Miłość hetery - Stefania Jagielnicka-Kamieniecka - ebook

Miłość hetery ebook

Stefania Jagielnicka Kamieniecka

3,0

Opis

Jest to nie tylko romans z czasów starożytnej Grecji, na co wskazywałby tytuł, lecz również sensacyjna powieść historyczna z okresu wojen persko-greckich, opisująca obyczaje i psychikę ludzi tamtych czasów. O tyle wiernie, o ile było to możliwe na podstawie strzępków przekazów z tych odległych, okrytych kirem tajemnicy czasów, co pozwoliło autorce na popuszczenie wodzów wyobraźni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mgm25

Całkiem niezła

Bardzo smutna historia
00



Stefania Maria Jagielnicka-Kamieniecka

Miłość hetery

Romans historyczny

© Stefania Maria Jagielnicka-Kamieniecka, 2018

Jest to nie tylko romans z czasów starożytnej Grecji, na co wskazywałby tytuł, lecz również sensacyjna powieść historyczna z okresu wojen persko-greckich, opisująca obyczaje i psychikę ludzi tamtych czasów. O tyle wiernie, o ile było to możliwe na podstawie strzępków przekazów z tych odległych, okrytych kirem tajemnicy czasów, co pozwoliło autorce na popuszczenie wodzów wyobraźni. Powieść można potraktować jako realistyczny opis choroby psychicznej, lecz również jako utwór fantasy.

ISBN 978-83-8155-316-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Prolog

Glafyrze trudno było uwierzyć, że ów horror jest jawą. To musiał być zły sen. Nie mogła przecież przeżyć tej straszliwej inwazji barbarzyńców. Jakim cudem miałaby uciec z okrętu, na który ją porwano wraz z ojcem? W jaki sposób dopłynąć do brzegu? Ten cały najazd Persów na wyspę musiał być tylko sennym koszmarem.

Rzeczywistość była pogodna, spokojna, szczęśliwa. Gaj oliwny, winnica, szczyty gór, miasto z wąskimi ulicami i kamiennymi domami osaczonymi nakładającymi się na nie cieniami, prześwietlone promieniami słońca morze okalające wyspę, rozległa plaża z bijącymi o skały falami, fantasmagoria koloru piasku rozpływająca się w powietrzu… Magiczne miejsce.

Mytilene — stolica wyspy Lesbos, jej rodzinne miasto to było realne miejsce, w którym wzrastała w kręgu tamtejszych zwyczajów, nauki, poezji, sztuki, prac domowych i innych zajęć stanowiących treść jej życia. Tam marzyła o ukochanym mężu i spłodzonych z nim dzieciach. Taka była jej rzeczywistość.

Rozglądając się po ponurym polu bitwy, gęsto pokrytym trupami, raz po raz zamykała oczy i usiłowała otworzyć je już na jawie, w swoim domu, w rodzinnym kręgu, lecz wciąż roztaczał się przed nią ten straszliwy widok. Wzburzone fale morza uderzały o brzeg, rozsadzając hukiem jej czaszkę. Rozwartymi z przerażenia oczami rozglądała się wokół.

Nie. Niestety. To nie był sen, tylko niewiarygodna rzeczywistość.

Oddaliły się i zamgliły wspomnienia. Wszystkie zdarzenia z przeszłości zatarły się w jej świadomości, zarówno te codzienne jak i odświętne. Wyraźnie widziała tylko jedno:

Ze wschodu na horyzoncie pojawiła się czarna flotylla perskich barbarzyńców, po czym na miasto spadł grad wrogich strzał. Wyspa stała się łupem morderczej hordy, która ją plądrowała i ładowała wszystko na swoje okręty, łącznie z ludźmi.

Dzięki gorącym modłom do Zeusa udało się jej wraz z ojcem zbiec z okrętu, lecz na morzu dopadły ich zabójcze strzały, śmiertelnie raniąc mężczyznę. Ona jednak resztkami sił dopłynęła do wybrzeża Attyki, gdzie w chaosie i huku bitwy pod Maratonem przeżywała godziny rozpaczy i utraty nadziei. Wciąż nie wiedziała, jaki los zgotuje jej bogini Lachesis. Czyżby Atropos zdecydowała się już na przecięcie wątłej nici jej krótkiego życia, podobnie jak uczyniła to z jej ojcem, a wcześniej z matką?

Rozdział 1

Pochodnia wypadła mu z dłoni, obejmując płomieniem jego ciało

Niosący pochodnię na polu bitwy Senetrios, pełniący funkcję najwyższego kapłana w świętym miejscu Eleusis podążał za pojmanym do niewoli barbarzyńcą, który miał mu wskazać miejsce zakopania skarbu. Gdy do niego doszli, kapłan wbił w ziemię płonącą pochodnię i z wściekłością ugodził Persa mieczem w plecy. Po krótkim urywanym gardłowym okrzyku, umierający padł na ziemię. Bluznęła krew. Zabójca pochylił się, wyjął broń z martwego ciała i zakopał je w jamie, w której znajdowały się dwie szkatułki. Gdy je otworzył, jego chytre oczka zabłysły chciwością. Wypełniona była bezcennymi klejnotami. Rozejrzał się,, gdzie mógłby je ukryć. Wybrał miejsce pod pinią parę kroków dalej. Zakopał je, postanawiając zabrać w odpowiednim czasie. Na razie nie miał jak ich schować pod zbroją.

Kiedy się podniósł, ze zdumieniem stwierdził, że stoi przed nim młoda szczupła dziewczyna. Rozwiane hebanowe włosy, lśniące jak mokry kamień, spadały jej na twarz. W ręku trzymała ozdobiony perłami łuk martwego Persa i patrzyła na Senetriosa szeroko rozwartymi, ogromnymi oczami, w których malowało się przerażenie. Mężczyzna złapał się oburącz za głowę. Czyżby to była Artemis? Przynosząca śmierć przy pomocy łuku piękna siostra Apolla? Na Zeusa! Przed nim wyrosła jak spod ziemi młodziutka bogini.

— Skąd się tu wzięłaś? — spytał po grecku, gdy ochłonął z wrażenia, ponieważ pewien był, że to Greczynka.

Dziewczyna wskazała łukiem w kierunku plaży.

— Zauważyłaś coś? Powiedz, co widziałaś! — krzyknął ostrym tonem.

Pokręciła przecząco głową, drżąc jak osika pod jego groźnym spojrzeniem.

— Muszę wiedzieć, czy to widziałaś! — krzyknął z wściekłością, zbliżając się do niej.

Odstąpiła parę kroków w tył z zamiarem ucieczki, lecz ze strachu nogi przyrosły jej do ziemi. Łuk wypadł jej z rąk.

— Kim jesteś? Przemów wreszcie!

— Nazywam się Glafyra. Pochodzę z Lesbos — rzekła cichym głosem.

— Co? Z Lesbos? A skąd się tu wzięłaś?

— Jestem córką Artemidosa z Mytilene.

— To niemożliwe. Jakim cudem przebyłaś morze? — Senetrios wyjął pochodnię z piasku i oświetlił twarz dziewczyny.

— Przepłynęłam. Uciekłam z okrętu barbarzyńców — mówiła, z trudem łapiąc powietrze niczym wyrzucona na brzeg ryba. — Ta dzicz napadła na wyspę jak pantery. Oni wszystko zrabowali i zabrali ze sobą na okręty. Także ludzi — mówiła wzburzona.

— A więc i ciebie?

