Urbem anatis. Czyli futurystyczne sceny z życia Anatesów i ludzi - Tytus Krywicz - ebook

Urbem anatis. Czyli futurystyczne sceny z życia Anatesów i ludzi ebook

Krywicz Tytus

0,0

Opis

Powieść o czasach, które oby nigdy nie nadeszły.

"Urbem anatis" to powieść o futurystycznym świecie zdominowanym przez złą, autorytarną władzę, na której czele stoi, ogarnięty jej żądzą, bezwzględny dyktator. Włada on wszystkim i wszystkimi przy pomocy żywych narzędzi, czyli wiernych i posłusznych do bólu urzędników. W świecie tym nie ma miejsca na wolność, uczciwość, sprawiedliwość i solidarność. A miłość, nawet jeżeli prawdziwa, musi być głęboko ukryta albo sprowadzona przez absurdalne przepisy do roli aktu czysto fizycznego. Wśród mieszkańców panuje podział na lepszych i gorszych i ci gorsi żyją w ciągłym strachu i niepewności jutra. Czy wykreowany przez Autora świat to tylko fikcja literacka, czy może jednak da się w nim znaleźć inspiracje i odniesienia do otaczającej nas rzeczywistości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 345

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORA

Nie ukrywam, że do napisania tej książki zainspirowało mnie to, co dzieje się obecnie w globalnej makroskali, jak też – w mikroskali mojego lokalnego świata. Nie jestem kimś ważnym, ot po prostu zwykły obywatel, któremu już całkiem blisko do przekroczenia progu starości i który wielkich kokosów w życiu nie zrobił i już raczej nie zrobi, gdyż parametry wszystkich potrzebnych do tego cech sytuują się u niego poniżej wymaganych progów. Jedyną drogą do takich kokosów, co podobno wynika nawet z rachunku prawdopodobieństwa, jest to, że mógłbym zgarnąć jakąś kumulację w lotto. Tylko że wspomniane prawdopodobieństwo zdaje się bardzo znikome, a współczynnik fartu też u mnie raczej niewielki. Do tego niezbyt często chce mi się wspomóc ten fart, czyli zainwestować cztery albo osiem złotych w lotto plus, czyli w kanarka na dachu, od którego lepszy jest, jak to mówią, wróbel w garści. Ja trzymam tego wróbla i cenię go, bo jest nim moja twarz, którą widzę w lustrze, gdy się golę albo przyklejam plaster, kiedy się zatnę. Moja twarz, na którą, jak do tej pory, mogę patrzeć spokojnie oraz bez wstydu, i robię, co w mojej mocy, by rozpędzić różne myśli i pomysły, przez które mógłbym ten spokój utracić i wstydzić się sam przed sobą. Wyganiam te myśli i pomysły ze swojej głowy jak niedobre bajki, ale wciąż tylko bajki.

Natomiast to, co dzieje się obecnie w naszym kraju, nie jest niedobrą bajką. Jest niedobrą, realną do bólu rzeczywistością. I ja, czerpiąc inspirację z tej niedobrej rzeczywistości, postanowiłem napisać bajkę.

Punktem wyjścia była historia i wiedza o dyktatorach i autorytarnych rządach, które miały ambicję, by przetrwać tysiąc lat, albo po stoczeniu ostatniego boju na zawsze ogarnąć ludzki ród. Zamordyzmy te, podobnie jak ich mali lokalni kuzyni, sprawiały swoim poddanym raz mniejsze, raz większe krwawe łaźnie, które niczym śnieżne kule toczyły się siłą bezwładu, a im dłużej były w ruchu, tym bardziej puchły. Te spośród tych kul, które toczyły się najdłużej, osiągały wielkość apokaliptycznych hekatomb. Jak wielkie by jednak nie były i tak prędzej czy później spadały w przepaść i rozlatywały się w drobny proszek, bo siły dobra zwyciężały.

Tak samo było z władzą autokratów, którzy spuścili te kule z łańcuchów i wierzyli, że ich rządy nigdy nie przeminą i nikt im za te rządy nie wystawi rachunku. Im bardziej w to wierzyli i czuli się bezkarni, tym bardziej, wręcz pazurami, trzymali się władzy, i w końcu tym marniejszy mieli koniec. Tak, na szczęście, było.

Zabierając się do pisania, spróbowałem wyobrazić sobie sytuację odwrotną, gdzie siły dobra nie zdążyły z interwencją i sprawujący władzę, skoro ją raz zdobyli, faktycznie jej nie oddali. Najpierw oszukiwali, później manipulowali prawem i otumaniali opinię publiczną nachalną propagandą i marchewką, na którą wielu obywateli dało się złapać, aż w końcu wzięli kij do ręki i stopniowo obudowywali go aparatem terroru, a marchewkę zabrali. W ten sposób wznieśli fundament na tyle solidny, że na nim ich następcy, z pokolenia na pokolenie, zbudowali reżim, który z czasem, w izolacji od reszty świata, jeszcze bardziej zwyrodniał i stworzył na własny użytek nową rasę panów, czyli nieznaną dotąd zmutowaną formę życia, przeznaczoną do absolutnej dominacji nad ludźmi. Właśnie w takiej wymyślonej rzeczywistości osadziłem akcję swojej futurystycznej bajki.

Tych, którzy czytając tę książkę, zechcą popukać się w czoło, zapewniam, że nie uważam siebie za jasnowidza, proroka ani wieszcza. Już prędzej czuję się bajkopisarzem, bo wiem, że napisałem bajkę, i wiem także, dlaczego ją napisałem.

Otóż napisałem ją, gdyż mój mały lokalny świat, w którym teraz realnie żyję, nie odpowiada mi, uwiera mnie, krępuje mój swobodny oddech swoim dusznym, klaustrofobicznym prowincjonalizmem. Niemniej to wciąż jest mój świat i boleję nad tym, co się z nim stało, nad tym, że tak dotkliwie został zepsuty.

Na pewno wielu podziela mój pogląd, ale też na pewno wielu innych zdzieliłoby mnie z chęcią kijem bejsbolowym za takie myśli, a moją książkę wrzuciło w ogień przy pierwszej sposobności. Z takimi chciałbym podyskutować, gdyż nie można zaklinać rzeczywistości i udawać, że ich nie ma. Musimy o tym pamiętać, gdyż ten świat, który mi teraz tak doskwiera, nie wziął się z powietrza. Wolałbym nigdy nie doświadczyć takiej inspiracji, jak również nigdy nie napisać takiej bajki. Jednak stało się, bajka jest. A mojego świata, mojego domu, w którym dobrze się czułem, coraz bardziej nie ma. On się chwieje, jego ściany zaczynają pękać. Sypie się tynk, a w nocy pojawiają się na ścianach szczeliny, które pną się coraz wyżej i są coraz głębsze. Powoli, ale konsekwentnie postępuje dekapitalizacja mojego domu, który zmierza ku ruinie.

