Sięgając gwiazd - Tomasz Jurkowski - ebook

Sięgając gwiazd ebook

Tomasz Jurkowski

0,0

Opis

Grzegorzowi, trzydziestokilkuletniemu introwertycznemu singlowi, w pewnym momencie życie płata psikusa, wywracając jego uporządkowany świat do góry nogami. Jak bardzo wpłynie to na jego losy? Czy urzeczywistniając nietypowy projekt porywa się z motyką na słońce? Czy opowieść zrodzona w zakamarkach wyobraźni może opuścić świat fantazji i zacząć żyć własnym życiem? Czy broniąc się przed uczuciem, a jednocześnie tak bardzo go pragnąc, Grzegorz znajdzie szczęście i swoje miejsce na Ziemi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 371

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tomasz Jurkowski

Sięgając gwiazd

© Tomasz Jurkowski, 2019

Grzegorzowi — trzydziestokilkuletniemu introwertycznemu singlowi w pewnym momencie życie płata psikusa wywracając jego uporządkowany świat do góry nogami.

Czy i jak bardzo wpłynie to na jego losy?

Czy urzeczywistniając nietypowy projekt porywa się z motyką na słońce?

Czy opowieść zrodzona w zakamarkach wyobraźni może opuścić świat fantazji i zacząć żyć własnym życiem?

Czy broniąc się przed uczuciem, a jednocześnie tak bardzo go pragnąc, Grzegorz znajdzie szczęście i swoje miejsce na Ziemi?

ISBN 978-83-8155-648-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział I

Dziewczyna siedząca w rogu pubu zwróciła jego uwagę. Z początku kątem oka zauważył jedynie jej blond włosy kontrastujące z ciemnym otoczeniem. Gdy usiadł przy swoim stoliku i wziął pierwszy łyk piwa, skierował wzrok znad kufla prosto w tamtą stronę. Było ich czterech. Dwóch siedziało na narożnikowej kanapie po obu stronach dziewczyny, dwóch następnych na krzesłach przy stole naprzeciw niej. Każdy z nich miał już mocno w czubie, a ich pijacki rechot zaczynał powoli przekraczać liczbą decybeli granicę tolerancji przeciętnego zjadacza chleba, a raczej w tym przypadku — smakosza chmielowego napitku. Omiótł ich wzrokiem jednego po drugim udając, że patrzy gdzie indziej. Ci przy stoliku mieli na sobie ciemne kurtki, z kieszeni których wystawały końcówki szalików z emblematami miejscowej drużyny piłkarskiej. Pod spodem ubrani byli w szare bluzy z kapturami zwisającymi luźno na plecach i gotowymi w każdej chwili zakryć twarze swych właścicieli. Z tyłu wyglądali jak para bliźniaków, z takimi samymi wygolonymi łbami, szerokimi barami, ubranych tak samo. Ci z kanapy natomiast zdecydowanie różnili się od siebie. Ten z lewej strony dziewczyny był mały, drobny, nosił okulary i sprawiał wrażenie rozkojarzonego. Cały czas bawił się trzymaną w dłoniach pustą szklanką przekładając ją z ręki do ręki. Przewracał przy tym oczami na wszystkie strony i mamrotał coś pod nosem. Ten dla odmiany miał na sobie ciemnoczerwoną bluzę, a jego kurtka leżała obok niedbale przerzucona przez oparcie kanapy. Drugi z nich był wysoki, na pewno mógł mieć sporo powyżej metra osiemdziesięciu i już z daleka wyglądał na stałego bywalca siłowni. Cały był ubrany na czarno, od koszuli poprzez spodnie do sportowych butów. Co chwilę przesuwał rękę w stronę leżącej obok niego niebieskiej kurtki, jakby się bał, że może mu ją ktoś ukraść. Drugą rękę trzymał wyciągniętą na oparciu tuż za głową dziewczyny i coraz mocniej przechylając się w jej stronę mówił coś do niej taksując ją bezczelnie błędnym wzrokiem. Grzegorz zauważył jej delikatny ruch w przeciwną stronę i oczy wbite w przeciwległy kąt lokalu. Zrozumiał, że nie chce zbyt ostentacyjnie okazywać niechęci, aby nie sprowokować ich do czegoś gorszego. Rozejrzał się po sali, oprócz nich zajęte były jeszcze dwa stoliki pod oknem. Przy jednym siedziały dwie smarkule nie wyglądające na więcej niż szesnaście lat, przy drugim jakaś parka nie widząca świata poza sobą. Ponownie zerknął w stronę dziewczyny o blond włosach i napotkawszy jej wzrok natychmiast uciekł z oczami przeklinając się za to w duchu, bo była to jedna z tych wielu rzeczy, których szczerze w sobie nienawidził. Przechylił kufel upijając spory haust piwa i znowu odwrócił głowę. Cały czas patrzyła na niego, ale tym razem wytrzymał jej spojrzenie wyczytawszy w nim nieme błaganie. Odstawił opróżnione do połowy naczynie i poczuł falę gorąca jak zwykle, gdy przychodził mu do głowy jakiś pomysł. Po chwili odsunął krzesło, nie spiesząc się wstał i powoli udał się do sąsiedniej sali, z której było wejście do łazienki. Po mniej więcej trzech minutach wrócił, stanął w przejściu i usiłując nadać głosowi jak najbardziej dramatyczny ton zawołał w kierunku czwórki typków:

— Panowie, w kiblu jakichś trzech warszawiaków bije naszego! Potrzebna pomoc!

Zerwali się wszyscy, nawet okularnik popędził przed siebie przewracając w zamieszaniu stołki. Grzegorz bał się, że któryś może zostać i nie miał na tę okoliczność przygotowanego planu „B”, ale szczęśliwie nie musiał się już nad tym zastanawiać. Kiedy ostatni z nich mijał go biegnąc w kierunku łazienki, skinął ręką na dziewczynę odzywając się po angielsku:

— Szybko! Nie mamy dużo czasu.

Nie wiedział dlaczego użył obcego języka, ale czuł, że postępuje właściwie. Chwyciła torebkę oraz kurtkę, którą cały czas trzymała na kolanach i biegiem ruszyła w stronę drzwi, które Grzegorz w międzyczasie otworzył i przytrzymał przepuszczając ją przodem. Mimo późnej pory na ulicy było sporo ludzi, w końcu to sobota, centrum miasta.

— Tędy — pociągnął ją w najbliższą poprzeczną uliczkę starając się biec tak, aby mogła dotrzymać mu kroku. O dziwo, szło jej całkiem nieźle pomimo butów na obcasach. Przed jednym z pubów stała liczna grupa przynajmniej kilkunastu osób. Wmieszali się w tłum i zwolnili, żeby się nie wyróżniać. Grzegorz nerwowo spojrzał przez ramię za siebie, ale na szczęście nie zauważył niczego podejrzanego. Zbliżali się właśnie do jedynej na tej ulicy bramy z wejściem do kamienicy. Drzwi były uchylone, prawdopodobnie nie działał domofon.

— Wejdź tutaj — zwrócił się do dziewczyny popychając ją lekko w kierunku bramy. — Schowaj się za drzwiami i nie ruszaj się. Pójdę po samochód i za pięć minut przyjadę po ciebie. W porządku? — Kiwnęła głową.

— Nie wychodź stąd, za parę minut jestem — powtórzył, by dodać jej otuchy i przymknął za sobą drzwi zostawiając szparę, przez którą mogła obserwować ulicę. Z miejsca ruszył biegiem, by jak najszybciej dotrzeć do auta, które zostawił parę przecznic stąd.

Zobaczył ich pokonując ostatni zakręt z zamiarem podjechania pod miejsce, w którym zostawił dziewczynę. Wszyscy czterej szli całą szerokością ulicy uważnie lustrując napotkane twarze. Zatrzymał się kilkanaście metrów przed bramą, którą oni właśnie mijali zbliżając się w jego kierunku. Przez ułamek sekundy przez myśl przebiegły mu dziesiątki możliwych wyjść z sytuacji, od gwałtownego dodania gazu po schylenie się i udawanie, że szuka czegoś w schowku. Ostatecznie zdecydował się w ogóle nie ruszać licząc na to, że przez szyby samochodu odbijające wszystkie okoliczne światła nie powinno być widać osób siedzących w środku. Z duszą na ramieniu obserwował zakazane gęby obskurnych typów, z których każdy pewnie w pojedynkę dałby sobie z nim radę. No, może oprócz małego, chociaż kto wie, zapewne po kieszeniach nie nosili wyłącznie powietrza. Minęli auto nie interesując się nim wcale. Śledził ich ruch w lusterkach tak długo, dopóki nie zniknęli za rogiem. Podjechał pod bramę i uchylił drzwi od strony pasażera. Wyszła pewnym krokiem i z gracją zajęła miejsce puszczając drzwi w odpowiednim momencie tak, aby zamknęły się same z lekkim tylko trzaśnięciem. Ruszył powoli ostrożnie manewrując po zatłoczonych uliczkach śródmieścia. Nie powiedziała dokąd ma jechać, a on nie pytał mając jednocześnie pewność, że jedzie we właściwym kierunku.

Zatrzymując się w zatoczce przed wejściem do hotelu odwrócił głowę w jej stronę. Widok za szybą wypełniały jasno oświetlone szklane drzwi wejściowe z wielkim „S” w samym środku wieńca laurowego. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się odsłaniając rząd białych, równych zębów. Jej szare oczy błyszczały.

— Dziękuję — odezwała się po raz pierwszy dźwięcznym głosem, którego barwa sprawiła, że Grzegorz zadrżał. Odwróciła się, wysiadła z samochodu i po chwili zniknęła w gmachu pięciogwiazdkowego hotelu.

Chciał włączyć się do ruchu, ale nagle zorientował się, że jest zupełnie ciemno, mimo iż wytrzeszczał oczy jak tylko się dało. Poczuł też, że leży na plecach i to wcale nie w samochodzie, a… w łóżku. Przez moment spoczywał nieruchomo jak kłoda usiłując pojąć, co właściwie się stało. Po chwili to do niego dotarło. To był sen.

