonowanych barwach ciała, tak diaboliczne osobowości ukrywają się pod przyjemną dla oka urodą. Poza chowaniem się w tejże skorupie, nie mają z ofiarami nic wspólnego. To właśnie oni są drapieżnikami, zazwyczaj nieprzyzwoicie pięknymi, żeby wzbudzać zachwyt wyglądem, aniżeli oburzenie brzydkim charakterem, który wychodzi na jaw zbyt prędko

Mama Zary opowiedziała raz jej oraz jej młodszej siostrze historię o królowej tak pięknej, o której mówiono, że zrodziła się z samego blasku poranka. Jej oczy lśniły, niczym wschodzące słońce odbijające się w kroplach porannej rosy albo niczym skradzione błyskotki, które upychała w czeluściach swojej przepastnej garderoby. Jej policzki były zaróżowione jakby smagane porannym wietrzykiem, a włosy spływały złocistymi falami na wąskie ramiona i ukształtowaną talię.

Królowa trzymała swoich poddanych krótko i zdyscyplinowanie. Każdego, kto nie okazywał jej wystarczającego szacunku nocą obezwładniała swoimi ziołowymi miksturami i wywodziła do środka lasu na pewną śmierć z przemarznięcia albo wygłodzenia. Zaginięci służący szybko zostawali zastępowani nowymi. Królowa chciała otoczyć się podwładnymi, którzy będą w pełni gotowości na każde jej skinienie. Nikt ze służby nie wiedział, co się działo z zaginionymi pracownikami. Zakładano, że po prostu ciężko zachorowali albo się przeprowadzili.

Wraz ze wzrostem błyskotek w szafie królowej, wzrastała grupa zaginionych, gdyż każda błyskotka została zabrana od wywiezionej ofiary. W końcu duchy zmarłych z lasu zebrały się w armię, by napaść na okrutną królową, która tak lekceważąco traktowała ludzkie życia. Zasztyletowały ją we śnie, ale z żadnej rany nie sączyła się krew. Królowa była martwa od tak dawna, że każdy przyjął to za część jej osobowości. Kawałki jej duszy zostały uwięzione w skradzionych szlachetnych kamieniach, aż w końcu posiadły ją całą.

— Jej własna pycha i pragnienie uwielbienia doprowadziły ją do autozagłady — zakończyła mama Zary, całując obie dziewczynki w czoła na dobranoc. — Traktowała ludzi jak marionetki, nieświadoma tego, że te marionetki czują i myślą, jak ona. Nigdy nie traktujcie nikogo z góry, moje kochane. Nigdy nie czujcie się dumne z powodu czegoś, na co same nie zapracowałyście. Mądrość przychodzi z ciężką pracą, a pycha z lekceważeniem.

Z perspektywy czasu Zara zastanawiała się, jak mama znając opowieść o pięknej królowej mogła być tak naiwna i wpuścić podobną obłudę pod dach swojego własnego domu. Może dlatego, że Laura nie była zrodzona z letniego poranka. Laura była zrodzona z księżycowego blasku i granitu nocnego nieba. Była piękna na swój gotycki sposób, ale jej oczy miały siłę rażenia pioruna. Nawet sama Zara na początku myślała, że to gwiazdy, szybko jednak uwolniła się z pierwotnego zauroczenia.

Laura była inna, niż dotychczasowe dziewczyny jej brata. Była jak zagadka, którą aż chciało się rozwiązać. Mistyczna. Z każdej sytuacji wychodziła z twarzą. Jej gracja i enigmatyczność wprawiały piętnastoletnią wówczas Zarę w nieporadność. Bała się ludzi, którzy nawet nieświadomie mieli nad nią tak potężną władzę, ale gotowa była pokonać swoje uprzedzenia do dziewczyny brata, choćby dlatego, że on dostrzegł w Laurze jej dobrą stronę, a Zara ufała jego osądowi.

Nawet nie przyszło jej na myśl, że jej brat mógłby się mylić.

Rozdział 3Chłopak z chaty

Kiedy Mikołaj odwrócił się do mnie tyłem i zajął się przyrządzaniem kanapek, ja dałam nura z jego chaty. Było zdecydowanie za wcześnie na spoufalenia w postaci spania pod jednym dachem. Mój instynkt kazał mi uciekać, a ja nigdy mu się nie sprzeciwiałam, bo wiedziałam, że robił wszystko, co w swojej mocy, żeby zapewnić mi możliwie bezbolesne przetrwanie.

Jedyne o czym zapomniał, to kazanie mi zwędzenia jednej z ustawionych na stole kanapek. O ile dobrze kojarzyłam, na dnie mojego plecaka wciąż zalegała paczka krakersów odłożona tam na czarną godzinę. Jeżeli któraś miała się nią stać, to właśnie godzina trwająca. Byłam o krok od zaciągnięcia długu u obcego.

Teraz, kiedy chłopak znał moje imię, musiałam poszukać sobie innego źródła elementarnych zapotrzebowań. Nie dysponowałam niczym, co mogłabym ofiarować mu w zamian za jego dobroć, a nie mogłam pozwolić rozbić się tej dobroci o przeszkodę w postaci mojego chwilowego ubóstwa. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak posłać parę dziękczynnych myśli w stronę osamotnionej chaty i jej przeuroczego lokatora.

Odważyłam się spojrzeć za siebie w momencie, gdy chata rysowała się za moimi plecami w postaci niewielkiej budki zdominowanej przez potęgę strzelistych drzew. Poczułam tęskne ukłucie w środku. Nie powinnam była ujawniać się tak szybko.

W polu mojego widzenia pojawił się biały motyl, jakże silnie wybijający się na tle granitowej ciemności nocy. Przez parę sekund kontemplowałam jego zachwycającą delikatność, a potem ostrożnie wyciągnęłam dłoń przed siebie. Motyl bez najmniejszego zawahania przysiadł na jednym z moich palców, przywdziewając moją dłoń, niczym najpiękniejsza z biżuterii. Poczułam przepływającą od niego energię, nieskalaną, niczym śnieżna barwa jego skrzydeł.