Na co więc czekacie wy – siły dobra? Przybywajcie, bo pora najwyższa, i ty, bajko, też nie zwlekaj. To trudne, bardzo trudne, ale powiedz sama, czy nie byłoby pięknie, gdybyś w murach odbudowanego domu miała też swoją cegiełkę.

1. INTERESANT

W trudnej do określenia, ale dość odległej przyszłości w jednej z licznych bram okazałego gmaszyska stał wysoki, około trzydziestoletni mężczyzna. Na pierwszy rzut oka mogłoby wydawać się, że jest szczupły. Wystarczyło jednak spojrzeć na zwisające z niego jak z wieszaka ubranie przypominające kombinezon, by zrozumieć, że to wysuszony chudzielec. Jego pociągła twarz o regularnych rysach wyglądała na jeszcze młodą, na przekór przedwczesnym zmarszczkom, szpakowatym włosom i wyraźnej już łysinie. Widać było, iż jest zdenerwowany, bo wyraźnie udając, że go nie ma, wciąż wyglądał ukradkiem z tej bramy, jakby na coś albo na kogoś czekał. I chyba się doczekał, gdy zza narożnika gmachu wyłoniła się dziwna postać. To był anasas, czyli niskie i pękate stworzenie z płaskim dziobem zamiast ust, człapiące na dwóch krótkich nóżkach zakończonych trzema palcami, pomiędzy którymi była rozciągnięta błona. Krótko mówiąc – tocząca się beczułka, budząca skojarzenie z bardzo odległym mutantem jakiegoś ptaka, albo jego nieudolną figurką, która wyszła spod dłuta marnego rzeźbiarza. Gdy postać była już dostatecznie blisko, mężczyzna wyszedł z bramy i zagadnął:

– Anaskajkwaczer wybaczy, jestem Ski numer końcowy cztery-cztery-cztery-cztery i mam jedno, dosłownie jedno malutkie, malusieńkie pytanko.

Postać zatrzymała się i z charakterystycznym kwakiem odrzekła:

– Po pierwsze, ski należy mówić i pisać z małej litery, a ty, animalsie, powiedziałeś z dużej, co to, przepisów nie znasz?

– Znam przepisy, to było z małej…

– Milczeć, bo mandat nałożę! Po drugie, jeżeli już, to nie do mnie, tylko do Anaskajpodkwaczera, a po trzecie – kolejka dla dennych genusów jest tam.

Skończył, wskazując na tę kolejkę. Ski spojrzał bezradnie w tamtą stronę i błagalnie nalegał:

– Jego anasasość nie będzie taki.

– A to co znowu?! Anasasość piszemy i mówimy z dużej litery, a to było z małej!

– Dobrze, dobrze już się poprawiam. Jego Anasasość posłucha, ta kolejka nie ma końca, a ja zaraz muszę wracać do nory po młodszego brata. On dzisiaj pierwszy raz idzie do szkoły, muszę go odprowadzić, a potem biegiem do pracy. To tylko jedno pytanie.

– Spieprzaj, dziadu, bo kotaczką poszczuję – odpowiedział Anaskajkwaczer i poczłapał dalej.

Ski odwrócił się i spoglądał przez chwilę na oddalającą się beczułkowatą postać i patrzył tak, że gdyby wiedział, co to jest rożen, to w wyobraźni zobaczyłby coś, o czym wolałby natychmiast zapomnieć. Zobaczyłby, gdyby wolno mu było mieć wyobraźnię. Bo dla poddanych dennego genusu Jego Najwyższej Anasasości Anaskajkwaczyjusa XIX wyobraźnia była zakazana, a za jej posiadanie groziła kara tak surowa, że jej przerażająca surowość objęta została tajemnicą państwową. W każdym razie cały denny genus, o którym Anatesi mawiali w skrócie – denni, tak bardzo bał się tej kary, że nawet nie próbował czegokolwiek sobie wyobrażać. Strach ten napędzała w dennych także wiedza, że służby specjalne, czyli milikwaczjanci, mają wykrywacze wyobraźni, zdolne do wykrywania jej na odległość. Może i coś w tym było, bo czasami jakiś denny znikał nagle bez śladu i nigdy go już nie widziano.

Cóż więc miał zrobić biedny Ski 4444. Zarówno czekanie w kolejce, jak i pogryzienie przez kotaczkę nie wchodziło w grę. Ski bał się kotaczki. Było to wyjątkowo wredne skrzyżowanie kota ze średniej wielkości ptakiem wędrownym, zwanym marakaczką. Miało to dziób pełen zębów, kocie łapy z pazurami ostrymi jak brzytwa i długi puszysty ogon. Kotaczki były groźne zwłaszcza w stadach. Poszczuta nimi ofiara nie miała najmniejszych szans. Ogryzłyby ją do kości, zanim zdążyłaby mrugnąć okiem. Ski nie chciał być taką ofiarą. Zatem pogodził się z tym, że dzisiaj już niczego nie załatwi, i ruszył w drogę powrotną do swojej nory.

