Kątem oka - Adrianna Korcz - ebook + książka

Kątem oka ebook

Korcz Adrianna

1,0

Opis

Autentyczne wybaczenie nie przychodzi od razu.
Najpierw trzeba zrozumieć.
Autentyczne, czyli moje – wypływające z głębi mnie i ze mną zgodne; nie czyjeś, nie przez kogoś, nie dla kogoś, nie dla zasad, nie dla czyichś oczekiwań, tym bardziej – nie pod czyjąś lub czegoś presją.
Autentyczne – wynikające z potrzeby – tak z uświadomionej, jak i nieuświadomionej.
Autentyczne – szczere, przede wszystkim wobec siebie jako Osoby.
Autentyczne – ostatecznie świadome.
Czy jeden człowiek może drugiemu ukazać coś o autentycznym wybaczeniu?
Tak, jeżeli ten pierwszy kierowany pragnieniem doświadczenia wybaczenia podejmie wysiłek zrozumienia i to, co stało się zrozumiałe, będzie chciał przekazać drugiemu.
Książka jest zatem zapisem drogi myśli – inspirowanych obserwacją doświadczeń swoich i innych; obserwacją związaną z wejściem w głąb tych doświadczeń, konfrontacją ze szczegółowymi, nierzadko trudnymi ich aspektami.
Nie opiera się na chronologii faktycznej, a chronologii przeżywania – kiedy myśl wraca do wspomnienia różnych przeżyć w zrozumiałej tylko sobie logice; kiedy odkrywa kolejno treści w zapamiętanych obrazach według logiki rozwijającej się świadomości.
Jest więc też zaproszeniem do przebycia określonej Drogi myśli, której owocem jest zrozumienie.
A czyż nie jest tak, że tylko zrozumienie może dać wyzwolenie pozwalające autentycznie wybaczyć?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 583

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paciek24

Nie polecam

napisana trudnym językiem . niezrozumiała przerwałam czytanie bo to była jakaś męka...nie polecam
00

Popularność




NIEDZIELNY OBIAD

I

„Czy ty mu wybaczyłeś? Teraz, gdy jesteś tutaj, czy jesteś pogodzony?” – Lidia, patrząc na Piotra, nie mogła uwolnić się od wciąż powracającego do niej pytania: „Czy wybaczyłeś, czy jesteś naprawdę pogodzony?”. – Miała fizyczne odczucie oddychania w rytm odpływów i przypływów tej nieustającej, dręczącej ją już wręcz, wątpliwości.

Wsłuchiwała się jednocześnie w każde słowo rozwijającej się między ojcem a synem rozmowy, wpatrując się przy tym na zmianę w twarz siedzącego po przekątnej do niej ojca i widzianą z profilu, siedzącego obok, po jej lewej stronie twarz Piotra.

Lidia była w tym mieszkaniu, w tym wnętrzu, po raz pierwszy. Choć fizycznie nigdy przedtem tutaj nie przebywała, duchem starała się dotrzeć tu: objąć, przewidzieć tę przestrzeń wiele razy. Dom dzieciństwa i wczesnej młodości Piotra. Miejsce, które było soczewką jego istnienia przez pierwszych dwadzieścia pięć lat życia…

Od najmłodszych lat Lidia intuicyjnie wyczuwała, że dom – miejsce, w którym osoba wzrasta – to nigdy układ elementów wyłącznie materialnych. Będąc osobą trzydziestoparoletnią, zaczynała coraz bardziej uświadamiać sobie, że dom dzieciństwa – to, czym pozostaje w człowieku na dalsze, dorosłe lata – to przede wszystkim ważny, a czasem najważniejszy punkt odniesienia; punkt będący w istocie systemem zakodowanych przekonań: na temat emocji i stanów, które kształtowały przez lata daną przestrzeń i żyjących w jej granicach ludzi; przekonań na temat życia i ludzi w ogóle; przekonań na temat tego, co dobre i złe; przekonań, do których pozostajemy w określonej relacji – niezmiennej albo podlegającej zmianom – przez całe swoje życie. (Choć często przecież kojarzy się go tylko ze wspomnieniem dzieciństwa).

