Zabójstwo w Alfabecie - Marek Gajda - ebook + książka

Zabójstwo w Alfabecie ebook

Gajda Marek

0,0

Opis

Człowiek, który nie przeszedł przez piekło swoich namiętności, nigdy ich nie przezwyciężył.
Carl G. Jung (1875–1961), szwajcarski psychiatra

"Zabójstwo w Alfabecie" to druga powieść kryminalna autora, w której Benedykt Riss i Markus Steger, inspektorzy policji znani z kryminału "Niewinne brylanty", mierzą się z innym sprawcą, środowiskiem i problemami.
Tym razem prowadzą śledztwo w ekskluzywnej klinice psychiatrycznej Lido w Zurychu. Ktoś zamordował Judith, lekarkę z zamkniętego oddziału psychiatrii.
Pacjent? Ktoś z personelu? I czy zabójstwo ma w ogóle związek z kliniką?
Detektywi mają nie lada problem, ponieważ specyfika zamkniętego oddziału psychiatrycznego nie pozwala na stosowanie znanych im i wypróbowanych metod prowadzenia śledztwa. Dotychczasowe doświadczenie i atuty okazują się nagle bezużyteczne. Riss i Steger muszą działać w świecie, w którym tragedia miesza się z tragikomedią, choroba chroni przed odpowiedzialnością, a ważne wypowiedzi świadków mogą być tylko urojeniami.


Marek Gajda, ur. 22 maja 1949 roku w Krakowie. Ukończył w 1971 roku studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Od 1981 roku mieszka na stałe wraz z rodziną w Szwajcarii. W 1987 roku uzyskał w Zurychu dyplom informatyka programisty.  Przez blisko trzydzieści lat pracował nieprzerwanie jako informatyk w szwajcarskich filiach kilku międzynarodowych banków. Dotychczas opublikował: korespondencje i felietony w czasopismach  „Czas”, „Dziennik Polski”, „Dekada Literacka” w Polsce oraz w miesięczniku „Tak” w Belgii. W roku 2021 ukazała się powieść autora "Niewinne brylanty".
Jego hobby to podróże, aktywny sport, brydż i literatura faktu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 466

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lido – Alfabet odwyku

Klinika powoli budziła się z głębokiego snu. Poranny jesienny brzask wydobywał z mgły kontury majestatycznych drzew, oświetlał kręte alejki znaczone jasnymi kamykami, dodawał uroku kompozycjom kwiatów dobieranych i wymienianych w zależności od pory roku. Szmer ogromnej fontanny zdobiącej olbrzymi krąg przed głównym gmachem podpełzał leniwie do pierwszych pawilonów.

W oknach pokoi pacjentów było jeszcze ciemno, tylko w pomieszczeniach dyżurnych włączono nieliczne żarówki – zapewne nocna zmiana przygotowywała się do zbliżającego się dnia i porannego raportu.

Lido było renomowaną kliniką psychiatryczną w kantonie Zurychu o wieloletniej tradycji. Przybywali do niej na podreperowanie zdrowia kuracjusze nie tylko ze Szwajcarii. Budynek ulokowano na obrzeżach miasta, wśród drzew, tuż nad brzegiem Jeziora Zuryskiego. Pod względem zarówno architektonicznym, jak i wyposażenia przypominał bardziej luksusowy pensjonat czy hotel. Leczono w niej zazwyczaj kilkudziesięciu pacjentów z różnych obszarów psychiatrii.

Klinika specjalizowała się w terapii uzależnień, głównie od alkoholu, narkotyków, leków i ich połączenia. Lecz wśród pacjentów, którzy zmagali się z nałogami, były też osoby skierowane wyrokami sądowymi na obserwację, a także te, wobec których zalecono zaawansowane metody leczenia, jak również poddane izolacji z powodu najcięższych schorzeń.

Poszczególne pawilony Lido zostały oznaczone literami i numerami. Każda litera i numer miały znaczenie, na przykład litera D określała pewien zakres zdiagnozowania. Ci pacjenci cierpieli na uzależnienia, ale też zdarzały się różne stadia schizofrenii i głęboka depresja. Równocześnie prowadzono obserwacje zlecane przez lekarzy, sąd lub prokuraturę. Numer przy literze oznaczał oddział. Obowiązywała zasada, że im numer wyższy, tym lżejsze przypadki, czyli oddział mniej rygorystyczny. Oddziały D1 oraz D2 były oddziałami zamkniętymi, w których panował rygor niemal więzienny. Z kolei w oddziałach A i B przebywali pacjenci nieobjęci zakazem poruszania się poza terenem klinki. Mogli oni nocować w domu, w dzień natomiast przychodzili na terapie i badania. Mieli już za sobą piekło, potem czyściec związany z pobytem na innych oddziałach. Przeszli już odtruwanie i pierwszą, najtrudniejszą fazę odwyku. Teraz awansowali do specyficznego raju, który w Lido zwie się A lub B.

Ten raj to życie bez zamków, systemów alarmowych, traktów bezpieczeństwa i kontroli osobistych.

Pawilony E i G to elita finansowa, pacjenci mający największe ubezpieczenie lub bez względu na czas i rodzaj terapii finansujący ją z własnej kieszeni. Litery V i W oznaczały pawilony zarządu, biur i administracji, S to oddział sportowy.

Personel i pacjenci potocznie nazywali klinikę „alfabetem odwyku”, ponieważ większość kuracjuszy stanowiły osoby cierpiące na uzależnienie głównie od alkoholu, potem narkotyków i leków. Wielotygodniowe terapie wiązały się z przenoszeniem pacjentów z jednego oddziału na kolejny. Harmonogram zajęć i zabiegów również oznaczał wędrówkę. W codziennym rytmie kliniki to było czytelne i praktykowane w prostym porozumiewaniu się. Gdy na banalne pytanie, skąd jesteś i dokąd teraz idziesz, padłaby odpowiedź: „idę do S, po drodze wpadnę na W”, dla bywalca Lido wszystko byłoby jasne. Uzależniony pacjent z jakiegoś półwolnościowego oddziału idzie na zajęcia sportowe, po drodze ma coś załatwić w zarządzie. A skoro idzie sam, bez pielęgniarza, to jest już podleczony tak, że na pewno nie jest z pawilonu D.

Może poruszać się sam, więc jest z A lub B. Alfabetu nie wolno było opuścić.

Tego feralnego dnia Lido było jeszcze pogrążone we śnie. Nie było słychać głosów pacjentów, krzątania się personelu, panowała błoga cisza. W pawilonie D2 kończył się nocny dyżur dwóch osób. Starsza stażem, odpowiedzialna za nocną zmianę pielęgniarka Marta sprawdzała listy leków, które miały być podane pacjentom, i przygotowywała raport z dyżuru. Młodsza, Estella, robiła obchód wszystkich pokoi pacjentów. Delikatnie pukała do drzwi, ostrożnie uchylała je i sprawdzała, czy pacjenci leżą w łóżkach. To było jej rutynowe zadanie. Pracowała w pawilonie D2 od kilku miesięcy. Oddział liczył kilkanaście pokoi, nie wszystkie były zajęte. Dwadzieścioro pacjentów, wśród których mniej więcej jedną trzecią stanowiły kobiety, to był normalny stan. O tej porze wszyscy powinni być w wyznaczonych im miejscach. I rzeczywiście większość spała, niektórzy czytali, inni leżeli ze słuchawkami. Były też takie osoby, które szykowały się do porannej toalety.

Estella minęła ostatni pokój pacjentów w zachodniej części korytarza i skręciła w stronę pomieszczeń dla personelu, gdy pewien szczegół zwrócił jej uwagę. Duży narożny pokój wyznaczony na świetlicę był oświetlony niebieskawą poświatą płynącą z włączonego bez głosu telewizora. Szerokie rozsuwane szklane drzwi były półotwarte. Dochodziła godzina szósta. Kto o tej porze korzysta już ze świetlicy? Ten fakt nie byłby większym zaskoczeniem, gdyż pacjenci D2 potrafili o każdej porze dnia i nocy wykręcić każdy możliwy, a właściwie niemożliwy numer, niemniej młoda pielęgniarka tym razem miała złe przeczucie.

Kilka godzin wcześniej

Doktor Judith Roth jak zwykle nie nadążała ani z bieżącymi terminami, ani z obowiązkowym kompletowaniem dokumentów pacjentów opuszczających Lido, zwłaszcza oddział D2. Coraz częściej nachodziła ją myśl, żeby odpuścić, a nawet zrezygnować z części obowiązków. Miała ich kilka. Jej życie rodzinne nie cierpiało, ponieważ praktycznie go nie miała. Z Peterem Rothem, znanym psychiatrą, z którym wzięła ślub ponad dwa lata temu, ostatnio przelotnie widywała się w domu. Układała harmonogram tak, by dostosować wszystko albo do regularnej pracy, albo do kolejnych dyżurów. Do tego dochodziły zajęcia w kantonalnej komisji wydziału ruchu drogowego, dla której wydawała ekspertyzy o stanie zdrowia uzależnionych kierowców uwikłanych w kłopoty po utracie prawa jazdy i przede wszystkim coś, o czym nie powinien wiedzieć nikt, a przede wszystkim mąż Peter. Od kilku tygodni „piękna Judith”, bo tak nazywali ją lekarze, żyła jak w transie, zauroczona i oddana dosłownie od stóp do głów znajomości z Alexem Bonettim, lekarzem psychiatrą poznanym w klinice przed kilkoma miesiącami. Niedawno przy kolacji mąż stwierdził ze smutkiem, że jego ostatni najdłuższy wspólny pobyt z Judith, podczas którego nie musiał zerkać na zegarek i liczyć galopujących godzin, to było weekendowe spotkanie lekarzy w jednym z alpejskich kurortów. Judith nie odezwała się ani słowem. Ekscytowała ją świadomość posiadania tajemnicy, gdyż na innym sympozjum, też w górach, na które pojechała bez Petera, wyjątkowo często zerkała na zegarek i sprawdzała czas, który chciała zatrzymać za wszelką cenę. Wtedy właśnie przeżywała jak w gorączce przełom znajomości z Alexem. Czas pierwszego sam na sam, pierwszego wspólnego weekendu, wreszcie pierwszych nocy, które wtedy wydały im się za krótkie. Jej codzienne życie nabrało większego tempa. Próbowała obowiązki lekarza ułożyć tak, aby wykroić jak najwięcej czasu na spotkania z Alexem. Ukrywała to przed jej małym światem, wspólnymi znajomymi w Lido, rodziną i koleżankami, a jednocześnie starała się bywać w domu o tyle często, żeby Peter nie nabrał podejrzeń. Na szczęście dla niej Peter był zabiegany jeszcze bardziej niż ona, tyle że jego czas wypełniali pacjenci i obowiązki zawodowe. Na prywatne sprawy nie było miejsca. Nie dostrzegał, jak wielu mężów w takiej sytuacji, co właśnie dzieje się z żoną.

