A na Bermudach kwitną oleandry - Zbigniew Antoni Kędzierski - ebook

A na Bermudach kwitną oleandry ebook

Zbigniew Antoni Kędzierski

0,0

Opis

Zbigniew Antoni Kędzierski – mieszka w Szczecinie, gdzie ukończył studia w Wyższej Szkole Morskiej. Zarówno podczas wieloletniej pracy na wielorakich statkach pod różnymi banderami, na których pracował jako chief engineer, jak i podczas prywatnych podróży zwiedził niemal cały świat. Mieszkał też w Niemczech, Hiszpanii i Bułgarii, ale zawsze wracał do swojego Szczecina. Zna cztery języki obce: angielski, niemiecki, hiszpański i rosyjski.
Bywają opowieści, w które trudno czasem uwierzyć, choć historia, którą chcę opowiedzieć, miała się wydarzyć w rzeczywistości. Do dziś nie wiem, co o niej myśleć. Usłyszałem ją od przypadkowo poznanego mężczyzny. Miał na imię Martin i jest on bohaterem zdarzeń opisywanych w tej książce. Zdarzeń momentami tak nieprawdopodobnych, niesamowitych i dziwnych, jakby były wytworem wyobraźni chorego umysłowo człowieka. Wiele faktów zdawało się jednak prawdopodobnych, inne bez wątpienia były prawdziwe, a Martin opowiadał o nich bardzo przekonywająco. Słuchając go, ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że on to wszystko rzeczywiście przeżył. (…)
Nie wiem, czy ktokolwiek oprócz mnie zechce jeszcze w tę historię uwierzyć. Wiem jednak, że moim obowiązkiem jest się nią z Państwem podzielić. Szczególnie po wyjeździe Martina i jego ostatniej pozostawionej dla mnie wiadomości.
(fragment z "Od Autora")

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORA

Bywają opowieści, w które trudno czasem uwierzyć, choć historia, którą chcę opowiedzieć, miała się wydarzyć w rzeczywistości. Do dziś nie wiem, co o niej myśleć. Usłyszałem ją od przypadkowo poznanego mężczyzny. Miał na imię Martin i jest on bohaterem zdarzeń opisywanych w tej książce. Zdarzeń momentami tak nieprawdopodobnych, niesamowitych i dziwnych, jakby były wytworem wyobraźni chorego umysłowo człowieka. Wiele faktów zdawało się jednak prawdopodobnych, inne bez wątpienia były prawdziwe, a Martin opowiadał o nich bardzo przekonywająco. Słuchając go, ani przez chwilę nie miałem wątpliwości, że on to wszystko rzeczywiście przeżył. Mówię o tym również w kontekście faktów i sytuacji, które dotknęły ludzkość naprawdę, a o których również od niego słyszałem, na przykład o strasznej epidemii koronawirusa. Dzięki temu byłem przekonany o prawdziwości jego opowiadania.

Nie wiem, czy ktokolwiek oprócz mnie zechce jeszcze w tę historię uwierzyć. Wiem jednak, że moim obowiązkiem jest się nią z Państwem podzielić. Szczególnie po wyjeździe Martina i jego ostatniej pozostawionej dla mnie wiadomości.

Dlatego właśnie napisałem tę książkę.

 

Zbigniew Antoni Kędzierski

WSTĘP

A tak się to wszystko zaczęło. Na początku lutego byłem na krótko w Karpaczu, w Karkonoszach. Niedługo, bo tylko przez trzy dni, i nie dla przyjemności, lecz żeby załatwić pewną sprawę. A ściślej mówiąc, by kupić dom.

Ostatniej jesieni spędzaliśmy tam urlop razem z moją żoną Ewą. Pomimo pory roku, a może właśnie z jej powodu, mieliśmy wspaniałe wakacje. Pogoda nam dopisywała. Było sucho, ciepło, ale nie gorąco. Pozostawaliśmy więc wiele czasu poza pensjonatem – na spacerach i wycieczkach. Penetrowaliśmy całą okolicę, podziwialiśmy widoki i piękno gór. Zażywaliśmy naszej wakacyjnej wolności, ciszy i spokoju w mało odwiedzanej o tej porze roku przez turystów uroczo położonej miejscowości. Wieczorami przesiadywaliśmy z kolei w przytulnych restauracyjkach przy dobrej kolacji z lampką wina. Niczym nieograniczani czuliśmy się beztrosko i byliśmy szczęśliwi.