Przekręcił się na bok i wyciągnąwszy rękę sięgnął po pilota od radia leżącego na półce. Wyświetlacz zajaśniał bursztynowymi cyframi pokazując czwartą dwadzieścia pięć. Zrezygnowany opadł ponownie na wznak. Skoro obudził się o tej godzinie, to znaczy, że o reszcie nocnego wypoczynku mógł już zapomnieć. Jak zwykle będzie się przewracał z boku na bok usiłując ponownie zasnąć, co faktycznie mu się uda, ale dopiero wtedy, kiedy trzeba będzie wstawać. Powrócił myślami do snu ze zdumieniem stwierdzając, że pamięta go w całości, co zdarzało mu się niezwykle rzadko. Jeszcze rzadsze było to, że nie był to koszmar. Koszmary też nieczęsto pamiętał, ale był pewien, że je śni, gdyż dominującym odczuciem, którego zwykle doznawał po przebudzeniu był strach. Motyw przewodni tych, które zapamiętywał był zawsze ten sam. Różniły się, jeśli można to tak nazwać, „fabułą”, występowały w nich różne miejsca i ludzie, ale chodziło zawsze o to samo. Wykonywał w nich coś pod ogromną presją czasu i otoczenia, coś czego nie mógł skończyć, gdyż wciąż i wciąż pojawiały się niespodziewane trudności uniemożliwiające mu zrealizowanie zadania. Czuł się jakby uciekał przed jakąś groźną bestią, która z każdym krokiem jest coraz bliżej, a on widząc przed sobą bezpieczne schronienie, w żaden sposób nie jest w stanie do niego dobiec, bo choćby nie wiem jak szybko biegł, ono oddala się z tą samą prędkością. A najgorsze w tym wszystkim było to, że trwało to całą wieczność, czas rozciągał się w nieskończoność, wydawało mu się, że mijają długie godziny narastającego strachu, choć przytomniejąc wiedział, że koszmar musiał trwać zaledwie kilka bądź kilkanaście minut, gdyż śnił go zwykle podczas powtórnego, krótkotrwałego zasypiania nad ranem. Budził się wtedy z walącym sercem, w stanie paraliżującego przerażenia i przez dłuższy czas nie mógł dojść do siebie.

Przypomniał sobie pewną książkę, którą czytał w dzieciństwie. Pozaziemska cywilizacja usiłowała w niej nawiązać kontakt z ludźmi. Kosmici nie przybierali żadnej materialnej formy, lecz występowali jedynie w postaci nieznanej siły, czy energii. Podobnie nie byli w stanie zarejestrować przejawów ludzkiej bytności poza jednym. Wyczuwali fale mózgowe wysyłane przez ludzi w trakcie przeżywania przez nich silnych emocji. A jako że stwierdzili, iż największe natężenie fal występuje, gdy ludzie odczuwają lęk i przerażenie, doprowadzali posiadaną przez siebie mocą do sytuacji, w których obserwowane istoty umierają w straszliwych katastrofach mając pełną świadomość nieuchronnego końca. Kosmici nie zdawali sobie sprawy, że zadają śmierć, odbierali jedynie najsilniejsze impulsy aktywności przedstawicieli obcej cywilizacji jakie mogli zarejestrować, nie wiedząc, że są one związane z ich agonią.

Koszmary Grzegorza nigdy nie prowadziły do żadnego końca. Ani nie udawało mu się osiągnąć w nich zamierzonego celu, ani nie kończyły się fiaskiem, czy rezygnacją z niego. Chodziło tylko o to, aby przez cały czas być w jakimś przeklętym zawieszeniu, jakby z głową na katowskim pniu w niekończącym się oczekiwaniu na świst topora. Gdy się budził, miał wrażenie, jak gdyby obca siła z tamtej książki usiłowała nawiązać z nim kontakt.

Sny przyjemne śniły mu się incydentalnie. Raz na kilka lat, może raz na pięć, nie częściej. Po przebudzeniu zwykle długo nie otwierał oczu pławiąc się w resztkach marzeń sennych, nurkując w nich jak w błękitnych i ciepłych wodach raf koralowych. Tematyka tych snów też zwykle była niezmienna. Wiązała się z pozytywnymi emocjami wywołanymi przez wspomnienia porywów serca, których adresatki w ten, czy inny sposób były kiedyś Grzegorzowi bliskie. I nie chodzi wcale o marzenia erotyczne. Występowały w nich przelotne spojrzenia, gesty, wymiana kilku słów, wyraz oczu, zapach. Czy można śnić zapach? Był pewien, że tak, w końcu tego doświadczał. No i najważniejsze: niebywale przyjemne uczucie błogostanu, wręcz euforii, czy ekscytacji jakże odmiennej od upiornych stanów po koszmarach.

Dzisiejszy sen niewątpliwie należał do tej drugiej kategorii. Choć był inny. Inny i dziwny. Nie znał dziewczyny, która mu się śniła. Nie wiedział dlaczego mówił do niej po angielsku. Czy była cudzoziemką? Nie miewał nigdy snów zupełnie fikcyjnych, zawsze — choć zdarzały się niebywale pokręcone — odnosiły się do realnych miejsc, zdarzeń i ludzi. A tej kobiety nie mógł umiejscowić w niczym rzeczywistym.

Przypomniał sobie to, co zrobiło na nim największe wrażenie. Zawsze u kobiet podobał mu się niższy głos. Nie jakiś męski bas, czy chrypa, ale melodyjny, przyjemnie brzmiący, trochę tylko obniżony niż przeciętne żeńskie głosy. Jeszcze raz ciarki mu przeszły po plecach, gdy przywołał z pamięci wypowiedziane przez nią to jedno, a właściwie dwa słowa — wszak były po angielsku.

— Thank you — zaakcentowała wyraźnie i oddzielnie każde z nich, a te dwa dźwięki zdały się być niebiańską sonatą zagraną na harfie jego wrażliwej na muzykę duszy.

— Dobra, zostawmy to — rzucił na głos w stronę jasnej plamy sufitu i dźwignął się z łóżka usiłując powrócić na dobre ze świata sennych mar do rzeczywistości. Poczłapał do kuchni i otworzywszy lodówkę nalał sobie soku, w którym utopił smak i zapach trupa w ustach. Za oknem trwała styczniowa noc, a nieliczne jeszcze światła aut z rzadka przecinały puste ulice.

Rozdział II

Po przekroczeniu drzwi wejściowych do firmy mieszczącej się na siedemnastym piętrze nowo wybudowanego biurowca w centrum miasta, od razu dało się wyczuć jakieś dziwne podekscytowanie i napiętą atmosferę wiszącą w powietrzu. Kilka osób stało pod szklaną taflą okna wypełniającego całą ścianę od podłogi po sufit szepcząc konspiracyjnie. Na widok wchodzącego Grzegorza zamilkli starając się przybrać naturalne miny tak nieudolnie, że dziecko by się zorientowało, że mówili właśnie o nim. Paulina z działu PR wracająca w tej chwili z kuchni z parującym kubkiem kawy w ręku kiwnęła mu na powitanie głową uśmiechając się szeroko i dyskretnie pokazując na grupkę przy oknie teatralnie przewróciła oczami. Gdy się mijali zdążyła jeszcze mrugnąć do niego i wznieść kciuk do góry tak, żeby ten gest mógł zobaczyć tylko on. Odwrócił się, ale ona jak gdyby nigdy nic właśnie znikała za drzwiami swojego pokoju.

— Dzień dobry pani Zosiu — Grzegorz zrobił kilkanaście kroków w drugą stronę holu, gdzie za szeroką ladą swoje królestwo miała pięćdziesięciokilkuletnia, korpulentna sekretarka, której wściekle rudą fryzurę widać było już z daleka.

— Czy jest coś, o czym nie wiem, a powinienem? — zapytał stawiając na blacie swój plecak i zaczął powoli odpinać paski.

— Cześć, Grzesiu — spojrzała na niego przez wielkie okulary śmiejącymi się oczami powiększonymi do rozmiarów małych spodków. — A co ty byś jeszcze chciał wiedzieć poza tym, że mamy przed sobą kolejny dzień nieustających wspólnych wysiłków nad wytyczaniem prostej i jasnej drogi, na końcu której znajdują się wrota do tego na czym każdemu z nas równie mocno zależy, i które to wrota dzięki osobistemu zaangażowaniu wszystkich bez wyjątku staną wkrótce otworem zapraszając nas do krainy sukcesu.

Roześmiali się oboje. Pani Zosia była nie tylko sekretarką, ale dobrym duchem całego zespołu i tak naprawdę pierwszą po Bogu, czyli po Iwonie, personą na pokładzie ich okrętu. Nikt tak jak ona nie potrafił rozładować atmosfery żartem, czy dowcipną uwagą, a jej parodie motywacyjnych przemówień szefowej przeszły już do legendy powodując u całej ekipy, nie wyłączając Iwony, niepohamowane spazmy śmiechu. Grzegorz przez chwilę gmerał w plecaku, po czym wyciągnął z niego papierową torebkę z pachnącą zawartością i przechylając się przez ladę położył ją obok klawiatury komputera.

— Z makiem, jeszcze ciepła — uśmiechnął się porozumiewawczo. Pani Zosia, jak każdy, miała swoje słabości, które umiejętnie wykorzystywane przynosiły wiele korzyści.

— Grzesiu, jak ty mnie dobrze znasz. Dziękuję — rozczuliła się, a oczy jej zwilgotniały.

— No to co tam nowego? — Grzegorz kuł żelazo, póki gorące, choć zdawał sobie sprawę, że pani Zosia i tak nigdy zbyt długo nie potrafiła utrzymać tajemnicy. Przyoblekła twarz w minę pozorowanej powagi, niemniej na kilometr było widać, że sensacyjne wiadomości, którymi jest przepełniona będą musiały za chwilę znaleźć z niej ujście. Pochyliła się w jego stronę kiwając palcem, by zrobił to samo. Grzegorz prawie położył się na ladzie nurkując głową w głąb królestwa sekretarki.