Spuściła głowę i milczała. Gdy Senetrios złapał lubieżnie jej dziewczęce piersiątko, znów cofnęła się gwałtownie.

— Ile masz lat? — spytał podnosząc jej brodę, by przyjrzeć się dokładnie. Miała czarne oczy na pół twarzy, nieproporcjonalnie mały nosek i pełne, pięknie skrojone usta. Sprawiała wrażenie porcelanowej laleczki w podartej sukience.

— Zeus ofiarował mi czternaście lat życia.

Na owłosionej złowrogiej twarzy Senetriosa pojawił się zagadkowy wyraz. Kapłan namyślał się, oblizując górną wargę, w sposób wywołujący popłoch i trwogę Glafyry. Przekonany był, że dziewczynka widziała, jak zabił i ograbił Persa. Takiego świadka zmuszony był się pozbyć. Zastanawiał się przez chwilę, po czym wziął pochodnię do lewej ręki, a miecz do prawej i zbliżył się do Glafyry.

— Chodź, no chodź — nakazał szeptem, w obawie, żeby ktoś nie usłyszał.

Dziewczynka podążała za nim, modląc się w duchu do Zeusa. Strasznie się bała. Uważnie śledziła jego ruchy, gotowa w każdej chwili zareagować odwrotem, gdyby się jej coś w jego zachowaniu nie spodobało.

— No, chodź-żesz! — ponaglał groźnym tonem.

W pewnym momencie potknął się, wypuścił pochodnię i upadł, tak mocno się uderzając, że stracił przytomność. Pochodnia wypadła mu z dłoni, obejmując płomieniem jego ciało.

Rozdział 2

Daj nam ją jako nagrodę za zwycięstwo! — wydzierali się przed namiotem hoplici. — Należy się nam to!

Glafyra odwróciła się na pięcie i zaczęła biec co sił w kierunku obozu Greków, przeskakując jak sarenka ciała poległych Persów. Światło księżyca torowało jej drogę. Gdy dotarła do wejścia, stojący na straży dwaj hoplici w pełnym rynsztunku skrzyżowali włócznie.

Zadrżała przerażona tym groźnym widokiem. Stała bez słowa, gdyż strach zakneblował jej usta. Najchętniej by uciekła, lecz nie miała dokąd. Po chwili z ulgą zobaczyła, jak dzidy rozstępują się. Wojownicy ujęli ją za ręce i wpuścili do wewnątrz. Bez słowa zaczęli prowadzić półnagie dziewczę w obszarpanej szacie do namiotu dowódcy.

Szła wolnym krokiem z wykrzywioną strachem twarzą, jak na stracenie.

— Złapaliśmy ją, gdy chciała wejść do obozu! — wykrzyknął jeden z hoplitów, gdy stanęli przed Arystydesem.

Dziewczynka zachwiała się i upadła. Dowódca pomógł jej wstać. Nim zdążył jej zadać jakieś pytanie, zaczęła krzyczeć:

— Nie bij mnie! Jestem po waszej stronie!

Odprawił ruchem ręki wojowników.

— Skąd pochodzisz? — spytał łagodnym tonem.

— Z wyspy Lesbos. Nazywam się Glafyra. Jestem córką Artemidosa z Mytilene — odpowiedziała łamiącym się głosem, z trudem łapiąc powietrze, po czym umilkła wycieńczona wysiłkiem.

Ledwo trzymała się na nogach. Zachwiała się, omal znów nie upadła. Zauważywszy to, Arystydes spojrzał na nią ze współczuciem i rzekł:

— Usiądź sobie na klismosie. Nie bój się. Już ci nic nie grozi. Opowiedz, jakim cudem dotarłaś tutaj z wyspy.

Usiadła na krześle z ulgą, ponieważ zdawało się jej, że za chwilę odpadną jej nogi. Ośmielona jego łagodnością, zaczęła opowiadać:

— Dopłynęłam do brzegu kiedy…

— Niemożliwe! — przerwał jej. — Dopłynęłaś? Przecież to kawał drogi. Ale… opowiadaj dalej.

— Sama nie wiem, jakim cudem dopłynęłam do brzegu… To było straszne. Kiedy ze wschodu pojawiły się czarne okręty barbarzyńców… wiedzieliśmy, że jesteśmy straceni. Na miasto spadł grad strzał. Dzika horda plądrowała wyspę i ładowała wszystko na swoje okręty, łącznie z ludźmi. Przeżyliśmy istny hades… Ci barbarzyńcy uprowadzili też mnie i mojego ojca… Dzięki gorącym modłom do Zeusa udało się nam zbiec z ich okrętu podczas zamieszania bitwy pod Maratonem, ale zanim dopłynęliśmy do brzegu, tata zginął ugodzony strzałami. Zrozpaczona błagałam Zeusa, żeby dodał mi sił, bo nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym sama przepłynąć taką odległość.

— Daj nam ją jako nagrodę za zwycięstwo! — wydzierali się przed namiotem hoplici. — Należy się nam to!

Dziewczynka patrzyła błagalnym wzrokiem Arystydesowi w oczy, lecz na jego kamiennej twarzy nie drgnął żaden muskuł. Przyglądał się jej uważnie. Wahał się, czy nie spełnić żądania żołnierzy. Istotnie należała się im jakaś nagroda. Nie miał jednak sumienia wydawać tego dziecka na pastwę jeszcze gorszego losu niż koszmar, który przeżyło. Po dłuższej chwili krzyknął do hoplitów:

— Marsz na pobojowisko! Zajmijcie się paleniem zwłok.

Rozczarowani mężczyźni z ociąganiem i złością oddalili się, a dziewczynka padła mu do stóp w podzięce.

— Siadaj! — rozkazał. — Zawołajcie Agapitę — zwrócił się do niewolników. Natychmiast spełnili jego polecenie.

Rozdział 3

Na fenickich obitych pluszem sprzętach leżały, siedziały, rozpierały się nadzwyczaj urodziwe młode kobiety, niczym pomnożone wcielenia Afrodyty.

Wkrótce zjawiła się piękna zjawa w szyfonowym, fantazyjnie spiętym na ramionach, przejrzystym peplos, przez który widać było wyraźnie całe jej ponętne ciało ze wszystkimi szczegółami. Glafyra przetarła oczy. Skąd w wojskowym obozie znalazła się naga młoda kobieta?

— Wzywałeś mnie, panie — rzekła Agapita z zalotnym uśmiechem, który zamarł na jej ustach, gdy ujrzała Glafyrę. Zdumiona spojrzała pytająco w oczy wodza.

— Znaleźliśmy ją na polu bitwy — wyjaśnił Arystydes. — Twierdzi, że Persowie uprowadzili ją z wyspy Lesbos na okręt. Udało się jej zbiec i dopłynąć do brzegu. Zabierz ją na razie do siebie.

Agapita z ciekawością mierzyła od stóp do głów zabrudzoną dziewczynkę w obszarpanej szacie.

— Jak się nazywasz, dziecko? — spytała, nie wierząc własnym oczom.

— Glafyra — z trudem wymówiła swoje imię przybyła z innego świata, wpatrzona w obfity biust hetery, który falował raz w dół, raz w górę.

— Chodź! — Kobieta objęła ją ramieniem i wyprowadziła na zewnątrz. Szły, mijając liczne namioty, a dziewczynka drżała z podekscytowania. Nie wiedziała, co się z nią teraz stanie. Dokąd zamierza ją zaprowadzić ta dziwna niewiasta?