Pewnego dnia, podczas jednej z naszych górskich wycieczek, odkryliśmy ten dom. Byliśmy już cały dzień w drodze i schodziliśmy od strony Śnieżki w kierunku Karpacza. Śnieżka jest najwyższą górą w Karkonoszach i wszystkie wędrówki kręcą się wokół niej. Mimo że tym razem wybraliśmy nową, zupełnie nieznaną nam trasę, wiedzieliśmy, że nie zabłądzimy. Po całodziennym marszu byliśmy już jednak trochę zmęczeni, spragnieni i głodni. Na tej leśnej drodze zatraciliśmy poczucie czasu i odległości, przez co nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie i kiedy dotrzemy do cywilizacji. Z tego powodu żartowaliśmy i trochę się nawet sprzeczaliśmy. Bo ja tę drogę wybrałem i jakkolwiek wszystkie drogi i tak do Rzymu wiodą, nie powinno się wyszukiwać tych najdłuższych.

Aż nagle las się skończył! A my stanęliśmy jak zauroczeni i z zachwytem patrzyliśmy na roztaczający się przed nami wspaniały obraz natury. Kolory wczesnej jesieni zmieszane ze światłem zachodzącego słońca barwiły i oświetlały dolinę oraz położone w dole miasto wszystkimi kolorami złota. Wyglądało to tak, jakby były one wyrzeźbione ze szczerego złota.

Dom stał opuszczony i samotny – tuż obok drogi. Jednopiętrowy, dębowy, na kamiennej podmurówce z rzeźbionymi belkami i okiennicami. Znajdował się na sporej posesji na skraju lasu, otoczony starymi świerkami. Pomimo zaniedbania i widocznych już pierwszych oznak zniszczenia urzekał swoim pięknem, solidnością wykonania i spokojem.

Obok pluskał potok, śpiewały ptaki i leniwie szumiały drzewa.

Przy furtce umieszczona została tablica obwieszczająca, że dom jest na sprzedaż. Podano również numer telefonu, pod którym należało zasięgnąć informacji.

Wraz z Ewą byliśmy na niego od razu zdecydowani. Chcieliśmy ten dom mieć! Jakkolwiek oczywistym było, że wymagać on będzie dużych nakładów pracy, kosztów i cierpliwości, żeby go uczynić zdatnym do ponownego zamieszkania.

Planowana transakcja i snute plany miały pozostać jedynie nieziszczonym marzeniem. W drodze powrotnej do domu siedziałem w samochodzie zły na cały świat. Sprzedaż domu w Karpaczu odbyła się drogą licytacji, w której wziąłem udział. Byłem zdecydowany ten dom kupić, więc licytowałem pewnie i przebijałem mocno propozycje innych kontrahentów, żeby ich tylko odstraszyć. W końcu wszyscy się wycofali i pozostał jeszcze tylko jeden zainteresowany. Był on jednak bardziej uparty ode mnie i na pewno miał więcej pieniędzy. Moje oferty przebijał natychmiast, bez zastanowienia. Najwyraźniej lubił się licytować i wygrywać. Później się okazało, że on tego domu w ogóle nie oglądał i znał go tylko ze słyszenia. Przekroczyłem zaplanowaną przeze mnie sumę o połowę, ale w końcu musiałem dać za wygraną.

Zaraz po licytacji zatelefonowałem do Ewy. O dziwo, moja żona przyjęła wiadomość ze spokojem.

– Nie masz się czym przejmować. Wracaj szybko do domu. Na pewno znajdziemy coś równie ładnego.

– Coś równie ładnego nie istnieje – odparłem z przekorą, choć nastrój nieco mi się już poprawił.

Wyjechałem z Karpacza tuż po licytacji. Było jeszcze stosunkowo wcześnie, około jedenastej przed południem. Mieszkałem w Szczecinie. Postanowiłem jechać przez Niemcy. Wprawdzie trasa była dłuższa, ale autostradą można było szybciej ją przebyć, więc miałem nadzieję prędzej dotrzeć do domu. Do przejechania było ponad siedemset kilometrów. Pogoda doskonała – słonecznie i sucho, tylko miejscami na poboczach leżał śnieg. Liczyłem na to, że jeszcze tego samego dnia wieczorem będę w domu. Po stronie polskiej zjadłem smaczny obiad w przydrożnym zajeździe i bez przeszkód zbliżałem się do przejścia granicznego w Olszynie.