— Przyszedł faks w sprawie Nowej Zelandii — scenicznym szeptem zdradziła sekret pani Zosia. To mogło oznaczać tylko jedno: ich partner z antypodów wreszcie przysłał zaproszenie. Mówiło się już o tym od dawna. Najważniejszy szef wszystkich szefów przebywał przez wiele lat w Nowej Zelandii, gdzie zbierał doświadczenie na rynku tamtejszych mediów i zdobył sporo kontaktów. Po powrocie do Polski i stworzeniu własnego biznesu nawiązał ścisłą współpracę z New Zealand Media and News korzystając z zawartych znajomości. Opowieści o stażu w wyspiarskim kraju na końcu świata były stałym punktem mobilizacyjnych speechów kadry i na tyle zdążyły się już osłuchać i spowszednieć, że mało kto brał je jeszcze poważnie. Czyżby jednak słowo stało się ciałem?

— No więc, kto jest tym szczęśliwcem? — Grzegorz postanowił powiercić jeszcze dziurę w brzuchu pani Zosi.

— Z każdego oddziału ma jechać jedna osoba. A kto od nas poleci, o tym zadecyduje Iwona.

— A pani tę decyzję pozna prędzej od niej — uśmiechnął się porozumiewawczo.

— Ja?? — udała zdziwienie — no co ty Grzesiu, ja nic nie wiem. — Szybko podniosła słuchawkę telefonu, który się właśnie rozdzwonił. Ruszył w kierunku swojego pokoju. Zanim nacisnął klamkę zatrzymał go dobiegający z tyłu hałas. Odwrócił się, żeby zobaczyć jak pani Zosia jedną ręką trzymając telefon drugą waliła zszywaczem w blat biurka. Patrzyła w jego stronę i strojąc dziwaczną minę otwierała szeroko usta układając je bezdźwięcznie w słowa, które miał odczytać z ruchu warg. Zrozumiał. „Załatwiaj wizę.”

Przesłał jej dziękczynny grymas i wszedł do środka.

Stanął przy oknie i spojrzał na szary, smutny świat w dole. Padał śnieg z deszczem. Nieliczne, zgrubiałe płatki przylepiały się do szyby natychmiast zamieniając się w wodę, której wąskie strumyczki powoli torowały sobie drogę na szklanej tafli. Łącząc się w coraz szersze strugi przypominające nabrzmiałe żyły, przyspieszały płynąc pulsującym nurtem na spotkanie nieuniknionego. Przeistaczając się w wielkie krople brudnej cieczy odrywały się jedna po drugiej i obsuwały w przepaść. Zawieszone nisko ciemnoszare chmury szorowały swoimi obwisłymi brzuchami po dachach co wyższych budynków. Nasączone smogiem ciężkie i nieprzejrzyste powietrze uniemożliwiało dostrzeżenie choćby skrawka horyzontu zlewając niebo i ziemię w jedną bezkształtną, poszarzałą masę.

Szary błękit nieba, szara biel i czerwień flag — zanucił w myślach. W Nowej Zelandii widoki z okien zapewne są inne. I to nie tylko dlatego, że akurat jest tam pełnia lata. Jakoś nie mógł uwierzyć, że to właśnie on miałby tam polecieć. Starał się trzymać ekscytację na wodzy zanim nie otrzyma oficjalnej informacji z pierwszej ręki, choć trudno było mu powstrzymać galopujący natłok obrazów i myśli. Gdy kiedyś ktoś go pytał, w jakim innym miejscu na świecie chciałby zamieszkać, zawsze przychodziła mu do głowy Nowa Zelandia. Wymiennie z Kanadą. Chociaż z czasem państwo klonowego liścia zaczęło przegrywać tę rywalizację z powodu zbyt surowego klimatu. A kraj Maorysów z łagodnymi warunkami atmosferycznymi, brakiem upałów latem i mrozów zimą, ze swoimi przecudnymi krajobrazami, wspaniałą przyrodą i ukształtowaniem geograficznym, posiadał jeszcze jedną istotną, a może nawet decydującą cechę. On faktycznie i w przenośni znajduje się na końcu świata. Zupełnie poza głównym nurtem światowych wydarzeń politycznych, ekonomicznych, jakichkolwiek. Czasami wydawać by się mogło, że to kraj, którego nie ma. Bo kiedy docierają stamtąd jakieś wiadomości? Pierwszego stycznia można zobaczyć jak wita się Nowy Rok w Auckland, a poza tym cisza.

Chyba było jakieś duże trzęsienie ziemi w zeszłym roku — odświeżył pamięć, ale nawet wieści o klęskach żywiołowych rzadko z tego miejsca dochodziły. Przypomniał sobie „hakę” — bojową pieśń i taniec rugbistów nowozelandzkich robiące niezapomniane wrażenie na całym świecie, a także miejsca, gdzie kręcono „Władcę Pierścieni”, a które stały się obleganymi atrakcjami turystycznymi. Może udałoby mu się je zobaczyć? Na razie ujrzał swoje odbicie na mokrej powierzchni szkła. Ciemnobrązowe, trochę przydługawe włosy zsuwały mu się z czoła poza linię brwi, a jeden kosmyk uparł się, by dyndać mu nad okiem przesłaniając pole widzenia. Jednym, szybkim dmuchnięciem w górę przywrócił mu miejsce w szeregu. Przekręcił głowę i zezem ocenił profil sprawdzając, czy kilkudniowy zarost nie jest już zbyt zapuszczony. Nigdy nie golił się na gładko mając nadzieję, że dodaje mu to trochę lat, bo mimo że dawno miał za sobą wiek chrystusowy, to reakcją na ujawniany rok urodzenia zawsze było zdziwienie i niedowierzanie.

Pacnął dłonią w szybę i odwrócił się w stronę biurka. Trzeba ochłonąć i zająć się robotą. Ale nie dane mu było się skupić. Telefon zaświergotał zdecydowanie zbyt natarczywie. Podniósł słuchawkę.

— Zrób sobie kawę i chodź — w głosie Pauliny dało się słyszeć ledwo skrywane przejęcie.

— Nie mogę — odparł — nie chcę, aby Iwona musiała mnie szukać po całym biurze. W razie czego, oczywiście — zastrzegł.

— Ha, ha — zaśmiała się — dobra, ja przyjdę.

Weszła z kubkiem w dłoni, który postawiła na jego biurku i przysunęła sobie drugie krzesło.

— I jak? Niespodzianka, co nie? — upiła łyk kawy.

— Formalnie nadal nic mi nie wiadomo. A ty skąd wiesz? — starał się zachować beznamiętny ton.

Odstawiła kubek i założyła nogę na nogę.

— Weź przestań, czy kiedykolwiek informacje od Zosi nie sprawdziły się?

Fakt.

— Poza tym, to ona przecież odebrała faks i pobiegła z nim zaraz do Iwony, po czym przez dobre piętnaście minut nie wychodziła od niej — ciągnęła. — Mówi się przecież, że w ważnych sprawach Iwona zawsze konsultuje się z Zosią, więc pewnie i teraz tak było.

Czyżby słodkie drożdżówki z makiem miały aż taką siłę przebicia? Uśmiechnął się pod nosem i niemal rozczulił na myśl o pełnej ciepła, dobrodusznej istocie gotowej uchylić nieba każdemu, a jemu chyba w szczególności.

— To co mi przywieziesz z ciepłych krajów? — Paulina postanowiła przerwać te liryczne rozmyślania.

— Tam wcale nie jest aż tak ciepło — skorygował popadając z lekka w mentorski ton. — A co byś chciała?

— Najchętniej pojechać tam — popatrzyła mu w oczy.

Pewnie. I najchętniej razem z nim. To akurat wiedział.

— Pomarzyć dobra rzecz — mruknął po chwili krępującego milczenia i schylił się udając, że szuka czegoś w biurku.

— Niestety, mamy tylko jedno miejsce — dodał niezbyt zręcznie. Spuściła głowę przyglądając się swoim dłoniom.

— No, wiem. Ja tylko tak…

Spojrzał na nią. Miała drobną twarz o ostrych rysach, wąski nos i takie same usta. Włosy do ramion ufarbowane na kolor głębokiego burgunda spięła w małą kitkę. Wodniste oczy spoglądały dość smutno, choć gdy się śmiała potrafiły błyszczeć zalotnym blaskiem. Mogłaby uchodzić za ładną, ale ten rodzaj urody był dość odległy od kanonów kobiecego piękna bliskich Grzegorzowi. W wieku trzydziestu jeden lat miała za sobą nieudane, krótkotrwałe małżeństwo, szczęśliwie — jak mówiła — bezdzietne, choć było widać jak bardzo pragnie udanego związku i normalnej rodziny. Kolejne próby nawiązania relacji z facetami paliły na panewce, a Grzegorz wiedział, że i ta nie wypali. Źle się z tym czuł, chociaż nie było w tym jego winy. Nie było w tym niczyjej winy. Ale wiedział jak to jest, sam bywał w takich sytuacjach po drugiej stronie. Po prostu — do tanga trzeba dwojga.

Tym razem dzwonek telefonu powitał z ulgą i szybko przyłożył słuchawkę do ucha.

— Tak, już idę — rzucił krótko i dźwignął się z krzesła.

— Iwona? — spytała Paulina. Kiwnął głową.

— No więc chyba ostatecznie to do ciebie dotrze, niedowiarku — też wstała zabierając kubek. — I może w końcu zaczniesz się cieszyć.

Uniósł jednostronnie kącik ust prezentując minę, którą od biedy można by uznać za radosną. Odpowiedziała mu podobnie i wyszła z pokoju cicho zamykając za sobą drzwi.

W gabinecie szefowej zagłębił się w miękkim fotelu czekając, aż Iwona skończy rozmawiać przez komórkę. Zanim to nastąpiło podała mu kartkę papieru. Było to pismo, w którym informowała centralę, że osobą wyznaczoną przez nią do wyjazdu na staż do Nowej Zelandii jest Grzegorz Kawęcki. Przełknął ślinę i dopiero teraz zrobiło mu się gorąco. Jeszcze raz przebiegł oczami po treści pisma zwracając uwagę na terminy. Cały miesiąc?!? I to już w kwietniu?

— Muszę cię zapytać, czy się zgadzasz — Iwona odłożyła telefon i przyglądała mu się z nieodgadnionym wejrzeniem Mony Lizy. Jak zawsze biła od niej klasa eleganckiej i stylowej kobiety przed czterdziestką, dbającej o każdy szczegół swojego wizerunku.

— To można się nie zgodzić? — spróbował zażartować.