Znajdowała się ona na obrzeżach miasta i była jego domem. Ski szedł długo, bo miasto było duże. Nazywało się Anasolska i leżało na dnie olbrzymiego i bardzo głębokiego dołu. Coś jakby na dnie rury. Ski podniósł głowę, i patrząc ku górze, zobaczył skrawek błękitnego nieba. Wyobraźnia mogłaby mu teraz podpowiedzieć skojarzenie ze światełkiem w tunelu, ale Ski bał się jak ognia jakichkolwiek skojarzeń. Opuścił więc głowę na tyle szybko, by zdążyć to uczynić zanim widok skrawka nieba wzbudziłby w nim ciekawość, co też takiego jest tam na górze, naokoło tego dołu. Dennemu genusowi nie wolno było nawet o tym myśleć, natomiast Anatesi jeździli tam regularnie ukrytymi gdzieś windami, podobno na wczasy. Tak samo jak z windami było z komunikacją miejską. Przeznaczona była tylko dla Anatesów. Wozili zatem swoje anateskie dupy wypasionymi poduszkobusami, a najważniejsi i najbogatsi z nich – własnymi poduszkowcami, podczas gdy denny genus zaiwaniać musiał na piechotę. Dokładnie tak, jak teraz robił to Ski 4444. Westchnął, gdy pomyślał, jaki dystans ma jeszcze do pokonania, a nogi bolały coraz bardziej, w miarę jak coraz bardziej ciążyły im kilometry przebyte w tamtą stronę. Ski czuł wyraźnie, że to nie one go niosły, ale raczej on siłą woli ciągnął je za sobą, niczym dwa bezwładne stukilogramowe odwłoki. Szedł, bo musiał iść. Szedł bez przystanków na odpoczynek, bo jak zawsze się spieszył i jak zawsze, gdy tu był, spoglądał z niechęcią na okazałe gmachy Dzielnicy Władców. Miały one po kilka, a niektóre nawet po kilkanaście pięter. Do ich wzniesienia użyto cegieł, co było widać w miejscach, z których odpadła zewnętrzna okładzina, wykonana z jakiegoś tworzywa imitującego piaskowiec. Ubytki te uzupełniano na bieżąco, gdyż budowle musiały błyszczeć świeżością, by swym wyglądem oszałamiały i poniżały denny genus. Ski wiedział, że gdzieś w Anasolsce znajduje się fabryka produkująca te niby-kamienne okładziny oraz że jest też cegielnia, której istnienie dowodziło jasno, iż bez wynalazku starożytnych ludzi nie potrafiono obejść się nawet w trudnej do określenia, ale dość odległej anasolskiej przyszłości. Propaganda głosiła, że cegła to genialny, innowacyjny wynalazek myśli techniczno-budowlanej starożytnych Anatesów, i wierzyli w to anasasi – zarówno ci z wyżyn, jak i ci z nizin anasaskiej społeczności. Wiedza o tym, że mogło być inaczej, że to nie Anatesi, ale ludzie wynaleźli cegłę, należała tylko do samej najwyższej góry i objęta była surowym rygorem tajności. Zaprzeczała bowiem jednej z głównych doktryn ustrojowych anasizmu, według której ludzie są nic nieznaczącym dennym genusem, gdyż taka jest ich niedorozwinięta natura. Tylko że i tak ani ta góra, ani jej poniższe szczeble oraz niziny, a tym bardziej denny genus – słowem, wszyscy mieszkańcy Anasolski – nie mieli zielonego pojęcia, skąd pochodzili ci genialni starożytni rzemieślnicy, którzy jako pierwsi wymyślili cegły. Technologię ich wyrobu, jak również technologię wyrobu płyt okładzinowych obejmowała tajemnica państwowa i dlatego były to miejsca, w których Anatesi nie wyręczali się ustawowo bezpłatnym dennym genusem, tylko zatrudniali anasasów z dołów społecznych, taką jakby anateską klasę robotniczą, i czynili tak pomimo tego, że tym anasasom trzeba było płacić. Nie inaczej było z fabrykami wytwarzającymi żywność. Anateska klasa robotnicza zajmowała się hodowlą zwierząt i ptaków na ubój w farmach rzeźnych, a następnie – pozyskiwaniem mięsa i jego przetwarzaniem. Anateska klasa robotnicza doglądała też pól uprawnych, plantacji oraz sadów i zbierała plony, czyli warzywa, ziemniaki, pomidory i owoce. Były też piekarnie wypiekające chleb żytni i pszenny, zatem musiały gdzieś rosnąć żyto i pszenica, ale o tym, gdzie to wszystko było, wiedzieli tylko anasasi zaangażowani w produkcję i objęci rygorystycznym zakazem mówienia o tym komukolwiek. Natomiast denny genus nawet nie próbował myśleć na ten temat, ani domyślać się czegokolwiek.

Ski zmierzał dalej przed siebie i właśnie skręcił w kolejną ulicę, nazwaną imieniem Anaskajkwaczyjusa XVIII, który zasiadał na anasolskim tronie bezpośrednio przed obecnie panującym. Osiemnastce, bo tak mówiła o nim góra, nie za dobrze układały się stosunki z Pierwszym Anaskajgenkwaczerem Anastetu Czołowego, w związku z czym, w sposób najordynarniejszy z możliwych, pozbawiony został tronu, a niedługo później – życia, i jakby na otarcie łez został patronem ulicy oraz przyznano mu, za zasługi, zaszczytne miejsce w krypcie honorowej mieszczącej się w Kurhanie Władców, zwanym Anaskajwaczyjowem. Tron natomiast zajął niezwłocznie dziewiętnastka, który bez jakichkolwiek ceregieli dał się od razu potulnie wziąć na smycz i dzięki temu panuje szczęśliwie do dzisiaj. Ski oczywiście nie wiedział o tym wszystkim, tak samo jak zwykli anasasi i cały denny genus.

Ski szedł teraz po chodniku ułożonym z dużych ceramicznych płyt, które wypalono i specjalnie utwardzono we wspomnianej cegielni. Z takich samych płyt składała się nawierzchnia jezdni, po której sunęły poduszkowce. Ski, choć tego nie lubił, musiał przyznać, że zwarta zabudowa obu ulicznych pierzei nie była brzydka. Elewacje gmachów miały regularny układ, a rzędy okien rozdzielone były gzymsami kordonowymi, których liczba odpowiadała liczbie kondygnacji. Całość wieńczyły gzymsy koronujące i umieszczone ponad nimi posągi Anatesów oraz inne detale, które denny genus zwykł nazywać osrajmurkami. Ski patrzył na nie i złorzeczył pod nosem:

– Kotaczka was trącała, anasaskie pomioty. Chciałem legalnie, po dobroci, a nie, to drób wam w dziób… – Ulżył sobie, gdyż wyraz „drób” ewoluował, a raczej zwulgaryzował się i funkcjonował w Anasolsce jako jeden z najbardziej nieprzyzwoitych wulgaryzmów. Na fali tej ulgi Ski poczuł się jakby raźniej i, zdobywszy się na odwagę, dokończył przerwaną myśl, ni to szepcząc, ni to mrucząc: – …i tak będę kopał i żaden anasas mi tego nie zabroni… i… i nie będę sterczał w tej… dróbanej kolejce.

Czuł teraz wyraźnie, że czerpiąc zapał z tych paru sekund szemranego heroizmu, mógłby góry przenosić. Jednak po chwili struchlał i zaczął rozglądać się nerwowo, czy przypadkiem w pobliżu nie kręci się jakiś milikwaczjant z wykrywaczem wyobraźni. Ski przestraszył się własnych myśli i bynajmniej nie były to strachy na lachy.

Upewniony, że milikwaczjanta nie było, mimo tego gnany jakimś strachem, przemknął szybko przez wąski przesmyk między ostatnimi zabudowaniami Dzielnicy Władców i się zatrzymał. Przed nim rozciągał się widok na las kominów wyrastających prosto z ziemi, czyli z ziemnych nor, w których zamieszkiwał denny genus. Ski patrzył na te kominy z czymś ciepłym w spojrzeniu, bo to była dzielnica dennego genusu, bo to była jego dzielnica. Panował w niej bezgraniczny chaos. Nie było ulic ani nawet jako tako utwardzonych dróg. Nory porozrzucane były byle jak, gdzie popadnie, i tylko odległości między nimi nie były przypadkowe, gdyż chodziło o to, żeby w razie czego mogły przejechać poduszkowce. Ski kochał to miejsce, bo tu się urodził i dorastał. Ojca pamiętał ledwo, ledwo, jak przez mgłę. I tak samo – ledwo, ledwo – jak z za jakiejś mglistej dali, wspominał słowa, które ojciec często kierował do niego, a które brzmiały jakoś tak: Wyjdziesz kiedyś, synku, na ludzi.