Postrzegała Lidia dom – nie tylko dzieciństwa, ale dom w ogóle – także jako energię, której witalność i siła może kierować do przodu, ku nurtowi życia, albo której miałkość i ledwość może zdać na uświadomioną lub nie wegetację, a z czasem nawet na utrwalające się zastygnięcie, jałowość i marazm.

– Zostaliśmy zaproszeni na niedzielny obiad. Chciałbym, żebyśmy pojechali do moich rodziców za dwa tygodnie – stwierdził któregoś dnia Piotr uprzejmie i ciepło, ale w sposób, który w odczuciu Lidii nie zakładał ani możliwości oporu, ani tym bardziej odmowy.

To, co Lidia usłyszała od Piotra, zanim znaleźli się w tym domu – co wyłuskiwała z jego krótkich zdań i najczęściej urywanych wypowiedzi – w jej odczuciu od początku nie wróżyło dobrze.

Piotr był oszczędny, zdawkowy w swoich wypowiedziach: „Nie byłem u rodziców pół roku, nie jesteśmy w zbyt zażyłych relacjach” albo innym razem, mimochodem, przy okazji oglądanego wspólnie filmu powiedział, że doskonale rozumie, co znaczy trudne, bolesne dzieciństwo, co oznacza być ranionym dzieckiem.

„O co może chodzić? A może o kogo? O jednego z rodziców czy obydwoje?” – próbowała dociekać Lidia.

Piotr wspomniał również, na samym początku znajomości, przy jakiejś okazji, której nie zapamiętała, że brak uwagi to jedno z największych przewinień w bliskich relacjach. Lidia później wywnioskowała z tych słów, że musi chodzić o ojca. Była wewnętrznie – w istocie: sama przez siebie – przekonana, że chodzi o niego.

Gdy mówił o rodzicach, Piotr stawał się jakby smutny, przygaszony, jakby coś wciągało jego energię głęboko do środka, gdy pojawiało się skojarzenie na ich temat. Jednocześnie wyraźnie zależało mu na pojechaniu tam z Lidią. „Dlaczego?”– zastanawiała się Lidia. Patrząc na Piotra, nie dostrzegała bowiem charakterystycznego dla takiej perspektywy entuzjazmu, a raczej pewne jedynie podskórnie odczuwalne poruszenie, którego jednak charakteru, natury nie potrafiła wówczas odczytać.

Szczególne było to, że Piotr nigdy nie mówił wprost na ten temat. Lidia nie odnosiła jednak też przy tym wrażenia, że chce on specjalnie ukryć cokolwiek. Czuła, że mogłaby pytać, ale również szczególne – dla niej samej – było to, że tak naprawdę wcale tego nie potrzebowała.