Alex Bonetti pracował na etacie psychiatry w Lido. Szansa na spotkanie z Judith była od początku na wyciągnięcie ręki. Służbowe narady i konsultacje, wspólne konsylia przy poważnych przypadkach. Tak się zaczęło. A że w centrum Lido znajdowały się kantyna i kawiarenka, kolejne kontakty stały się nieuniknione. Nieplanowane, neutralne, zawodowe, ale los szykował inne pokusy. Wątek rozwijał się banalnie. Alex nie mógł oderwać wzroku od atrakcyjnej koleżanki i wyraźnie to sygnalizował. Trafił na osobę dobrze to wychwytującą i umiejącą wykorzystać szansę. Bez oporów weszła do gry, flirt się rozwijał. Ponieważ Alex znał dobrze męża Judith, początkowo ważył słowa i unikał aluzji. Czekał na dalsze sygnały. Dla Judith, mistrzyni flirtu, zachowanie mężczyzny było bardziej niż czytelne. On żartował w coraz odważniejszy sposób, ona decydowała, ile pozwolić wyjść znajomości poza standard służbowych spotkań. Granica tej gry nagle okazała się płynna, a samo wyobrażenie o finale zaczynało być niepokojące i dla Judith, i dla Alexa. Zaczęło brakować miejsca dla spokoju i poprawności.

Okazja nadarzyła się niespodziewanie, gdy zorganizowano wyjazdowe sympozjum psychiatrów w Arosa, alpejskim kurorcie. Judith przyjechała sama, mąż nie był zainteresowany poruszanymi tematami. Alex też przybył sam, bo jego partnerka nie była lekarką. Pierwszy wieczór po wykładach, spacer, sceneria wieczornych gór, wspólna kolacja, nastrój, wino. Ktoś zaproponował muzykę. Coraz śmielsze aluzje szeptane w tańcu. Efektem były dwie szalone noce, przeplecione niecierpliwym wyczekiwaniem na siebie, a między tym jakieś zajęcia. Dla Judith otworzył się inny rozdział nowego, teraz już gorącego związku. Potem dopadła ich codzienność. Klinika, wizyty, pacjenci, konsylia. Zaczęli coraz częściej dzwonić do siebie, przedłużać spotkania w różnych miejscach w klinice organizowane w różnych okolicznościach i wariantach dyżurów, które para lekarzy przy odrobinie inwencji może dobierać tak, żeby nic nie rzucało się w oczy. Judith zaczęła częściej powtarzać, że jej mąż Peter największą fascynacją darzy nie ją, tylko pracę i karierę. Z kolei Bonetti przestał wspominać, że ma oficjalnie przyjaciółkę, natomiast coraz częściej widywano go z Judith.

Otoczenie znało takie sytuacje. Od czasu do czasu w małym światku kliniki wybuchały mniej czy bardziej gorące flirty koleżanek i kolegów po fachu. Przypadek Judith i Alexa nie wydawał się niczym szczególnym. Po pewnym czasie wszystko i tak się uspokajało, a klinika żyła swoim rytmem.

Tu i tak najważniejsze były sprawy pacjentów.

* * *

Tego dnia na Judith czekały dwa raporty wypisywanych z Lido pacjentów i opinia dla komisji kantonalnej. Specjalnie wzięła nocny dyżur w niedzielę, aby zdążyć z zaległymi dokumentami. Poza tym miała nadzieję, że uda się jej wpleść w standardowe obowiązki kolejne sam na sam z Alexem, który tak pokierował dyżurem, żeby „przypadkowo” zbiegł się z jej terminem.

Judith się spieszyła. Już przed ósmą zjawiła się na D2. Zajęła pokój na wprost wejścia do świetlicy, służący jej na co dzień do indywidualnych rozmów z pacjentami. Rozłożyła dokumenty, włączyła komputer i zaczęła wyścig z czasem. Po pewnym czasie, już na pewno po dziewiątej, przerwała pracę, poszła do pokoju dyżurnych pielęgniarek i spytała, czy któraś z dziewcząt mogłaby przynieść jej coś z kuchennych zapasów, bo jest wściekle głodna. Przekąskę, sałatkę albo cokolwiek innego, do tego dużo mocnej kawy. Wróciła do komputera i papierów. Kilkanaście minut później ktoś zapukał delikatnie do drzwi. Judith rzuciła półgłosem „proszę” i pisała dalej, nie podnosząc głowy. Jedna z dziewcząt postawiła na stoliku obok biurka tacę z zamówionym jedzeniem, przez moment wahała się, ale potem bez słowa skierowała się do wyjścia. W pewnym momencie Judith usłyszała, jak pielęgniarka, otwierając drzwi, zatrzymuje się i mówi zdecydowanym tonem:

– Gdyby pani doktor miała ochotę odpocząć chwilę, to w świetlicy naprzeciwko przygotowałam sofę.

– Dziękuję, znam ten kącik. Może później skorzystam, teraz muszę pracować.

Judith zastanowiła się przez ułamek sekundy, skąd taka uwaga, ale wróciła szybko do dokumentów. Uzmysłowiła sobie, że wcześniej nie widziała dziewczyny ani na oddziale, ani w pokoju sióstr, ale widocznie jest nową pielęgniarką na D2. To tłumaczyłoby osobistą uwagę przy pierwszym spotkaniu.

„Stara się dobrze wypaść…”, to było pierwsze skojarzenie Judith.

Jak cały personel D2 dziewczyna miała na sobie prywatne lekkie ubranie: luźny sweterek i dżinsy. Judith nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mimo wszystko już ją gdzieś spotkała, najprawdopodobniej na terenie Lido. Przyspieszyła pracę, odrywając się co pewien czas na kolejne przekąski przyniesione przez pielęgniarkę. Szczególnie ucieszyła ją porcja gorącej kawy, z którą uporała się bardzo szybko. W pewnym momencie, już przy ostatnim dossier, zerknęła na zegarek. Było mniej więcej wpół do jedenastej. Oderwała się myślami od dokumentów i poszybowała w marzenia. Niestety najciekawsza chwila całego dnia, czyli spotkanie z Alexem, była już stracona. Do tego momentu jeszcze liczyła, że się spotkają. Była duża szansa. Niedziela oznaczała zredukowane do minimum terapie, rytm kliniki przypominał spokojną sjestę. Wiele pustych pokoi i gabinetów, przyciemnione korytarze w okolicach biur. Wymarzona okazja na szybką randkę. Bonetti pracował w głównym gmachu Lido oddalonym niecałe trzysta metrów od pawilonów D2, więc Judith mogłaby zjawić się u niego w parę minut. Ekscytowała się zgadywaniem, którym labiryntem biurowego pawilonu poprowadziłby ją tym razem… Nie udało się. Kolejne przypadki mnożyły się Alexowi jak na zamówienie, jakby na złość niecierpliwym kochankom. Z każdą kolejną wizytą u następnego pacjenta spotkanie z Judith się oddalało.

Było już po dziewiątej, gdy zadzwonił na D2 i zapytał dyżurną siostrę, czy Judith jest u nich. Wtedy weszła do pokoju pielęgniarek, prosząc o zorganizowanie czegokolwiek do jedzenia. Pokazała na migi siostrom krzątającym się w dyżurce, że natychmiast oddzwoni, po czym wycofała się do maleńkiego pomieszczenia służącego za magazyn leków. Pielęgniarki opuściły wprawdzie służbowy pokój, ale Judith chciała być pewna, że jest sama. Rozmawiali dość długo. Oparta o półkę lekarka zerkała co chwilę na zegarek i zapewniała Alexa, że wynagrodzi mu jak najszybciej straconą noc. Drażniła jego wyobraźnię pytaniami, do którego kącika Lido zaprowadziłby ją tym razem. W pewnym momencie zaczęła fantazjować, że stoi przed nim. Opisała, w co jest ubrana i prowokowała go do wymyślenia jakiegoś szaleństwa. Udała, że nie słyszy uwagi, że mimo wszystko są na terenie kliniki. Posypały się czułości… Wręcz siłą uwolniła się z fantazji, musiała wracać do realiów. Schowała telefon, a wychodząc, obrzuciła szybkim spojrzeniem pokój pielęgniarek. Nie zauważyła nikogo.

„Dobrze, akurat tej rozmowy nie powinny słyszeć…”, przeleciało jej przez głowę. Rozejrzała się dla pewności jeszcze raz, wychodząc na korytarz, i ruszyła w stronę pokoiku z komputerem. Jednak nie była sama! Ubrana na sportowo postać stojąca dotychczas za szerokim regałem w pokoju dyżurnym, wręcz przyklejona do ściany, wysunęła ostrożnie głowę i obserwowała lekarkę. Było wręcz niemożliwe, żeby z tego miejsca nie było słychać rozmowy kochanków, wymiany czułości i ostatniego fragmentu z fantazjowaniem o ubraniu i szaleństwach.