„Zaraz autostrada i będzie można dodać gazu”, pomyślałem. Tuż przed granicą zaczął padać śnieg i wtedy już wiedziałem, że z szybkiej jazdy raczej nic nie będzie. I faktycznie, po niemieckiej stronie jechałem już bardzo wolno, a miejscami z powodu wypadków trzeba było czekać na usunięcie ich skutków. Padało coraz gęściej i zaczęło zmierzchać. Widoczność pogorszyła się tak bardzo, że trudno było przed sobą cokolwiek rozpoznać. Ruch na drodze osłabł – widocznie co poniektórzy dotarli już do celu swojej podróży albo zrezygnowali z dalszej jazdy. Widziało się tylko pługi śnieżne, które próbowały zaprowadzić jakiś porządek na ulicach, ale i te miały kłopoty, bo wiele aut stało bezczynnie na poboczach.

A ja nie dotarłem jeszcze nawet do berlińskiej obwodnicy. Wtedy zacząłem sobie zdawać sprawę z faktu, że tego dnia kolacji w domu na pewno jadł nie będę.

W końcu przeoczyłem zjazd na obwodnicę i zanim zdążyłem się zorientować, błądziłem już po ośnieżonych, opustoszałych ulicach Berlina. Główną trasę zgubiłem, a nawet nie było kogo zapytać o dalszą drogę. Kierowałem się więc na wyczucie, żeby tylko wyjechać z miasta. W końcu zabudowania się przerzedziły, a po jakimś czasie zaczęły pojawiać się szyldy z nazwami nowych, nieznanych mi miejscowości.

Miałem dobre auto i porządne opony zimowe, jednak droga stała się na tyle uciążliwa, że dalsza jazda była właściwie niemożliwa. Kiedy ujrzałem przed sobą większe skupisko świateł, postanowiłem zjechać z trasy, aby przynajmniej się zorientować, gdzie w ogóle jestem. Po chwili wjeżdżałem już do Pohne, małego miasteczka, a po przejechaniu paru ulic dotarłem do położonego w centrum ryneczku. Wtedy przed sobą zobaczyłem napis „Stadthotel”. Nie widziałem żadnego sensu w dalszej jeździe. Komunikaty radiowe podawały, że sytuacja na wszystkich drogach w środkowych i północnych Niemczech jest katastrofalna. Rychłej poprawy nie przewidywano. Tymczasem zrobiła się już godzina dwudziesta, a ja ciągle miałem do przejechania około dwustu kilometrów. W takim tempie, którym dotychczas jechałem, potrzebowałbym co najmniej ośmiu godzin, żeby dotrzeć do domu. Jeżeli oczywiście po drodze nie utknę gdzieś na dobre, na przykład w szczerym polu.

Zdecydowałem się przeczekać tę śnieżną zadymkę i pozostać na noc w tym hotelu.

Budynek był niedużą, starą miejską kamieniczką typową dla małych miasteczek. Poprzez płatki śniegu zobaczyłem, że otoczony jest murarskimi rusztowaniami. Widocznie pomimo zimy, która do tej pory była zresztą bardzo łagodna, przeprowadzano tutaj remont. Przez chwilę zacząłem mieć obawę, czy hotel jest w ogóle czynny, ale zobaczyłem jasno oświetlone wejście i wszedłem do środka.

Znalazłem się we wnętrzu małego przytulnego holu. Pomieszczenie było świeżo odnowione, ale ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby nie było zbyt nowoczesne i nie zatraciło swojego pierwotnego charakteru.

Za ladą recepcji siedziała dziewczynka, może dwunastoletnia – szczupła i blada blondyneczka. Była pochłonięta rozmową przez telefon do tego stopnia, że nawet nie dostrzegła mojego przybycia. Rozmawiała z koleżanką. Oplotkowywały jakąś inną koleżankę.

– Halo! Dobry wieczór! – powiedziałem i zapukałem w blat lady.

Spojrzała na mnie nieprzytomnym wzrokiem, ale po chwili zareagowała.

– Poczekaj chwilę! Ktoś tu czegoś chce – rzuciła do słuchawki, a do mnie, intruza, oficjalnie, ale w niezbyt grzecznym tonie powiedziała: – Proszę?! Czego pan sobie życzy?!

– Czy mógłbym dostać pokój? Chciałbym przenocować jedną noc.

– Numer siedemnaście. Pan zostawi dowód, to mama jutro wszystko załatwi – nakazała i szybko o mnie zapomniała, zagłębiając się z powrotem w telefonicznej rozmowie.