— Bądź tak miły i zawitaj do chłopca z chaty — wyszeptałam, gdyż nie przepadałam za niepewnością zaczajoną w pełni mojego głosu. — Przekaż mu moje podziękowania i zapowiedź jutrzejszej porannej wizyty.

Motyl zerwał się z mojego palca serdecznego, ale przed odlotem musnął moją dłoń jednym ze skrzydełek. Wiedziałam, że spełni moją prośbę.

Niechętnie zostawiłam za sobą widok domu ukrytego w lesie — mogłabym przysiąc, że zostawiałam za sobą także moje imię wykrzyczane tubalnym męskim głosem — i ruszyłam w dalszą drogę.

Do mojej kryjówki wciąż pozostawał spory kawałek przeprawy przez las, a ja chciałam zdrzemnąć się chociaż kilka godzin przed nadejściem poranka. Póki co nie musiałam się o to martwić, gdyż noc rozkwitała w swojej pełnej krasie. Przez powoli tracące swoją masę listowie tworzące nieszczelny dach nad moją głową, dostrzegłam istną mapę gwiazd. To uświadomiło mi, że nie zasnę tej nocy, co najwyżej zrobię to bladym świtem. Nie, kiedy miałam położyć się do snu pod równie zachwycającym niebem.

Sypiałam pod gorszymi sufitami na tym świecie. Sufitami nieszczelnymi, kapiącymi, sypiącymi się. Zanim one nastąpiły, sufity nad moją głową zawsze miały kolor kości słoniowej, nieskażonej żadnymi ułomnościami. Potem musiałam uciekać, a sufity, pod którymi nocowałam nie zawsze były równie stabilnie.

Dziś nie miałam na co narzekać. Kiedy dotarłam do pozostałości po starym magazynie, gdzie spędziłam ostatnie kilka nocy, niebo widoczne pomiędzy konarami drzew zaczynało szarzeć. Nie musiałam patrzeć w górę, by wiedzieć, że gwiazdy znikają z jaśniejącego sklepienia jedna po drugiej. Nawet nie zdążyłam się z nimi pożegnać.

Nastający świt natchnął mnie do snu. Przez całą tą sytuację z krwią, mój biologiczny zegar poważnie się rozregulował. Krew przyszła za wcześnie, ale w mojej torbie znalazłam paczkę podpasek, którą ukradłam tej wiedźmie, dziewczynie mojego brata. Trochę obawiałam się od niej czegokolwiek kraść, ale z drugiej strony rzecz była w niczym winna temu, na jakiego posiadacza trafiła.

Ten szalony dzień poważnie zachwiał posadami mojego małego światka. Ale przynajmniej ruiny w lesie były na swoim miejscu. Stanowiły one pozostałość po jakimś magazynie albo dużych garażach. W zlepionych z szarego kamienia ścianach były dziury, a w miejscu, gdzie normalnie znajdowałoby się wejście albo dach — były wyrwy. Pustka. Zero. W ten sposób byłam otoczona trzema wysokimi ścianami i niecałą czwartą, w której kiedyś były duże drzwi, na tyle duże, by wjechała przez nie ciężarówka.

Przez dziurawą podłogę do wnętrza mojej małej rezydencji przedostawały się kępki trawy i kwiaty wrzosu. Pozostałości po budynku, były teraz własnością niczyją. A raczej własnością lasu, bo kim jestem, żeby odmawiać lasowi pełni jego praw obywatelskich?

Omijając ostre krawędzie kamieni, przeszłam w kąt magazynu, gdzie zrobiłam sobie legowisko z kilku ubrań, jakie zabrałam chłopakowi z chaty. Jak on miał na imię? Kompletnie nie mogłam sobie go przypomnieć. To musiało być przeurocze imię, bo pamiętam, że jego brzmienie wywołało uśmiech na mojej twarzy. Było długie i dźwięczne. Na pewno idealnie wkomponowałoby się w pieśń graną przez świerszcze i inne stworzenia nocy. Owe stworzenia wkrótce miały jednak pożegnać się z publicznością i iść spać, a ja miałam zamiar zrobić to wraz z nimi.

Pod plecy wsunęłam bluzę, a pod nogi czarny sweter z grubej wełny. Betonowe ściany utulały mnie do snu i chroniły przed nieistniejącym niebezpieczeństwem. Byłam na Ty z całym towarzystwem z lasu. Nie wyobrażałam sobie, by któreś z nich mogłoby zrobić mi jakąkolwiek krzywdę.

Nad głową miałam ciemnoszare niebo i zaglądające do mojej sypialni ulistnione gałązki drzew. Nie mogłam być na nie zła o to naruszenie mojej prywatności. Były przeurocze w swoim szpiegowaniu.

Witaj, nowy dniu, pomyślałam, a moje powieki zaczęły się kleić.

Powietrze przesiąknięte zapachem zmoczonego deszczem mchu wypełniło moje nozdrza. Cóż to za głupota, tworzyć kosmetyki imitujące zapach lasu, kiedy wystarczy po prostu spędzić w nim noc?

Mikołaj wcale nie był zdziwiony, kiedy wraz z kompletnie niespodziewanym zniknięciem Zary, zaginęła także jego jedyna zapalniczka. Dziewczyna nie wyglądała mu na nałogową palaczkę. Ale na piromankę już zdecydowanie bardziej. Mikołaj nie chciał myśleć, do czego mogła dziewczynie przysłużyć jego zapalniczka.

Cholerna kleptomanka, pomyślał z irytacją. To był idealny moment na zapalenie papierosa. Las budził się do życia, bytujące w nim stworzenia zamieniały warty z nocnej na dzienną. Niebo miało tą nietypową szarą barwę. Bez znajomości godziny Mikołaj nie potrafiłby stwierdzić, czy była to szarość budzącego się dnia, czy oznaka nadchodzącej burzy.

Nie myślał o tym dużo. Zjadł jedną z kanapek ustawionych w kształt piramidy na talerzu. Przynajmniej dla odmiany ta dziwna dziewczyna nie okradła go z jedzenia, pomyślał z przekąsem.