Judith szła szybko w kierunku pokoiku na wprost świetlicy, odprowadzana wzrokiem stojącej w uchylonych drzwiach osoby. Jej spojrzenie było martwe, oczy zwężone, nieruchome. Grymas na twarzy przypominał wściekłość, ale powstrzymywaną, spokojną. Jakby postać obserwująca lekarkę zastygła nagle w przejmującym uczuciu, wyrażającym zdecydowanie na wszystko.

W chwili, gdy lekarka zniknęła w pomieszczeniu na wprost świetlicy, osoba patrząca na Judith błyskawicznie wróciła do przylegającego magazynu z lekami. Jej wzrok prześliznął się po rzędach paczek i buteleczek stojących na półkach. Nie było tu niczego, co by ją interesowało. Skupiła uwagę na dużej gablocie z pozostałymi lekarstwami. Ta szafka powinna być zawsze zamknięta, a klucz do niej schowany. Były to leki i preparaty objęte szczególnym nadzorem, dozowane tylko na wyraźne polecenie lekarzy, rygorystycznie kontrolowane i zapisywane. Tym razem niespodziewany przybysz miał szczęście. Ponieważ Marta i Estella sprawdzały listy leków, musiały otworzyć gablotę. Przerwały jednak przegląd, ponieważ najpierw weszła do pokoju Judith, prosząc o jedzenie, potem zatelefonował Alex Bonetti. Do tego, gdy Estella kończyła przygotowywać tacę z posiłkiem dla Judith, zamrugały dwa światełka. Oznaczały osobne wezwania do pokoi pacjentów. Pielęgniarki przerwały na moment przegląd i sortowanie lekarstw, każda z nich poszła do pacjenta, a gablota z lekami pozostała otwarta.

Odnalezienie odpowiedniego opakowania trwało kilkanaście sekund. Buteleczka z tabletkami zniknęła w kieszeni, przybysz realizował swój plan. Marty i Estelli nie było w pobliżu.

Na małym stoliku czekały na Judith akta i dokumenty, ekran komputera pulsował blaskiem. Teraz pracowała jeszcze intensywniej, zbliżał się wieczór. Po pewnym czasie dziewczyna przyniosła posiłek i kawę. I znów dokumenty, praca, wszystko intensywnie, szybko. Teraz, gdy prawie kończyła pracę i już wiedziała, że nie spotka się z Alexem, poczuła się zmęczona. Chciała jak najszybciej zamknąć akta i skończyć wieczorną pracę. I wtedy stało się coś nieprzewidzianego. Nagła fala senności zaczęła ogarniać ją w takim tempie i z taką mocą, że musiała oprzeć się rękami o blat stolika, aby nie osunąć się na podłogę. Co się dzieje?

W pierwszej chwili, przezwyciężając omdlenie, pomyślała, że może pielęgniarka miała rzeczywiście rację, namawiając ją na chwilę snu?

„Chyba naprawdę jestem przemęczona, muszę się położyć, natychmiast…”, to była jej ostatnia myśl. Ostatkiem sił wstała od biurka, przeszła jak w transie kilka kroków, rozsunęła drzwi do świetlicy i położyła się na sofie. Prawie utonęła w rozłożonych jak do snu poduszkach. Czuła, jak odpływa. Spała, a właściwie zapadła w głęboki, odurzający letarg podobny do snu. Nie straciła całkiem przytomności, ale czuła, że dzieje się z nią coś złego. Nie była w stanie ani zawołać, ani wydobyć się o własnych siłach z głębokiej sofy.

W ciemnej świetlicy nie było nikogo. Pozostały uchylone drzwi, a przejmująca cisza wypełniała całe skrzydło pawilonu. Jak zawsze o tej porze, ponieważ Lido zalała kolejna głęboka noc.

Wyszeptany wyrok

Ciężkie drzwi wejściowe oddziału D2 zamknęły się cicho za nocnym przybyszem. Szczupła sylwetka w swetrze i obcisłych dżinsach przesunęła się wzdłuż kolejnych drzwi po głównym trakcie D2. W ciemności rozświetlanej jedynie niebieskimi światełkami lampek znaczącymi korytarz tuż nad podłogą widać było, że ten ktoś stara się poruszać bezszelestnie i zatrzymuje się co kilka kroków, obserwując otoczenie. Po konturach sylwetki i ruchach nie sposób było rozpoznać, czy był to szczupły mężczyzna, czy wysportowana, raczej wysoka kobieta. Związane w kucyk włosy też nie określały, o kogo chodzi. Po chwili postać stanęła przed uchylonymi drzwiami świetlicy. Rzuciła ostatnie uważne spojrzenie za siebie na pusty korytarz, po czym szybko weszła do środka. Drzwi zamknęły się bezszelestnie.

Kolejne wydarzenia rozegrały się błyskawicznie. Widać było, że ta osoba zna pomieszczenie, bo pomimo ciemności poruszała się po świetlicy stosunkowo pewnie. Z tylnej kieszeni dżinsów wyjęła maleńką latarkę. Bez chwili wahania podeszła do stolika i zdalnym pilotem włączyła telewizor. Ściszyła maksymalnie głos i tylko migające światło kolejnych obrazów wydobywało z mroku kontury mebli. Po chwili jak cień pochyliła się nad śpiącą Judith. Potrząsnęła jej ramieniem. Nie było reakcji. Ponowiła próbę, brak odruchów. Sekunda wahania: śpi czy nie żyje? To była jedyna myśl, jaka zaprzątała w tym momencie uwagę osoby pochylającej się nad lekarką. Drgnienie powiek, urywany oddech, żyła. Po chwili w dłoniach nieznajomej osoby pojawiła się gruba poduszka, których kilka leżało na sofie. Wpatrywała się przez moment w lekarkę, jakby chciała zapamiętać jej twarz. Ponownie nachyliła się nad leżącą i teraz już energicznie zaczęła potrząsać jej ramieniem.

Judith była półprzytomna. Już bardzo daleko w sennej wędrówce i dziwnych, prawie delirycznych majakach. Jakby wiedziała, że śpi, a jednocześnie chciała przerwać tę senną wędrówkę przez obce obszary, nieznane twarze i uczucia. Głównie przez uczucia lęku i zagubienia. W pewnej chwili poczuła, że ktoś coraz mocniej potrząsa jej ramieniem, jakby chciał wyrwać ją z sennych koszmarów. Otworzyła oczy i częściowo odzyskała świadomość. Poczuła ulgę, że wreszcie opuści nierealny świat majaków. Ale rzeczywistość była jeszcze gorsza. Postać w swetrze i dżinsach zamarła, jakby nie wierzyła, że Judith zareaguje, ale natychmiast nachyliła się do jej twarzy i nie odrywając wzroku od jej oczu, wyszeptała: „Wiesz dlaczego?”. Judith nie wydobyła z siebie głosu, jej oczy były nieruchome. Poczuła przerażenie, bo osoba pochylona nad nią powtórzyła pytanie, tym razem już nie czekając na odpowiedź.

Gruba poduszka wylądowała na twarzy Judith. Dociskana silnymi ramionami przykryła całą twarz, skupiając się na ustach leżącej. Prawie wgniotła głowę lekarki w oparcie sofy. Judith nie zdążyła krzyknąć, zareagować, ostatnim spojrzeniem odnalazła ponownie wzrok atakującej postaci. Jej oczy były już spokojne i zimne. Ten ktoś wiedział, co robi, i robił to bezwzględnie. Ostatkiem sił Judith spróbowała odwrócić się na sofie, odepchnąć duszący kształt i wyrwać się z uścisku. Walczyła o życie, ale nie miała żadnych szans. Podniosła ręce i wczepiła palce w rękawy swetra napastnika, próbowała oderwać jego ręce wraz z poduszką od swojej twarzy. Nie udało się, była za słaba. Agresor zwiększył przycisk i kilkoma mocnymi uderzeniami kolana zablokował nogi Judith. To pozbawiło ją możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu. Ciałem lekarki zaczęły wstrząsać spazmy, słabnące dreszcze. Po chwili wszystko ustało. Sprawca nie odejmował poduszki, nie zwalniał nacisku, czekał. Po pewnym czasie zdjął poduszkę i włączył małą latarkę. Skierował jej światło na twarz lekarki.

Judith wyglądała, jakby spała. Na jej twarzy nie było wyraźnych śladów tego, co zdarzyło się przed chwilą. Żadnych obrażeń, zadrapań, śladów krwi. Skóra wokół ust i cała twarz były nietknięte. Osoba stojąca dotąd nieruchomo nad Judith nachyliła się i sprawdziła, czy poczuje oddech. Nie było najmniejszej oznaki, że lekarka oddycha. Potem delikatnie dotknęła szyi ofiary, podniosła rękę leżącej i usiłowała wyczuć tętno. Cień hamowanego nerwowego grymasu przemknął przez jej twarz, bo teraz była już pewna. „Piękna Judith”, doktor Judith Roth nie żyła.