Windy nie było. Wszedłem szerokimi schodami na górę. Na pierwszym piętrze, naprzeciwko schodów, znajdował się mój pokój. Był niedawno odnowiony i pachniał jeszcze świeżą farbą oraz surowym drewnem. Wyglądał tak, jakby po remoncie nikt go jeszcze nie odwiedzał. Był urządzony skromnie, ale przytulnie: proste sosnowe meble, telewizor, telefon i nieduża łazienka z prysznicem. Pościel trochę nietypowa jak na wnętrza hotelowe – olbrzymia, gruba pierzyna, a na niej stos poduszek powleczonych w poszewki w drobną niebieską kratkę.

Włączyłem telewizor i odszukałem wiadomości. W całej północnej Europie padał śnieg. Reportaże filmowe pokazywały liczne wypadki drogowe, stojące na drogach samochody, chaos na lotniskach i zrezygnowanych, zmęczonych podróżnych. Na razie nic nie wskazywało na poprawę sytuacji.

Próba telefonicznego połączenia się z Ewą okazała się bezskuteczna. Mój telefon komórkowy milczał. Widocznie z powodu złej pogody nie mógł złapać zasięgu. Telefon hotelowy miał z kolei zajęty sygnał już podczas wybierania pierwszych cyfr numeru. Do recepcji też nie mogłem się dodzwonić.

Po wzięciu prysznica zszedłem na dół. Dziewczynka wciąż była zajęta rozmową. Tym razem mnie jednak zauważyła i spojrzała pytającym wzrokiem, jakby się zastanawiała, czego tym razem mógłbym od niej chcieć

– On znowu czegoś chce! – rzuciła do koleżanki.

– On chce zatelefonować! – oznajmiłem w podobnym tonie.

Moja odpowiedź najwyraźniej ją rozbawiła, bo po raz pierwszy się uśmiechnęła.

– Muszę kończyć. Ale nie idź jeszcze spać! Za chwilę zadzwonię.

Połączyłem się z Ewą, opowiedziałem jej, co się ze mną dzieje, i uspokoiłem ją, że wszystko jest w porządku.

– Kolację może pan zjeść tuż obok, w naszej restauracji. Nie trzeba w to zimno wychodzić na ulicę. To zaraz tutaj, za tymi drzwiami – powiedziała, tym razem grzecznie, mała recepcjonistka i miło się uśmiechnęła.

***

Od razu go zauważyłem. Może dlatego, że siedział przy barze naprzeciwko wejścia. A może dlatego, że widziałem, jak zwrócił uwagę kelnerki na moje wejście bocznymi drzwiami. Zająłem pierwszy stolik tuż przy drzwiach i natychmiast pojawiła się obsługa. Poprosiłem o piwo i zacząłem przeglądać kartę, żeby zamówić też coś do jedzenia.

Restauracyjka była niewielka, ale również – jak całe wnętrze hotelu – świeżo odnowiona. W sali było niewiele osób. Przy dwóch stolikach pod oknem siedziało kilku mężczyzn grających w karty, młoda para siedziała przy barze, a  cztery kobiety w średnim wieku oglądały telewizję – przypuszczalnie partnerki karciarzy. Nikt niczego nie jadł. Najwidoczniej przyszli tutaj tylko po to, żeby się spotkać i wspólnie spędzić wieczór.

Mężczyzna siedzący przy barze nie spuszczał ze mnie wzroku. Czułem to, przeglądając menu, a potem pijąc piwo. Kiedy ja też na niego popatrzyłem, nie odwrócił wzroku. Nie była to jednak próba zaczepki, bo jego spojrzenie było przyjazne. Przez chwilę patrzyliśmy sobie prosto w oczy. On krótko się zamyślił. Wyglądało to tak, jakby się nad czymś zastanawiał lub jakby podejmował jakąś decyzję. Potem westchnął, prawie z ulgą, uśmiechnął się do swoich myśli, aż w końcu podniósł się z barowego hokera, rozejrzał się z roztargnieniem po sali i podszedł do mojego stolika.

– Dobry wieczór – przywitał się. – Pan jest tu tylko przejazdem. Nie jest pan tutejszy, prawda? – A potem, jakby chcąc usprawiedliwić to swoje stwierdzenie, dodał szybko: – To mała miejscowość. Wszyscy się tu znają.