Około piątej nad ranem Mikołaj rzucił się na kanapę, na której zwykł sypiać. Najpierw przykrył ją dwoma kocami. Będzie coś musiał z nią zrobić, po tym jak dziewczyna zabrudziła ją fontanną krwi. Na przykład wyrzucić. I spać na podłodze.

Zdecydowanie czekały go ciężkie czasy.

Domek, w którym urzędował z trudem zasługiwał na swoje miano. Aczkolwiek się starał. Półka wypełniona książkami zmagazynowanymi przez jego dziadka i wujostwo robiła swoje. Sporą część w tworzeniu domu miała też kanapa, dopóki naturalnie nie zniszczyła jej ta wariatka z lasu. Miał nawet jakiś stolik koło kanapy, jedna z jego nóg była zastąpiona szklanym wazonem. Można było więc powiedzieć, że Mikołaj wyposażył swoje lokum w nowoczesne meble ze szklanymi wstawkami.

Sypialnio-biblioteka bez wyraźnej granicy przechodziła w zdezelowaną kuchnię wypełnioną sprzętami, do których używania nie było tu warunków. Chłopak dysponował jedynie starą gazową kuchenką i nie zawsze bieżącą wodą z kranu przy zlewie. Główną zaletą pomieszczenia była duża ilość półek, gdzie upychał resztki jedzenia i topniejące w zatrważającym tempie oszczędności oraz potencjalnie przedmioty na sprzedaż.

Łazienka stanowiła osobne pomieszczenie w domu i do jej wykonania jego przodkowie naprawdę się przyłożyli. Jako jedyne miejsce w domu została wyłożona płytkami, a nie spróchniałym, dziurawym drewnem. No i nie kapało w niej z sufitu. Woda lała się z odpowiednich miejsc, czyli z kranu i prysznica. Małe okienko wychodzące na las, stanowiło idealny punkt obserwacyjny dla możliwego podglądacza. Niestety, wiewiórki, które go podpatrywały, musiały być srogo rozczarowane. Większość swojego życia Mikołaj spędzał na planowaniu przetrwania, spaniu, albo kombinowaniu, jak zgrać zbliżającą się szkołę z grożącym mu poważnym uszkodzeniem ciała, przez to, z kim był spokrewniony.

Poza tym wciąż oczekiwał na wieści.

Łazienka była prawdopodobnie jedynym fragmentem domu, który przetrwałby atak potencjalnej piromanki.

Mikołaj miał więc kolejny powód, by obawiać się o swoje życie. Ale to było nic. Życie, jakie prowadził w domku w lesie, było czystą improwizacją. Gdyby ją stracił, bez problemu rozpocząłby następną.

Kiedy się obudził kilka godzin później, kanapek na stole nie było. Była za to jego niespodziewana towarzyszka z wczoraj.

Zaskoczony chłopak przetarł zaspane oczy. Sądząc po tym, że promienie słoneczne padały na półkę mieszczącą jego imponujący księgozbiór, musiało być po dwunastej. Mikołaj nawet nie zauważył, gdy stał się równie spostrzegawczy, niczym harcerze z ich zdolnościami do czytania z natury jak z otwartej książki. Życie w zgodzie z naturą nauczyło go czerpać jak najwięcej z jej nieskończonej łaski.

Szkoda, że wciąż nie opanował zdolności krzesania płomienia pocierając kamień o kamień. Jego podniebienie go dziwnie łaskotało. Był dobre kilka papierosów do tyłu, a zapalniczki ani widu, ani słychu.

Mikołaj podniósł się z kanapy, nie spuszczając wzroku z Zary. Dziewczyna siedziała po turecku na jednym z dwóch obskurnych krzeseł postawionych przy drewnianym stole w kuchni i bez większych wyrzutów sumienia pałaszowała ostatnią z kanapek. Zadowolona z siebie otrzepała wczorajszą sukienkę z okruszków i przewróciła kartkę czytanej książki.

Ktoś tu poczuł się jak w domu, pomyślał Mikołaj. Tylko pozazdrościć.

Łydki dziewczyny już nie miały tej niepokojąco kredowobiałej barwy, jaką przybrały we wczorajszym zmierzchu. Cała jej skóra nabrała zdrowego odcienia. Fioletowe oczy bacznie śledziły wersy książki, a Zara była na tyle pochłonięta tą czynnością, że zarejestrowała tego, że została poddana obserwacji.

A przynajmniej tak wydawało się Mikołajowi.

— Gdybym… — wyszeptała dziewczyna, nie podnosząc wzroku znad książki.

— Co? — zapytał Mikołaj głośno, uderzając się nogą o kant stolika. Zaklął siarczyście, ale uczynił to w myślach.

Zara z niechęcią pozostawiła czytaną przez siebie powieść i z wysiłkiem wyrecytowała:

— Czuję twój wzrok. Gdybym była zwie-zwierzyną łowną, usz dawn umar byś z głodu.

— Umrę z głodu tak, czy inaczej, jeśli nie przestaniesz mnie okradać — zauważył oschle Mikołaj, a oczy Zary błysnęły, dopełniając uśmiech, który rozświetlił jej twarz. Nawet nie próbowała ukryć swojego zadowolenia.

Co tylko rozsierdziło chłopaka jeszcze bardziej.

— Słuchaj, chyba musimy ustalić jakieś zasady — powiedział i podrapał się po karku. Ciężko było uwierzyć mu w słowa, które wypłynęły z jego ust.

— Zasady? — prychnęła Zara i ewidentnie straciła zainteresowanie dalszą rozmową. Odwróciła wzrok od chłopaka i kontynuowała czytanie w miejscu, które zaznaczyła palcem. Niezrażony chłopak przeczesał włosy palcami, doprowadzając się do względnego ładu i obciągnął podwiniętą koszulkę. W kilku krokach przeszedł do kuchni, wysunął wolne krzesło spod stołu i przesunął je tak, by usiąść dokładnie naprzeciwko dziewczyny.