Postać w swetrze podeszła do drzwi i się rozejrzała, na korytarzu nie zauważyła żadnego ruchu. W pobliżu świetlicy nie było nikogo. Jak cień wróciła do ciała lekarki. Najpierw spokojnie i dokładnie obejrzała w świetle latarki poduszkę, którą przed chwilą dociskała do twarzy Judith, jakby szukając jakichkolwiek śladów tego, co wydarzyło się przed kilkoma minutami. Nie znalazła nic. Poduszka leżała niedbale na stosie innych znajdujących się na pobliskich fotelach. Oświetlona latarką podłoga i okolice obok sofy też były czyste i nie nosiły żadnych śladów zbrodni. Tajemnicza osoba działała spokojnie, jakby według z góry przygotowanego planu. Nachyliła się nad ciałem lekarki i podniosła je do pozycji półsiedzącej, po czym wcisnęła głęboko w róg sofy. Podparła dwiema poduszkami i odwróciła lekko głowę twarzą w stronę telewizora. Podeszła do aparatu i sprawdziła, czy dźwięk jest wyłączony, cofnęła się do rozsuwanych drzwi i zlustrowała wzrokiem całe pomieszczenie. Srebrzysta poświata z ekranu rozświetlała niesamowitą scenerię. Półsiedzące ciało Judith, zagłębione w róg sofy, z odwróconą do telewizora głową, wyglądało jak nieruchomy posąg spoglądający spod lekko przymkniętych powiek na srebrzący się milczący ekran. Tylko uważny obserwator mógł zauważyć, że oczy kobiety były jak ze szkła, martwe. Powieki, usta, w ogóle cała twarz Judith zaczęły zastygać w specyficzny sposób, który mógł być wynikiem tylko jednego zdarzenia – śmierci.

Postać w swetrze i dżinsach oddaliła się bezszelestnie w kierunku pomieszczeń służbowych D2, po chwili zniknęła w ciemnym korytarzu.

Drzwi do świetlicy pozostały przymknięte.

* * *

Estella pomyślała, że ktoś z pacjentów wstał w środku nocy i włączył telewizor, po czym usnął na sofie. Zdarzało się to częściej niż często. Wielu pacjentów D2 cierpiało na bezsenność albo brało mocne leki, które różnie działały na organizm. W nocy, kiedy pojawiały się koszmary, wielu próbowało skracać sobie czas wędrówkami po korytarzach albo wpatrywać się w ekran telewizora. Bez wyboru i bez zainteresowania, byle tylko upływał wlokący się nieznośnie czas.

Tym razem jednak owładnął nią niepokój. Zza lekko uchylonych drzwi nie słyszała dźwięku telewizora. Czyżby ktoś usnął przed ekranem? Jeżeli tak, to od kiedy tu siedzi, całą noc czy ostatnie chwile? Po co tu przyszedł? A może ktoś zasłabł i potrzebuje pomocy?

Estella, pielęgniarka oddziału psychiatrycznego, wiedziała, że z pacjentem, który znajduje się w nietypowej sytuacji, powinna się obchodzić wyjątkowo ostrożnie. Najpierw musi sprawdzić, co się zdarzyło. Zdecydować, czy w ogóle potrzebna jest reakcja. Czy pacjent tylko zachowuje się dziwnie, ale wszystko jest w normie i nie ma potrzeby interweniować, czy stało się coś złego i trzeba natychmiast działać. Tym razem nie działo się absolutnie nic.

Postać siedząca nieruchomo na sofie nie zareagowała ani na wejście Estelli, ani na jej łagodny glos, ani na delikatne dotknięcie ramienia. Pielęgniarka nie wiedziała, jak sprowokować reakcję, zwrócić na siebie uwagę. Usunęła jedną, potem kolejną poduszkę i jeszcze raz energicznie dotknęła ramienia kobiety.

W tym momencie omal nie krzyknęła. Ręka kobiety była nienaturalnie chłodna, a całe ciało, straciwszy oparcie poduszek, osunęło się bezwładnie na sofę i w nienaturalnej pozycji zawisło na jej krawędzi. Estella spojrzała na twarz oświetloną teraz niebieskawym światłem z ekranu i zamarła z przerażenia. Przed nią leżała nie pacjentka, tylko znana jej dobrze Judith Roth, lekarka z oddziału D2!

Pielęgniarka poczuła, że jej wcześniejszy niepokój potwierdził się w najgorszej postaci. Próbowała nie dopuścić myśli, że w tym wypadku nie chodzi ani o sen, ani o krótkie omdlenie. Jakby nie chciała wierzyć, że właśnie stoi obok dobrze znanej osoby, która nie żyje. Przemogła odruch, aby uciec, i po kilku sekundach wahania nachyliła się nad leżącą. Dotknęła szyi, potem przegubów obu dłoni, zbliżyła twarz do ust Judith, próbując wychwycić ślad oddechu. Nie było sensu podejmować reanimacji. Miała przed sobą ciało lekarki, z którą jeszcze przed kilkoma godzinami rozmawiała i żartowała. Ogarnęło ją uczucie podobne do lęku. Powoli podeszła do telewizora, machinalnie nacisnęła wyłącznik i nagle wszystko zatopiło się w ciemności. Ruszyła powoli do wyjścia. Poruszała się jak w zwolnionym tempie. Uchyliła drzwi, rozejrzała się, na korytarzu nie było nikogo. Rzędy maleńkich niebieskich świateł oznaczających trakt pawilonu nie były w stanie oświetlić prawie nic poza paskami na podłodze przy ścianach. Estella przyspieszyła i nie oglądając się, pobiegła wprost do pokoju dyżurnych pielęgniarek.

Marta siedziała przed ekranem komputera. Nie potrzebowała pytać, by zrozumieć, że stało się coś niezwykłego.

– Gdzie i kto? – rzuciła.

W urywanych słowach Estella poinformowała ją o tym, co odkryła.

– Jesteś pewna, że nie żyje?

Pytanie Marty było normalne, ale już zbędne. Ona też była zdenerwowana, ale przecież nie były na prywatnym spotkaniu, tylko pełniły nocny dyżur na zamkniętym oddziale psychiatrii. Marta wiele już widziała jako pielęgniarka na oddziale psychiatrii, ale nigdy nie miała do czynienia bezpośrednio ze śmiercią. Co więcej, nie pacjenta, tylko lekarza.

I Estella, i Marta wiedziały, że powinny zareagować profesjonalnie, niemniej potrzebowały kilku minut, aby dojść do siebie i zacząć działać.

Rozdzwoniły się telefony.

Dyżurny lekarz kliniki doktor Roland Meier powiadomiony przez Martę o odkryciu ciała Judith poinformował, że za chwilę przybędzie na D2. Zapytał, czy ktoś jeszcze wie o tym wypadku. Zarządził, aby nikomu nie wspominać o tragicznym zdarzeniu. Myślał głównie o pacjentach. Nie wolno wprowadzić niepokoju czy lęku na D2. Marta ledwo zdążyła odłożyć słuchawkę, gdy znów zadzwonił i poprosił Estellę. Tym razem chciał wiedzieć, czy jest absolutnie pewna, że Judith Roth nie żyje, czy być może jest to tylko zasłabnięcie, wylew, może zawał… Czy nie trzeba udzielić lekarce fachowej pomocy albo podjąć reanimacji?

Estella wyjaśniła, że sprawdziła oznaki życiowe doktor Roth. W pierwszej chwili była wprawdzie w szoku, ale opanowała się. Ostatecznie pracuje na oddziale zamkniętym psychiatrii i wielokrotnie powtarzano jej, że może się znaleźć w najbardziej zaskakującej sytuacji.

Ciało Judith było zimne. Estella potwierdziła brak oddechu i tętna. Dodała, że lekarka rzeczywiście wygląda, jakby zasłabła albo usnęła, lecz pielęgniarka jest pewna, że doktor Roth nie żyje od kilku godzin. Czy to był zawał? Być może, ale Estella jest tylko pielęgniarką i to lekarz orzeka zgon.

Meier polecił, żeby zamknęły drzwi do świetlicy, nie dotykając i nie zmieniając nic w środku, i czekały na niego. Nikt nie powinien wchodzić do tego pomieszczenia. Zjawił się błyskawicznie. Był tak zdyszany, że najwidoczniej biegł na przełaj między pawilonami Lido. Zaczął od miejsca znalezienia ciała Judith. Poprosił pielęgniarki, aby pilnowały z zewnątrz wejścia do świetlicy, i zbliżył się do leżącej. Chciał poznać więcej szczegółów.

Doktor Roland Meier na początku swojej kariery pracował w centrali ratownictwa medycznego, więc bywał na miejscach wypadków, nagłych zgonów i przestępstw. Spotykał się z ekipami śledczymi, policją, prokuratorami, lekarzami patologami. Wielokrotnie brał udział w pierwszych oględzinach miejsc zdarzeń i ofiar. Wiedział, jakie fakty są ważne i na co trzeba zwrócić uwagę, gdy ma się do czynienia z nagłą śmiercią w sytuacji lub miejscu, które nie uzasadniają takiego przypadku.

Zapalił wszystkie możliwe lampy i przyglądał się ciału Judith. Mimo doświadczenia medycznego czuł się w tym momencie trochę nieswojo.

Judith nie była obcą mu lekarką. Poznali się przed laty w szpitalu uniwersyteckim w Zurychu. On był już wtedy zastępcą dyrektora kliniki psychiatrycznej, Judith początkującą stażystką psychiatrii. Zwróciła jego uwagę wyjątkową zawodową aktywnością i przebojowością. On z racji funkcji musiał być pryncypialny i unikać forowania kogokolwiek z pracowników, ale Judith i bez tego dawała sobie radę. Wyróżniała się spośród stażystów. Mówiono, że ma przed sobą świetlaną przyszłość.

Ponownie spotkali się w Lido. On zasiadał już w zarządzie kliniki, ona objęła etat lekarza psychiatry, specjalisty od odwyków, ze stałym przydziałem w pawilonie D2. Ucieszył się na jej widok, uważał ją bowiem poniekąd za swoją wychowankę. Służbowo nadzorował jej pracę, stąd częste kontakty podczas konsultacji i narad przy poważniejszych terapiach. Poza relacjami służbowymi nic ich nie łączyło, nie licząc przelotnych spotkań w szpitalnej kawiarence. Wiedział tylko, że jej mężem jest lekarz psychiatra. Od czasu do czasu dochodziły go wprawdzie plotki, że Judith ma opinię kobiety, która nie przepuszcza okazji na nawiązanie przelotnego flirtu, ale te tematy natychmiast odsuwał. Nie odczuł, żeby to wpływało na jej pracę. Pod względem zawodowym była świetna i tylko to dla niego się liczyło.