— Można, nic na siłę — zabębniła palcami o poręcz fotela. — Przymus nie jest skuteczną drogą na budowanie właściwych relacji w zespole, wiesz o tym.

No jasne. Co innego perswazja, przekonywanie, zachęta, empatia i wzajemne zrozumienie prowadzące do ukształtowania się wspólnego, jedynie słusznego spojrzenia na problem i sposoby jego rozwiązania. Stop. Żadnego prześmiewczego sarkazmu na temat coachingu, który dla niego nigdy nie będzie niczym innym, jak jednym wielkim gównianym bełkotem. W tej sytuacji nie jest to ani wskazane, ani do niczego potrzebne. Postanowił jednak nie rezygnować z nieco kpiarskiego tonu.

— Zaprawdę, nie wiem, czy jestem godzien — z udaną skromnością spuścił oczy. — Czyż nie znajdą się godniejsi tego zaszczytu spośród przezacnego grona naszej społeczności?

Podniósł wzrok zerkając w jej stronę. Obserwowała go mrużąc oczy i uśmiechając się półgębkiem. Za dobrze go znała.

— No, dobra — spoważniał — to powiedzmy, że wystąpię we własnej sprawie jako adwokat diabła. Nie mam tak dużego doświadczenia jak niektórzy koledzy, staż pracy w firmie też sporo osób ma o wiele dłuższy ode mnie, no i też są tacy, którzy władają angielskim lepiej niż ja. Chociażby Marek.

Podanie akurat tego przykładu przyszło mu z niejakim trudem, ale chciał być w tej sprawie uczciwy. Wobec siebie, wobec Iwony i wobec innych.

— Masz rację — zgodziła się — ale prawdą jest też to, że wraz z nabywaniem doświadczenia istnieje niebezpieczeństwo popadnięcia w rutynę, sztampę, swego rodzaju intelektualne lenistwo oraz wykształcenia postawy zamkniętej na nowe wyzwania, niechętnej wszelkim zmianom. Ja potrzebuję, aby pojechał tam ktoś możliwie jak najbardziej kreatywny, bystry, otwarty, nieszablonowy w rozwiązywaniu zadań, a jednocześnie rzeczowy i precyzyjny w myśleniu i działaniu. Dlatego to będziesz ty. Poza tym to, co przed chwilą powiedziałeś upewnia mnie tylko, że to był ze wszech miar właściwy wybór.

Grzegorz wyciągnął z kieszeni chustkę i pochylił głowę udając, ze wyciera nos. Nie spodziewał się takich słów i nie chciał, by zobaczyła na jego twarzy zaskoczenie.

— A jaki masz kłopot z językiem? Przecież dobrze znasz angielski.

— W piśmie tak, ale nie mam doświadczenia w konwersacji. Obawiam się, że zapomnę języka w gębie szukając słów i zwrotów — dodał ponuro.

— To chyba nie jest wielki problem? Masz trzy miesiące, znajdziesz sobie jakiś intensywny kurs i odpowiednio się podszkolisz. Wierzę w ciebie — zmotywowała go.

— No, skoro tak, to trudno — westchnął ciężko i wznosząc oczy do nieba przybrał minę cierpiętnika — nie pozostaje mi nic innego jak się zgodzić.

Wstał i podał Iwonie rękę.

— Dziękuję — rzekł już na poważnie — to dla mnie dużo znaczy.

Rozdział III

Nazywanie tego miejsca lasem było grubą przesadą. Był to raczej miejski zagajnik, który kiedyś znajdował się na skraju miasta, zaś obecnie był coraz ciaśniej otaczany zabudową mieszkaniową. Stał się czymś w rodzaju parku, miejsca spacerów i joggingu dla okolicznych mieszkańców. W soboty i niedziele na głównych alejkach panował spory ruch, mijali się rowerzyści, matki z wózkami, emeryci z pieskami. Ciężko było znaleźć miejsce, w którym nie byłoby słychać krzyków dzieci lub szczekania czworonogów. Dlatego w weekendy i święta Grzegorz już tam nie zaglądał. Natomiast w zwykłe, powszednie dni chętnie odwiedzał lasek szukając w nim samotności i wyciszenia. Znajdował je zwłaszcza taką porą jak teraz. Zimowe popołudnie, powoli gęstniejąca szarość, powietrze przepełnione wilgocią, uginające się pod stopami mokre, zeszłoroczne liście. Taka aura skutecznie odstraszała większość amatorów leśnych spacerów, dzięki czemu miał dla siebie więcej przestrzeni i komfortu.

Ptak smętnie siedzi na drzewie, leniwie pióra wygładza — zaśpiewał bezgłośnie na widok sikorki przyglądającej mu się z pobliskiej gałęzi.

Lubił to miejsce. I lubił przyrodę, naturę. Tutaj nieodmiennie czuł się jej częścią, doświadczał więzi łączącej go z każdym drzewem, liściem, źdźbłem trawy, ptakiem, czy owadem. Postrzegał otaczający go świat pozostałych żywych istot jak swoich bliskich będących jedynie innymi gałęziami wyrastającymi z tego samego wielkiego pnia życia.

— Trrr, trrr, trrr — zadarł głowę do góry. Na czubku wysokiej sosny siedział kruk i zdawał się go pozdrawiać swoim chrapliwym powitaniem. Para kruków osiedliła się w lesie przed paroma laty. Grzegorz wypatrzył na którym drzewie mają swoje gniazdo i zawsze sprawiały mu przyjemność ich charakterystyczne pokrakiwania, które odbierał jako swoiste „dzień dobry” rzucane na jego widok. Wydawało mu się, że te ptaki go poznają, i że nawiązał się między nimi jakiś rodzaj międzygatunkowej przyjaźni. Potrafił nieraz wałęsać się godzinami wzdłuż i wszerz lasu, by wreszcie usłyszeć głęboki szum skrzydeł przelatującego któregoś z nich, lub krótkie kraknięcie sygnalizujące, że gdzieś tam w ukryciu siedzą i już go widzą. Ptaki nie były jedynymi zwierzętami, które napotykał w lasku. Zimą można było się natknąć na dziki i sarny, które w poszukiwaniu pożywienia coraz odważniej zapuszczały się w pobliże ludzkich siedzib. W pobliżu oczek wodnych pomykały zaskrońce, raz dostrzegł nawet małą jaszczurkę, ale nie zdążył się jej przyjrzeć, bo błyskawicznie czmychnęła, gdy tylko się do niej zbliżył.

Miał swoją ulubioną trasę prowadzącą mniej uczęszczanymi ścieżkami i zataczającą pętlę wokół kilku specyficznych lokacji, którym ponadawał własne nazwy. Były tam więc: Brodate Uroczysko, Skrzyżowanie Pięciu Dróg, Moczary, czy Aleja Kalekich Brzóz. Ale najważniejsze miejsce znajdowało się mniej więcej w połowie drogi, niedaleko Moczarów, przy których należało zboczyć ze ścieżki i przedrzeć się przez pas zarośli wychodząc na niewielką polanę. Na jej środku rosło Drzewo. Było największe i prawdopodobnie najstarsze w całym lesie. Grzegorz nie wiedział jaki to gatunek, ale nie było to dla niego specjalnie istotne. Wyglądało jak uosobienie pogańskiego bóstwa czczonego przed wieloma wiekami w świętych gajach. Miało potężny pień, do którego objęcia potrzebnych byłoby kilka osób, wielkie konary tworzące rozłożystą koronę sięgającą, hen, ponad wierzchołki pozostałych drzew. Jego ciemnobrązowa kora wyrzeźbiona była w nieregularne, chropowate, mniejsze lub większe rowki. Gdy jej dotykał, zawsze doznawał nieodpartego wrażenia, że wyczuwa krążące wewnątrz soki, pulsującą przedwieczną energię, która od zawsze wypełnia wszystko, co żyje.

Lubił tu przychodzić, podziwiać pomnikową potęgę Drzewa, które o każdej porze roku imponowało swym majestatem roztaczając wokół jakąś magiczną aurę tajemniczej mocy. Wydawało mu się, że przebywając w pobliżu pozyskuje część tej siły, która pobudza go do intensywniejszego życia, aktywuje jego potencjał do działania na najwyższych obrotach.

Dzisiaj spacerował powoli, napawając się ciszą i odizolowaniem od miejskiego gwaru, dzięki czemu niczym nie skrępowane myśli mogły podróżować we wszystkich kierunkach z prędkością światła. A miał o czym rozmyślać zważywszy na dzisiejsze wydarzenia w firmie. Uwolniona z łańcucha wyobraźnia pogalopowała w kierunku południowej półkuli produkując mniej lub bardziej fantastyczne scenariusze nowozelandzkiej przygody. Łaził po podmokłych ścieżkach omijając wystające śliskie korzenie i zagłębienia błotnistej mazi, a jednocześnie duchem przebywał gdzie indziej wyobrażając sobie, że przemierza połacie wyspiarskiego kraju z antypodów. Tak się w tym zapamiętał, że stracił poczucie czasu i gdy w końcu zakończył pętlę wyszedłszy na brzeg lasu, wydawało mu się, iż uczynił to w jakimś rekordowym tempie. Tymczasem zapadał już zmierzch, więc chcąc nie chcąc skierował kroki w stronę domu.

— Trr — przystanął i odwrócił się. Kruk siedział na szczycie wysokiej, stalowej konstrukcji linii wysokiego napięcia. Wyglądał niczym zaklęty strażnik czarnoksięskiego rewiru sprawujący pieczę nad tajemnicami znanymi tylko im obu. Grzegorz na pożegnanie machnął ręką w jego kierunku i przyspieszył kroku marząc już o codziennym rytuale popołudniowej kawy.