Skupiona na lekturze Zara nic nie robiła sobie z jego śmiałych poczynań, dopóki Mikołaj zdecydowanym ruchem nie zatrzasnął jej książki, omal nie uderzając ją twardą okładką w nos.

— Zasady — powiedział dobitnie, gdy ponownie zyskał uwagę dziewczyny. Położył dłoń na wierzchu starej książki w skórzanej oprawie, gdy dziewczyna chciała już po nią sięgnąć. Zważywszy na to, że przeczytała jakąś połowę książki, musiała siedzieć tu od dobrych kilku godzin.

— Mów — zarządziła Zara i wojowniczo zaplotła ręce na piersi. Zdmuchnęła z czoła przydługą grzywkę, która wpadała jej do oczu. Tych intensywnie fioletowych oczu, które wyglądały tak naturalnie. Gdyby tylko nie żyli w świecie, w którym zmiana koloru tęczówek była na porządku dziennym…

— Fajne soczewki — zauważył chłopak, zapominając o zasadach, które miał jej wyłożyć. Rozpłynęły się, podobnie jak jego złudne poczucie panowania nad sytuacją.

— To nie soczewki — zripostowała natychmiast Zara, a Mikołaj prychnął.

— Jasne — wywrócił oczami, po czym kontynuował to, co wcześniej zaczął: — Miło mi, że moje towarzystwo tak przypadło ci do gustu i zdecydowałaś się odwiedzić mnie ponownie, siedząc tu Bóg wie ile czasu… Wyjadając moje całe jedzenie… Grabisz sobie, dziewczyno. Naprawdę sobie grabisz. Nie będę tolerował czegoś takiego.

— W lodówce masz jeszcze kilka jajek. Może zrobm jajcznicę? — z podekscytowania głos Zary nabierał coraz bardziej piskliwych tonów, dodatkowo zniekształcając wyrazy, z których zrozumieniem Mikołaj miał i tak spore problemy.

Przy „jajecznicy” Zara aż podskoczyła na krześle, zapalona do własnego pomysłu.

— Zwolnij.

— Masz leko? — nie ustępowała dziewczyna. Jej oczy świeciły blaskiem, który mógłby przyćmić niejedną z gwiazd.

— Mleko?

— Możemy zrobić nleś…

— Co? — Mikołaj pochylił się w jej kierunku, gdy Zara zdecydowała się na powrót do szeptu.

— N-A-L-E-Ś-N-I-K-I — przeliterowała dziewczyna, jednocześnie wykonując niezrozumiałe dla Mikołaja manewry dłonią. Dopiero przy literze L, utworzonej z kciuka i palca wskazującego, zorientował się, że dziewczyna literowała słowo także w języku migowym. — Możesz kupić dżem… — znów zaczęła szeptać, ale Mikołaj jej przerwał.

— Niczego nie będziemy gotować. A już na pewno razem — zaznaczył kategorycznie. — To nie jest najlepszy moment w moim życiu na dzielenie się z tobą czymkolwiek. Nie chcę być skąpy, ale żeby ten układ zadziałał, musisz dać coś od siebie.

— Od siebie? — Jedna z cienkich brwi Zary poszybowała do góry, marszcząc jej czoło. — Mam…? — sugestywnie odsunęła ramiączko sukienki, pokazując nagie ramię.

— Boże, nie! –Mikołaj powstrzymał jej zamiary. — Skąd ci to przyszło do głowy?!

— Myślam, że chłopcy to lubią. — Zara z miną niewiniątka spuściła wzrok na podłogę, wyginając usta w podkówkę. Nagle zrobiło mu się jej żal.

— Tak, ale… — skonsternowany chłopak potrząsnął głową, zły na samego siebie. Znów dał się wciągnąć w zmianę tematu. — Skąd ty się urwałaś, dziewczyno? — zapytał, nie spodziewając się odpowiedzi, ale ta ku jego zaskoczeniu nadeszła.

— Uciekłam z domu — powiedziała spokojnie Zara.

— Idealnie. Tego właśnie było mi trzeba.

— Uciekłam, bo mój dom tonął we kwi. A potem uciekłam od mojego rata, bo jego dziewczyna jest wiedźmą. Boję się, że rzuciła na mnie jakąś kląwę.

— Była dla ciebie niemiła? — Mikołaj oparł zgiętą rękę o blat stołu i skupił całą swoją uwagę na dziewczynie, która nieoczekiwanie zaczęła dzielić się informacjami ze swojego pokrętnego życia.

— Nie. Była wiedźmą — powiedziała Zara, marszcząc w zdziwieniu brwi, jakby zaskoczona, że chłopak nie zrozumiał jej za pierwszym razem. — Miała sięgę czarów i duchy po swojej stronie. Musiałam uciekać. Z duchami nie ma żatów.

Mikołaj pokiwał głową w udawanym zrozumieniu. Nagle problem jego znikających rzeczy stał się sprawą drugorzędną.

— Rozumiem — powiedział ostrożnie, jakby też miał swoje konszachty z zaświatami. — A gdzie teraz mieszkasz?

— Nie mszkam.

— Nie?

Zara wywróciła oczami, jakby musiała tłumaczyć rzecz oczywistą wyjątkowo niepojętnemu uczniowi.

— Mam dom na swoich plecach. — Zara wskazała wzrokiem na swój spory plecak stojący na podłodze, oparty o jedną z nóg stołu. — Jak ślimak. Mój dom podąża za mną.

— Gdzie więc spałaś zeszłej nocy? — zapytał Mikołaj dumny ze swojego refleksu.

— W starym magazynie w lesie — wyszeptała.

— Często śpisz sama pod gołym niebem?

— Nie śpię sama. Wiazdy nade mną czuwają.

I to byłoby tyle, jeśli chodzi o ustalanie zasad z tą wariatką. Usatysfakcjonowana odpowiedziami, których mu udzieliła, Zara wyjęła czytaną przez siebie książkę spod zastygłej dłoni chłopaka. Mikołaj nawet nie oponował. Ze zrezygnowaniem pozwolił wrócić dziewczynie do zatapiania się w lekturze. Coś mówiło mu, że na chwilę obecną nie miał innego wyjścia, jeżeli nie chciał poznać kolejnych rewelacji, z których wynikały coraz mroczniejsze podejrzenia.