Teraz miał przed sobą Judith w najgorszej sytuacji, jaką mógłby wymyślić.

Popatrzył uważnie na zwłoki. Od razu zauważył coś, co wydało mu się podejrzane. Twarz lekarki nie była całkiem blada, jak można by się spodziewać po siedzącej pozycji, lecz miała wyraźne objawy zasinienia. Obejrzał je z bliska. Gałki oczne były podbiegnięte krwią. Siateczki naczyń krwionośnych nosiły ślady minimalnych wybroczyn. Odsłonił całe ciało i ułożył je na boku. Tworzące się plamy opadowe były widoczne tylko w okolicy siedzenia, pośladków i stóp zmarłej. Nie było ich natomiast ani na plecach, ani na łydkach. Poczuł, jak puls podniósł mu się do poziomu alarmu. Na razie nie chciał ani na głos, ani w myśli wypowiedzieć tego, co przyszło mu do głowy. Oglądał kolejne partie ciała. Odsłonił nogi i zauważył coś, co wzbudziło jego uwagę. Tuż powyżej kolan zauważył wyraźne ślady ucisku lub uderzenia. Słabe zasinienia, ale na pewno nie plamy opadowe, które powstają, gdy krew spływa do niżej położonych obszarów. Były one widoczne na obu nogach z przodu, a Judith w chwili znalezienia jej przez Estellę podobno siedziała.

Gdyby ktoś uderzył albo bardzo mocno docisnął nogi ofiary tuż powyżej kolan w chwili, gdy jeszcze żyła, to dokładnie tak powinny wyglądać ślady tego działania!

Jeszcze raz spokojnie zwrócił się do Estelli stojącej na zewnątrz:

– Czy jest pani pewna, że Judith siedziała, gdy ją pani ujrzała w tym miejscu?

– Ależ oczywiście. Myślałam, że ktoś ogląda telewizję, dziwiłam się tylko, że bez głosu…

Meier zastanawiał się, dotknął jeszcze raz zwłok, były zimne. Ponownie zerknął z bliska na twarz Judith, potem na plamy opadowe i zasinienia powyżej kolan. Gdyby założyć, że lekarka zasłabła, doznała ataku serca lub po prostu źle się poczuła, to powinna zostać na sofie w pozycji leżącej, obojętnie czy na plecach, czy na boku. Wtedy plamy opadowe krwi byłyby równomiernie rozłożone wzdłuż ciała, na plecach lub oczywiście na boku. Tymczasem znajdowały się w takich miejscach, że jedynym wytłumaczeniem mógł być fakt, że ciało po śmierci podniesiono i posadzono na sofie!

Tylko ta myśl uporczywie wdzierała się do świadomości lekarza, teraz jako projekcja przeraźliwie realnej, jedynej możliwej sceny.

Ktoś podszedł do leżącej na sofie lekarki. Nagle zakrył jej twarz. Najprawdopodobniej jedną z leżących tu poduszek. Ucisk był tak mocny i długi, że spowodował pękanie naczyń krwionośnych na policzkach, wokół oczu i w gałkach ocznych. Atakująca osoba, nie przerywając duszenia, uderzyła lub mocno ucisnęła nogi leżącej tuż nad kolanami. Natychmiast po śmierci Judith sprawca posadził jej zwłoki, więc krew spłynęła do okolic pośladków i stóp…

Obrzucił krytycznym wzrokiem najbliższe otoczenie sofy, wziął jedną z poduszek leżących wokół. Spróbował ją zgnieść. Była elastyczna, dość gruba i tak miękka, że świetnie się nadawała do…

Nie chciał jeszcze wypowiedzieć jedynego tragicznego wniosku, jaki musiał się nasunąć każdemu lekarzowi, który znalazłby się na jego miejscu.

Judith Roth nie zmarła śmiercią naturalną. Wszystko wskazywało na to, że została uduszona, zamordowana!

Teraz powinien sprawdzić jeszcze jedną rzecz. Ponownie obejrzał dokładnie szyję zmarłej. Nie było najmniejszych śladów ucisku, zgniecenia, otarcia naskórka ani innych uszkodzeń krtani. Rozejrzał się po najbliższym otoczeniu. Nigdzie nie dostrzegł niczego podejrzanego. Żadnego sprzętu, obcego przedmiotu, jakiejś rzeczy, czegokolwiek, co mogłoby wskazywać na inną przyczynę śmierci, na przykład na samobójcze zadzierzgnięcie. W świetlicy nie było też naczyń ani niczego, co wskazywałoby, że Judith przed śmiercią cokolwiek robiła. Na pewno nie piła ani nie jadła. A więc co się stało?

Oczywiście tylko dokładna sekcja zwłok mogła określić bezpośrednią przyczynę zgonu, niemniej już w tej chwili dla lekarza było jasne, że dokonano zbrodni. Jeszcze raz przeanalizował swój tok rozumowania, starając się odrzucić emocje, a oprzeć tylko na tym, co widzi. Uznał, że wyciągnął wiarygodny wniosek.

Gdyby Judith zmarła śmiercią naturalną, leżąc na sofie, to wtedy plamy opadowe byłyby równomiernie rozłożone wzdłuż ciała. A gdyby przyjąć, że zasłabła i umarła, siedząc, to krew odpłynęłaby wprawdzie z głowy i górnej części ciała, ale wtedy skóra na twarzy, gałki oczne, powieki nie miały prawa mieć jakichkolwiek wybroczyn. A cała głowa nie powinna być zasiniona.

Tak, nie było innego wytłumaczenia. Doktor Meier nie mógł odrzucić jedynego logicznego wniosku. Mają tu do czynienia z przypadkiem śmierci gwałtownej, nienaturalnej.

Słowo „morderstwo” na razie wyrzucał świadomie z myśli, było zbyt szokujące. Ale wiedział, że nie ma wyjścia, musi powiadomić policję. Zgasił światła, wyszedł na korytarz i poprosił na rozmowę obie pielęgniarki. Ustalili, że świetlica pozostanie zamknięta. Żaden pacjent nie może do niej wejść. O wypadku na razie nie zostanie powiadomiony nikt spoza D2, a poszczególne osoby z personelu będą informowane ogólnie o tym, co się stało, sukcesywnie, w chwili zgłaszania się na swoją zmianę.

Pacjenci nie mogą dowiedzieć się, co się wydarzyło.

Nie można było ryzykować ich niekontrolowanych reakcji, z paniką włącznie.

* * *

Oddział D2 zaczynał kolejny dzień. Pacjenci zaczęli pojawiać się w drzwiach pokoi. Niektórzy kierowali się do pomieszczeń z czystą pościelą i bielizną do zmiany, inni przemykali się do palarni na pierwszy dymek i pierwsze ploteczki.

Marta i Estella usiłowały przynajmniej z pozoru ratować sytuację rutynowymi zajęciami. Przygotowały pisemny raport z nocnej zmiany i zabrały się do rozdzielania pigułek i innych mikstur. Bez słowa zapełniały przegródki plastikowych pojemników dziennymi porcjami lekarstw. Nie rozmawiały przytłoczone atmosferą nocnej tragedii. Ciężko było oderwać się od tego, co przed chwilą odkryły.

Doktor Meier wszedł do gabinetu szefa oddziału D2 i połączył się z policją. Relacja była rzeczowa i krótka. Nagły zgon lekarki w klinice Lido. Najprawdopodobniej śmierć przez uduszenie. Wysokie prawdopodobieństwo działania osób trzecich, podejrzenie popełnienia przestępstwa. Zgon nastąpił kilka godzin wcześniej, być może nawet około północy. Brak świadków, brak osób podejrzanych, brak istotnych informacji. Ciało znalazła pielęgniarka podczas obchodu. Ciało pozostaje w zamkniętej świetlicy.

– Czy na miejsce zdarzenia, to znaczy na ten właśnie oddział mógłby dostać się w nocy ktoś z zewnątrz, spoza kliniki? – zapytał funkcjonariusz.

Meier nie potrafił potwierdzić ani zaprzeczyć. Niemniej gdzieś w tyle głowy kołatała mu się myśl, że wszystko rozegrało się wewnątrz kliniki, na oddziale D2. Nie wyobrażał sobie, że ktoś z zewnątrz przechodzi w nocy przez rozległy park do D2, orientuje się w rozkładzie wejść i pomieszczeń, dociera do jednej z lekarek, pracującej wyjątkowo w tym dniu, morduje ją i znika bez śladu.

* * *

Gdy wychodził z gabinetu, prawie zderzył się z wysokim, szczupłym blondynem, który wyłonił się zza rogu korytarza.

– Roland, witaj, ranny ptaszku! Tak wcześnie buszujesz po moim gniazdku? Szukałeś mnie czy czegoś w moim biurku?

Głos energicznego przybysza prawie zadudnił w pustym korytarzu. Uśmiechnięty szeroko szef oddziału D2 Patrick Giessinger szedł w jego kierunku z wyciągniętą dłonią. Byli dobrymi kolegami jeszcze z czasów studiów.

– Wolałbym cię nie spotkać w taki dzień, ale dobrze, że już jesteś.

– Coś się stało?

– Masz duży kłopot.

– Ja? Niby dlaczego, spóźniłem się?

– Nie żartuj…

– No to mów, do cholery, o co chodzi!

Roland nawet nie próbował dopasować się do radosnego powitania Patricka, zapadła cisza. Roland zbierał słowa, Patrick przestał się uśmiechać.

– Co się stało, powiesz mi wreszcie?

Teraz i Giessinger zrozumiał, że obecność Meiera o tej porze na D2 nie może oznaczać nic dobrego. Błyskawicznie przeleciał w pamięci wydarzenia z poprzedniego dnia, ale nic sensownego nie przychodziło mu do głowy.

– Judith nie żyje.

– Co?!

– Judith Roth nie żyje.

– Co się stało? Wypadek?