Wkrótce znalazły się w ogromnym namiocie umieszczonym z tyłu obozu. Gdy weszły do środka, Glafyra stanęła jak wryta, olśniona przepychem. Zachłystnęła się upajającymi zapachami. Zamrugała oczami, rozglądając się dokoła. Znalazła się w bajecznym świecie. Liczne oliwne lampki w złotych kandelabrach oświetlały pomieszczenie ciepłym, miękkim, pieszczotliwym światłem, które wyczarowywało migotliwe, dziwaczne cienie na otulonych żółtymi szafranowymi zasłonami ścianach namiotu. Z sufitu zwisał barwny baldachim udekorowany sznurami drogocennych pereł. Ziemię zasłaniały grube perskie dywany. Liczne, malutkie, z lekka dymiące kadzidełka wydzielały zapachy.

Na fenickich obitych pluszem sprzętach leżały, siedziały, rozpierały się nadzwyczaj urodziwe młode kobiety, niczym pomnożone wcielenia Afrodyty. Niektóre z nich były w jej wieku. Wszystkie odziane w białe peplos w delikatne pastelowe wzorki. Te misternie udrapowane na ciele tkaniny jedynie od święta bywały w różnych kolorach.

Dziewczynka zawstydziła się swojego wyglądu. Skrzyżowała ramiona na piersi, pragnąc ukryć brudne ciało przed wzrokiem zgromadzonych w pomieszczeniu nimf.

Agapita odgadła, co czuje nieszczęsne dziecko. Zaprowadziła je za czerwoną zasłonę w rogu namiotu, gdzie stały ogromne porcelanowe dzbany w czerwono-czarne wzory, wypełnione perfumowaną wodą.

— Tu możesz zmyć kurz pola bitwy. Pomogą ci niewolnice kąpielowe.

Dziewczynka bezwolnie poddała się zabiegom kobiet, które zdjęły z niej potarganą szatę. Zaczęły obmywać jej ciało od stóp do głów natłuszczonym, gładkim kamykiem i spłukiwać je pachnącą wodą. Następnie osuszyły ją miękkimi płachtami i zaczęły splatać w cieniutkie warkoczyki jej długie, hebanowe włosy. Dziwnie się poczuła. Odniosła wrażenie, że malowidła na jednym z dużych dzbanów ożyły. Przedstawiały perwersyjne akty seksualne, które wprawiły ją w zakłopotanie, gdyż wykonywały bezwstydne ruchy. Pewna była, że śni. Wszystko to było wprost niesamowite.

Wkrótce wyglądała jak jedna z pięknych kobiet. Najpiękniejsza. Odświeżona, pachnąca, z misternie związanym kokiem ze splecionych warkoczyków. Zachwycone jej niezwykłą urodą niewolnice utrefiły jej włosy w oryginalną, odświętną fryzurę. Normalnie Greczynki nie plotły włosów w cieniutkie warkoczyki, tylko upinały je fantazyjnie.

Zdezorientowana Glafyra siedziała naga na klismosie, czekając, co teraz nastąpi. To niewinne dziewczę obawiało się najgorszego.

Rozdział 4

Bogowie nie dopuszczą do tego, żebyś była kobietą ukrytą przed światem, rodzącą tylko dzieci, zajmującą się wyłącznie domem i służbą.

Agapita weszła za kotarę ze świeżym peplos w ręku. Widząc bezradne płochliwe spojrzenie dziewczynki z Lesbos, zaczęła ją pocieszać, przechylając z wdziękiem głowę w jej kierunku:

— Przestań się smucić. Bądź dobrej myśli, dziecko. Cała Attyka świętuje zwycięstwo. Bogini Atena wygrała dla nas bitwę, którą wszyscy uznawali za straconą. Miltiades rozgromił milionową hordę Persów. Ciesz się razem z nami.

Oszołomiona dziewczynka nie wykazała najmniejszej reakcji na te słowa. W jej oczach wciąż malował się przestrach.

— Nie bój się. Arystydes oszczędził ci losu niewolnicy, uwalniając od hoplitów. Od razu zorientował się, że taka piękność nie jest przeznaczona dla jednego mężczyzny.

Glafyra nie zrozumiała. Spojrzała pytająco na Agapitę.

— Nauczono mnie, że należy kochać wyłącznie jednego mężczyznę i jemu służyć — rzekła zdecydowanie. — Umiem grać na flecie i lirze, tańczyć, śpiewać… Znam na pamięć wszystkie wiersze Safony… Potrafię nosić z wdziękiem zarówno krótszy chiton jak i długi peplos… ale wszystkiego nauczono mnie dla jednego mężczyzny, prawowitego męża. Umiem także…

— Głupstwa pleciesz — przerwała jej Agapita. — Nie zasługujesz na taki smutny los. Większość Atenek jest uśpiona, głupia i nieatrakcyjna. To one nadają się na żony. Ty natomiast masz ciało jak Spartanka, potrafisz mówić niczym wasza poetka Safona. Bogowie nie dopuszczą do tego, żebyś była kobietą ukrytą przed światem, rodzącą tylko dzieci, zajmującą się wyłącznie domem i służbą. A przy tym przynoszącą mężowi posag przekraczający jego kapitał.

— Mój ojciec zgromadził pokaźny majątek, miałabym dostateczny posag, ale teraz… — westchnęła ciężko.

— Nie masz się czym martwić. Jesteś młoda, a twój kapitał stanowi ciało i rozum.

— Ależ ja nie zamierzam sprzedawać ciała i rozumu — oburzyła się. — W domu, na Lesbos wpojono mi cnotliwe zasady.

Agapita uśmiechnęła się kpiąco. — Cnota! Czyż jest cnotą ofiarowanie całego życia jakiemuś mężowi za utrzymanie i zarządzanie twoim majątkiem? Nie jesteś ani głupsza ani słabsza od mężczyzn.

— Sądzisz zatem, że kobiety dorównują im we wszystkim, a małżeństwo jest niewolą. U nas, na Lesbos uważamy je za największe szczęście.

— Dobre mi szczęście! — wykrzyknęła z sarkazmem hetera. — Siedzenie w domu, podczas gdy mąż przepuszcza majątek na obdarowywanie klejnotami kochanek i używa z nimi życia, przebywa na sympozjonach i innych wspaniałych imprezach, na które mężatki nie mają wstępu. Na szczęście u nas, jeśli dziewczyna może poszczycić się urodą, wykształceniem i mądrością, a przy tym dopisze jej szczęście, ma prawo prowadzić wolne, ciekawe życie. Dumna jestem, że jako hetera należę do tych wolnych kobiet, równych mężczyznom, a nawet przewyższających ich sprytem. — Zaśmiała się triumfująco.

Musnęła delikatnie nagie łono Glafyry, która natychmiast odsunęła się od niej.

— Wiesz… Powiem ci coś… Mieć w sobie penisa to wspaniałe uczucie, ale pieszczota drugiej kobiety w niczym temu nie ustępuje — spojrzała wymownie w oczy dziewczynki.

Rozdział 5

Choroba miłosna znana jest od zawsze. To karygodna dolegliwość cielesna, seksualna

Glafyra patrzyła na heterę z podziwem dla jej urody. Poczuła się malutka, stojąc naprzeciw tej postawnej kobiety. Niecierpliwie wyczekiwała, kiedy przybędzie jej parę centymetrów, co w krótkim czasie miało nastąpić. Przeżywała szok z powodu zachowania i słów Agapity. Na Lesbos nie było heter. Owszem, słyszała, że w Atenach słynne są takie rozwiązłe kobiety, lecz jej wydawało się to nie do pomyślenia.