Teraz nie pozostawało mu nic innego, jak wyruszyć do miasta celem uzupełnienia rażących braków w lodówce. Mógł mieć tylko nadzieję, że po jego powrocie ta ostatnia wciąż będzie stała na swoim miejscu.

Wtedy

Tej jesiennej nocy Pogoda nie była w najlepszym nastroju. Postanowiła wyładować swoją frustrację na rozsianych po wzgórzach jednorodzinnych domach. W szczególności upatrzyła sobie jeden z nich, ten najbardziej okazały. Był to całkiem losowy wybór, podobnie jak losowy był jej nienajlepszy humor

Wypluwała z siebie tony porywistego wiatru, któremu aż ciężko było się oprzeć. Szczególny problem miały z tym co słabsze drzewne jednostki. Resztą starczych sił trzymały się w życiodajnej glebie powykręcanymi niczym artretyczne stawy korzeniami. Jeden z ich kompanów już przegrał tą walkę. Teraz leżał w poprzek wąskiej drogi, tym samym odcinając od cywilizacji górskie rezydencje. Kwestią czasu pozostawało, aż Pogoda w kryzysowym momencie swojej bezsennej nocy dla zabawy zerwie jakiś kabel i zapewni noc w ciemnościach kilku wystraszonym dziewczynkom.

Póki nad ich głowami świeciło sztuczne światło, Emilka wraz ze swoimi koleżankami bawiły się w najlepsze, otumanione tym złudnym poczuciem bezpieczeństwa.

Wcale nie bały się wichury na zewnątrz, jak przyrzekały sobie nawzajem cztery dziesięcioletnie dziewczynki, nie chcąc wypaść na tchórzliwe w osądzających oczach koleżanek. Ale zaświecenie głównego światła w pokoju i zamknięcie drzwi nikomu nie mogło zaszkodzić.

Deszcz walił w okna niczym wyjątkowo natrętny gość. To był hałas wściekłej ulewy, gotowej pozalewać te kilka marnych jednostek, łudzących się, że blaszane dachy i jasne pokoje dadzą im jakąkolwiek przewagę w tej i tak już niewyrównanej dla ludzi walce.

Zara powiedziała kiedyś, że katastrofalne w skutkach ulewy i wichury to nic więcej, jak manifest ze strony Matki Natury. Rozczarowana zachowaniem swoich dzieci, czuje się pociągnięta do odpowiedzialności, żeby pokazać im, że tak, jak ona powołała nas wszystkich do życia, tak w każdej sekundzie może nas bez problemu unicestwić.

Jesteśmy słabi, mówiła Zara. Ile wytrzymalibyśmy bez prądu czy bieżącej wody? Ty na pewno nie za długo. Nie znasz innego życia, jedynie to, w którym podobne udogodnienia brane są za pewnik. Ale nasza kochana Matka widzi, kiedy ty wyrzucasz papierki po cukierkach na trawnik, albo wyrywasz biedronkom nogi dla zabawy. Nasza Matka jest łaskawa, wybacza, ale zapamiętuje. Któregoś dnia da ci lekcję pokory.

Gwałtowne zjawiska atmosferyczne, ciągnęła Zara, gdy myślała, że jej młodsza siostra już jej nie słucha, to nie tylko droga do klęsk i cios w naszą bezbronność. To także źródło niewyobrażalnej energii, którą Matka obdarowuje tych, którzy potrafią otworzyć serce na jej dary. Im bardziej otwarte serce trzymasz, tym więcej siły witalnej uda ci się przyswoić od Matki.

Potem nic rozumiejąca z bredni siostry Emilka zasnęła, a Zara wyczerpana swoją opowieścią zgasiła lampkę postawioną na szafce nocnej obok głowy Emilki i bezszelestnie opuściła pokój młodszej siostry.

Przypominając sobie teraz tą opowieść otrzymaną z coraz rzadziej otwierających się ust siostry, Emilka wcale nie była pewna, czy pilnująca ich tej nocy Zara była aby na pewno ich opiekunką… czy raczej powinna chronić przed nią swoje koleżanki.

W szumie deszczu wydawało jej się, że słyszy silnik samochodu rodziców, ale szybko okazywało się, że było to tylko złudzenie. I tak co parę minut. Narastająca nadzieja i dewastująca ją świadomość. Monotonny cykl, który miał trwać jeszcze przez kilka godzin.

— Mówisz, że twoi rodzice powinni niedługo wrócić? — zagadała drżącym głosem Sandra, anielskiej urody blondynka, i z niepokojem popatrzyła w stronę sufitu, gdzie żyrandol coraz mniej szczodrze dzielił się z nimi swoim słabnącym blaskiem.

— Mówili, że wrócą około północy, ale nigdy nie siedzą tak długo — powiedziała uspokajającym tonem Emilia, ale nie wiedziała, czy uspokaja samą siebie, czy wyraźnie tracące na pewności siebie koleżanki. — Mama nie lubi tych dużych imprez. Mówi, że ci wszyscy bogaci ludzie są napompowani, jak ich portfele brudnymi pieniędzmi. Ale nie wiem, o co jej chodziło z tym brudem.

— Ale ty jesteś głupia! — siedząca naprzeciwko niej zielonooka Luiza popukała się w czoło. W ich gronie to ona była najbardziej obeznana ze sprawami dorosłych i nie przepuszczała żadnej okazji, by pokazać reszcie swoją wyższość. — Brudne pieniądze to znaczy nielegalne. Zazwyczaj chodzi o narkotyki.

— Narkotyki? — oczy pozostałych trzech dziewczynek rozszerzyły się z niedowierzania.

— Oczywiście — powiedziała Luiza pełnym satysfakcji głosem. — Są z tego grube pieniądze. I nie, nie chodzi o grube w sensie dosłownym. Duże pieniądze. Wiedzieliście, że mama Ani z naszej klasy zaplanowała im na wakacje wycieczkę do Hiszpanii?