Lidia, mimo niewielu słów wyartykułowanych na temat rodziców, nie miała odczucia, że jest między nimi jakakolwiek bariera milczenia. Wręcz odwrotnie, ten czas przed wyjazdem był nowym doświadczeniem w ich wzajemnej komunikacji. Mimo oszczędności słów miała właśnie zaskakujące poczucie cały czas toczącej się między nimi głębokiej rozmowy. Utrzymywało się bowiem – w jakiejś trudnej do uchwycenia i precyzyjnego nazwania wzajemnie dzielonej, wspólnej pamięci wspomnienie tych kilku – wiele znaczących, wypowiedzianych dotąd przez Piotra słów; a wiele innych, z pozoru niewiążących się z nimi wypowiedzi, wyraźnie dla Lidii do nich nawiązywało. Za nimi, jak odpowiedzi czy raczej innego rodzaju samodzielne wypowiedzi, dołączały spojrzenia i dotyk. Tak właśnie: spojrzenia Piotra, które po wypowiedzeniu przez niego niepokojących słów prosiły, by Lidia nie pytała o nic więcej, i dotyk, którym komunikowali sobie bliskość i zaangażowanie… Zaangażowanie w szukanie dróg do siebie, zaangażowanie w tę właśnie szczególną w tym czasie, a może i na dłużej, komunikację. To ich – w odczuciu Lidii – pogłębiające się z każdym kolejnym dniem wyczucie na siebie nawzajem umacniało ją w przeświadczeniu, że są w stanie, któremu należy pozwolić trwać samoistnie, że jest to stan zradzania się autentycznej więzi i na pewno jakiejś szczególnej wspólnej świadomości. Dlatego – i przez to – Lidia chciała, by przygotowania do spotkania z rodzicami, formułowanie oczekiwań wobec tego ważnego wydarzenia: ujrzenia tego domu, poznania ich – w tym jego, Piotra – od tamtej, nieznanej jej strony przebiegało naturalnie, bez żadnej presji. Dlatego, mimo pogłębiającej się między nimi uwrażliwiającej na siebie nawzajem komunikacji, Lidia tak bardzo się bała, jednocześnie… Była bowiem osobą, która lubiła mieć sprawy pod kontrolą. Sprawowanie kontroli stanowiło jak dotąd istotny filar jej poczucia bezpieczeństwa.

Jako osoba zaledwie trzydziestoparoletnia Lidia była jednak na tyle dojrzała, by przeczuwać, iż jedynie pod warunkiem wypuszczenia z rąk cugli kontroli, odpuszczenia kontroli będzie miała szansę zobaczyć rzeczy takimi, jakimi są. Zobaczyć rodzinę Piotra taką, jaka jest. Odpuszczenie kontroli było dla niej jak wstrzymanie oddechu, ale wiedziała, że musi się na to zdobyć. Budziło to w niej uczucie trwogi oraz wypełniającego ją coraz szczelniej niepokoju.

Zachowanie Piotra podsycało ten niepokój, sączyło jakieś katalizujące go emocje do stopnia, w którym, im bliżej było do wyczekiwanego spotkania, zaczął być odczuwalny w jej ciele.

Zależało jej na nim – to była jedna z odpowiedzi, jedno z wytłumaczeń.

Miała poczucie, że go dobrze poznała, choć nie znali się przecież długo – to było inne z wytłumaczeń. Poznała go w obszarach, które były dla niej bardzo ważne, i w tych obszarach był jej bliski. Wiedziała jednak, że są i inne obszary, i inne aspekty, które choć nie wydają się dla niej najważniejsze, mogą okazać się istotne – dużo bardziej istotne, niż dzisiaj mogłoby się jej wydawać. To kolejna odpowiedź i kolejne wytłumaczenie narastających wokół perspektywy tego spotkania emocji…

Piotr, im bliżej było do wyjazdu, tym mówił coraz mniej – konsekwentnie: zdawkowo i nie wprost, ale te jego wypowiedzi i sugestiewydawały się jednak Lidii z czasem coraz bardziej wyrazem potrzeby podzielenia się jakimś szczególnym ciężarem, a może nawet skrywaną głęboko tajemnicą? Odbierała je jednocześnie jak czytelne, uczciwe komunikaty, zapewniające minimum wiedzy pozwalającej przygotować się jej na tę wspólną wyprawę do innego, opuszczonego przez Piotra dłuższy już czas temu świata.

„Chce mnie przygotować, chce nas przygotować…” – łapała się na tej myśli niejednokrotnie przed wyjazdem Lidia. Przygotować w tym przypadku, w odczuciu Lidii, znaczyło oczywiście uodpornić – zapewnić pancerz pozwalający przetrwać zdarzenie, konfrontację z czymś innym, obcym – bez negatywnych konsekwencji dla – jak określała to Lidia: wspólnego świata, z którego się przybywa.