— Rozumiem. Można się zakochać w kobiecie — rzekła po chwili zdeprymowana. — To też jest miłość, ale…

— Miłość! — wykrzyknęła hetera z wykrzywioną pogardliwie twarzą. — Wypluj to słowo. Nigdy o niej nawet nie myśl, jeśli nie chcesz, żeby cię dopadła choroba miłosna, bo to jest największe nieszczęście, jakie może spotkać kobietę. Chyba wiesz, jak bardzo z jej powodu cierpiała wasza poetka Safona, która w końcu popełniła samobójstwo. Na szczęście nam, heterom ta choroba nie grozi.

— Nie rozumiem — zdziwiła się Glafyra. — Nazywasz miłość chorobą?

— Nie ja ją tak nazwałam. Choroba miłosna znana jest od zawsze. To karygodna dolegliwość cielesna, seksualna. Mężczyźni mają swoją politykę, wojny, ale my kobiety, stworzone do uprawiania miłości i rodzenia dzieci jesteśmy bardziej impulsywne od nich i niewystarczająco racjonalne, aby oprzeć się temu niszczącemu uczuciu. Jest to zaburzenie równowagi w płynie czarnej żółci, pociągające za sobą groźne efekty uboczne. Czasami przyczyną tej choroby jest występujące u niektórych kobiet pragnienie bycia mężczyzną. Zdarza się też, że rzucenie spojrzenia przez męża patrzącego prosto w oczy albo jakieś czynności magiczne wtrącają dziewczynę w to nieszczęście. Na przykład podanie do wypicia specjalnej mikstury, lub kuszenie przez demony, prowadzące do nabrzmienia łechtaczki. Dochodzi wtedy do odciśnięcia obrazu ukochanej osoby w jej pamięci, wywołując u niej obsesję, zmniejszenie zdolności do logicznego rozumowania i nienormalne zachowanie. Ta choroba zmysłów może także zawładnąć duszą, a wtedy to już jest nieuleczalna — rozgadała się Agapita.

— Co ty opowiadasz? — oburzyła się Glafyra. — Miłość do męża to największe szczęście, jakie nas może spotkać.

— Nie masz pojęcia o życiu! — wykrzyknęła hetera. — Miłość do męża prawie nigdy się nie zdarza, ponieważ to ojciec wybiera go dla czternastoletniej córki, a często już dla dwunastoletniej. I jest to na ogół mężczyzna, który mógłby być jej dziadkiem. A jeśli się przydarzy, bo niektóre dziewczęta, podobnie jak ty, marzą o miłości… — pokiwała pogardliwie głową. — Więc jeśli taka nieszczęśnica zakocha się w mężu, to wówczas jest to największa tragedia, jaką może kobieta przeżyć. Traktowana jak maszyna do rodzenia dzieci, cierpi z powodu nieczułości męża i zazdrości o jego kochanki.

— A ja wolałabym już tak cierpieć w małżeństwie niż uprawiać miłość z wieloma mężczyznami za mamonę! — wykrzyknęła dziewczynka z wyzywającym, zawziętym wyrazem twarzy. — Sprzedawanie swego ciała i rozumu jest obrzydliwe. Czym różni się taka kobieta od ladacznicy?

— No wiesz! — roześmiała się Agapita. — Od dziewcząt lekkich obyczajów różnimy się wykształceniem, bogactwem, mądrością, towarzyskim obyciem… Och — machnęła ręką. — Wiele bym tu mogła wymienić. Ale… nie stójmy tak. Usiądźmy na wezgłowiu. Opowiem ci dokładnie, czym różnimy się od kobiet o złej reputacji.

Rozdział 6

Blada jak papier patrzyła na padającą heterę, w plecach której tkwiła strzała

Glafyra szybko włożyła peplos, odsunęła zasłonę i spojrzała na grono pięknych dziewcząt.

— I one wszystkie są heterami? — spytała z niedowierzaniem.

— Oczywiście. To najbardziej pożądane ateńskie hetery, dla najszlachetniejszych mężczyzn — odpowiedziała z dumą Agapita.

Kiedy już siedziały na jednej z obitych czerwonym pluszem kanap, Glafyra odsunęła się od hetery jakby obawiała się kolejnego dotknięcia.

— Otóż. My hetery nie jesteśmy płatnymi ladacznicami, tylko towarzyszkami mężczyzn — mówiła Agapita z półuśmiechem na wargach wyrażającym poczucie wyższości, a jej palce bawiły się pierścionkiem wyglądającym jak girlanda szafirów. — Oni oczekują od nas dobrych manier, wykształcenia i mądrości. Bierzemy udział w ich rozrywkach i swobodnych zabawach. Jesteśmy przez nich szanowane. Same sobie ich wybieramy. Nie każdy zasługuje na nasze względy. Na co dzień odziewamy się przyzwoicie, zajmujemy się nobliwymi kobiecymi zajęciami, ćwiczymy w tańcu i grze na instrumentach, w różny sposób pogłębiamy swoją wiedzę i mądrość, dużo czytamy, zajmujemy się poezją, sztuką i polityką, żeby móc prowadzić ciekawe rozmowy z kochankami. Jesteśmy kulturalnymi damami, którym nie zbywa na rozumie i dowcipie. Wykształcone i bystre znacznie przewyższamy poziom obywatelek ateńskich. Posiadamy moc towarzyskich zalet. Potrafimy omotać znamienitych mężów za pomocą wiedzy i rozkoszy intelektualnych. Przede wszystkim jednak jesteśmy mistrzyniami w wyrafinowanej erotyce, a to jest przecież w życiu najważniejsze. To jest… upojenie, opanowanie rozumu przez boskie szaleństwo, które wyrywa człowieka z ograniczoności jego istnienia i w tym stanie wstrząśnięcia przez moc bogów pozwala mu doświadczyć najwyższej błogości. Wszystkie inne moce między niebem a ziemią wydają się jakby drugorzędnej wartości. Chyba to rozumiesz?

— Oczywiście, nie jestem dzieckiem — odrzekła Glafyra. — Jednak to dotyczy tylko mężczyzn. Mnie nie wychowywano na heterę, lecz na przyzwoitą kobietę. Wyłącznie dla… szlachetnych uczuć — stwierdziła stanowczo.

— Na Zeusa i jego córę Afrodytę! — zaśmiała się Agapita. — Nie zamierzam spierać się z tobą w kwestii twoich cnót. Jednak muszę ci uświadomić, że szlachetność jest płynnym pojęciem. To co dla ciebie stanowi najwyższą cnotę, dla innych nią nie jest. Czy my hetery jesteśmy niecnotliwe, dlatego, że wyruszamy z mężczyznami na wojny, żeby ich wspomagać. Tylko wróg może nas potępiać z tego powodu.

Dziewczyna spojrzała na nią z dezaprobatą.

— Co tak na mnie patrzysz? Widzę, że nie masz o niczym pojęcia. Jako jedna z nas będziesz miała wspaniałe życie. Wykwintne, atrakcyjne, wypełnione szczęściem i rozkoszą. Będziesz uwielbiana przez mężczyzn i bogata. Nie wyobrażasz sobie, jakie hojne dary, jakie klejnoty składają oni u naszych stóp. Będziesz opływała w dostatki i pławiła się w luksusie. Dla Greka przyjemność zmysłowa jest czymś najważniejszym, podobnie jak dla naszych bogów. Przecież wiesz, czym się głównie zajmowali. Uprawianiem miłości. Między sobą, z półbogami, a także ze zwykłymi śmiertel … — przerwała w pół słowa, a z jej ust bluznęła nagle krew, zalewając całą pierś.