— Tej Ani, która nosi ubrania po bracie? Mogłaby lepiej zaplanować jej wymianę garderoby, albo opłacenie obiadów w stołówce. Szkoda mi jej, jak siedzi smętnie z tymi swoimi jabłkami.

Dziewczynki roześmiały się złośliwie, tylko Emilia pozostała niewzruszona. Jej też było szkoda Ani, która musiała wiązać włosy, żeby nie było widać jakie są przetłuszczone. Podobno byli tacy biedni, że mieli problemy z ciepłą wodą i żeby się nie rozchorować, Ania myła włosy tylko w weekendy, kiedy jechali do rodziny.

Niezależne ile było w tym prawdy, Emilia nie widziała w tym nic śmiesznego, więc skomentowała komentarz Luizy krótkim prychnięciem.

— A tobie co? — naskoczyła na nią trzecia z koleżanek, Marta. Podobnie jak Emilka mieszkała w zadbanej rezydencji na wzgórzach. Pojęcie biedy było jej o tyle obce, że na wszelkie wzmianki o niej Marta nigdy nie umiała zastosować adekwatnej reakcji.

— Wyluzuj, Ems. To, że jesteś bogata, nie znaczy, że twoi rodzice produkują narkotyki. Zauważyłabyś.

— Po czym? — zapytała z ciekawością Emilka, a Luiza westchnęła, jakby zdezaprobowana jej rażącymi brakami wiedzy.

— Mieliby podkrążone oczy i chodziliby w podartych ubraniach. Tak to się zaczyna. A potem wylądowalibyście na ulicy. Ale przez krótki czas bylibyście bogaci.

— Myślicie, że Ania skończy na ulicy? — zapytała Sandra i z przejęcia aż rozszerzyła usta. Szybko jednak uświadomiła sobie swoją gafę i taktownie zasłoniła otwartą buzię dłonią.

— Dziwię się, że jeszcze nie skończyła. Słyszałam, że ostatnio był u nich…

Ale Emilii, Sandrze i Marcie nie było dane dowiedzieć się, jakie kolejne nieszczęście spotkało ich biedną koleżankę z klasy.

Światło w pokoju zadrgało, jakby zastanawiało się, w którą stronę odbić, a potem niespodziewanie zgasło. I już nie wróciło.

Wszystkie dziewczynki zapiszczały przeraźliwie niczym udręczone dusze, które mimo młodego wieku dobitnie uświadomiły sobie, że już nigdy nie odzyskają spokoju ducha dumnie dzierżonego przez lata. Od teraz dla jednej z nich będzie to wspomnienie przerażającej nocy i posiadanie wiedzy, z którą wolałoby nie obcować w szczenięcym wieku dziesięciu lat.

— Dziewczyny?! — zawołała w narastającej panice Luiza, ta która zawsze pozowała na najodważniejszą z nich wszystkich. W ciemności wyszły na jaw prawdziwe charaktery dziewczynek. Nagle już nie były na tyle zuchwałe, by szydzić z biedniejszej koleżanki z klasy, a raczej sparaliżowane strachem, gdy w powietrzu aż iskrzyło od energii, którą mogłaby wykorzystać osoba do tego uzdolniona.

Czwórka dziewczyn świadomie, czy też nie, przysunęła się bliżej siebie.

— A twoja siostra? — zwróciła się do Emilii roztrzęsiona Sandra. — Ona miała nas pilnować. Może niech posiedzi z nami. Nie wiem, jak wy, ale ja się boję.

Emilka pomyślała o Zarze. O jej niezrozumiałych opowieściach, o niepokojącej alienacji, w jaką popadła jej siostra wraz z postępującą utratą słuchu.

Nagle już nie była taka pewna, czy były bezpieczne tej nocy.

Ciemność wzięła w posiadanie cały dom, zanim przerażone dziewczynki odnalazły Zarę, błądząc pomiędzy agonalnym świstem za wysokimi oknami, a kilkoma zakamarkami na korytarzu będących efektem nietrafionego pomysłu architektonicznego. O ile wnęki w ścianach za dnia służyły za miejsce dla roślin doniczkowych i eksponowania obrazów o niezrozumiałym dla Emilki przekazie, o tyle w nocy wyglądały jak siedlisko demonów. W każdej chwili któryś z nich mógł zostać obudzony jednym z cienkich głosików nerwowo uciszających się nawzajem dziewczynek i wziąć którąś z niewinnych dusz w posiadanie.

Zarę znalazły na strychu. To było dokładnie jedno z tych miejsc, w których należało szukać jej od samego początku. Konkretniej rzecz ujmując, znalazła ją Emilka. Jej trzy koleżanki zostały na dole w korytarzu i z przerażeniem patrzyły, jak Emilka wspina się po stromych, drewnianych schodach prowadzących do białych drzwi z eleganckimi wyrzeźbieniami.

Może była naiwna, wrażliwa, ale na pewno nie była tchórzem. Wiedziała, że musi sprowadzić Zarę z powrotem do świata żywych.

Emilka nie od razu pojęła widok, który objawił się jej dziecięcym oczom. W przypadku Zary nie mogło chodzić wyłącznie o siedzenie na podłodze po turecku, przodem do całej tej wariującej burzy… Było coś w powietrzu, co jednoznacznie skreślało zwykłe podziwianie warunków atmosferycznych za małym, strychowym okienkiem

Powietrze aż skrzyło od nagromadzonej w nim energii. Mogłoby się wydawać, że niewidzialne tornada błąkały się po zakurzonym strychu, wprawiając go w drżenie, jakiego uśpione pomieszczenie nie zaznało od dawna. Cały strych z zapartym tchem obserwował siedzącą na podłodze fioletowooką dziewczynę, ciekawy jej poczynań. Mimo, że ta od dłuższego czasu nie wykonała najmniejszego ruchu.