Patrick, podobnie jak Roland, znał się z Judith od lat. Jeszcze z czasów, gdy była stażystką, potem spotykał ją na sympozjach i szkoleniach, pracowali razem ponad rok w szpitalu kantonalnym w Zugu. To właśnie Patrick Giessinger ściągnął Judith do kliniki Lido. Zwrócił na nią uwagę, gdy opublikowała pracę doktorską. Trafiła dokładnie w jego tematykę: najnowsze metody terapii uzależnień. Pisała o działaniu dopamin, wykorzystywała najnowsze odkrycia z badań przeprowadzanych przez neurochirurgów mózgu. Efekty tych odkryć Giessinger próbował wykorzystywać w terapiach prowadzonych na oddziale w Lido. Zaproponował Judith połączenie praktyki z teorią i objęcie etatu lekarza na zamkniętym oddziale psychiatrycznym, a ona chętnie przystała na propozycję. Współpraca przebiegała bez zarzutu.

W chwili, gdy toczyły się rozmowy i formalności związane z jej przyjęciem, dotarły do niego głosy, że gdzie Judith, tam prędzej czy później pojawią się układy nie tylko służbowe. Wtedy uznał to za plotki, pospolitą zazdrość o szybkie sukcesy. Dla niego najważniejsze były jej fachowość i otwarte podejście do najnowszych badań. Judith chętnie się dokształcała, chciała poszerzyć wiedzę o efekty doświadczeń z tomograficznymi obserwacjami mózgu osób uzależnionych. Poza tym Patrick alergicznie nie cierpiał efektu, który znał dobrze ze swojej praktyki w przychodniach i klinikach. Mikrokosmos lekarzy potrafił od czasu do czasu ekscytować się i żyć plotkami albo związkami, które dotyczyły ich osobistych spraw. Uważał, że to powoduje problemy i napiętą atmosferę przeszkadzającą w pracy z pacjentami.

– Nie, nie wypadek. Ktoś ją zabił. – Roland starał się być spokojny i rzeczowy.

– Jak to zabił?

– No po prostu, zabił. Nad ranem zadzwonili do mnie z D2, że Estella znalazła Judith w świetlicy, na sofie. Już martwą.

– Jak to martwą, może zasłabła? Estella próbowała ją ratować? Czemu mówisz, że ją ktoś zabił? – Patrick zarzucił Rolanda pytaniami. Widać było, że jest zdezorientowany. – Wiesz w ogóle, co się tam stało? Sprawdzałeś już coś?

– O ile mogłem…

– No to dlaczego mówisz, że Judith ktoś zabił?

Roland opowiedział w skrócie, co wie do tego momentu. Judith pracowała w nocy na D2 i wtedy nic się nie wydarzyło. Opisał, co odkrył po przybyciu rano na oddział. Oglądał dokładnie ciało, widział plamy opadowe, sprawdził temperaturę. Wspomniał o objawach wskazujących na uduszenie i o kilku innych śladach, które świadczą o użyciu przemocy. Dla niego jest jasne: ktoś zabił Judith, a potem nieżywą posadził na sofie. Kończył w nastroju pełnego przygnębienia.

– Zresztą co ja ci opowiadam, chcesz to obejrzeć? Ona leży w zamkniętej świetlicy, nikogo tam nie ma, odgrodziliśmy…

– Rany boskie, nie! Nie muszę, wierzę!

– To co teraz zrobisz?

– Nie wiem. Myślę, że przecież mógł to być któryś z moich świrów, a teraz jest na oddziale… Może jest niebezpieczny dla innych… Co robić?!

– Nie wiem, Patricku. Nic nie wiem, dlatego zawiadomiłem policję.

– Co powiedzieli?

– Nic poza tym, że będą za pół godziny. Mamy niczego nie dotykać.

– Dobrze. A co ja mam powiedzieć moim ludziom i pacjentom?

– Nie wiem. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji.

– Ale co mi radzisz? Jesteś w Lido szefem…

– Tak, wiem. Ale mnie to bezpośrednio nie dotyczy, D2 jest twoje. Nie zazdroszczę ci. Musimy czekać na policję.

– No tak, wyobrażam sobie moich pacjentów, gliniarzy, którzy się tu zaczną kręcić, potem cały burdel z przesłuchaniami.

– Trudno, już się stało. Żeby tylko na tym się skończyło.

– Co masz na myśli?

– A jeśli Judith załatwił nie ktoś z twoich świrów, tylko… wiesz, o czym myślę?

– Nie wiem, nie dokładaj mi kolejnych stresów! O co chodzi?

– Jakiś odrzucony albo zawiedziony…

– O czym ty mówisz?!

– A jak to był ktoś z nas… To znaczy z personelu?

Roland skrzywił usta w grymasie, który miał symulować uśmiech.

– Patrick, nie udawaj, że nie wiesz. Judith flirtowała, z kim się tylko dało na prawo i na lewo. Ostatnio podobno z kimś bardzo poważnie.

– A czy to pierwszy flirt w Lido? Nikt dotąd nikogo nie zabił…

– No nie, ja nie mówię, że jej śmierć ma z tym związek, ale takie zabawy czasem kończą się tragicznie. Naprawdę nic o tym nie wiedziałeś?

– O czym miałem wiedzieć? Mnie teraz interesuje tylko to, czy jakiś mój pacjent jest w to zamieszany. Może to był ktoś z zewnątrz?

– Może…

– Roland, przestań pleść o flirtach! Wiem tylko, że Judith ze mną nie flirtowała, a reszta mnie nie obchodzi.

– Tak, wiem. Ty tylko praca, praca, praca. Diagnozy i terapie.

– Zgadza się. Przyziemność i przyjemność. Ten pokręcony świat mnie wciąga. Dziwi cię to?

– Nie, absolutnie nie. No to masz teraz pokręcony świat, który nieźle nas wciągnął.

Znali się wystarczjąco więc podobne teksty nie znaczyły nic poza próbą rozładowania sytuacji.

Weszli do pokoju służbowego pielęgniarek, w którym zbierał się już personel rozpoczynający główną zmianę. Estella i Marta informowały przychodzących do pracy, że świetlica jest zamknięta i czekają na policję.

* * *

W pewnym momencie przed oknem pokoju służbowego pojawił się ubrany jak do wyjścia pacjent Johann, sympatyczny Austriak pozostający na obserwacji od blisko dwóch tygodni.

– Czy mogę prosić o moje lekarstwa?

Siostra Marta, która nadal czuła się odpowiedzialna za końcówkę nocnej zmiany, nie umiała ukryć zaskoczenia.

Zerknęła do grafiku zajęć i dopiero wtedy skojarzyła, że Johann Schramm rzeczywiście figuruje na liście pacjentów, którzy tego dnia powinni opuścić klinikę na trzy dni. Pod opieką szwajcarskiej przyjaciółki miał pojechać do Berna na specjalistyczne badanie polisomnograficzne. Cierpiał na poważne zaburzenia snu i wymagał pozostania w instytucie zajmującym się leczeniem tego typu dolegliwości na co najmniej dwie noce.

Marta zastanowiła się przez chwilę, czy Johann może opuścić D2. Lada chwila powinni zjawić się śledczy, może będą chcieli rozmawiać ze wszystkimi pacjentami, którzy spędzili noc na oddziale? Postanowiła zapytać Johanna, jak minęła noc. Czy wie, co się wydarzyło w ciągu ostatnich godzin. Czy spał, a jeżeli nie, to czy coś widział.

Johann nie był ani zdziwiony, ani zaskoczony prośbą o krótką rozmowę. Prawie każde opuszczenie kliniki przez pacjenta było sprawdzane, kontrolowane, uzgadniane z lekarzami, poprzedzane rozmową. I zabezpieczane lekarstwami.

Marta poprosiła go, by zaczekał na nią w jednym z pokoików do rozmów, i Johann usiadł w pierwszym wolnym pomieszczeniu. Mijały minuty, pielęgniarka nie przychodziła. Coraz bardziej nerwowo zerkał na zegarek, jego przyjaciółka Silvia powinna już od kilku minut czekać przed kliniką. W pewnym momencie wyszedł na korytarz, zerknął do dyżurki, ale nie zauważył Marty. Na stoliku leżała torebka z jego nazwiskiem i datami, czyli lekarstwa na trzy dni. Wziął je z przekonaniem, że pielęgniarka domyśli się, że nie mógł dłużej czekać. Zdziwiony zauważył, że niedaleko palarni stoi grupka dyskutujących podekscytowanych pacjentów i dwóch lekarzy, którzy o tej porze nie powinni być w tym miejscu. Czyżby coś się stało? Właściwie to też było normalne, nocne zdarzenia należały do życia na zamkniętym D2. W tym momencie przypomniał sobie o ostatnim spacerze po korytarzu D2 i zjawisku, które przypadkowo zaobserwował w środku nocy. Stał u szczytu głównego traktu. Zauważył postać, która dosyć sprawnie, ale w ciszy poruszała się po pawilonie. Najpierw pojawiła się przed świetlicą, a po kilku minutach dostrzegł ją w korytarzu niedaleko wyjścia. Wyglądało to tak, jakby ten ktoś usiłował przemknąć korytarzami D2 po krótkim pobycie w świetlicy. Wtedy mignął mu w tle korytarza, ale ponieważ było ciemno, a on stał nieruchomo, ten ktoś prawdopodobnie go nie zauważył. Johann też nie zareagował, po pewnym czasie wrócił do swojego pokoju, zapomniał o zdarzeniu i zasnął.