Mieszkanie w bloku odziedziczone po ojcu miało właściwie tylko jedną zaletę. Było stosunkowo tanie. Poza tym charakteryzowało się wszystkimi niedogodnościami reprezentatywnymi dla tego typu lokali, mimo to Grzegorz przyzwyczaił się do niego i nie myślał na razie o żadnej zmianie. Sąsiedzi nie należeli do zbytnio uciążliwych, a odgłosy windy, lejącej się wody, ubijanych kotletów, pracujących odkurzaczy, wirujących pralek i tym podobnych przejawów zwykłego życia przyjmował z cierpliwością pogodzonego z losem stoika. Cisza w bloku była pojęciem względnym, sam zresztą pożądał jej jedynie w czasie snu, natomiast w ciągu dnia nie wyobrażał sobie, by przebywać w czterech ścianach nie wypełnionych muzyką. Różną muzyką, najważniejsze, żeby budziła emocje, poruszała od wewnątrz, pozwalała się w sobie zanurzyć i płynąć na swoich falach w nieznane. Warunki te spełniał zarówno Czajkowski jak i U2.

Kiedy już wygodnie ułożył się w głębokim fotelu, wziął pierwszy łyk kawy, takiej jak lubił, gorącej, słodkiej i z dużą ilością śmietanki oraz skosztował kawałek delikatnego sernika, przymknął oczy i zamruczał z lubością. Z głośników popłynęły niebiańskie dźwięki gitary Carlosa Santany i Grzegorz sam poczuł się jak w niebie. Sprawiało mu przyjemność celebrowanie takich chwil jak ta, wypełnionych zwykłymi, drobnymi przyjemnościami. Mógł to być smak kawy, szum drzew na wietrze, „rozmowa” z krukiem, albo gapienie się na chmury, kiedy przemierzając na rowerze okoliczne pola kładł się na rżysku z rękami pod głową, by wydyszeć zmęczenie. Nauczył się czerpać z takich momentów jak najwięcej i choć nie lubił używać wielkich słów, mógłby powiedzieć, że składa z tych okruchów własne szczęście. Akurat dzisiaj poczucie szczęścia trwało zdecydowanie dłużej niż krótka chwila i zapragnął się nim z kimś podzielić. Chwycił telefon i wybrał numer.

— Cześć Alex.

— Cześć — odpowiedział ciepły, choć trochę metaliczny głos po drugiej stronie. — Poczekaj chwilę…

Poczekał.

— No, jestem, co tam u ciebie?

— Łał, nie uwierzysz, sam zresztą wciąż chyba nie dowierzam — zapowietrzył się i trochę go przytkało, jak zwykle, gdy chciał za dużo powiedzieć w zbyt krótkim czasie.

— To może przejdź na Messengera, nie jestem sama w domu — zniżyła głos.

— Okay — rozłączył się.

Gdy mąż był w pobliżu, Alex wolała raczej pisać niż rozmawiać. Napisał jej zwięźle o swoim wyjeździe do Nowej Zelandii, po czym przeczytał, że „super, bardzo się cieszę i zazdroszczę, i że pogadamy jak się spotkamy i wtedy mi wszystko opowiesz.” No i to tyle jeśli chodzi o dzielenie się radością na tę chwilę. Zastanowił się jeszcze przez moment, czy nie zadzwonić do matki, ale po namyśle odłożył telefon. I tak ma kłopoty z zasypianiem, po co dawać jej kolejny powód do nieprzespania nocy. Resztę dnia i wieczór przesiedział w Internecie przeglądając oferty kursów, które umożliwiłyby mu ćwiczenie angielskiego i podniesienie umiejętności konwersacyjnych na akceptowalny przez siebie poziom. Przez tych parę miesięcy musi nauczyć się swobodnie dyskutować na każdy temat. Gdy po paru godzinach zaczęły go szczypać oczy od ciągłego gapienia się w ekran, miał już wypisanych kilka numerów telefonów do różnych szkół językowych, z którymi jutro od samego rana zamierzał się kontaktować. Zaburczało mu w brzuchu, więc przygotował sobie szybką kolację i zasiadł przed telewizorem przełączając kanały w tempie szybkostrzelnego karabinu. Zatrzymał się na jakimś filmie, w którym czarnowłosa dziewczyna biegała z łukiem po lesie. Przez chwilę oglądał, ale że nie mógł się skupić, wyłączył odbiornik i poszedł do kuchni pozmywać naczynia. Przed snem wyszedł na balkon schłodzić trochę emocje minionego dnia. Podniósł głowę z płonną nadzieją ujrzenia choćby najmniejszej oznaki przejaśniającego się nieba. Nic z tego, zapowiadał się ciąg dalszy typowej polskiej zimy. Mokrej, burej, mglistej, smętnej. Z rezygnacją wzruszył ramionami i cofnął się do pokoju. A może dziś przyśni mu się Nowa Zelandia?

Rozdział IV

Miał już za sobą kilka zajęć z angielskiego i musiał przyznać, że to był strzał w dziesiątkę. Mimo początkowych trudności z jasnym i składnym wyrażaniem myśli, z czasem nabierał coraz większej pewności siebie i już po kilku lekcjach uwierzył, że nie będzie mieć większych problemów z komunikacją werbalną za granicą. Spotykali się w kilkuosobowej grupie cztery razy w tygodniu w godzinach późnopopołudniowych i wczesnowieczornych. Lektorka — Jill — prowadziła zajęcia na luzie i potrafiła stworzyć swobodną i przyjazną atmosferę, w której wszyscy dobrze się poczuli. Współkursanci okazali się być sympatycznymi osobami i szybko wspólnie się zakolegowali. Po tygodniu umawiali się już na wspólne wypady do pubu, gdzie zdarzało im się dla zgrywy udawać zagranicznych turystów, dzięki czemu starali się nieformalnie szlifować swoje umiejętności językowe. Było z tym sporo zabawy, której apogeum nastąpiło, gdy Dominik chcąc zapłacić za rachunek swoją kartą raczył zabłysnąć znajomością literackiej polszczyzny wydzierając się na cały głos:

— No, co jest do chuja?!? Przeeż, kurwa, są środki!!!

Nieomal pospadali z krzeseł rycząc ze śmiechu. Biedak nie zorientował się, że dzień wcześniej karta straciła ważność.

Dominik — wysoki, chudy blondynek — prowadził z kilkoma podobnymi mu zapaleńcami małe kino organizujące pokazy filmów w oryginalnych wersjach językowych, ewentualnie z angielskimi napisami, jeśli obraz był w innym języku. Wiecznie chodził w powyciąganych swetrach, w których wyglądał niczym hipisowski abnegat z lat siedemdziesiątych.

Panny „M”, czyli Marta i Martyna, przyjaciółki od czasów szkolnej ławki w podstawówce pragnęły za wszelką cenę wyjechać z Polski, choć wciąż nie wiedziały jeszcze dokąd i po co.

Zbyszek i Basia, małżeństwo w średnim wieku mające córkę urządzoną od kilkunastu lat w Szkocji, która nieustannie namawia ich, by sprowadzili się do niej na stałe. Wciąż się wahają nie potrafiąc definitywnie zerwać wszystkich więzów łączących ich z krajem, ale języka się uczą „w razie czego”.

Grono bardzo różnych osób, które polubiły się nawzajem i spędzały miło czas w swoim towarzystwie. Grzegorzowi też odpowiadały te spotkania, zarówno w trakcie lekcji jak i poza nimi. Tym bardziej, że od czasu, gdy zapadła decyzja, że to on ma jechać do Nowej Zelandii, zaczął odczuwać coraz mniejszą ochotę do kontaktów ze znajomymi z pracy. Stosunek życzliwych mu osób, takich jak pani Zosia, czy Paulina nie zmienił się, jednak zauważył, że niektórzy zaczynają traktować go z coraz większym dystansem. Zwłaszcza doświadczał tego od tych, którzy sami liczyli mniej lub bardziej jawnie na wybór własnej kandydatury, a już najbardziej od kręgów zbliżonych do Marka. Sam Marek w towarzystwie Grzegorza nie dawał nic po sobie poznać. Odzywał się do niego rzadko, zresztą nigdy zbyt często ze sobą nie rozmawiali wyczuwając w sobie antagonistów na kilometr. Grzegorz nie miał złudzeń zdając sobie dokładnie sprawę z tego, jakie Marek może mieć o nim zdanie. Nie ruszało go to zbytnio, przeważnie miał głęboko w nosie opinie innych ludzi na swój temat. Czasami wystarczyło posłuchać co ten, czy ów mówi o kimś podczas jego nieobecności, by wiedzieć, że tak samo będzie się wypowiadać o każdym. Grzegorz starał się nie uczestniczyć w typowej i powszechnej rozrywce korporacyjnej jaką było obgadywanie innych i rozsiewanie plotek. Nie pytany nie zabierał głosu odnośnie spraw, które go nie dotyczyły, a zapytany zwykle ucinał krótko mówiąc, że to nie jego rzecz. Z Markiem praktycznie nie miał punktów wspólnych. Właściwie w każdej kwestii ich poglądy nie tyle, że się rozmijały, co znajdowały się zawsze na kursie kolizyjnym. Nie wiedział, czy Marek zdawał sobie z tego sprawę, w jego obecności Grzegorz starał się zachowywać powściągliwość, choć często otwierał mu się nóż w kieszeni, kiedy słuchał mądrości pana „Wiem Wszystko Na Każdy Temat”.

Któregoś ranka w sekretariacie Marek oprowadzał dwóch nowych pracowników ze swojego działu pokazując im co i gdzie mogą znaleźć. Grzegorz stał w pobliżu okna odwrócony tyłem do pomieszczenia i próbował wysłać faks, który jak na złość nie chciał przejść. Usłyszał charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi wejściowych.

— Dzień dobry — rozpoznał głos Karoliny z pionu reklamy.

— Noo, co taka ponura i zbolała mina. Ten twój nie dał ci w nocy pospać? — Markowi włączył się tryb „zabawny bawidamek”, z tym że zabawnym był chyba tylko we własnym mniemaniu.

Karolina zignorowała durną odzywkę i podeszła podpisać się na liście obecności.

— Uuu, zdaje się, że było ostre przyduszanie, bo nawet ci mowę odebrało — kontynuował pragnąc błysnąć humorem przed nowymi, którzy chcąc nie chcąc uśmiechali się głupkowato kiwając dwuznacznie głowami.

— Ciebie przydałoby się przydusić, i to tak żebyś skutecznie zamilkł na dłużej — odcięła się Karolina przechodząc w głąb korytarza w stronę swojego pokoju.