Glafyra krzyknęła przeraźliwie. Blada jak papier patrzyła na padającą heterę, w plecach której tkwiła strzała. Kobiety zaczęły krzyczeć w niebogłosy. Jedna z nich wskazała dziurę w namiocie.

Rozdział 7

Czyż opiekuńcza dłoń córki boga bogów Zeusa, bogini Pallas Ateny nie uchroniła nas na polu bitwy przed hordami barbarzyńców?

Zapadał zmierzch nad równiną Maraton. Monotonne, miarowe dźwięki cykad raniły mózgi wycieńczonych hoplitów, maszerujących w kierunku Aten wraz ze swoim wodzem. Ich ciężkie zbroje, włócznie i miecze nadawały im porażający widok. Byli to ciężkozbrojni piechurzy walczący w zwartym szyku, zwanym falangą. Oddziały te tworzyli wolni, zamożni obywatele miast-państw greckich, czyli polis oraz chłopscy posiadacze. Przyzwyczajeni byli do cykad, lecz tym razem owa „pieśń zalotna” samców rozsadzała ich hełmy. Dźwięki te były donośniejsze od zgiełku pola bitwy. A oni mieli już mocno nadszarpnięte nerwy. To była walka na śmierć i życie, z porażająco przewyższającym ich liczebnie, potężnym wrogiem.

Zwycięski wódz Miltiades pozostawił na polu bitwy dowódcę Arystydesa z jednym oddziałem hoplitów. Mieli pilnować łupów i wziętych do niewoli Persów, a także uprzątnąć ciała zabitych. On sam z siedmioma znaczącymi dowódcami i całą armią niezwłocznie udał się do Aten, gdzie spodziewał się wsparcia oddziału spartańskich wojowników. Pewien był, że Persowie po klęsce na polu walki uderzą jeszcze na stolicę swoją ogromną flotą.

Natomiast pozostający na miejscu Arystydes zarządził rozpostarcie obozu na nocny odpoczynek. W samym środku zapalono ognisko. Hoplici legli pokotem w zbrojach, żuli gałązki palm i przeżute wypluwali do ognia. Wywoływane tym trzaski zagłuszały nieco jednostajne, irytujące dźwięki wydawane przez cykady. Dwaj trzymający się jeszcze na nogach zajęli się nabieraniem do hełmów wody z pobliskiej rzeki i raczyli nią towarzyszy broni.

— Patrzcie! — krzyknął nagle ich dowódca, wskazując na ciągnące się na horyzoncie morze. — Oni opłyną Kap Sunion i o świcie zaatakują Ateny. O popoi! Miejmy nadzieję, że na czas zdążą nam na pomoc wojska Sparty.

Przy wyspie Eubea widać było czarne cienie perskich okrętów ciągnących w południowym kierunku.

— O popoi! — powtórzył okrzyk Senetrios. — Oby Zeus ochronił nasze kochane Ateny! Zdobyliśmy wprawdzie siedem okrętów, ale cóż to znaczy wobec setek posiadanych przez Persów? — Spojrzał w kierunku horyzontu, gdzie tonęła w ciemnościach Eretria. — Przez siedem dni wyspa przetrwała oblężenie. A dziś? Jej stolica to płonące zgliszcza.

Ze względu na gęste owłosienie zarastające całą jego twarz z wyjątkiem czoła i oczu kapłan przypominał raczej barbarzyńcę. Grecy też nosili brody, lecz tylko od dolnej wargi.

— Nigdy nie dopuścimy, by nasze święte miasto zostało zamienione w zgliszcza! — wykrzyknął Arystydes. — Czyż opiekuńcza dłoń córki boga bogów Zeusa, bogini Pallas Ateny nie uchroniła nas na polu bitwy przed hordami barbarzyńców?

Istotnie ta wygrana bitwa to był zesłany z niebios cud. Wszyscy przygotowani byli na sromotną klęskę. Przewaga Persów nie dawała najmniejszej szansy zwycięstwa.

Rozdział 8

Tymczasem wśród dowodzących strategów nie było jedności, pięciu chciało wracać do Aten i bronić się zza murów, lecz pięciu innych z Miltiadesem na czele, chciało się bić w polu

Był rok czterysta dziewięćdziesiąty przed naszą erą. Po upadku powstania jońskiego król Persji Dariusz I postanowił podbić Grecję, którą zamierzał ukarać za opowiedzenie się po stronie powstańców. Wysłał do Attyki armię pod dowództwem Mardoniusza, lecz poniosła ona w Tracji klęskę. Dalsze próby podbicia kraju skończyły się niepowodzeniem, gdyż sztorm zniszczył większą część perskiej floty.

Jednak król Dariusz planował poprzez kolejne ataki podporządkować sobie całą Grecję, korzystając z faktu, iż część polis, w obawie przed stratami, odmówiła udziału w wojnie. Wysłał zatem kolejną armię pod wodzą Datisa i Artafernesa, która wylądowała na Eubei, gdzie spacyfikowała Karystos i Eretrię, a następnie zamierzała uderzyć na Ateny. Armia ta liczyła łącznie z piechotą i jazdą konną około sześciuset tysięcy.

Ateńczycy ruszyli spiesznym marszem naprzeciw, a jednocześnie wysłali posłańca do Sparty z prośbą o posiłki. Spartanie przyrzekli pomoc, jednak dopiero po zakończeniu świąt Apollina Karnejskiego. Uczestnictwo w wojnie w trakcie świąt religijnych było świętokradztwem.

Schodząca ze stoków Pentelikonu armia ateńska licząca zaledwie dziesięć tysięcy hoplitów ujrzała flotę nieprzyjacielską przy brzegu i rozłożone obozem wojska. W polu pokazywali się konni, a falanga najbardziej obawiała się oskrzydlenia. Dlatego Grecy zatrzymali się w Gaju Heraklesa i czekali.

Tymczasem wśród dowodzących strategów nie było jedności, pięciu chciało wracać do Aten i bronić się zza murów, lecz pięciu innych z Miltiadesem na czele, chciało się bić w polu. Wezwano archonta-polemarchaKallimacha i zdano się na jego werdykt. Kalimach poparł partię zwolenników bitwy, której dowodzenie oddano w ręce Miltiadesa, znającego świetnie Persów.

Obie armie stanęły naprzeciw siebie. Grecy czekali za zasiekami z pni drzew oliwnych, gdy w nocy podczołgali się do nich jacyś żołnierze jońscy, siłą wcieleni do armii perskiej i przekazali krótką wiadomość: „Konnicy nie ma!”. Na to właśnie czekał Miltiades. Poderwał śpiących w szyku żołnierzy i ruszyli na nieprzyjaciela przeformowując szyk tak, by skrzydła były dwukrotnie mocniejsze niż centrum. Będąc w odległości około dwustu metrów od Persów ruszyli biegiem, utrudniając wrogowi natychmiastowe skorzystanie z jego najgroźniejszej broni, nadzwyczaj celnych łuków. Najmocniej uderzyli na skrzydła i tam odnieśli od razu sukces, a centrum zostało nieco w tyle, tworząc półkole, oskrzydlając w ten sposób wojska Dariusza. Persowie dostali się w kleszcze atakujących hoplitów. W panice rozpoczęli ucieczkę w kierunku własnych okrętów.