Mogłem mu się teraz przyjrzeć z bliska. Był szczupły, średniego wzrostu. Należał do tego typu ludzi, którzy sprawiają wrażenie zdrowych i silnych. Musiał mieć około pięćdziesiątki, na tyle w każdym razie wyglądał. Jego rzadkie blond włosy były zaczesane gładko do tyłu. Miał szczupłą, opaloną, inteligentną twarz i szare, pogodne, smutne oczy. Ubrany był schludnie w niebieskie dżinsy, czarny golf i szarą marynarkę. Sprawiał dobre wrażenie.

Moje milczenie najwyraźniej go zaniepokoiło, bo zauważyłem wahanie w jego oczach i znów to samo zamyślenie.

– Ja też nie jestem stąd… To znaczy mieszkam tutaj, ale jestem przyjezdny – próbował wytłumaczyć swoje zachowanie. – Chciałem tylko porozmawiać. – A po chwili, jakby przypomniał sobie o czymś bardzo ważnym, powiedział szybko: – Jestem Martin Kowalski… To znaczy nazywam się Martin Kowalski.

Przez moment pomyślałem, że to może miejscowy pijaczek, który poszukuje kompana do picia albo kogoś, kto postawiłby mu parę drinków. Na to wyglądał jednak zbyt porządnie.

W tym momencie kelnerka podeszła do stolika, żeby przyjąć moje zamówienie.

– Martin, zostaw pana w spokoju! – zwróciła się do niego. Po czym skierowała wzrok na mnie i dodała: – Będzie pana zanudzał opowiadaniami o statkach i krokodylach większych niż te statki. Tutaj wszyscy to już znają…

– Nie szkodzi. Chętnie posłucham. Proszę, niech pan usiądzie – rzekłem i się przedstawiłem, nie wstając z krzesła i nie podając mu ręki.

Zapytałem, czego chciałby się napić, poprosił o lemoniadę. Zamówiłem ją więc dla niego, a dla siebie jeszcze jedno piwo.

OPOWIADANIE MARTINA

1

Martin obudził się z bólem głowy. Przez moment się zastanawiał, dlaczego leży na kanapie w salonie, a nie – jak się powinno leżeć – na łóżku w sypialni. Próbował pozbierać myśli, ale po wczorajszym wieczorze miał pustkę w głowie. No może niezupełnie, bo kac dawał mu się we znaki i miał wrażenie, że zaraz rozsadzi mu czaszkę. Zwlókł się z kanapy i poszedł do kuchni, żeby znaleźć coś do picia i jakieś tabletki od bólu głowy. W kuchni czekały na niego przygotowane kanapki pod kloszem, kawa w termosie, a obok na tacy woda sodowa i aspiryna.

„Kochana Sabina”, pomyślał. „Po tej całej nocy też pewnie nie czuje się najlepiej, a mimo wszystko poszła otworzyć sklep. Mogła przecież zatelefonować, że przyjdzie nieco później. W dodatku nie zapomniała też o mnie”.

Nagle poczuł wyrzuty sumienia, bo przecież nie zasłużył sobie na tyle troski.

A wszystko zapowiadało się tak obiecująco. Wieczorem byli u Barbary, siostry Sabiny. Urządziła ona przyjęcie z okazji urodzin swojego męża Roberta. To miała być niespodzianka. Wyglądało zresztą, że chyba się udała, bo mężczyzna rzeczywiście był zaskoczony i zmieszany. Barbara przygotowała dobre jedzenie i zaprosiła najbliższych znajomych. Wszyscy doskonale się znali, niektórzy od dziecka. Należeli do tej samej paczki i często spotykali się we wspólnym gronie.

Był świetny nastrój. Wszyscy sporo pili, a niektórzy nawet tańczyli.

Sabina przytulała się w tańcu do Martina. Czuła się doskonale. Jak za dawnych lat, kiedy jeszcze byli bardzo młodzi. Teraz jej się wydawało, jakby to było raptem wczoraj.

– Martin, chodźmy do domu! Ale ucieknijmy i nikomu nic nie mówmy, bo nas nie wypuszczą – szepnęła mu do ucha.

Wymknęli się po kryjomu i bez pożegnania. Chichotali rozbawieni, kiedy wkładali na dworze zabrane w pośpiechu płaszcze, choć nie bardzo byli pewni, czy wzięli w ogóle swoje.

Do domu pojechali taksówką. W samochodzie na tylnym siedzeniu ściskali się i całowali. Sabina zauważyła w lusterku zaciekawione spojrzenie kierowcy.