Zara złożyła przed sobą dłonie, jak do modlitwy, która miała jej pomóc odnaleźć upragniony spokój tej burzliwej nocy. Pochyliła lekko głowę do dołu i oparła nasadę nosa o czubki palców. Oddychała głęboko, testując szczyt możliwości swoich płuc. Błyskawice co kilka sekund rozjaśniały jej sylwetkę. To właśnie one pomogły odnaleźć Emilce starszą siostrę. To one wydobyły jej kontury z ciemności.

Dziewczynka postąpiła ostrożny krok w stronę starszej siostry. Jedna z desek zaskrzypiała przeraźliwie, ale to nie było coś, co mogłoby wyrwać Zarę z jej transu, nawet bez postępującej utraty słuchu. Dlatego Emilka kroczyła dalej, bardziej martwiąc się tym, by się o coś nie potknąć, aniżeli czy nie przeszkodzi Zarze w jej chwili kontemplacji.

W końcu, po przerwanej kilkoma grzmotami wędrówce, Emilka stanęła przy Zarze. Miała ją tuż u swojego boku, wystarczyło tylko spojrzeć w dół.

Emilka przykucnęła tak, by znaleźć się na równi ze swoją siostrą i delikatnie szarpnęła ją za ramię.

— Zara — powiedziała. — Musisz zejść na dół. Zgasło światło.

Ale Zara pozostawała niepomna na jej błagania. Zamglonym urokiem wpatrywała się w szalejącą za oknem burzę, w dzieło Matki Natury pokazującej swoją dominację i sądząc po lekkim uśmiechu błąkającym się po jej twarzy, czerpała z tego widoku niewysłowioną radość.

— Siadaj — odezwała się w końcu Zara, gdy Emilka mocniej zacisnęła drobną dłoń na jej ramieniu. — Zamknij oczy i spróbuj poczuć tą niesamowitą energię.

— Nie mam czasu na twoje bzdety — powiedziała głośno Emilka, starając się przekrzyczeć burzę, także tą panującą w umyśle siostry. Ale wiedziała, że kiedy Zara osiągała ten nieobecny stan, nie mógł zdziałać tu nic nawet największy hałas.

— Jesteś stracona, Emilio. Stracona, jak ci wszyscy ludzie, którzy nie umieją słuchać sercem.

Kolejna błyskawica wyrwała z mroku twarz Zary. Ale tym razem na jej zastygłym obliczu nie było śladu uśmiechu. Zara płakała, a wraz z jej łzami załkał cały strych.

Rozdział 4Śniadanie na trawie

Trawa była lekko wilgotna, kiedy na niej siadaliśmy, ale nie na tyle, by wzbudzać mój większy dyskomfort. Mało co mogło go wzbudzić w tym pięknym dniu. Gwiaździste niebo zeszłej nocy wraz z obietnicą czystego nieba przyniosło słońce, którego żadna chmura nie próbowała nam odebrać. Jego ciepłe ramiona gładziły mnie po plecach, gdy lokowałam się na trawie przed domem i postawiłam przed sobą talerz z kanapkami. W dłoni trzymałam kubek z gorącym kakao. Kubek był przyozdobiony rysunkiem uśmiechniętego bałwana, który niechcący przypomniał mi o nadchodzących zimnych dniach i wiążącymi się z tym konsekwencjami.

W tym momencie nie lubiłam konsekwencji.

Lubiłam ciepło kubka, które cudem nie roztopiło zaklętego w nim bałwana i lubiłam orzeźwiającą rosę spływającą po moich nogach. Pociągnęłam łyk kakao i wygięłam głowę do tyłu, tak, by zaabsorbować na twarzy jak najwięcej ciepła ofiarowanego przez słońce. Tego ranka było wyjątkowo łaskawe w swoich darach, wyjątkowo łaskawe, jak na tą końcówkę lata i coraz mniej sprzyjającą pozycję względem kuli ziemskiej.

— Po co nam krzesła? — mruknął ironicznie Mikołaj.

Niespodziewany cień zabrał mi słońce i narzekał na tyle głośno, że udało mu się zagłuszyć całą symfonię lasu. Energia w powietrzu się zmieniła. Niechętnie wyprostowałam szyję i zostawiłam słońce za plecami.

— Nie musisz ze mną siedzieć — powiedziałam cicho do sadowiącego się naprzeciwko mnie Mikołaja.

— Nie muszę — odparł, ale mimo to usiadł na trawie i sięgnął po jedną z kanapek. Wgryzł się w nią zamaszyście.

I tak oto spożywaliśmy ten posiłek bez zbędnych słów. Siedzieliśmy gdzieś pośrodku między chatą Mikołaja, a granicą, gdzie zaczynał się las. Nad nami górowały drzewa, a jeszcze wyżej błękitne niebo. Dookoła fruwały motyle i inne owady. W lesie śpiewały pojedyncze ptaki. Ich zadziwiające w swej perfekcji repertuary biły na głowę wszelkie słowa, jakich moglibyśmy teraz użyć. A jednak Mikołaj po przełknięciu ostatniego kęsa kanapki z serem i pomidorem i po wytarciu z siebie okruszków, zdecydował się przemówić:

— W sumie jest całkiem przyjemnie — zauważył, a ja pokiwałam głową. Nie wiedziałam jak inaczej skomentować tą całkiem oczywistą uwagę. Byłam jednak zadowolona z postępu, jaki poczyniliśmy. — Nigdy nie jadłem śniadania na trawie.

— Napradę? — nie ukrywałam zaskoczenia. — To byłaby ruga rzecz, jaką zrobiłabym mieskając tutaj.

— A jaka byłaby pierwsza?

— Zamknij oczy.

— Po co?

— Po prostu to zrób.

A on o dziwo mnie posłuchał. Coś jeszcze mówił, podmuchy wiatru wydobywające się z jego ust atakowały moją twarz. A potem, kiedy przysunęłam się bliżej niego i złapałam go za obie dłonie, przestał. Uśmiechnęłam się pod nosem i zamknęłam oczy. Nawet gdyby teraz coś do mnie mówił, nie było możliwości, że go usłyszę. Powoli wyłączałam wszystkie zmysły, a mój słuch nastawiałam na częstotliwości, które nie wyłapywały głosu ludzkiego. Jak bardzo bym nie lubiła głosu osobnika siedzącego naprzeciwko mnie, w tym momencie nie mogłam pozwolić sobie na najmniejszą dekoncentrację.