Barbarzyńcy wycofali się, pozostawiając na placu boju pod Maratonem tysiące poległych. Grecy stracili jedynie około dwustu wojowników. Wtedy wysłano do Aten Filippidesa, żeby ogłosił zwycięstwo. Przebiegł on około czterdziestu kilometrów, wykonał swoje zadanie, przekazując radosną wieść o zwycięstwie pod Maratonem, lecz również zatrważającą o zbliżających się morzem do Aten Persach, po czym zmarł z wycieńczenia.

Rozdział 9

To byłby cud, gdybyśmy wkrótce nie ujrzeli na horyzoncie czarnych okrętów tych barbarzyńców.

Naczelny wódz Miltiades wraz ze swoimi dowódcami i hoplitami, dotarł do rogatek Aten. Dziewięciogodzinny nocny marsz w pełnym uzbrojeniu kompletnie ich wykończył. Nogi odpadały im ze zmęczenia, lecz świadomość odniesionego zwycięstwa na polu bitwy, dodawała sił. Wkroczyli w radosnym nastroju na skraj miasta. Stanęli w pobliżu obwodnicy.

— Oni powinni już tu być! — wykrzyknął zaniepokojony Temistokles, towarzyszący Miltiadesowi, młodszy od wodza, mniej doświadczony.

Należał jednak do znaczniejszych dowódców. Miltiades darzył go zaufaniem i sympatią. Mógł mieć około czterdziestu lat. Zwracał uwagę wybitną męską urodą. Wysoki, potężny, szeroki w barach miał piękną twarz z typowym greckim profilem i szmaragdowymi oczami. Jego głowa okolona była niczym aureolą burzą kręconych rdzawych włosów, co wyróżniało go wśród przeważnie czarnowłosych i czarnookich Greków. Jasna broda nadawała jego twarzy łagodny, budzący zaufanie wygląd.

— Będą lada moment. — Wódz pokręcił głową z zaaferowaniem. Nie widać było na jego twarzy radości ze zwycięstwa. — Trudno mi uwierzyć, że barbarzyńcy się wycofali — rzekł z powątpiewaniem. — Przegrali bitwę, ale ich władca tak szybko nie ustąpi.

— Ponieśli ogromne straty. Może dlatego uciekli? — zastanawiał się głośno Temistokles.

— Zdradzę ci pewną tajemnicę — rzekł wódz. — Opowiem ci, dzięki czemu zwyciężyliśmy. Otóż. Czekaliśmy za zasiekami z pni drzew oliwnych, gdy w nocy podczołgali się do nas jacyś żołnierze jońscy i przekazali nam wiadomość, że Persowie nie mają konnicy.Na to właśnie czekałem. Poderwałem śpiących w szyku żołnierzy, którzy ruszyli na nieprzyjaciela przeformowując szyk tak, by skrzydła były dwukrotnie mocniejsze niż centrum. Będąc w odległości około dwustu metrów od Persów ruszyli biegiem, utrudniając na samym początku barbarzyńcom skorzystanie w pełni z ich najgroźniejszej broni, to znaczy z łuków. Kiedy barbarzyńcy dostali się w kleszcze atakujących hoplitów, dopiero wtedy zaczęli wypuszczać strzały, ale było już za późno. W panice rozpoczęli ucieczkę w kierunku własnych okrętów. Jednak… nawet jeśli stracili pięć czy dziesięć tysięcy łuczników, to mają ich jeszcze tak wielu, że każdego zabitego mogą zastąpić dziesięcioma innymi. Ich flota straciła siedem okrętów, lecz mają ich jeszcze około sześciuset, a w dodatku w rezerwie konnych jeźdźców… To byłby cud, gdybyśmy wkrótce nie ujrzeli na horyzoncie czarnych okrętów tych barbarzyńców.

— Ale wówczas będziemy straceni. — Temistokles złapał się oburącz za głowę z desperacją. — Po tej bitwie hoplici są u kresu sił. Na Zeusa, nie są w stanie obronić miasta!

Twarz Miltiadesa ściągnęła się ponuro. Milczał dość długo.

— Córa Zeusa Pallas Atena nie może dopuścić do tego, by jej miasto stało się ofiarą barbarzyńców! — wykrzyknął nagle z zawziętą miną. — Tylko patrzeć, jak zjawią się nam na pomoc Spartanie. Wspólnie z nimi rozgromimy Persów.

— Oczywiście. Bądźmy dobrej myśli. Spartanie to wspaniali wojownicy — bąknął niepewnie Temistokles.

Rozdział 10

Widział już oczami zdrętwiałej z lęku duszy, jak z czarnych okrętów wysypują się perscy łucznicy niczym szarańcza, która następnie oblega miasto.

Poranna zorza różowiła filary świątyni Posejdona, która wyłaniając się w jej świetle stanowiła imponujące zjawisko. Z dołu wdzierał się złowrogi odgłos uderzeń wzburzonych morskich fal. Było pusto jak wymiótł. Dwaj kapłani ukryci w magazynie ocierali spływający do oczu pot, wyglądając w kierunku ołtarza ofiarnego znajdującego się w centralnym punkcie przestrzennego placu przed świątynią. Wreszcie ostrożnie wyszli i zaczęli odprawiać magiczne modły przed ołtarzem.

Gdy skończyli, podeszli do muru okalającego święte miejsce. Wypatrywali w spienionej fali wrogiej dziczy.

Wtem jeden z nich chwycił drugiego za ramię, wskazując bez słowa na niezliczoną ilość okrętów widocznych na horyzoncie. Wprawdzie nisko stojące słońce utrudniało dobre widzenie, jednak od razu je zauważyli. Pierwszy westchnął ciężko.

— Posejdonie, opiekunie morza, miej pieczę nad naszym krajem. Przyjmij nasze ofiary i modły.

Po paru minutach drugi z nich, nieco młodszy rzekł:

— Odnoszę wrażenie, że te okręty są coraz to mniejsze, to chyba znaczy, że się oddalają.

— Wiesz, mnie też się tak wydaje, ale to niemożliwe.

Ich spojrzenia spotkały się przez moment, po czym w napięciu obserwowali w dalszym ciągu horyzont. Wtem zaczęli radośnie wykrzykiwać jeden przez drugiego:

— Oni się wycofują! Oni uciekają! Barbarzyńcy uciekają!

Tymczasem greccy wojownicy niecierpliwie czekali na przybycie armii spartańskiej. Znużenie po zaciętej bitwie coraz dotkliwiej dawało się im we znaki, gdy myśleli o czekającym ich ponownym starciu z potężną armią perską. Wiedzieli, że będzie to przekraczało ich siły. Wizja bitwy ze znacznie liczniejszym i lepiej uzbrojonym wrogiem nie nastrajała ich optymistycznie. Entuzjazm po zwycięstwie pod Maratonem zastąpił ponury nastrój.

Temistokles stał w milczeniu, zasępiony. Trudno mu było uwierzyć, że uda im się obronić miasto przed armią barbarzyńców, nawet wspólnie z wojskami spartańskimi. Widział już oczami zdrętwiałej z lęku duszy, jak z czarnych okrętów wysypują się perscy łucznicy niczym szarańcza, która następnie oblega miasto. Pokonanie tej milionowej hordy zdawało mu się niemożliwe.

Gdy przybiegł posłaniec z wieścią, że perskie okręty się wycofują, ogarnęła ich szalona radość. Zaczęli obejmować i ściskać, wykrzykując: Nenikekamen!