Johann często przebywał poza swoim pokojem. I właściwie nie było nocy, żeby nie obserwował różnych nietypowych aktywności na korytarzach. Przemykających się postaci, otwierania drzwi do pomieszczeń, pacjentów na długich spacerach. Teraz też nie skojarzył, że małe poranne zamieszanie i nocna obserwacja mają jakikolwiek związek. Był na D2 dostatecznie długo, aby wiedzieć, że prawie nie ma nocy, podczas której nic się nie dzieje. Bezsenność jest najczęstszą towarzyszką pacjentów psychiatrii. Demony, strachy i złe myśli podpełzają najchętniej w mroku, w ciszy, w przymusowej samotności. Wtedy wyrusza się na bezsensowne, krótkie albo dłuższe wędrówki po pustych korytarzach. Demony ustępują prędzej czy później zmęczeniu, można znowu próbować przywołać sen, który skróci oczekiwanie na kolejny dzień.

Znał to aż za dobrze. Przebywał na D2 właśnie z powodu bezsenności.

Silvia już na niego czekała. Zerknęła wymownie na zegarek, ale obyło się bez uwag. Ruszyli w kierunku parkingu. W pewnym momencie minęło ich policyjne auto i duża czarna limuzyna na cywilnych numerach. Samochody jechały w kierunku pawilonu D2.

Johann obejrzał się i zdążył tylko zauważyć, że pojazdy zatrzymały się przed wejściem na jego oddział.

„Zapewne przywieźli kolejnego pacjenta, jakiś cięższy przypadek, skoro w tak dużej asyście”, pomyślał.

Nie zastanawiał się więcej nad celem wizyty policji. Po chwili wyjechali z Silvią z parkingu, a potem z zabudowań i parku Lido.

Pozory mylą

Kawiarnia w budynku Kriminalpolizei w Zurychu była prawie pusta.

Poniedziałek, jesienne wolne dni i wczesna pora nie sprzyjały wizytom w niezbyt przytulnym wnętrzu. Wszyscy, którzy wrócili z weekendu, zanurzali się w dokumentach bieżących dochodzeń albo we wspomnieniach minionych dwóch dni i niechętnie wracali do papierowego kramu protokołów. Niektórzy odważniejsi zaczynali nawet planować następny weekend, co pozwalało nieco ocieplić smętny nastrój poniedziałkowego startu. Spośród pracowników komisariatu wyróżniały się dwie osoby.

Inspektor Benedykt Riss, siedzący przy ulubionym stoliku, przy oknie z widokiem na rzekę Sihl, tłumaczył swojemu asystentowi, o co chodzi. Ten nawet nie próbował ukryć zniecierpliwienia i złego humoru.

Markus Steger nazywał swojego mentora Benny i często miotał się od podziwu i uznania do nerwów graniczących z wybuchami niekontrolowanej emocji. Tak było i teraz. Benny próbował streścić Markusowi szczegóły rozmowy z naczelnikiem wydziału, która miała miejsce przed kilkunastoma minutami.

Dostali właśnie nową sprawę, co oznaczało wyjazd w teren i intensywną pracę, a więc nici z przyjemności, błogiego rozluźnienia i spokoju! Niedawno zakończyli żmudne śledztwo i obiecywali sobie kilka dni względnego luzu. Zaplanowali spokojny poniedziałek, uporanie się z zaległą papierkową robotą, zwieńczoną krótkim lenistwem. Markus był wściekły, Riss próbował rozładować sytuację.

– Markus, słuchaj. Los tak chciał. Albo karma, o której tak chętnie mówisz…

– Gówno, Benny! Przestań! Nie los, nie żadna karma, tylko nasz cholerny szef!

– Co masz przeciwko szefowi?

– Że kocha nas zwłaszcza tuż przed weekendem albo dużym świętem. A już najbardziej, jak trzeba znaleźć frajerów na nową sprawę. Zapomniał, że właśnie zamknęliśmy śledztwo, które wlokło się jak stara kobyła? A tak nam dziękował…

– Też go o to zapytałem i wiesz, co mi odpowiedział?

– Że ma innych, ale nie tak dobrych…

– Niezły jesteś. Widzę, że nauka nie idzie w las, potrafisz rozgryźć ludzi.

– Nie ludzi, tylko gliniarzy. Siebie głównie, no i ciebie też. Ja też bym ci tak odpowiedział. A wiesz czemu?

– No skąd.

– Bo on zna tak jak i ja twój słaby punkcik. Próżność. Albo nie, słabość do pochwał.

– Nie. On wie, że jesteśmy rzeczywiście dobrzy, a sprawa jest paskudna.

– Czyli nie lubisz, jak cię chwalą?

– No może nie to, że nie lubię, ale to nie jest najważniejsze.

– A co jest najważniejsze? Dobro służby? Wszystkie nasze siły dla społeczeństwa, żeby skutecznie eliminować…

– Przestań kpić! Dostaliśmy sprawę, stało się. Umówmy się, że to moja wina, że jestem szef dupa i nie umiałem nas wybronić. W porządku?

Markus był rozdrażniony, ale powoli się uspokajał. Benny też nie ukrywał, że i on wolałby tego dnia się poobijać. Nie czuł się winny.

– No dobrze, co to za sprawa?

– Najprawdopodobniej zabójstwo w klinice psychiatrycznej.

– Gdzie?

– W klinice. Znaleźli martwą lekarkę. Z pierwszych śladów wynika, że ktoś ją w nocy załatwił.

– Wiedzą kto?

– Gdyby wiedzieli, to nie potrzeba by było nas, to chyba jasne…

– No niby tak, ale mówisz, że to psychiatria?

– Tak.

– To będziemy się teraz plątać wśród zbieraniny chorych psychicznie?

– A jak to sobie inaczej wyobrażasz? I nie tylko chorych. Są też lekarze, personel, cały komplet…

Markus czuł, jak rozdrażnienie wraca, ale nie dawał za wygraną. Zadał pytanie ostatniej szansy, próbując wrócić do spokojniejszego nastroju.

– A gdzie jest ta cholerna klinika? Nie słyszałem nigdy nazwy Laguna. Czy to przynajmniej jakaś perła w pięknym kurorcie?

– Nie Laguna, tylko Lido. Też o tym pomyślałem, ale niestety to nie żadna perła.

– To co to jest?

– Smutne miejsce. Klinka psychiatryczna w Zurychu. Niestety, Markus, nie da się tego zepchnąć ani na inny kanton, ani poza miasto.

– Skąd to wszystko wiesz?

– Bo podobno szef już próbował, nie da się. Sprawa jest nasza, dosłownie.

– Czyli mam się rzucić razem z tobą w otchłań kolejnej mrożącej krew w żyłach łamigłówki?

– Niestety tak.

– Gówniany ten mój los…

– Czyli jednak karma…

Riss uśmiechnął się wyrozumiale. Lubił Markusa i miał do niego słabość. Przed ponad dwoma laty Benny dowiedział się, że w KriPo w Zurychu pojawił się nowy pracownik. Młody, ambitny, zainteresowany poważnymi sprawami. Dotychczasowy wieloletni współpracownik Rissa odszedł wówczas na rentę i Benny rozglądał się za nowym partnerem. Kłopot polegał na tym, że nikt z doświadczonych inspektorów nie kwapił się do bliższego partnerstwa z Bennym. Znanym, owianym wręcz legendą i sukcesami Bennym Rissem. Sława była zasłużona, ale przytłaczała i odstraszała potencjalnych kandydatów. Benny miał opinię samotnika, trochę dziwaka, stawiającego sobie bardzo wysoko poprzeczkę, a współpracownikom jeszcze wyżej.

Z kolei Markus Steger już choćby z wyglądu nie pasował do stereotypu policjanta. Wysoki, wysportowany, kiedyś świetnie zapowiadający się siatkarz z szansą na narodową reprezentację juniorów. Długie do połowy pleców czarne lśniące włosy związane w koński ogon, tybetański naszyjnik z koralików, do tego kilka srebrnych bransoletek na przegubach dłoni i prawie nieschodzący z twarzy szeroki uśmiech. To wszystko nie bardzo pasowało do standardowego wizerunku ani Szwajcara, ani mieszkańca Zurychu, a co dopiero gliny z policji kryminalnej.

Benny zaprosił Markusa na dłuższą rozmowę. Spotkali się nie w służbowym pokoju, tylko w ogródku kawiarni na promenadzie przy Zurichsee. Riss liczył, że rozmowa zajmie najwyżej godzinę, tymczasem gdy opuszczali promenadę, był już późny wieczór, właściwie noc. Nie mogli przestać. Rozmawiali o wszystkim, a najmniej o pracy w policji. Benny dowiedział się wielu szczegółów z życia młodego człowieka. O jego zainteresowaniu Wschodem, buddyzmem, kilkuletnim pobycie w Azji, a przede wszystkim o motywach decyzji podjęcia pracy w policji. Odkrył, że pomimo wręcz rzucającej się w oczy odmienności w wyglądzie, zachowaniu i temperamencie łączy go z młodym policjantem coś, co nadinspektor Benedykt Riss uważał za najważniejsze. Najnormalniejsza czytelna uczciwość i wiara w podstawowe, proste zasady, których szukał w każdym człowieku. Przez lata pracy w policji Benny usiłował dotrzeć do sekretu, do odpowiedzi na główne pytanie. Jak to się dzieje, że u niektórych osobników te dobre, naturalne ludzkie cechy zostają z czasem przykryte złem, fałszem, niewyobrażalną brutalnością, czego efektem są najcięższe przestępstwa, od których popełnienia nie powstrzymują nawet najsurowsze kary. Szukał odpowiedzi w kolejnych spowiedziach zdemaskowanych złoczyńców, w zeznaniach przerażonych ogromem zbrodni świadków. Próbował wyczytać tę tajemnicę spomiędzy wielu słów zawartych w protokołach, nagraniach zeznań, w zbieranych w kolejnych śledztwach materiałach. To była jego pasja.