— Bardzo chętnie. Ciekawe, czy by ci się to udało. To u mnie, czy u ciebie? — wystąpił z propozycją, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Faks wreszcie wypluł z siebie potwierdzenie wysłania i Grzegorz podszedł do szafy z dokumentacją, aby wyszukać odpowiedni segregator. Gdy wpinał do niego potwierdzenie do sekretariatu wpadła wyraźnie podenerwowana Paulina. Jej podkrążone, zaczerwienione oczy i rozwiane włosy wskazywały na stan wyjątkowego rozdrażnienia i irytacji.

— Jest tutaj gdzieś książka strategicznych klientów? Taka niebieska, wiecie… — zaczęła się rozglądać po szafach i stolikach.

— Może wiemy, może nie wiemy — przeciągając sylaby odrzekł Marek.

— Jak ją widziałeś, to mów, potrzebuję jej natychmiast! — widać było, że nie ma najmniejszego zamiaru przekomarzać się.

— No ale jak, tak za darmo? Co z tego będę miał? — Marek przeciwnie, wyczuł okazję do złośliwego droczenia się, które przychodziło mu tym łatwiej, jeśli widział, że ktoś nie ma na to ochoty.

— Marek, nie wygłupiaj się, zaraz będę mieć telefon od ważnego klienta, muszę mieć tę książkę na już — Paulina była bliska płaczu.

Grzegorz zamknął szafę i obrócił się w ich stronę. Przesunął wzrokiem po biurkach i półkach pod ladą niewidocznych od strony Pauliny i zauważył niebieską grubą teczkę leżącą tuż przed Markiem. Zrobił dwa kroki i wychylając się zza jego pleców chwycił ją i podał dziewczynie. Wyciągnęła rękę, ale Marek był szybszy, więc zdążyła złapać jedynie powietrze.

— Chwila, chwila, a znaleźne? — wyszczerzył zęby w drwiącym grymasie machając teczką przed sobą. — Znaleźliśmy twoją zgubę, a ty w rewanżu co? Powiesz tylko „dziękuję”?

— Kurwa, dawaj mi to, bo nie ręczę za siebie!!! — wydarła się tak przeraźliwie, że chyba było ją słychać na całym piętrze. Jednocześnie rzuciła się przez blat i błyskawicznie wydarła mu książkę z dłoni, po czym puściła się biegiem wracając do siebie.

— Baba bez bolca dostaje pierdolca — sarknął Marek na tyle głośno, że musiała to słyszeć zanim trzasnęła drzwiami.

— Zresztą, kto by chciał taką pacnąć — dodał. — Może tylko liczyć na plastikowe zabawki. No, ale jak widać, to nie to samo, więc nic dziwnego, że ma potem wiecznie humory. Co nie, Grzechu?

W Grzegorzu kotłowało się już od dłuższego czasu, ale teraz zagotował się dokumentnie. Bywają takie momenty, kiedy racjonalne myślenie i chłodna argumentacja zostają odrzucone w kąt i zastąpione emocjami, nad którymi nie da się już zapanować. Wiedział, że nie powinien dać się sprowokować, ale w tej chwili już nic się nie liczyło. Zmusił się jedynie do wzięcia dwóch głębszych oddechów, aby głos za bardzo mu nie drżał.

— Dziwne to jest to — powiedział cicho, ale wyraźnie — że nie zarobiłeś jeszcze po pysku.

— O, a od kogo? — zaciekawił się Marek.

— Od każdej z nich.

— A to niby dlaczego? — zaskoczenie na jego twarzy było niewątpliwie szczere. — Myślisz, że nie znają się na żartach? Nie takie teksty sprawiają im przyjemność. I za co ja mam dostawać po pysku? Za to, że jestem dowcipny, towarzyski i rozmowny, a nie mrukowaty milczek jak niektórzy?

— Co dla jednych może być poczuciem humoru, dla innych jest chamskim buractwem, ale takich subtelnych różnic między jednym, a drugim nie mogą pojąć ci, dla których wrażliwość to zbyt trudne słowo o niezrozumiałym znaczeniu.

Co powiedziawszy odwrócił się do Marka tyłem i zostawiając go z lekka skonsternowanego wrócił do swojego pokoju. Długo nie mógł się uspokoić łażąc od ściany do ściany, bo adrenalina nie pozwalała mu usiedzieć w jednym miejscu. Nie cierpiał popadać w konflikty z innymi ludźmi. Często wolał cofnąć się o pół kroku niż doprowadzać do konfrontacji. Ale był pewien, że w tej sytuacji postąpił jak trzeba, i że gdyby nie zareagował, przed samym sobą uważałby się za tchórza. Niewątpliwie jednak od tego momentu zyskał w osobie Marka śmiertelnego wroga, który nie odpuści żadnej okazji, aby w ten, czy inny sposób mu zaszkodzić.

Nie miał tego dnia zajęć z angielskiego, więc wracał do domu w zwarzonym humorze. Stojące w długim korku tramwaje z włączonymi światłami awaryjnymi nie poprawiły mu nastroju. Stanął na przystanku pośród gęstniejącego tłumu rozeźlonych pasażerów i zastanawiał się, czy czekać tutaj, czy przejść się kawałek do następnego. Zważywszy na fakt, że im dalej, tym tramwaje będą bardziej przepełnione zdecydował się czekać na miejscu na przywrócenie ruchu. Nie jeździł do pracy samochodem, po pierwsze dlatego, że trwałoby to dłużej, a po drugie, że nie miał go gdzie zaparkować. Połączenie tramwajowe miał dogodne, bezpośrednią linią dojeżdżał prawie pod samą firmę, a komunikacja była sprawna i punktualna, za wyjątkiem takich zdarzeń jak dzisiaj, które jednak nie przytrafiały się zbyt często.

Po jakichś dziesięciu minutach zauważył, że tramwaje powoli ruszają. Przepuścił kilka składów, żeby nie kisić się jak śledź w beczce i wsiadł do w miarę pustego. Stanął z tyłu gapiąc się w okno i nie zwracając uwagi na współpasażerów. Wyłączył się wodząc oczami po mijanych budynkach skutecznie przesłoniętych przez wszechobecne szpetne szyldy i tablice reklamowe mogące zdobywać najwyższe laury w przeróżnych konkursach brzydoty i kiczu. Gdyby to od niego zależało, natychmiast kazałby zlikwidować cały ten odpustowy bajzel i wprowadził jasne i rygorystyczne zasady określające wygląd, rozmiar, miejsce umieszczania i styl wszelkich reklam tak, aby pasowały one do przestrzeni miejskiej wzbogacając ją, a nie zamieniając w krzykliwy galimatias nieczytelnych treści i form.

Jakieś podniesione głosy wyrwały go z zamyślenia. Odkleił się od szyby i spojrzał w głąb wagonu. Na środku, opodal miejsca przeznaczonego na wózki stały dwie młode dziewczyny w hidżabach na głowach. Naprzeciwko nich, przy drzwiach, tkwił średniego wzrostu mężczyzna ubrany w polski strój narodowy, czyli rozmemłane spodnie od dresu i kurtkę z kapturem z napisem na plecach: „Bóg, honor, ojczyzna”. Kompletu stroju dopełniała kibolska czapeczka z daszkiem. W jednej ręce trzymał otwartą puszkę z piwem, a drugą kurczowo trzymał się poręczy usiłując zachować zachwianą alkoholem równowagę.

— Mówię chyba wyraźnie! Wypierdalać mi z tramwaju ciapate kurwy! Tu jest Polska! Biała, czysta, katolicka. Tu nie ma miejsca dla śmierdzących brudasów i islamskiego ścierwa. Spierdalajcie z powrotem na pustynię do swoich fagasów, jebanych kozojebców.

Muzułmanki nie reagowały, przestraszone skuliły się w kącie kierując spojrzenia we własne buty.

— Widzisz tam gdzieś napis „nur für ciapaty”, kurwa? — machnął puszką z piwem w stronę motorniczego.

Grzegorz szybko rzucił okiem na pozostałych pasażerów. Większość z nich udawała ślepych i głuchych z wzrokiem wbitym w okna, jakby na zewnątrz działo się coś, co całkowicie pochłaniało ich uwagę. Starsza para szeptała coś do siebie, a na ich twarzach malowało się oburzenie. Dwie nastolatki majstrowały przy swoich smartfonach próbując filmować zdarzenie z ukrycia. Najbliżej Grzegorza siedział dobrze zbudowany dwudziestokilkulatek wraz z dziewczyną. Oboje wyciągnęli telefony przed siebie i nie próbując tego ukryć nagrywali to, co się działo przed nimi. Po porannej sytuacji w pracy, Grzegorz wciąż był w stanie podminowania i niewiele brakowało, aby ponownie wyprowadzić go z równowagi.

Domorośli reporterzy, psiakrew! Zarżną kogoś na ich oczach, a ci będą szukać lepszego miejsca do nagrania, żeby tylko móc wrzucić filmik na Facebooka.

Zrobił dwa kroki do przodu i pochylił się nad chłopakiem ze smartfonem.

— Wygodnie jest tak sobie siedzieć z boku, gdy sprawa cię nie dotyczy, prawda? I co dalej? Pochwalisz się znajomym jak bohatersko trzymałeś w garści telefon?

Nie czekając na odpowiedź w dwóch susach podskoczył do napastnika, który nadal wywrzaskiwał swoje inwektywy. Otwartą dłonią pchnął go w ramię trzymające puszkę z piwem. Nie docenił chyba swojej siły albo nieświadomie zbyt wiele jej przyłożył powodowany wzburzeniem. Dość, że puszka wypadła z ręki awanturnika, a on sam zatoczył się i upadł w okolicach drzwi, w czym niewątpliwie pomogło mu to, że tramwaj zaczął hamować przed kolejnym przystankiem. Spieniony płyn sycząc i bulgocąc wypływał na podłogę, z której dresiarz powoli się gramolił.

— Ty stąd będziesz spierdalał złamasie! — Twarz Grzegorza wykrzywił grymas wściekłości. — Miejsca tu nie ma i nie będzie właśnie dla takich skurwysynów jak ty, pierdolony rasisto. Wyjdziesz sam, czy mamy cię wykopać?