Ski nie był nawet pewien, czy dobrze zapamiętał te słowa. Nie miał natomiast wątpliwości, że bardzo dobrze pamiętał płacz matki, gdy któregoś poranka przyszli po ojca milikwaczjanci. Mieli ze sobą wykrywacz wyobraźni, który ujawnił, że ojciec Skiego ma w głowie nielegalne marzenia o charakterze wywrotowym. Kłamali, że zabierają go na odwyk, że wróci za jakiś czas i będzie jak nowo narodzony. Kłamali, bo ojciec nie wrócił do tej pory i wszelki ślad po nim zaginął. Matka próbowała go szukać, pytała tu i tam, płaszczyła się przed różnymi anasaskimi kreaturami, jednemu z nich dała nawet z trudem uciułaną łapówkę, ale nic nie wskórała. Kazano jej zanosić modły do Wielkiego Protoplasty i wierzyć w anteską sprawiedliwość.

Najgorsza w życiu dennego genusu jest bezsilność. To właśnie przez nią matka Skiego podupadła na zdrowiu. Mimo to spróbowała jeszcze się podnieść i gdy Ski miał dwadzieścia lat, wstąpił na jej życiową ścieżkę tak samo jak ona podupadły denny genus, niejaki Niak 0911. Było im chyba dobrze ze sobą, skoro trzy lata później przyszedł na świat przyrodni braciszek Skiego, Niaki 0911/1. Rodzice Niakiego pracowali ponad siły, by wykazać swą przydatność, bo anateska praworządność eliminowała nieprzydatnych, czyli chorych i starych z dennego genusu. Oficjalna propaganda głosiła co innego, ale Niakowie jej nie wierzyli, nie wierzyli w żadną obiecywaną świetlaną przyszłość, w jakiś raj dla staruszków. Dlatego wychodzili ze skóry, by jak najdłużej być z synami. W końcu jednak przyszła ta chwila, że już dłużej nie mogli. Wtedy w ich norze po raz drugi pojawili się milikwaczjanci, tym razem z dwoma nakazami obowiązkowego stawienia się w Ośrodku Świetlanej Przyszłości. W drodze łaski dano im czas do świtu.

– Musimy pogadać – rzekł wtedy Niak do Skiego i obaj wyszli przed norę. – Chłopie, musisz być teraz dzielny – powiedział, pokazując Skiemu nakazy. – Nie miej złudzeń… – mówił dalej: – My nie pójdziemy do Ośrodka Świetlanej Przyszłości, bo go nie ma. Gdyby był i spokojnie umieraliby sobie w nim staruszkowie, to musiałby być gdzieś cmentarz. A nie ma go w całej naszej dzielnicy. Posłuchaj mnie, my jutro pójdziemy na… świetlany przemiał. Dobrze, że mamy nie ma teraz w domu. O świcie powiem jej, że idziemy na spacer, a ty nie daj poznać po sobie, że znasz prawdę. Wiem, że to okrutne, ale tak będzie lepiej. Mama będzie krócej cierpiała. Słyszysz mnie, rozumiesz to? Musisz dać radę.

– Dam… radę… – odpowiedział Ski łamiącym się głosem, a patrząc Niakowi prosto w oczy, dodał: – Nie rozumiem tylko, jak ojczym może tak spokojnie o tym mówić.

– Posłuchaj, młodzieńcze, my, denny genus, musimy być twardzi. To nasza jedyna obrona, by nie dać się złamać. Zapamiętaj to i… – Tutaj ojczymowi też zadrżał głos: – I… zaopiekuj się Niakim. Będziesz teraz dla niego bratem i ojcem, wychowaj go.

Obraz tego, co zdarzyło się o świcie, zachował się pod powiekami Skiego na zawsze. Niaki miał dopiero trzy lata i jeszcze spał, a on stał przed norą i wpatrywał się w te dwie przygarbione, pochylone sylwetki, które podpierając się wzajemnie, coraz bardziej się oddalały. W pewnym momencie matka obejrzała się i pomachała Skiemu na pożegnanie. Ski też pomachał i choć zrozumiał wtedy, że matka wiedziała, o co chodzi, był twardy, tak jak nakazał mu Niak. Był twardy, mimo że gotowało się w nim jak w wulkanie przed erupcją.

Od tamtego świtu minęły cztery lata i tak, jak przewidział ojczym, wszelki ślad po nim i po matce zaginął. Bo w anateskim prawie oczywiście nie mieściło się informowanie rodzin dennego genusu o losie najbliższych, zesłanych do Ośrodka Świetlanej Przyszłości, o którym i tak wszyscy denni wiedzieli, iż nie było w nim żadnego jutra.

Ski mijał kolejne kominy i co rusz spotykał znajomych. Czyk 2848 szedł już ze swoją córeczką Czykią 2848/1 do szkoły. Czyk zwracał się do swojej córeczki pieszczotliwie Czykusia i tak też teraz do niej mówił:

– Nie bój się, Czykusiu, nic złego ci tam nie zrobią, a jakby próbowali, to im dzioby powyrywam.

Czykusia się roześmiała, ale Skiemu tak otwarcie i werbalnie wygłoszone antyanateskie i wywrotowe zamiary bynajmniej nie przypadły do gustu. Słysząc to, podszedł do Czyka i Czykusi i rzekł:

– Czyś ty zidiociał? Co to, nie wiesz, co może być? Żartuj tak dalej i ani się obejrzysz, jak przedwcześnie osierocisz córeczkę.

Ofuknął kolegę i na wszelki wypadek rozejrzał się, czy milikwaczjantów nie ma w pobliżu.

– Spokojnie… – odrzekł Czyk: – Czykusia wie, o czym nie powinna mówić i myśleć. – A zwracając się do córki, dodał: – Nie zdradzisz tatusia, dziecinko, prawda?

– Tak, tatusiu – odparła i uśmiechnęła się figlarnie, odsłaniając poszczerbione wypadaniem mleczaków uzębienie.

Ski jednak dalej się niepokoił:

– A wykrywacze wyobraźni?

Czyk spoważniał, upewnił się tak jak dopiero co Ski, że obok nie kręcą się milikwaczjanci, i odpowiedział cicho:

– Nasi odkryli, że wykrywacze działają tylko na niezwerbalizowane myśli.

– Jacy nasi?

Czyk zbył milczeniem pytanie Skiego. Spojrzał tylko znacząco i zmienił temat:

– A gdzieś ty zgubił Niakiego? Pospiesz się, oboje z Czykusią się lubią, byłoby miło, gdyby znaleźli się w jednej zagrodzie.

– Miałem coś do załatwienia w mieście, ale już po niego idę. Poczekajcie chwilę – rzekł Ski i wszedł do swojej nory.

Niaki czekał na niego i był gotowy do wyjścia.

– Zjadłeś śniadanie, które ci zostawiłem?

– Tak, tato – odparł Niaki.