Do oddziału Miltiadesa dobili wezwani na pomoc Spartanie. Uformowali się na rozległej przestrzeni w cztery kwadratowe bloki. Ich dowódca stanął przed głównym wodzem i donośnym głosem zwrócił się do niego z emfazą:

— Królowie Sparty przysyłają mnie na pomoc ateńskiemu wojsku w walce z barbarzyńcami!

— Za późno, za późno! — roześmiał się Miltiades. — Sami zmusiliśmy ich do ucieczki.

Spartański dowódca zrobił głupią minę, mamrocząc przepraszające wytłumaczenie zwłoki:

— Maszerowaliśmy przez trzy dni. To duża odległość.

Wytłumaczył swojemu oddziałowi, w czym rzecz i jak zmyty wydał rozkaz niezwłocznego odwrotu.

Ateńscy hoplici dopiero teraz uświadomili sobie tak naprawdę, jakiego niewiarygodnego czynu dokonali, pokonując perskie hordy pod Maratonem. Jeden z nich zdjął z głowy hełm i napełnił go piaszczystą ziemią, po czym splunął do niego.

— Wyślijmy to do barbarzyńskiego władcy na znak ich sromotnej klęski! — wykrzyknął z radością.

Inni poszli jego śladem. Opanowała ich euforia.

Rozdział 11

Ów ślepiec słynął w mieście ze sprawdzających się przepowiedni, więc ludzie rozstąpili się z szacunkiem

Po tym zaskakującym zwycięstwie, na ateńskiej Agorze mieszczącej się u podnóża stromego skalistego wzgórza Akropolu, zapanowało rozwydrzenie. Ów główny punkt miasta, na którym stały świątynie, biblioteki i budynki użytku publicznego chronione przed deszczem i słońcem zadaszonymi kolumnadami, stanowiący też miejsce handlu, wielkich zgromadzeń publicznych i debat politycznych zamienił się w wariatkowo. Lęk i zwątpienie ostatnich dni ustąpił miejsca szaleństwu.

Miasto dusiło się pod naporem szarego jak popiół nieba i słonecznego żaru, zalewającego Agorę. Z zakurzonych ulic z niskimi domami i warsztatami rozentuzjazmowane tłumy ściągnęły na ów plac z marmurowymi kolumnami, białymi świątyniami i złotymi ołtarzami ofiarnymi. Zapalone przez rojących się w białych szatach kapłanów płomienie ofiarne przed świątyniami Zeusa i boga wojny Aresa przepełniły centrum miasta dymem. Powracających wojowników noszono na rękach. Place targowe zamieniły się w pobojowisko. Dzbany z sokami i winem stały na ulicach, żebracy i złodzieje porywali kosze ze straganów. Handlarze fenickich tkanin i dywanów oraz innych drogocennych towarów spieszyli z ukryciem ich w bezpiecznych miejscach. Wróżbici i astrologowie sprzedawali swe cenne wiadomości na temat konstelacji niebieskich oraz zaklęcia i amulety.

Trzymane przez Ateńczyków w domach, spłoszone harmidrem kury, kaczki, psy i koty, osły i krowy wydzierały się w niebogłosy. Rwetes, harmider, wrzawa, tumult, zgiełk, zamęt, zamieszanie, rozgardiasz panoszyły się niepodzielnie.

„Nenikekamen! Zyciężyliśmy” — wykrzykiwano wciąż na nowo. Tłumy mężczyzn w różnym wieku kłębiły się w uściskach. Tylko kobiety musiały, jak zwykle, siedzieć w domu. Wyjątek stanowiły oczywiście przekupki i dziewczyny o złej reputacji.

Za ratuszem, gdzie unosiła się gryząca woń pieczonego mięsa ofiarnego i dymu, przemieszana z cuchnącym odorem kanału kłóciły się dwa babska, wrzeszcząc na całą ulicę. Nikt nie zwróciłby na to uwagi, gdyby chodziło o kobiety lekkich obyczajów, lecz obie były żonami znanych mężów stanu, które powinny siedzieć w domu. Spierały się zapalczywie o to, który z mężczyzn położył większe zasługi w zwycięstwie nad Persami, wywołując niemałe zbiegowisko.

— Akurat ty zarzucasz mi, że zaniedbuję swoje obowiązki — krzyczała pięćdziesięcioletnia Polykryta z jednej strony ulicy do stojącej po drugiej stronie, niewiele młodszej Archityppy. — Ty, która pozostawiłaś starszego syna pogryzionego przez konia przez parę dni bez opieki, a mężowi pozwalasz się kochać z pięknymi chłopcami i obdarowywać ich drogimi prezentami?

— Miejsce dla ślepego Eufrantidesa! — rozległ się nagle okrzyk prowadzącego go młodzieńca.

Ów ślepiec słynął w mieście ze sprawdzających się przepowiedni, więc ludzie rozstąpili się z szacunkiem. Zapanowało milczenie. Kobiety przestały się kłócić. Niektórzy rzucali monety podnoszone przez młodzieńca. W końcu ktoś krzyknął:

— Powiedz nam stary, co widzisz!

Eufrantides stanął w miejscu, przechylił głowę i patrzył niewidzącymi oczami w niebo.

— No powiedz, co widzisz! — ponaglał ktoś inny.

Ślepiec wsłuchiwał się w wewnętrzny głos, tłum milczał, czekając w napięciu na jego słowa.

— Widzę pięknego szafranowego motyla — oznajmił wreszcie z przejęciem. — Takiego, jakie można spotkać tylko na wyspie Lesbos. Potężny wojownik usiłuje go złapać w siatkę, lecz mu się to nie udaje.

— A kim jest ten wojownik? — spytał ktoś z tłumu.

Starzec ociągał się z odpowiedzią, lecz po jakimś czasie wypalił:

— Temistokles.

W tłumie zaczęto szeptać, zastanawiając się, co może oznaczać motylek z wyspy Lesbos.

Rozdział 12

Pośrodku na katafalku leżało jej nagie, obmyte z krwi ciało, przykryte przejrzystym welonem

Temistokles zeskoczył z konia przed namiotem, w którym mieszkały hetery. Na wieść o śmierci Agapity niezwłocznie ruszył w drogę powrotną z Aten do obozu. Dwaj hoplici trzymający dzień i noc wartę przepuścili go usłużnie, unosząc ręce w geście powitalnym, na co nie raczył zareagować. Gdy wszedł do środka jego nozdrza uderzyła woń kadzideł. Przystanął, patrząc na zawodzące, rozmodlone kobiety w czarnych tunikach z obnażonymi piersiami i rozpuszczonymi włosami. Opłakiwały śmierć Agapity.

Pośrodku na katafalku leżało jej nagie, obmyte z krwi ciało, przykryte przejrzystym welonem. Hetera wyglądała jak Afrodyta pogrążona we śnie.

Zbliżył się do niej i utkwił w niej wzrok.

— Jak to się stało? — spytał cicho.

Żadna z kobiet nie odważyła się odpowiedzieć.

Wtem zapowiedziano przybycie Arystydesa. Kobiety płochliwie odstąpiły od katafalku. Wiedziały o szczególnej przyjaźni łączącej go z Agapitą. Spodziewały się najgorszego.

Tymczasem dowódca nie wypowiedział do nich ani słowa. Z twarzą wykrzywioną bólem od razu podszedł do Temistoklesa i uścisnął jego dłoń.