Liczby mnogiej użył bezwiednie, ale jak się okazało adekwatnie do sytuacji, bo kątem oka dostrzegł obok siebie chłopaka, któremu przed chwilą przygadał. Ten nie trzymał już telefonu i zaciśniętymi pięściami pokazywał typowi, że słowa Grzegorza nie były rzucone na wiatr. W tej chwili tramwaj zatrzymał się, drzwi się otworzyły, a agresor chwyciwszy puszkę z resztką piwa wytoczył się na zewnątrz. Do środka zaczęli wchodzić kolejni pasażerowie. Grzegorz odsunął się, żeby zrobić im miejsce i wyciągnął dłoń w kierunku chłopaka, który mu pomógł. W milczeniu uścisnęli sobie ręce. Przeszedł z powrotem na tył wagonu, a mijając starszych państwa zainkasował od nich aprobujące uśmiechy i uniesione w górę kciuki. Klapnął na wolne miejsce i usiłował opanować drżenie rąk.

Co za dzień! Aż trudno było uwierzyć, że on, który zawsze tysiąc razy zastanawiał się nad każdym słowem i krokiem oraz analizował na milion sposobów potencjalne konsekwencje swoich poczynań, dzisiaj zadziałał impulsywnie pod wpływem emocji. Ale najbardziej zdumiało go niesamowite poczucie satysfakcji i zadowolenia z siebie. Przekonał się, że instynktowne zachowanie bez zbędnej kalkulacji często bywa najlepszym wyjściem z sytuacji i dodatkowo wyzwala ogromne pokłady endorfin dodających kolosalnej pewności siebie.

Mogę wszystko — pomyślał i ledwo się powstrzymał, by nie roześmiać się na głos.

Idąc w kierunku domu zauważył, że zanosi się na zmianę pogody. Wiał silniejszy wiatr ze wschodu, który przegonił chmury, a słupki rtęci w termometrach na pewno opuściły już dodatnie części skali. Wieczorem, gdy wyjrzał przez okno zobaczył pyzate oblicze wschodzącego księżyca, któremu do pełni brakowało jakichś dwu dni. Powietrze było czyste i przejrzyste, na czarnym niebie migotały punkciki gwiazd. Otworzył szafę w przedpokoju i wyjął z niej teleskop. Rozłożył statyw i umieściwszy na nim przyrząd starannie poprzykręcał wszystkie śruby. Założył kurtkę oraz buty i przeniósł się ze sprzętem na balkon. Oglądanie nieba w mieście nie miało większego sensu ze względu na potężne zanieczyszczenie światłem, ale pomyślał, że chociaż zerknie na Jowisza i najjaśniejsze gwiazdy. Fascynował go kosmos, zarówno ten bliższy jak i dalszy. Mógł bez końca wpatrywać się w odległą przestrzeń przesuwając wzrok od planet do gwiazd, od gwiazd do mgławic, od mgławic do galaktyk. Emocjonował się tą jedyną możliwością podróżowania w czasie i obserwowania obiektów astronomicznych takimi, jakimi były przed setkami, tysiącami, czy nawet milionami lat. Było coś metafizycznego w tym, że gdy spoglądał na gwiazdę oddaloną od Ziemi o tysiąc lat świetlnych, widział ją taką, jaką była w czasach pierwszych Piastów, a to co się z nią dzieje w tej chwili zobaczą dopiero jego następcy za kolejnych tysiąc lat. Kosmos uczył pokory. Cały świat człowieczych spraw, całość ludzkiego życia rozgrywa się w nieprawdopodobnie krótkim ułamku czasu w nieprawdopodobnie maleńkim fragmencie wszechświata. Ziemia ze swoim ogromem różnorodności natury, rodzajów i form życia, pustych przestrzeni oceanów, nieprzebytych morskich toni, niebosiężnych górskich szczytów, gęstwin puszcz i dżungli, lodowych mroźnych pustyń i gorących pustaci pełnych piasku i kamieni, zapierających dech w piersiach cudów przyrody i cudów stworzonych ręką człowieka, ta Ziemia, na której doświadczamy wszelkich możliwych uczuć, od tych najpiękniejszych i najwznioślejszych po smutne i najtragiczniejsze, ta Ziemia, dzięki której istniejemy, która jest naszym domem, i która zostanie naszym grobem, jest mikroskopijnym pyłkiem, odpryskiem z wybuchu potężnej gwiazdy sprzed miliardów lat. Jest tą małą bladoniebieską kropką, której zdjęcie zrobiła sonda Voyager 1, i które to zdjęcie powinno uświadamiać nam kim i czym jesteśmy wobec ogromu kosmosu. Nam, pełnym zacietrzewienia, irytacji, gniewu, nienawiści, tworzącym własne światy oderwane od rzeczywistości i nie mające nic wspólnego z naturą, której częścią jesteśmy, a od której tak często uciekamy walcząc z nią i sami ze sobą. Nie jesteśmy tej planecie do niczego potrzebni, ani nie możemy wyrządzić jej krzywdy. To ona jest potrzebna nam, a krzywdę wyrządzamy przede wszystkim sobie. A nawet jeśli naszym nieodpowiedzialnym działaniem zniszczymy sami siebie i wiele innych rodzajów życia, dla naszego globu niczego to nie zmieni. Życie i tak przetrwa w innych formach i wraz z Ziemią dotrwa aż do jej końca, który nastąpi za około pięć miliardów lat. A koniec Ziemi też nie będzie niczym wyjątkowym, niezliczone ilości innych drobin powstają i giną we wszystkich zakątkach wszechświata.

Miliardy lat, a po drugiej stronie nasze kilkadziesiąt lat życia. Nasz „cały” świat tu na Ziemi mieszczący się głównie w naszych głowach, a naprzeciwko okruch pyłu, na którym żyjemy obiegający swoją gwiazdę, ta zaś okruchem pośród miliardów podobnych i dużo większych gwiazd w galaktyce, ta zaś okruchem wśród miliardów pozostałych galaktyk… Tak, kosmos uczył pokory i prowokował do tego rodzaju przemyśleń.

Grzegorz uniósł głowę szukając jasnej, błyszczącej kropki największego z gazowych gigantów. Wycelował w nią teleskop i w jego oku ujrzał mglistą plamkę Jowisza z ledwo widocznymi pasami ułożonych równoleżnikowo chmur. Wokół olbrzyma widoczne były trzy małe punkty jego największych księżyców. Czwarty z nich krył się zapewne za planetą lub w jej cieniu. Po kilkuminutowej obserwacji postanowił jeszcze zerknąć na Plejady. Gromada kilkuset gwiazd skupiona na małej przestrzeni zawsze robiła na nim duże wrażenie. Zgodnie z mitologicznym przekazem, siedem najjaśniejszych z nich było córkami Atlasa przeniesionymi przez Zeusa na niebieski firmament. Zamrugały do niego, jak gdyby miały już dosyć zawieszenia w zimnej przestrzeni i pragnęły powrócić z powrotem na Ziemię. Przez chwilę zastanawiał się jeszcze, czy nie pogapić się na Księżyc, ale zrezygnował, gdyż znajdował się on po drugiej stronie nieba i nie chciało już mu się tarabanić z całym sprzętem do okna w kuchni.

— Na dzisiaj starczy, dobranoc — szepnął spoglądając w górę ku nieznanym światom, hen, gdzieś tam.

Nikt mu nie odpowiedział.

Rozdział V

— A jeśli tak ci się spodoba, że nie będziesz chciał wracać?

— To całkiem prawdopodobne — marzycielsko przymknął oczy. — To, że mi się spodoba jest chyba więcej niż pewne. Wrócić, wrócę, ale gdyby udało mi się zdobyć tam jakieś przyczółki, nawiązać znajomości, kontakty, poznać możliwości, dzięki którym dostrzegłbym chociaż cień szansy na ewentualne zarzucenie tam kotwicy, to przypuszczalnie długo bym się nie zastanawiał. Zwłaszcza, że tutaj powoli zaczyna mi się odechciewać wszystkiego. Chociaż — skrzywił się — znając siebie, równie dobrze mógłbym zatrzymać się w pół kroku i stchórzyć.

Tak jak zdarzało mi się to już tyle razy — pomyślał niemal z niechęcią do samego siebie.

Zamerdał parę razy słomką w stojącej przed nim szklance wypełnionej mojito i upił łyk pozwalając kubkom smakowym na delektowanie się smakiem drinka. „Czerwony żar” był niewielką knajpką, którą przypadkowo odkrył kilka lat temu. Położona w pewnym oddaleniu od centrum nie przyciągała wielkich tłumów gości, a Grzegorza ujęła kameralnością i wystrojem w klimacie muzycznym lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Na ścianach wisiały stare winyle i czarnobiałe fotografie polskich artystów z tamtych lat na przemian z fragmentami tekstów ich największych przebojów. Niedaleko wejścia stała stara szafa grająca, a półki na ścianie przy barze prezentowały imponującą kolekcję kilkudziesięcioletnich gramofonów. Siedzieli naprzeciwko siebie zanurzeni w głębokich, karmazynowych fotelach przy małym, okrągłym stoliku z imitacji czarnego marmuru. Krwiste świece w srebrzystym kandelabrze chybotliwym blaskiem uruchamiały grę świateł współgrających ze sobą barw czerni, srebra i czerwieni. Alex ubrana w czarny kostium i białą bluzkę kolorystycznie idealnie komponowała się z otoczeniem, a jej atramentowe, długie włosy i szkarłatna szminka na ustach dopełniały wrażenia estetycznej harmonii.

— Zdecydowałbyś się zostać tam na stałe, gdybyś miał taką okazję? — zapytała.

Zastanowił się przez chwilę przyglądając się z uwagą listkom mięty zanurzonym w szklance.

— Jeszcze kilka lat temu udzieliłbym na to pytanie przeczącej odpowiedzi. Kiedyś nie wyobrażałem sobie w ogóle, że mógłbym opuścić Polskę. Przepełniony byłem wzniosłymi ideami patriotyzmu, miłości ojczyzny, martyrologią ojców i dziadów walczących za wolność naszą i waszą. Miałem przed oczami Bogumiła Niechcica klękającego na polu i chwytającego w dłonie jak największą świętość skiby ziemi, tej ziemi…

Wydawało mi się, że korzenie mam zapuszczone tutaj tak głęboko, że po ich wyrwaniu będę usychał z tęsknoty do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych… Ale teraz czuję, że znajdują się one tuż pod powierzchnią przysypane zwykłym, luźnym piachem i odsłaniają się coraz bardziej pod wpływem bezustannych podmuchów wiatru.