Chłopiec wiedział, że Ski jest jego starszym bratem, ale odkąd zostali sami, nazywał go tatą. Niaki pamiętał też, jak przez mgłę, swoich rodziców. Ski wmówił mu, że tam gdzie są, są szczęśliwi i kiedyś wrócą.

– No to weź rzeczy i chodźmy. Przed norą czeka Czykusia – rzekł Ski z ciepłym uśmiechem, a Niaki porwał zawiniątko z rzeczami i drugim śniadaniem i raźno wyskoczył przed norę, by po chwili utonąć w objęciach Czykusi.

Dzieciaki, wśród podskoków i śmiechów, szły nieco z przodu. Mężczyźni – w ślad za nimi, rozmawiając o czymś poważnym. Szli tak całą czwórką, spotykając kolejnych znajomych, którzy razem z dziećmi wychodzili ze swoich nor i kierowali się w tę samą stronę. Na około zrobiło się dość tłoczno, a do Skiego i Czyka podszedł nagle niejaki Szczuk 2020 i poprosił ich o przysługę:

– Weźcie mojego Szczukiego ze sobą, bardzo was proszę. Mam jeszcze coś do zrobienia przed pracą i jak nie zrobię tego zaraz, to się potem spóźnię, a sami wiecie, czym to się skończy.

– Dawaj go – odrzekł Czyk i poklepał Szczuka po ramieniu.

– Dobre z was chłopaki – powiedział Szczuk, po czym kazał swojemu synkowi przyłączyć się do Niakiego i Czykusi.

Ski chciał jeszcze coś dodać, przed czymś Szczuka ostrzec, gdyż sam też, dopiero co, próbował coś załatwić przed pracą, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo Szczuk, niczym zjawa, rozpłynął się w tłumie. Ski i Czyk, już nie z dwojgiem, ale z trojgiem dzieci, szli zatem dalej, klucząc między kominami, aż w końcu stanęli przed barakiem, do którego przymocowana była tabliczka z napisem o następującej treści: Elementarna Szkoła dla dennego genusu imienia Wielkiego Protoplasty wAnasolsce– kwartał dziesiąty.

Dzieci musiały same wejść na teren szkoły, więc rodzice i opiekunowie zostali przed ogrodzeniem. Niaki, Czykusia i Szczuki mieli bardzo niepewne miny i, oględnie mówiąc, wyglądali na przestraszonych. Czyk, widząc to, chciał im dodać otuchy, wobec czego zagadnął zawadiacko:

– Nie bójcie się, a jakby co, to wiecie… dzioby im powyrywam.

Dzieci niby uśmiechnęły się, jednak na wszelki wypadek Niaki i Czykusia wzięli się za ręce i niepewnym krokiem przeszli za ogrodzenie, a Szczuki podążył za nimi. Nim to się stało, Ski naprędce pouczał jeszcze Niakiego:

– Pamiętaj, co mówiłem, masz nie rzucać się w oczy.

– Tak, tato – odparł Niaki i zniknął w tłumie innych dzieci.

Podział na zagrody odbywał się za ogrodzeniem i dopiero po tym, gdy to się dokonało, dzieci weszły do środka. Czyk i Ski stali przed szkołą do chwili, gdy za ostatnim dzieckiem zamknięto drzwi. Idąc dalej, do pracy, nie byli zbyt rozmowni. Po jakimś czasie milczenie przerwał Czyk:

– Widzę, że chcesz zrobić z Niakiego takiego samego wycofanego i ostrożnego pierdołę, jakim sam jesteś. Nie wiem, czy to dla niego dobre.

– Ja tylko chcę, żeby na siebie uważał – odparł Ski i obaj poszli dalej, nie rozmawiając więcej.

2. SZKOŁA

Dzieci stały, a na coś w rodzaju ambony umieszczonej niemal pod sufitem wdrapywał się ich Anasesor – wychowawca zagrody jeden-zero przez jeden przez jeden, w której – tak jak chciał Czyk – znaleźli się Niaki i Czykusia. Stali teraz obok siebie i chichotali ukradkiem na widok dość osobliwych wygibasów gimnastycznych, jakimi z powodu krótkich nóżek popisywać się musiał Jego Anasasość podczas wspinaczki na ambonę. Biedak stawał się ofiarą czegoś, czemu wiernie służył jako państwowy funkcjonariusz. Tym czymś był SNdg, czyli System Nauczania dennego genusu. To ten system zmuszał Anasesora do robienia z siebie pośmiewiska, to przepisy tam zawarte nakazywały, by głos nauczyciela dobiegał gdzieś z wysoka tak, jak dobiegałby głos Wielkiego Protoplasty, gdyby duch patrona szkoły zechciał nagle przemówić. Chodziło tu o to, by denny genus, chcąc widzieć i słyszeć swojego „mistrza”, musiał zadzierać głowy do góry i doznawał w ten sposób uczucia poniżenia wobec władzy Anatesów.

W końcu Anasesorowi udało się dotrzeć na miejsce i to z sukcesem, bo bez wyraźnego uszczerbku na zdrowiu. Sapiąc zatem jeszcze i czochrając się, rozpłaszczył swój kuper na krześle i zabrał głos:

– Siadać.

Dzieci usiadły ze skrzyżowanymi nogami na gołej podłodze, a potrzebne przybory ułożyły na swoich kolanach i tak jak chciały przepisy, zadarły głowy do góry.

– Słuchajcie, bastardzi – kontynuował Anasesor. – Przyszliście tu po to, by przyswoić sobie raz na całe życie, że jesteście dennym genusem i zawsze będziecie sługami rasy wyższej. Nauczycie się potrzebnych umiejętności, ale tylko na poziomie elementarnego wtajemniczenia. O wyższych poziomach nawet nie myślcie, bo, co udowodnili naukowcy, nie bylibyście w stanie ich pojąć, gdyż wasze mózgi nie nadają się do tego, są zbyt ciasne i płaskie. Pogódźcie się z tym, że wyższe wtajemniczenie jest dostępne tylko dla Anatesów. Będziemy uczyli was czytania, byście mogli czytać rozporządzenia władzy i umieli bezwzględnie się do nich stosować. Będziemy uczyli was pisania, byście mogli napisać to, czego władza zażąda. Będziemy uczyli was liczenia, byście mogli wykonać obliczenia, które będą potrzebne władzy. Nauczymy was, jak i kiedy mówi się z dużej albo z małej litery, i pokażemy, czym jest religia, byście umieli modlić się do Wielkiego Protoplasty i potrafili oddawać mu cześć. Zadbamy też o wasze zdrowie psychiczne i dopilnujemy, byście nigdy nie zachorowali na poważną chorobę zwaną wolnością myśli, w tym – na jej stan zapalny, rozpoznany przez naukowców jako krytyczne myślenie i wyobraźnia twórcza. Bójcie się, bastardzi, tej choroby, bo od niej się umiera. Słuchajcie bezwzględnie tego, co powiemy, bo tylko my możemy was przed nią ustrzec.

– Czy to takie kuku na muniu?