Podobnie jak druga, w pewien sposób wiążąca się z pierwszą. Wręcz obsesyjnie próbował tworzyć psychologiczne portrety ludzi, z którymi aktualnie miał do czynienia. Nieważne, czy był to przypadkowy rozmówca, prywatny znajomy czy podejrzany lub świadek w prowadzonym śledztwie, kolega policjant czy ktoś z jego bliższej lub dalszej rodziny. Benny nieświadomie, odruchowo stawiał w myśli pytanie: kim jesteś? Nie chodziło mu o szczegóły z życiorysu, tylko o rozpoznanie cech osobowości. Obserwował, wsłuchiwał się w głos rozmówcy i nieodłącznie ciekawiło go to samo.

Jaki jesteś naprawdę? Grasz jakąś rolę czy nie? Czy w tej chwili mówisz prawdę, czy nie? Jeżeli nie, to dlaczego?

Rejestrował mimikę, grymasy, uśmiech. Rysy twarzy, ruch dłoni, gesty. Zaczynał już na początku pierwszego kontaktu. Trwało to kilka, czasem kilkadziesiąt sekund, czasem wiele minut. Kilkanaście sekund pierwszego spotkania było najważniejsze. Niekontrolowane gesty, sposób mówienia. Potem rozmówca automatycznie dostosowywał się do sytuacji i mniej czy bardziej panował nad sobą i tematem. Wówczas kończył obserwację. To przyzwyczajenie nieraz męczyło Benny’ego, ale nie mógł się od niego uwolnić. Od odpowiedzi na pierwsze pytania i pierwszych obserwacji zależało, czy Benny obdarzy kogoś zaufaniem, czy też od razu uruchomi podświadomie sprawdzanie i kontrolę. I czy poczuje do tej osoby sympatię, antypatię lub obojętność.

W trakcie pierwszej rozmowy z Markusem Benny zorientował się, że ten młody człowiek, z pozoru niekonwencjonalny i daleki od kanonów poprawności, wyznaje te same zasady co on. Uczciwość, sprawiedliwość, przestrzeganie podstawowych praw życia w grupie. Przykrywa to pozorną nonszalancją, żartami, kpiną. Nie chce albo nie potrafi mówić o tym swobodnie. Może boi się efektu patetyczności, a może uważa to za objaw słabości albo nie znajduje odpowiednich słuchaczy. Zwłaszcza wśród policjantów, inspektorów policji kryminalnej skazanych z urzędu na granie roli twardych, mało wrażliwych pragmatyków.

Po raz enty Benny uzmysłowił sobie, że pozory mylą. Odkrył w Markusie materiał na świetnego pracownika służby kryminalnej, a prywatnie znalazł bratnią duszę. Tyle że ukrytą za banałami codziennego życia. Dał mu szansę, powołał do zespołu i mianował oficjalnie swoim asystentem. Miał jeszcze jedną korzyść z tego układu. Markus był niezastąpiony przy komputerze, nie miał kompleksów pokolenia szefa. Otwarty na nowości i nowinki, sekrety internetu, telekomunikację, korzystanie z wszelkich możliwych sztuczek, aby dotrzeć do potrzebnych danych, i to nie tylko ze zbiorów policyjnych. Tego Benny’emu brakowało.

Benny był mistrzem w wyczuwaniu nastrojów ludzi, psychologii albo układów i powiązań emocjonalnych w grupie, lecz często gubił się przy zwykłej korekcie ortograficznej protokołu. Nie był biegły w prostym przerabianiu tekstu na komputerze, nie mówiąc o tak skomplikowanym procesie jak wykreowanie prezentacji przedstawiającej materiały śledztwa, zawierającej zdjęcia, filmiki albo linki. Efekty prób Benny’ego w tych obszarach były tematem anegdot i żartów kolegów nie tylko z ich wydziału. Z pomocą Markusa powoli nabywał wprawy i coraz rzadziej zbierał kpiące uśmiechy i docinki.

Benedykt Riss i Markus Steger zostali parą, która zaczęła sobie doskonale dawać radę w ciężkich kryminalnych sprawach i sprawdzać się w innych śledztwach.

Ich wygląd to znowu klasyka kontrastu. Benny, mężczyzna po pięćdziesiątce, korpulentny, średniego wzrostu, ubrany zazwyczaj na ciemno, niewyróżniający się ani modnym strojem, ani fryzurą. Wyraz twarzy najczęściej obojętny, zamyślony, pogodny. Gdy mówił, często unosił brwi, sprawiając wrażenie zdziwionego albo zaciekawionego. Nie wyglądał na kogoś, kto z zimną krwią może zdecydować o przyszłości rozmówcy. Doświadczyli tego przestępcy, których nadinspektor aresztował, przesłuchiwał i wsadzał za kratki. Najczęściej tylko legitymacja lub odznaka służby kryminalnej potwierdzały w decydującym momencie, kim naprawdę jest Benny.

Markus nie prezentował się jak policjant. Z wyglądu około trzydziestolatek, wysoki i wysportowany, poruszał się jak osoba świadoma swojej sprawności i wytrenowania. Często z lekkim półuśmiechem, bez typowego policyjnego grymasu powagi. To, w połączeniu z dyskretną biżuterią na szyi i przegubach rąk oraz pastelowymi kolorami koszul pod luźnymi marynarkami, wskazywało na słabość właściciela do określonego stylu. Chłonął kulturę Wschodu, interesował się Tybetem i Azją Południowo-Wschodnią. Przebywał w indyjskich aśramach. Pasjonowała go filozofia buddyzmu, próbował regularnie praktykować reguły i medytacje. Lubił powoływać się na zasady, które poznał podczas tych praktyk. To czasami prowadziło do zaskakujących sytuacji, a potem do dyskusji z Bennym od żartobliwych do poważnych.

Buddyzm, filozofia czy reinkarnacja – to było jedno, ale Benny z urzędu musiał pozostać policyjnym mentorem. Dyskusje i różnice zdań kończyły się w momencie, gdy chodziło o pracę i dobro prowadzonej sprawy. Riss z cichą satysfakcją obserwował, jak w kolejnym śledztwie, w nowym środowisku ludzie, którzy przewijali się w sprawach, traktowali jego i Markusa według pewnego powtarzającego się schematu. Starał się, żeby i on, i asystent sprawiali określone, stałe wrażenie. Markusa brano za niezbyt dużego służbistę, otwartego i wierzącego we wszystko młodego optymistę, Benny’ego natomiast za jowialnego, spokojnego inspektora starej daty, który ma duży staż i doświadczenie, ale brakuje mu luzu i uroku swojego asystenta. Obaj świadomie wykorzystywali efekt tych ocen i sprytnie rozgrywali to w kolejnej sprawie.

Chodziło o to, aby pozory myliły.

Na razie bez większego entuzjazmu zabierali się do morderstwa w klinice psychiatrycznej Lido. Benny miał tylko kartkę z meldunkiem od oficera dyżurnego. Notatkę o zgłoszeniu telefonicznym, że w pawilonie D2 nad ranem znaleziono ciało Judith Roth, lekarki z tego oddziału. Zgłaszającym był doktor Roland Meier, który jako pierwszy pojawił się na miejscu i oglądał zwłoki. Podejrzewał uduszenie.

Z protokołu, który sporządził dyżurny policjant, nie można było wyczytać ani wywnioskować niczego ciekawego. Nie było ani słowa o okolicznościach wypadku, ewentualnych świadkach i czymkolwiek, co bliżej opisywałoby przebieg wydarzenia.

– Nie ma na co czekać, jedziemy – zarządził nadinspektor.

– Wiesz, gdzie to jest?

– Niedaleko. Na szczęście jest tam dobry dojazd.

Markus bez słowa odsunął filiżankę po cappuccino i zaczął przegląd służbowego neseseru. Sprawdzał oporządzenie swojego Maca, z którym właściwie się nie rozstawał. To też był jeden z powodów, dla którego starsi koledzy z wydziału traktowali go jak dziwaka. Z mniejszymi lub większymi oporami stara gwardia KriPo dała się przestawić na codzienną pracę z komputerami i regularne korzystanie z laptopów. Standardowe wyposażenie to były kolejne generacje marki Lenovo, od modeli Idea aż po najnowsze wersje Yogaz systemem Windows. Jedynym pracownikiem, który wyłamywał się z tego schematu, był właśnie Markus, który od początku zakomunikował, że nie rozstanie się ze swoim MacBookiem Pro. Nawet gdyby przyszło mu nosić dwa komputery: jeden służbowy, drugi prywatny. Dużo czasu minęło, zanim buntownik pokonał opór szefów i udowodnił, że macOS nie ustępuje w niczym klasycznemu Windowsowi. Że tak samo dadzą się konfigurować parametry bezpieczeństwa sieci, dostępy do banków danych i programów do komunikowania się na wszelkich możliwych platformach. Później dla świętego spokoju zainstalował na macu również obowiązujący Windows. W momencie wspólnej pracy z przeciwnikami maca wirtualnie odwracał pulpit i lądował na Windows. To uspokajało nieufnych.

Potem okazało się, że jak zawsze chodzi o forsę. MacBook Markusa był dwa razy droższy od klasycznego policyjnego laptopa i nie chciano robić precedensu z fundowaniem drogiej zabawki.

Benny’emu było to obojętne, byleby tylko miał Markusa z komputerem na zawołanie.

Alfabet odwyku czy Mały Alcatraz?

Dojeżdżali do Lido. Musieli przyznać, że okolica była urokliwa. Wzgórza nad jeziorem, idylliczny krajobraz złotej jesieni, park, pawilony kliniki malowniczo wkomponowane w tarasowe zbocza góry. Ciszę sączącego się czasu podkreślały delikatna mgiełka i pierwsze nitki babiego lata. Mijali kolejno pawilony A, D1, B3. Te oznaczenia same w sobie nic nie znaczyły, jedynie wtajemniczonych informowały o prawach i rygorach tu panujących, rytmie dnia personelu i pacjentów.

„Dziwny fragment alfabetu, tu właściwie smutny…” – to było jedyne skojarzenie, jakie nasunęło się Markusowi, gdy mijali budynki opatrzone olbrzymimi białymi literami.