— Wszyscy podzielamy twój ból.

— Jak to się stało? — spytał towarzysza broni zrozpaczony mężczyzna, wskazując na dziurę w namiocie.

— Pojęcia nie mam. Niewyobrażalne. Obóz Persów jest o pół stadionu oddalony od naszego. Jedynie Herakles potrafiłby z takiej odległości posłać śmiertelną strzałę i dobrze wycelować przez ścianę namiotu.

— Czy przeszukaliście wszystkich niewolników?

— Pojęci do niewoli Persowie musieli się do naga rozebrać. Niektórzy mieli drogocenne sztylety przymocowane do ciała, ale łuku przy żadnym nie znaleźliśmy.

— Jak to?! — wykrzyknął Temistokles. — Przecież to była perska strzała!

Arystydes milczał. Temistokles wybiegł jak szalony w kierunku obozu niewolników. Dowódca podążył za nim za nim, krzycząc:

— Strażnicy niczego podejrzanego nie zauważyli! Przesłuchałem wszystkich. To była cicha i spokojna noc.

— Przecież skądś musiała zostać wysłana strzała!

W bezsilnej złości odepchnął strażnika i wbiegł do obozu niewolników stanowiącego uliczkę, wokół której zgromadzeni byli pojmani Persowie. Zlustrował każdego i krzyknął z wściekłością:

— Wszystkich poddać torturom i tak długo biczować, aż któryś wyzna, jak to się stało!

Zakochany w nim poeta, słynny dramaturg Frynichos, będący jednym ze strategów wojen persko-greckich, chwycił go za ramię i skarcił:

— Uspokój się. Okaż bogom swój ból w powściągliwy sposób. Śmierć jest częścią ludzkiego losu. Nie daj się oślepić gniewowi w żałobie. Znieś ją z godnością.

Rozdział 13

Przed nim stała Glafyra wydająca się w porównaniu z potężnymi mężczyznami wręcz filigranowa, subtelna i krucha.

Poeta był wiernym przyjacielem Temistoklesa. łączył ich wzajemny podziw i szacunek. Jako starszy i bardziej wykształcony udzielał mu we wszystkich sprawach cennych rad i temperował jego porywczy charakter. Zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia. Gdy go po raz pierwszy ujrzał doznał oczarowania jego urodą. Jednak nie tylko ona zadecydowała o jego fascynacji tym mężczyzną. Podziwiał go za talent polityczny. Widział w nim jednego z wodzów narodu.

Wiele trudu kosztowało go zdobycie wzajemności młodego wojownika, gdyż ten uprawiał dotąd seks wyłącznie z kobietami. Natomiast Frynichos od młodości kochał się tylko z mężczyznami. Może dlatego, że gdy miał piętnaście lat, uwiódł go pewien dojrzały mężczyzna, co było dość powszechne.Związki między starszymi i młodymi kochankami uchodziły za jedyne godne podziwu uczucie. W miarę dojrzewania poeta zrozumiał, że seks i erotyczna fascynacja nie są tym samym, a kiedy poznał Temistoklesa, doznał olśnienia, iż jest on miłością jego życia. Nie był w tym odosobniony, homoseksualizm męski uważano za esencję ludzkiej egzystencji. Kobiety traktowano jako istoty gorszego sortu.

Panował pogląd, że u zarania ludzkości nie istniały dwie płcie, lecz trzy: męska, żeńska i obojnacza. Na dodatek ludzie mieli po dwie głowy, po cztery ręce i nogi. Pewnego jednak dnia Zeus poprzecinał ich na dwie części. Każdy powstał wraz z kimś drugim z jakiejś dawnej jednej istoty. Toteż wszyscy szukali swojej pierwotnej całości. Jedni woleli towarzystwo przeciwnej płci, a inni tej samej. Uważano, że homoseksualizm związany jest z inteligencją i sztuką. Kontakty starszych mężczyzn z dorastającymi młodzieńcami były powszechne. Wierzono, że w ten sposób wraz z nasieniem starszego na młodszego przechodzi jego mądrość. Akt obcowania dwóch mężczyzn uznawano jako chwalebny, przedstawiający wyższy poziom obcowania z emocjami na różne nowatorskie sposoby. Zamykanie zmysłów na poznanie poprzez doznania seksualne postrzegano jako barbarzyńską ciemnotę.

Wszystko to kładł Temistoklesowi do głowy Frynichos.

— Jesteś tak bardzo religijny, więc chyba wiesz, że bóg bogów Zeus i Apollo oprócz uprawiania miłości z kobietami, kochali się też w mężczyznach — przekonywał go.

Nie musiał go zbyt długo namawiać do współżycia. Dało ono wojownikowi przyjemność zmysłową, ponieważ poeta posiadał rozbudowaną wyobraźnię erotyczną, a przy tym mimo poważnego wieku miał zadbany wygląd, malowniczy i ujmujący. Był wysportowanym, szczupłym, wypielęgnowanym mężczyzną ze srebrnymi włosami i takąż krótką bródką…

Wtem Temistokles zdębiał. Przed nim stała Glafyra wydająca się w porównaniu z potężnymi mężczyznami wręcz filigranowa, subtelna i krucha.

Rozdział 14

Wpatrując się w Temistoklesa, w którym widziała Apolla, Glafyra zadrżała z lęku, gdyż bóg ten był groźny, okrutny i zawistny.

Dziewczynka nie mogła oderwać od niego wzroku. To przecież Apollo, przeleciało jej przez głowę. Tak właśnie przedstawiano zawsze tego boga, będącego najmłodszym i najprzystojniejszym spośród męskich bóstw. Wysoki, o marzącym czole, nad którym piętrzyły się złote loki, onieśmielał płomiennym spojrzeniem lazurowych oczu. I oto właśnie stał przed nią.

Uwielbiała tego boga. Wiele się o nim naczytała. Zwany Jaśniejącym uważany był za władcę piękna, światła, życia, śmierci, zarazy, muzyki, wróżb, prawdy, prawa, porządku, patrona sztuki i poezji, przewodnika muz, łucznictwa, kawalerów i wieszczek. Swą siedzibę miał na szczycie góry Parnas w Delfach, skąd zsyłał natchnienie. nie miał żony ani szczęścia w miłości. Boginie, nimfy i kobiety śmiertelne, które do niego wzdychały nigdy nie mogły zatrzymać go dłużej przy sobie. Natomiast te, które darzył afektem, nie odpowiadały na jego zaloty.

Rozmiłował się w pięknej nimfie Kastalii, córce rzecznego boga Acheloosa i zabiegał o jej względy. Nimfa nie mogąc sobie poradzić z natarczywością boga rzuciła się do źródła bijącego ze skał Parnasu. Apollo uświęcił to miejsce i źródło nazwał jej imieniem a woda z niego zsyłała moc natchnienia na każdego, kto się jej napił.

Był też zakochany w Dafne, córce Gai i Penejosa. Dziewczyna jednak odrzucała jego zaloty. Apollo postanowił zdobyć Dafne za wszelką cenę. Ścigał ją tak długo, aż dziewczyna straciła siły. Dziewczyna poprosiła wtedy ojca — boga rzeki — o pomoc. Penejos spełnił prośbę córki. Dafne zmieniła się w drzewo laurowe. Apollo załamał się po metamorfozie swej wybranki. Z gałęzi drzewa uplótł wieniec, który odtąd ozdabiał jego głowę.

Mimo braku sczęścia w miłości, miał dzieci. Synem Apollina i Koronis był