Wtrąciło nagle jedno z dzieci:

– Kto to powiedział? – spytał Anasesor i aż podniósł się z krzesła.

Niakiemu zrobiło się strasznie, bo właśnie wyrwało mu się coś, co usłyszał kiedyś w norze od Skiego i co dotyczyło czegoś zgoła innego, bo odnosiło się do Anatesów. Przestraszył się nie na żarty, że wkopał brata, i nie zamierzał się przyznać. Jednak, jak zawsze w szkole bywa, znalazł się jeden skarżypyta, który wskazując na Niakiego, obwieścił tryumfalnie:

– To on, wasza anasasość.

Anasasość spojrzał surowo na skarżypytę i udzielił mu reprymendy:

– Wasza Anasasość powiedziałeś z małych liter, co jest niedopuszczalne. Oficjalnie tłumaczy cię to, że jeszcze masz prawo nie wiedzieć, jak mówi się z dużych, bo będziemy to przerabiać za kilka dni. Jednak nieoficjalnie – źle to świadczy o twoich rodzicach.

Skarżypyta zbaraniał, a Anasesor przeniósł swą odgórną uwagę na Niakiego i zapytał:

– Jak się nazywasz?

– Niaki zero-dziewięć-jeden-jeden łamane przez jeden, Wasza Anasasość.

– Brawo, bardzo wyraźnie zaakcentowałeś duże litery. Kto cię tego nauczył?

– Starszy brat.

– Brat powiadasz… – odrzekł wyraźnie rozbawiony Anasesor i po krótkiej pauzie, koniecznej dla powstrzymania śmiechu, mówił dalej: – Kuku na muniu, a to dobre. Dla tej choroby to doprawdy doskonała nazwa. Od kogo ją usłyszałeś?

– Od starszego brata, Wasza Anasasość.

– Brawo, mianuję cię prymusem dnia dzisiejszego. Na pamiątkę dostaniesz list pochwalny dla ciebie i list gratulacyjny dla brata.

Niaki spojrzał z wyższością na skarżypytę i już wiedział ponad wszelką wątpliwość, że z tym kolegą lubić się nie będą. Nie wiedział jednak, że sam też nieźle się wkopał, a co gorsza – nieźle wkopał swojego brata.

Jakiś czas później szkoła już była zamknięta, za to przed nią roiło się od dzieci z najmłodszych zagród. Bastardzi, bo tak oficjalnie nazywano w Anasolsce uczniów z dennego genusu, czekali cierpliwie na rodziców i opiekunów, którzy wracając z pracy, przyjdą po nich i odprowadzą ich do nor. Nie inaczej było z Niakim i Czykusią. Oboje siedzieli na bezładnej stercie cegieł z rozwalonego komina. Niaki trzymał w ręku oba listy i wyraźnie się z nich cieszył. Nie mógł się już doczekać, by pokazać je bratu. Czykusia za to patrzyła na kolegę jakoś dziwnie. Z jednej strony jej zaimponował, trochę mu zazdrościła, ale z drugiej… No właśnie, co było z drugiej strony? Czykusia sama tego nie wiedziała, ale na wszelki wypadek bała się tego, że Niaki, na którego teraz patrzy, to jakby już nie ten sam Niaki, z którym śmiejąc się i podskakując, przyszła do szkoły.

Oczekiwanie się wydłużało i dzieci zaczęły się niepokoić. Bardziej udzieliło się to Niakiemu, który oprócz starszego brata nie miał nikogo na świecie. Zawsze wpadał w panikę, ilekroć Ski wracał później, niż powinien. Tym razem jednak do tego nie doszło, bo Czyk i Ski wyłonili się właśnie zza gęstwiny kominów, a dzieci, ujrzawszy ich, ruszyły biegiem w ich stronę. Czykusia, biegnąc, wykrzykiwała:

– Tato, tato, Niaki umiał powiedzieć „wasza anasasość” z dużych liter i brat go tego nauczył, a potem powiedział, że wolność myśli to kuku na muniu, i dostał listy pochwalne dla siebie i dla brata!

Niaki, gdy dobiegł do Skiego, wręczył mu listy i rozpromieniony czekał na pochwałę. Ski przeczytał je i zbladł, spojrzał też na Czyka, który patrzył na Skiego z bardzo dziwną miną.

– Cicho dzieci, idziemy – zarządził Czyk i wszyscy ruszyli w drogę powrotną do nor.

Niaki szedł, ale czuł się tak, jakby oberwał czymś po głowie. Spodziewał się pochwał i nagród, a tymczasem doczekał się brata, który idąc obok, nie odzywał się do niego. Miny mężczyzn wpłynęły też źle na Czykusię, bo to jej entuzjastyczne wrzaski na temat wyczynu Niakiego tak bardzo zepsuły atmosferę. Szła więc cicha jak trusia i nawet do Niakiego bała się odezwać. W końcu tę męczącą dla wszystkich ciszę przerwał Czyk, zwracając się do Skiego:

– Zawsze stałeś z boku, ale teraz jesteś umoczony. Przecież dzieci to rozniosą i dzisiaj w norach to będzie temat numer jeden. Myślę, że masz się z czego tłumaczyć.

– Przed tobą? – spytał Ski.

– A choćby – odpowiedział Czyk.

Ski na to nie zareagował i milczał do chwili, gdy stanęli przed wejściem do jego nory.

– Dzieci, zostańcie tu i nie przeszkadzajcie, dorośli muszą porozmawiać – zwrócił się wtedy do Niakiego i Czykusi. Z kolei gestem ręki zaprosił Czyka do środka. Gdy weszli, Ski nie prosił, by usiadł, nie zaproponował procentów w glinianych kieliszkach, a widząc, jak Czyk na niego patrzy, wypalił prosto z mostu: – No i co mam ci powiedzieć?

– Najlepiej prawdę – odparł Czyk.

Ski zbył to milczeniem, co chyba rozdrażniło Czyka, który nie bawiąc się w zbędne ceregiele, powiedział wprost:

– Wśród naszych jest wielu sługusów, którzy choćby za prawo do mieszkania w Dzielnicy Władców gotowi są tyłki lizać Anatesom. Wysługują się tym anasaskim ścierwom i udają, że deszcz pada, wmawiając na prawo i lewo, że ktoś ich do tego zmusił, a tak naprawdę aż piszczą, żeby dostać się na służbę do Anaskajkwaczerów. Sprzedają się dla mieszkania z kiblem, bieżącą wodą i telewizją i żeby móc wozić dupy poduszkobusami. A jak się już któryś do tego dorwie, to się pazurami trzyma, by nie wylecieć za byle pryszcz. Bo każdy denny genus nie jest niezastąpiony, a kolejka chętnych na jego miejsce wcale nie jest krótka. Tylko że oni sami sobie srają w życiorysy, a poza tym są nieszkodliwi.