„Bierze nas pewnie za parę kochanków, a my przecież jesteśmy już dwadzieścia pięć lat po ślubie. To, co robimy, jest wręcz nieprzyzwoite!”, pomyślała rozbawiona.

Wymieniając wzajemne pieszczoty i przytulając się do siebie, próbowali w pośpiechu otworzyć drzwi swojego domu, lecz jak na złość nie potrafili dobrać odpowiedniego klucza. W końcu uporali się z drzwiami i zatrzasnęli za sobą cały świat. Wyłuskiwali się z ubrań i upajali swoją bliskością, kosztując smak swojej skóry oraz rozkoszując się zapachem i ciepłem swoich rozpalonych z podniecenia ciał. W salonie opadli na dywan przed wygasłym zimnym kominkiem i oddali się dobrze znanemu sobie aktowi, aby po chwili, po raz kolejny z nowym zdziwieniem, przeżyć moment wspaniałej rozkoszy.

Leżeli ze sobą spleceni i znużeni słodkim uniesieniem. Z błogiego spokoju i ciszy wyrwał ich natrętny dzwonek telefonu.

– Najlepiej w ogóle nie odbierajmy.

– Tak nie można. To chyba Barbara. Pewnie się niepokoi, bo nie wie, co się z nami stało. Jeszcze zechcą nas tutaj wszyscy razem odwiedzić…

Szybko się poderwała i podeszła do telefonu.

Tymczasem Martin wstał i poszedł do łazienki. Wrócił w szlafroku i przyniósł okrycie dla Sabiny, która ciągle jeszcze rozmawiała przez telefon. Narzucił szlafroczek na jej nagie, miękkie ramiona i zaczął ją od tyłu delikatnie całować po szyi. Sabina zdawała się rozkoszować tą pieszczotą, bo przymknęła oczy i tylko słuchała, co Barbara ma jej do powiedzenia. Odpowiadała, potakując krótkimi „aha”.

Martin znowu poczuł wzbierające w nim pożądanie. Tym razem próba zbliżenia zakończyła się jednak niepowodzeniem. Sabina delikatnie, ale zdecydowanie odsunęła jego rękę i przeniosła się na kanapę. Gestem pokazała, żeby podał jej papierosa, i szczelnie opatuliła się szlafroczkiem. Najwyraźniej w życiu Barbary wydarzyło się coś niezwykłego, bo Sabina powiedziała z przejęciem:

– Na pewno wszystko się jeszcze jakoś ułoży. Może nie jest aż tak źle, jak myślisz! Przecież zawsze wam się jakoś układało…

Martin pomyślał, że Robert pewnie znów wywołał jakąś pozamałżeńską aferę. To nie byłoby jednak nic wyjątkowego, bo on wiecznie je miewał. Barbara się o wielu z nich dowiadywała, przywracała go do porządku, on obiecywał, że to już po raz ostatni, a ona mu przebaczała. Potem znów przeżywali pełnię nowego szczęścia! Aż do następnego razu. To znaczy do następnego wyskoku.

Od kilku lat Robert zachowywał się zresztą w miarę przyzwoicie. Można powiedzieć, że się z wiekiem ustatkował, ale Martin był skłonny przypuszczać, że Robert zrobił się z wiekiem sprytniejszy. Nauczył się nie popełniać błędów i nie podpadać.

Aktualna historia w ogóle go nie interesowała. Nauczony doświadczeniem doszedł do wniosku, że w sprawy Barbary i Roberta nigdy nie będzie się już mieszał. Był już kiedyś w takiej sytuacji, że podczas kolejnego już ich kryzysu próbował doradzać i pomagać Barbarze, zresztą na prośbę Sabiny. Wyszedł wtedy na ostatniego idiotę! Bo po ich pogodzeniu nagle okazał się on ich wspólnym wrogiem! Barbara opowiedziała Robertowi o wszystkim, co jej Martin doradzał, i wyszło na to, że to nie Robert, ale właśnie Martin był wszystkiemu winien. Doszło w końcu do tego, że podczas kolejnych nielogicznych wyjaśnień zdenerwowany Martin powiedział do Roberta: „No w porządku! Skoro to i tak moja wina, to daj mi przynajmniej adres tej twojej dziewczyny! Może też się z nią prześpię i wtedy będę się czuł równie niewinnie jak ty!”.