Wziął jeszcze jeden łyk trunku.

— Nie wiem. Z jednej strony chciałbym, aby coś zmieniło się w moim życiu, a z drugiej… Nie wiem, na razie nie ma co gdybać, będę się zastanawiać, gdy przyjdzie na to czas.

Podniósł oczy znad szklanki i spojrzał na Alex uświadamiając sobie, że chyba powinien rozmawiać z nią trochę innym językiem.

— Dobra, zostawmy to — machnął ręką i uśmiechnął się do niej.

Poznali się dobrych kilkanaście lat temu, pracując wtedy razem i można chyba zaryzykować stwierdzenie, że coś wówczas zaiskrzyło między nimi.

— Pamiętasz nasze wyprawy do Karpacza? — zagadnął wracając pamięcią do wyjazdów integracyjnych i szkoleń w Karkonoszach, w których kilkakrotnie uczestniczyli.

— Dawne dzieje. Ale nie zapomina się takich rzeczy — filuternie przekrzywiła głowę.

W wolnych chwilach wypuszczali się często we dwójkę, aby połazić po górach. Pewnego razu, gdy się zmęczyli, Alex przysiadła na trawie podciągając kolana pod brodę i obejmując je rękoma, a on szwendał się naokoło i zrywał rosnące opodal kwiaty, najpewniej wszystkie chronione, czym niespecjalnie się wtedy przejmował. Przykucnął za nią i wplatał je w jej włosy nie bardzo wiedząc, czy bardziej odurza go ich zapach, czy uplecionego naprędce kwietnego bukietu. Gdy odchyliła do tyłu głowę, miała przymknięte oczy i rozchylone usta. Kiedy złączył je ze swoimi poczuł mrowienie w palcach i gęsią skórkę na całym ciele, a serce chciało mu wyskoczyć z piersi i pogalopować sobie po okolicznych wzgórzach. Do wieczora siedzieli opierając się o siebie plecami i gadali o wszystkim i o niczym albo w milczeniu sycili oczy malowniczymi widokami. Znajomi z firmy uważali ich za parę, chociaż Grzegorz mniej lub bardziej świadomie powstrzymywał się od kroków mogących skutkować daleko idącymi konsekwencjami, a i Alex nie traktowała ich relacji jakoś śmiertelnie poważnie. Zresztą niedługo później Grzegorz zmienił pracę, jakiś czas potem ona zrobiła to samo, a ich zażyłość samoistnie wygasła. Odnaleźli się po latach na Facebooku, ona jako żona i matka dorastającej córki, a on jako trochę wycofany indywidualista wmawiający sobie, że jest wiecznie młodym singlem z wyboru. Nie zmieniła się wiele, Grzegorz umiał docenić zadbane piękno dojrzałej kobiety, ale choć przyglądał jej się z dużą przyjemnością, w żaden sposób nie chciały do niego wrócić tamte drgania duszy z przeszłości. Gdy wstała od stolika, aby pójść do toalety, odprowadził ją wzrokiem z satysfakcją wodząc oczami po linii bioder i nóg. Dzwoneczki namiętności odezwały się tam, gdzie powinny, ale ze zwęglonej kupki popiołów w miejscu serca nie narodził się nowy feniks.

Spostrzegł, że opróżniła już swojego drinka, więc podsunął jej kartę.

— Wybierz sobie jakiś numerek — zaproponował.

— Może być szybki? — prędko złapała kontekst unosząc wargi w znaczącym uśmiechu i otworzyła menu.

— A lubisz?

— Czasami, pod wpływem chwili. A ty?

— A ja lubię przedłużać chwilę w nieskończoność. Celebrować i rozsmakowywać się w niej.

— Mmm, brzmi interesująco.

— I tak też jest. A oprócz tego ekscytująco, zmysłowo i obiecująco.

— Zaciekawiasz mnie. Aż bym chciała spróbować.

— Polecam się.

— Skoro tak, to chyba się skuszę — przesunęła listę drinków w jego stronę i karminowym paznokciem wskazała wybraną przez siebie pozycję. Pochylił się, żeby dojrzeć nazwę w drżącym świetle świec.

— Sex on the beach — przeczytał. — Doskonały wybór, dokładnie coś takiego miałem na myśli.

— Więc mam nadzieję, że się przyłączysz.

— Mam jeszcze — wskazał na resztkę mojito.

— Więc mam zakosztować go sama? — skrzywiła się. — Też lubię, ale skoro można smakować we dwoje, to wolę tak.

— A mnie wyobraźnia właśnie zaczęła podpowiadać jak samodzielnie odkrywasz wszystkie smaki i muszę przyznać, że taka myśl może rozpalić do czerwoności — na twarzy wykwitł mu figlarny uśmieszek.

— To musisz uważać, żeby nie spłonąć — kąciki jej ust powędrowały w górę.

— Myślę, że razem ugasilibyśmy jakoś ten pożar — odpowiedział i zanucił fragment piosenki będącej źródłem nazwy knajpki, w której tak miło spędzali czas.

— W czerwonym żarze rzewnych żądz płoniemy jak pochodnie… — zawiesił głos w nadziei, że Alex podejmie dalszy ciąg, ale przeliczył się. Chyba nie skojarzyła albo w ogóle nie znała. Wstał od stolika i podszedł do baru zamówić drinki.

— Jeszcze trochę tego smakowania i nie wyjdziemy stąd na własnych nogach — rzekł stawiając przed nią pucharek z pomarańczowożółtą zawartością.

— Powiedziałeś, że lubisz rozciągać tę chwilę w nieskończoność — chwyciła go za słówko.

— Nieskończoność się skończy, gdy w końcu urwie mi się film — mruknął kosztując nowego koktajlu.

— Taką masz słabą głowę? — spojrzała na niego znad szklanki przygryzając słomkę.

— To twoja obecność działa na mnie jak katalizator. Alkohol w moich żyłach zyskuje dodatkowej mocy. Taki odjazdowy turbo-dopalacz skutkujący podróżą w inne wymiary rzeczywistości — Grzegorz poczuł, że zaczyna się rozkręcać, w czym była niewątpliwa zasługa pojawiającego się przyjemnego szmeru pod czaszką.

— No proszę, nie wiedziałam, że mam takie magiczne właściwości. Jakoś wcześniej nie zauważyłam, abym tak na ciebie wpływała.

— Widocznie uaktywniły się z czasem, a być może, że i moja odporność osłabła — zastanowił się mrużąc oczy i kontemplując smukłość jej dłoni obejmującej szklankę.

— Hm, ciekawe jak tam jest, w tych innych wymiarach, może mi je pokażesz? — tajemniczy półuśmiech na twarzy Alex zdawał się być obietnicą spełnienia nienazwanej pokusy.

— Może… — popatrzył jej głęboko w oczy próbując dociec dokąd ich ta rozmowa zaprowadzi. — Pod jednym warunkiem.

— Jakim?

— Że nie zadasz mi tego okropnego pytania, po którym nic już nie będzie takie samo.

— To znaczy? — rzuciła mu zaciekawione spojrzenie.

— Co z nami będzie…? — kpiąco wydął wargi.

Prychnęła śmiechem.

— Ha, ha, ja dawno przestałam takie pytania zadawać. Nie mam już takiej potrzeby.

— To duży plus.

— Często musiałeś na nie odpowiadać?

— O tyle miałem pecha, że zawsze zbyt szybko padały — starał się utrzymać ton ironicznego prześmiewcy tylko w takim stopniu, aby nie było wiadomo, czy żartuje, czy mówi poważnie. — Co niestety oznaczało najwyższą porę na ewakuację.

— Innymi słowy spieprzałeś przed odpowiedzialnością gdzie pieprz rośnie.

— Skądże znowu — oburzył się — wręcz przeciwnie. Wykazywałem się niezwykle racjonalną i odpowiedzialną dojrzałością nie chcąc skazywać drugiej osoby na spędzenie reszty życia z kimś takim jak ja. Przecież to byłby koszmar.

— I oczywiście wszystkie twoje byłe niedoszłe powinny być ci wdzięczne z tego powodu — pokiwała głową.

— No cóż, nie wymagajmy zbyt wiele. Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że przez całe życie jestem niezrozumiany.

— Tylko mi się tu nie użalaj.

— Nie mam zamiaru, bo nie mam na co — podniósł do ust szklankę — Za każde wspomnienie, co żyje w nas. Niech żyje jeszcze przez chwilę.

Stuknęli się szklaneczkami, a Grzegorz ruchem głowy wskazał jej okno. Na dworze zaczynała szaleć zadymka. Tumany drobniutkich śnieżnych igiełek wirowały na wietrze w świetle ulicznych latarni. Świat powoli zaczął pokrywać się białym całunem. Przygarbieni przechodnie szczelnie opatuleni w kaptury i czapki przemykali chodnikiem wtulając twarze w szale i kołnierze. Śnieg w mieście nawet w środku zimy był dużą rzadkością, dlatego zapatrzyli się przez chwilę na to niecodzienne zjawisko. Czas upływał im przyjemnie, ale i nieubłaganie, więc nadszedł wreszcie moment, kiedy sielsko-anielska atmosfera musiała osiągnąć swój kres. Wracając przystanęli na rogu czekając na taksówkę, którą przed chwilą dla niej zamówił. Podmuchy dokuczliwego wiatru zwiększały odczucie chłodu, więc ukrył jej dłonie w kieszeniach swojej puchowej kurtki i przytrzymał dzieląc się swoim ciepłem. Obłoki ich oddechów na ułamek sekundy łączyły się ze sobą, by po chwili rozpłynąć się w lodowatej nicości.

— Dziękuję za miły wieczór — powiedział.

— To ja dziękuję — odparła — było bardzo sympatycznie.

Taksówka zatrzymała się kilka metrów od nich. Alex pocałowała go w policzek i szybkim krokiem podeszła do samochodu. Odprowadził auto wzrokiem dopóki nie zniknęło za zakrętem i zostawiając dziewicze ślady na świeżym puchu wolnym krokiem udał się w stronę przystanku.