Wzięłam głęboki oddech i stałam się świadoma regularnego rytmu bicia mojego serca. Krew wypełniająca moje naczynia robiła to delikatnie, sunęła jak morze w bezwietrzny dzień. Moje serce rosło, nie w jakiś patologiczny sposób, ale jakby chciało wyfrunąć z mojej kartki piersiowej i dołączyć do ptaków kołujących nad naszymi głowami.

Tył mojej głowy nagrzewał się od ciepła emitowanego przez słońce, natomiast moja twarz owiewana była wciąż nieogrzanym podmuchem poranka. Czułam, jak kilka pasemek moich włosów ląduje mi twarzy, ale to nie było istotne w tym momencie. Skupiłam się wyłącznie na tych stabilnych elementach, na zapachu lasu, na łaskoczącej mnie trawie i orzeźwiających kropelkach rosy, na zmianach zachodzących w powietrzu zwiastujących późniejsze ulewy.

Stałam się świadoma potęgi ziemi, na której siedzieliśmy. Wyobraziłam sobie jej wielkość, kilometry połaci ciągnące się w każdym możliwym kierunku i ciepło buzujące pod ochronną skorupą, która skrywała jej epicentrum. Wyobraziłam sobie ptaki nad naszymi głowami i sklepienie nieba otulające nas niczym najcieplejszy koc.

Skupiona wyłącznie na tych bodźcach, poczułam, jak moja dusza tańczy z radości.

Ostrożnie puściłam dłonie chłopaka i zaplotłam swoje w kępy trawy. Położyłam je płasko na powierzchni ziemi i pozwoliłam sobie uszczknąć od niej odrobinę geotermalnej energii, która aż w niej buzowała.

Otworzyłam oczy. Mikołaj wpatrywał się we mnie i sądząc po intensywności jego spojrzenia, robił to od dłuższego czasu. Zastanowiłam się, czy przypatrywał mi się przez cały ten czas.

— I poczułeś to? — wyszeptałam.

— Co?

— Spokój.

Mikołaj wzruszył ramionami.

— O cym myślałeś? — zapytałam.

— O tym, że niedługo zbliża się szkoła. Będę musiał przenieść się do mojego wujka. I załatwiać sprawy, które odziedziczyłem po moich rodzicach. — Pokiwałam głową na znak, że słucham, a on zapytał: — A o czym powinienen myśleć?

— O nicz-czym. Wyłączyć umysł. Medytować.

— To byłaby rzecz, od której zaczynałabyś dzień, żyjąc tutaj?

Skwapliwie pokiwałam głową. Zrozumiał. Może była jeszcze dla niego jakaś nadzieja.

— Musisz coś wiedzieć, Zaro… — powiedział chłopak, a jego twarz przywdziała wyraz zatroskania, które — jak sobie uświadomiłam — gościło na niej przez większą ilość czasu. Musiało być zakorzenione w nim tak głęboko, że nie potrafił wyłączyć swojego umysłu nawet na pięć minut, by kontemplować otaczającą nas przyrodę.

Żeby ukryć swoje współczucie, ostrożnie ujęłam jego lewą rękę w moje obie dłonie. Pozwoliłam mu mówić.

— Tak naprawdę nie mieszkam tu z wyboru. Ten dom to moja kryjówka. Moi rodzice nie uznawali idei rodziny, uznawali wyznawaną przez siebie swobodę ducha. Nie pracowali, a pieniądze, które ukradli, lub wygrali w nielegalnych zakładach szybko przetrwonili na alkohol i kokainę. W końcu zaczęli się zapożyczać i nie spłacać długów. Wkurzyli tym wiele niebezpiecznych typów. Mój wujek ma mi dać znać, kiedy będę mógł się przenieść stąd do miasta. Powiedział, że część długów spłaci, a część załatwi po swojemu.

— Ale czego oni chcą od ciebie? Nie jesteś niczemu winien — siedząca naprzeciwko niego Zara z przerażeniem rozszerzyła oczy.

— Jestem ich dzieckiem.

— Nie masz pieniędzy — zauważyła dziewczyna i obrzuciła skromną chatkę jednym podsumowującym spojrzeniem.

— Mogą mnie zabić dla tych pięciu złotych, które trzymam w spodniach.

Zara zasłoniła usta dłonią i załkała przeraźliwie. Jej całe ciało aż się zatrzęsło, a jego dłoń, którą trzymała wcześniej w obu swoich rękach, teraz bezwładnie opadła na mokrą trawę.

Nagle słońce jakby przygasło. Fioletowe tęczówki Zary tonęły we łzach, a te po wydostaniu się z jej oczu, rzeźbiły pokrętne rzeki na jej zarumienionych z zimna policzkach. Dziewczyna schowała twarz w dłoniach i skuliła się w głąb siebie, zostawiając mu na widoku tylko swoje plecy i wachlarz jasnych włosów, mieszających się z trawą.

— Zara… — Mikołaj ostrożnie pogłaskał ją po plecach, ostrożnie jak głaszcze się zwierzę o nieprzewidywalnej reakcji. — Nic mi nie będzie. Tutaj nikt mnie nie znajdzie. A już niedługo będzie po wszystkim i zamieszkam razem z moim wujkiem.

Dziewczyna umilkła i z wyraźnym oporem wyprostowała się do pozycji siedzącej. Odgarnęła włosy z twarzy i wytarła łzy. Jednak była to czynność bezcelowa, gdyż wytarte zapasy zostały szybko uzupełnione nowymi.

— To staszne — wykrztusiła dziewczyna i pociągnęła nosem. — Staszna historia.

— Dlaczego aż tak się przejęłaś? Przecież się nie znamy — zdziwił się Mikołaj.