Chciał, żeby dano mu w końcu święty spokój, ale oni odebrali to inaczej i po tym wydarzeniu nie odzywali się do niego przez dłuższy czas. Aż do następnego razu, kiedy Robert miał kolejny kryzys. Oczywiście tym razem znowu „ten ostatni”. Mimo wszystko Martin już nigdy więcej nie brał w tym udziału.

Sabina również nigdy nie zapomniała mu tej wypowiedzi. Nawet nie dlatego, że odezwał się wulgarnie. Zawsze później twierdziła, że nie chodziło jej o to, co powiedział, ale o tę inną, nieznaną ani jemu, ani jej dziewczynę. Tę, z którą on ewentualnie chciałby się przespać, a w każdym razie zadeklarował, że chętnie by to uczynił.

Sabina tak to chciała rozumieć i nie można jej było tego inaczej wytłumaczyć. Nawet po latach, w intymnych chwilach, kiedy po wspólnym dopełnieniu leżeli razem przytuleni, przepytywała go niby bez specjalnych powodów: „Podobam ci się? Dobrze ci ze mną? Pewnie wolałbyś jakąś młodszą? Przecież pytałeś Roberta o adresy”. Chciała też wiedzieć, co myśli o innych kobietach, ale on przez te jej naiwne, jakkolwiek niezasłużone sceny zazdrości czuł się tym bardziej szczęśliwy!

„Cały wspaniały nastrój w jednym momencie prysnął”, pomyślał.

Sabina wciąż była zajęta rozmową z Barbarą. Wyglądało tak, że to się jednak zbyt szybko nie skończy. Martin otworzył butelkę czerwonego wina. Nalał dwa pełne kieliszki, dla siebie i dla niej, ale ona ruchem głowy odmówiła i szybko pokazała coś ręką – między kciukiem i palcem wskazującym, a potem dłonią do góry, jakby podtrzymywała kielich. Martin zrozumiał i nalał jej kieliszek koniaku, a po chwili jeszcze jeden dla siebie. W końcu nie miało to już żadnego znaczenia. Wiedział, że od tej rozmowy i tak jej nie oderwie. Wypił koniak, potem jej wino i swoje, a następnie włączył telewizor. Sabina rozmawiała z Barbarą do późnej nocy, ale Martin nie wsłuchiwał się już w ich rozmowę. Naburmuszony oglądał jakiś mało interesujący program, a w zasadzie był całkowicie pochłonięty opróżnianiem butelki.

2

Po wydarzeniach ostatniej nocy Sabina czuła się niezbyt dobrze. A szkoda, bo wieczór zapowiadał się doskonale.

Dzieci nie było tego dnia w domu. Pojechały na szkolną wycieczkę. W zasadzie tylko Jan pojechał, bo Julia nocowała u koleżanki. Sabina sama to zresztą tak zaplanowała, żeby mieć chociaż ten jeden raz tylko dla siebie i Martina.

Ale potem zatelefonowała spłakana Barbara i powiedziała, że Robert się wyprowadził. Było to tym bardziej dziwne, że podczas urodzinowego party nic nie wskazywało na to, by mieli jakiś kryzys. Barbara zadała sobie wiele trudu – wszystko wyśmienicie przygotowała i przez cały czas była w doskonałym nastroju. Cieszyła się, że udało jej się sprawić Robertowi świetną niespodziankę i w tajemnicy urządzić przyjęcie.

A po odejściu gości? Podobno Robert przeprowadził z nią poważną rozmowę. Widocznie ruszyły go wyrzuty sumienia, że ona tak się postarała. Powiedział, że tym razem sprawa jest bardzo poważna, ponieważ on spotkał kobietę swojego życia i wszystko jest już przesądzone, tylko do tej pory nie wiedział, jak jej o tym powiedzieć. Zawodowo również miał już wszystko zaplanowane – ze swoją nową przyjaciółką wyjeżdża do Hiszpanii, gdzie przejmie prowadzenie jakiejś agencji turystycznej. Interesy w Polsce będzie chciał jak najszybciej zakończyć, a co się da, to sprzeda, żeby móc się tam od nowa ustawić.

Barbara i Robert prowadzili dwa oddzielne, dobrze prosperujące biura podróży. Byli od siebie niezależni. Dzieci nie mieli, więc mogli się poświęcić swoim obowiązkom zawodowym. Dużo pracowali. A że koniunktura była dobra, żyli dostatnio, wygodnie i bez jakichkolwiek trosk.

W każdym razie jeszcze tego samego wieczoru Robert spakował walizkę i aby to wszystko wreszcie zakończyć, wyprowadził się z domu.