Tutaj Czyk przerwał i nie przestawał dziwnie patrzeć na Skiego. Ski natomiast, wyraźnie speszony, głaskał się nerwowo po głowie, zasypując nieświadomie kołnierz i jego przyległości łupieżem. No cóż, rano nie miał czasu stać w kolejce do studni, gdyż spieszył się do Urzędu, by pogadać z Anaskajkwaczerem. Spieszył się na próżno, a drobinki łupieżu pokryły teraz dość szczelnie okolice szyi. Ski stał z opuszczoną głową i się bał. W końcu, wpatrując się uporczywie w czubki własnych butów, zapytał:

– Czy ty myślisz, że ja o tym wszystkim nie wiem? Do czego zmierzasz?

– Do tego, że oprócz sługusów anasasi mają wśród nas dobrze ukrytych konfidentów. Mówi się, że nawet najlepiej schowany konfident zdradzi się kiedyś przez jakieś głupstwo.

– Chyba nie myślisz, że… – wyjąkał Ski.

– Właśnie myślę i dlatego, po starej znajomości, czekam na wyjaśnienia.

– Stary… przecież ja… no co ty…

– Właśnie, przecież ty, zawsze cichy i spokojny, a może za spokojny. Skąd mogę wiedzieć, że to dzisiaj w szkole z Niakim i ten list to nie było właśnie takie głupstwo? Powiedziałem – po starej znajomości, no więc mów, dopóki chcę słuchać.

Podobno najgorzej jest się przyznać do własnej głupoty. Ski czuł ją teraz na swoich barkach, ale nie miał wyjścia, musiał się przyznać, bo Czyk przycisnął go do muru.

– Zawsze byłem ostrożny… – zaczął Ski.

– Ostrożny czy tchórzliwy? – przerwał mu Czyk.

– Nie utrudniaj, chociaż niech ci będzie, że tchórzliwy. Pamiętasz ten przypadek, kiedy jakiś anasaski szajbus pobił na śmierć naszego dzieciaka za to, że tę cholerną anasasość powiedział z małej litery? I nie obchodziło go, że mały jeszcze tego nie umiał. Przestraszyłem się, że coś takiego może spotkać Niakiego. Bałem się o niego, chciałem go chronić, tym bardziej, że anasasi często zaczepiają nasze dzieci, i wtedy nauczyłem go mówić z dużych liter. Myślałem, że tak trzeba. A kiedy zdarzyło się, że dzięki temu Niaki uniknął kłopotów, nabrałem pewności, że dobrze zrobiłem. I nadal tak uważam, nie przewidziałem tylko, że kiedyś obróci się to przeciwko mnie.

– I przeciw Niakiemu… – powiedział Czyk, który miał teraz minę jak ktoś, kto chwilę temu oznajmił, że coś wie, ale nie powie: – …Będzie miał teraz dzieciak ciężko w szkole – dokończył i po chwili namysłu rzekł jeszcze: – Porozmawiam z Czykusią, żeby nie odwracała się od niego, jak zobaczy, że inni się odwracają. A ty szykuj się, bo Nasi będą chcieli od ciebie wyjaśnień.

– Jacy Nasi?

– Wszystko w swoim czasie. Chciałeś stać z boku, ale to się skończyło. Teraz będziesz się musiał wykazać, a jutro w pracy trzymaj się blisko mnie.

– Czym wykazać? – zapytał Ski, ale nie doczekał się odpowiedzi, bo właśnie Czyk wyszedł z nory i zabrał ze sobą Czykusię.

Ski usiadł na skrzyni, która razem z okrywającym ją kocem pełniła funkcję krzesła. Usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Do nory po cichutku wśliznął się Niaki i, chlipiąc po nosem, podszedł do Skiego.

– Tato… przepraszam…

Ski przytulił brata i uspokajał go:

– Cicho, dzieciaku, nie wróci się. Wiesz, prawdziwy mężczyzna zawsze wie, kiedy trzeba milczeć. A ty przecież jesteś prawdziwym mężczyzną, tylko jeszcze małym. Umówmy się więc, jak prawdziwy mężczyzna z prawdziwym mężczyzną, że od teraz będziesz umiał trzymać język za zębami i nigdy nikomu nie zdradzisz naszych tajemnic. Dajesz słowo?

– Daję słowo – odpowiedział spokojny już Niaki, a Ski dodał:

– Zawsze o tym pamiętaj, słowo prawdziwego mężczyzny jest jak głaz, którego nic nie skruszy.

Zapadał zmierzch. Ski rozniecił ogień na palenisku pod kominem i z pracowniczego oprowiantowania przygotował kolację. Mieszkańcom nor nie było wolno zaopatrywać się w sklepach, które znajdowały się tylko w Dzielnicy Władców. Nie było im też wolno posiadać pieniędzy. Denny genus otrzymywał cotygodniowe i raczej skąpe przydziały żywności, zapałek i mydła, ale tylko dla pracujących i ich dzieci. Dla niepracujących, czyli starych i chorych, niezależnie od wieku, przydziałów nie było. Oni się nie liczyli, po nich przychodzili milikwaczjanci z nakazami. Kolega z pracy, Siak 1005, ukrywał swoją starą i niedołężną matkę. Milikwaczjantom, którzy przychodzili z nakazem, kłamał, że matka wyszła z nory jakiś czas temu i do dzisiaj nie wróciła, że miała zaniki pamięci i zaburzenia orientacji w terenie i pewnie wpadła do jakiegoś dołu, i utopiła się w podziemnej rzece, a wartki nurt porwał ciało. Ski, Czyk i inni robili co miesiąc nielegalną zrzutkę ze swoich przydziałów, żeby biedna staruszka miała co jeść. Ryzyko było duże, bo gdyby się wydało, matkę wysłano by do Ośrodka Świetlanej Przyszłości a Siaka, który nie potrafił się z nią rozstać, najpierw wzięto by na tortury, by wydał tych, którzy mu pomagali, a potem wyeliminowano publicznie, dla postrachu.

Ski myślał o tym, kładąc Niakiego spać, i później, gdy Niaki już spał.

– Skąd to anasaskie gówno wzięło się na tym świecie? – mruczał pod nosem bo, jak powiedział Czyk, wykrywacze wyobraźni nie reagowały na zwerbalizowane myśli.