Sabina rozmawiała z Barbarą do późnej nocy. Widziała, że Martin siedzi naburmuszony. Niby oglądał telewizję, ale kiedy w końcu udało jej się trochę pocieszyć siostrę i zakończyć rozmowę, ten miał już solidnie w czubie. Zaczął się nieco awanturować i przyczepiać do różnych rzeczy.

– Nie możesz komuś doradzać, skoro z własnym życiem nie dajesz sobie rady!

Jak on mógł coś takiego powiedzieć?! On, który całymi miesiącami przebywał na morzu, poza domem?! Potem zjawiał się nagle na długi urlop i chciał, żeby przez cały ten czas było święto! A przecież to ona organizowała wszystko w domu! W „jego gnieździe”, jak nazywał ich wspólny dom. „Każdy marynarz musi mieć swoje gniazdo, do którego zawsze może wrócić” – powtarzał często.

Organizowała mu to jego gniazdo i zawsze dbała o to, aby czuł się w domu dobrze. Ale czy on kiedyś chociaż raz pomyślał, ile wysiłku ją to kosztuje? A przecież to ona zabiegała o wszystko! To ona sama wychowywała dzieci! On nawet dobrze nie wiedział, kiedy bywały chore ani do której szkoły czy klasy chodziły! Nawet teraz, kiedy Jan był na szkolnej wycieczce, Martin myślał, że to przecież oczywiste, iż Julia też bierze w niej udział. A przecież ona nie chodzi nawet do tej samej klasy co Jan! Oni w ogóle nie są w tej samej szkole!

Z wychowywaniem dzieci nie miewała kłopotów. Uczyły się dobrze i nie musiała nigdy ingerować w ich sprawy. Ostatnio jednak czuła, że z Julią dzieje się coś niedobrego. Często znikała z domu i parę razy próbowała okłamać Sabinę. Jej stosunek do Martina również bardzo się zmienił. Jego ukochana i do tej pory zakochana w ojcu córeczka stała się opryskliwa i niegrzeczna. Szczególnie po tym, jak Martin chciał ją przyprowadzić do porządku i wziąć pod swoją kontrolę.

„Przecież jesteśmy już pełnoletni! Nie możecie postępować z nami jak z małymi dziećmi!”, zawsze włączała brata w te swoje przekomarzanki, choć Jan zachowywał się zawsze bez zarzutu i było mu zupełnie obojętne, czy już jest dorosły, czy jeszcze nie.

Podczas takich scen Sabina próbowała łagodzić sprawę. Często brała stronę córki i tłumaczyła ją, że to taki trudny okres w życiu dorastającej dziewczyny i że to na pewno przejściowe. W myślach jednak przyznawała Martinowi rację, dlatego postanowiła zająć się Julią zaraz po wyjeździe Martina. Na razie nie chciała jeszcze bardziej zaogniać sytuacji.

Pewnie te rodzinne nieporozumienia były powodem, dla którego powiedział swojej żonie, że ta nie radzi sobie ze swoimi emocjami.

A żeby wiedział, że miał w tym sporo racji! Sabina przeżywała trudny okres. Nieraz jej się wydawało, że nie potrafi podołać najprostszym sprawom. Nagła świadomość tego, że się starzeje, stawała się dla niej nie do zniesienia. Miewała zmienne nastroje. Czasami bez powodu potrafiła się nagle rozpłakać i nie umiała zapanować nad pewnymi odruchami. Zalewały ją zimne poty albo nagle znowu robiło jej się gorąco. Pociły jej się dłonie i ciągle czuła się podenerwowana. Owszem, brała lekarstwa, ale przy jej papierosowym nałogu powodowały, że nadmiernie tyła, co wywoływało następną frustrację. A do tego wiecznie sama! Ile to razy różne jej koleżanki próbowały ją namówić na jakiś wspólny wypad wieczorem… „Ale ty jesteś naiwna!” – mówiły. „Myślisz, że on taki nieskazitelny? Marynarze w każdym porcie mają jakąś narzeczoną! Albo nawet żonę! I dzieci porozsiewane po całym świecie!”.

Och! Jakże one usilnie chciały się czegoś dowiedzieć, żeby chociaż trochę móc ją wyprowadzić z równowagi i uszczknąć odrobinę z jej szczęścia. Sabina mimo wszystko zawsze pozostawiała takie zaczepki bez komentarzy i czekała stęskniona na powrót Martina.

Kiedy