Mruczał dalej, gdy wygaszał palenisko i zapalał kaganek. Bo w norach nie było elektryczności, była ona tylko w Dzielnicy Władców. Denny genus, oprócz żywności i zapałek, otrzymywał też przydział świec do kaganków. Wziął więc do ręki zapalony kaganek i, nadal mrucząc, udał się z nim do najdalszego zakątka nory. Tam wygrzebał starannie ukrytą nielegalną, bo ukradzioną, łopatę i zaczął kopać. Myślał, że w ten sposób odpędzi od siebie niepokojące myśli, które napływały do jego głowy po kolei i jakby ustawione w jakiejś kolejce toksycznych straszydeł pchały się jedna za drugą, nie dając chwili oddechu. Ski miał złe przeczucia i machaniem łopatą nie dał rady ich zagłuszyć. Rzucił więc ją w kąt, a sam usiadł, oparł się łokciami o kolana, a twarz ukrył w obu dłoniach. Trwał tak bez ruchu przez jakiś czas, po czym wstał, splunął i zaczął chodzić po norze od jednego kąta do drugiego, trzymając się kurczowo za podbródek, jak zawsze, kiedy miał jakieś zmartwienie. Skiego gnębił strach, że tego zmartwienia łatwo się nie pozbędzie, że oto spadło na niego coś, co nieodwracalnie zniweczy spokojną, ostrożną rutynę, w której on i Niaki dotąd żyli. Skiego ogarnęła jakaś rozdzierająca nostalgia, która skowytała w nim teraz z tęsknoty za tą dobrą rutyną. Na jego policzkach pojawiły się łzy i mimo że nikt tego nie widział, zawstydził się i jak ktoś przyłapany na czymś krępującym otarł je szybko wierzchem dłoni. Zmęczony tą galopadą myśli, znowu usiadł i próbował się uspokoić:

– A może Czyk przesadza… – szeptał sam do siebie: – …może dzieci nic nie powiedziały o tych listach i wcale się o tym nie mówi… może zapomniały o nich, albo w ogóle ich nie zauważyły. Niby dlaczego nie miałoby tak być? Inne dzieci nie muszą być tak spostrzegawcze jak Czykusia… a Czykusia przyjaźni się z Niakim, więc…

Ski ziewnął, ogarniało go znużenie, a senność coraz bardziej wkradała się pod powieki i jakby przytłumiała strach. Wmówił sobie, że przynajmniej do rana są bezpieczni. Z tą myślą ułożył się do snu w ulubiony sposób, przykrył kocem i zaczął odpływać. Strach o to, co będzie jutro, nie przestał wprawdzie łaskotać go w potylicę, ale było to już pohukiwanie skądś tam, z jakiejś dali, z jakiejś ciszy. Ski odruchowo, z przyzwyczajenia nasunął sobie jeszcze koc na szyję i zmęczony lękiem zasnął.

3. PRACA

Skoro świt Ski z Niakim stali w kolejce do studni. Odczekawszy swoje, napełnili wodą dwa duże blaszane wiadra oraz mały też blaszany kubełek i wrócili do nory. Woda, którą przynieśli, musiała im starczyć do picia i do umycia się. Ski podgrzał na palenisku wodę w wiadrach, następnie przelał ją do dużej balii z wysokimi burtami, włożył w nią Niakiego i, wręczając mydło, kazał mu się umyć. Sam tymczasem ugotował wodę w małym kubełku, wrzucił do niej kostkę cukru i przygotował posiłek. Gdy obaj byli już wykąpani, otulili się kocami i zasiedli do śniadania. Koce, robocze kombinezony, w które ubierano także dzieci, wiadra, balie, kaganki, gliniane kubki i kieliszki, papiery toaletowe, pasty do zębów, łyżki i sztućce oraz inne przedmioty użyteczne na co dzień też były przydzielane na każdą norę, według rozdzielnika. Denny genus miał nie śmierdzieć i mieć siłę do pracy. Ski złościł się, że w rozdzielniku nie było łopat, a nie było ich po to, żeby nikt nie próbował powiększać swojej nory bez zezwolenia. Ski zabiegał właśnie o takie zezwolenie i dlatego nagabywał wczoraj rano Anaskajkwaczera. Z jakim skutkiem, wiadomo. Ski chciał, by Niaki miał niewielki kącik tylko dla siebie. Chciał, żeby nie musieli spać w jednej izbie, bo Ski chrapał w nocy i często budził małego. Był zdeterminowany i dlatego zaczął kopać bez zezwolenia, skradzioną łopatą, w nocy, przy kaganku.

Wysuszeni i najedzeni ubrali się i odwiedzili jeszcze ustronne miejsce, czyli pionowy odwiert, którego wylot znajdował się nad powierzchnią podziemnej rzeki. Oficjalny komunikat głosił, że wodę pitną i do mycia czerpie się ze studni wydrążonych nad wodami gruntowymi położonymi wyżej. Ski martwił się, że to nieprawda, chociaż jakiejś epidemii w dzielnicy dennego genusu jak dotąd nie było. Tego ranka, Ski martwił się jednak nie tylko o to. Niepokoił się, że Niakiego w szkole mogą spotkać przykrości ze strony dzieci. Liczył, że Czyk nastawił odpowiednio Czykusię i w razie czego ona pomoże Niakiemu. Ski czuł też łaskotanie z tyłu głowy, gdy pomyślał, jak zostanie przyjęty dzisiaj w pracy. Tutaj też liczył na Czyka.

Dalsze zamartwianie się Skiego przerwało nagłe wtargnięcie Czykusi, która podbiegła do Niakiego, uśmiechnęła się, wzięła chłopca za rękę i, lekko pociągając, wyciągnęła go z nory. W ślad za dziećmi udał się Ski i przed samym wejściem napatoczył się na Czyka, który zagadnął spokojnie:

– Jak się masz, stary, jak tam nocka?

– Niezbyt spokojna, ale co tam. Chodźmy, bo dzieci spóźnią się do szkoły – odparł Ski pozornie na luzie, bo tak naprawdę chciał zakrzyczeć męczący go niepokój.

Dzieci dotarły na czas. Zostawiwszy je w szkole, Czyk i Ski ruszyli w dalszą drogę. Szli dość długo, bo musieli dojść do pustej połaci położonej za strefą kominów i jeszcze dalej, do czegoś w rodzaju wlotu do tunelu. To było miejsce pracy Czyka i Skiego oraz wszystkich innych z dennego genusu. Właściwie wszyscy pracowali tam jako górnicy, bez względu na płeć i wiek. Tyle że nie wydobywali węgla czy innego surowca. Wydobywali ziemię, kopiąc podziemne tunele i korytarze coraz głębiej, głębiej i jeszcze głębiej. Tunele i korytarze były na różnych poziomach, przecinały się, tworzyły skrzyżowania. Niektóre były jak ślepe uliczki, bo prowadziły donikąd. Ta bezładna z pozoru plątanina układała się w jakiś zdradziecki labirynt – można było w nim zabłądzić i już nigdy z niego nie wyjść. Poruszać się w tych korytarzach potrafili tylko Anatesi. Pojawiali się od czasu do czasu, szli dokądś pewnym krokiem i nagle znikali jak duchy.

Denny genus podzielony był na trzy brygady – kopaczy, zbrojarzy i tragarzy. Pierwsi kopali, drudzy zabezpieczali nowo wydrążone metry przed osunięciem ziemi, a trzeci wynosili ją na zewnątrz i usypywali z niej jakieś dziwne kopce, wokół kilku nie mniej dziwnych rur, sterczących wysoko w górę. Nikt z dennego genusu nie miał pojęcia, czemu to wszystko miało służyć.