Mimo niepokoju Lidia czuła jednocześnie – gdzieś na jeszcze zupełnie innym poziomie swojej świadomości – zaskakujący dla siebie samej spokój. Czuła nieustający niepokój przed tym, co zastanie w domu rodziców Piotra, obawiała się jego rodziców, ale jednocześnie, patrząc na Piotra, przebywając z nim, odczuwała też swego rodzaju spokój. „Przygotowana lepiej lub gorzej, stawię temu czoła” – myślała. „Pojedziemy tam, zobaczymy to inne i wrócimy do swojego świata, swojej ukształtowanej przez siebie rzeczywistości. Ten wyjazd nic się nie zmieni wobec miejsca, gdzie jesteśmy u siebie”. Wierzyła wówczas szczerze Lidia.

Teraz jednak, w tej chwili – będąc już w tym konkretnym miejscu, w tym domu, siedząc tu, z tymi osobami, słuchając tego, co mówią i jak mówią, patrząc, jak zachowują się wobec siebie nawzajem – teraz mocniej niż kiedykolwiek wcześniej czuła, że to, co wydawało się dla niej w tej sytuacji najważniejsze, tak naprawdę dla niej najważniejsze już nie jest… Z pewnością najważniejsze nie jest to, czy po powrocie zdołają zdystansować się do tego, co zobaczyli, co przeżyli razem w tym domu.

To, co najważniejsze, sprowadzało się do tego jednego pytania, które nieustająco powracało w jej myślach: „Czy mu wybaczyłeś? Siedząc, będąc tu, z nim, teraz. Czy jesteś pogodzony?”…

II

Przygotowania do niedzielnego obiadu przebiegały bez zakłóceń. Piotr, jak zawsze, przyjechał odpowiednio wcześniej, by mieć czas porozmawiać z rodzicami jeszcze przed obiadem. Matka Piotra odpowiednio wcześniej przygotowała kilkudaniowy posiłek, by móc w miarę możliwości swobodnie uczestniczyć w rozmowie bez konieczności zbyt częstego wycofywania się do kuchennego zaplecza. W tej chwili krzątała się jeszcze po kuchni, z zawiązanym z tyłu fartuszkiem kuchennym, nachylała się jeszcze nad parującymi garnkami, próbując dań, upewniając się, czy na pewno będą smakować.

Matka Piotra: niewysoka, szczupła, mocno posiwiała popielata blondynka, z drobnymi, delikatnymi, pomarszczonymi dłońmi, którymi teraz wprawnie operowała, biorąc w garść kolejne przyrządy kuchenne.

Kręcąca się po małej kuchni jak po swoim królestwie. Dotykała poszczególnych przedmiotów umieszczonych w różnych miejscach, na różnych płaszczyznach kuchni – unosząc je, podchwytując, a zrobiwszy z nich użytek, większość odkładała na miejsce. Obserwowana mogła się jawić jak zręczny rzemieślnik w swoim małym zakładzie pracy – w swoim ciasnym, ale dobrze znanym warsztacie. Jej poczynania były bardzo dobrze widoczne dla poruszających się po domu osób, gdyż kuchnia była prawie zawsze otwarta na korytarz – główny ciąg komunikacyjny między dużym pokojem a pozostałymi pokojami i resztą pomieszczeń.

Dom, w którym kobieta krząta się po kuchni i z zaangażowaniem przygotowuje jedzenie dla najbliższych, sprawia wrażenie otoczonego opieką, które trudno z góry odrzucić, nawet będąc nastawionym wcześniej do danego domu, do danych ludzi jednoznacznie negatywnie.

III

Godzinę później obiad był już podany. W dużym pokoju unosiła się woń cudownie oleistego, tłustego i esencjonalnego rosołu domowej roboty. Aromat świeżego gotowanego mięsa, wywaru z mięsa i warzyw mieszał się z nieco pikantnym i orzeźwiającym aromatem chwilę wcześniej posiekanej natki pietruszki. Do talerza każdego z uczestników matka Piotra nalała już gorącej zupy, podając każdy kolejny talerz, który napełniła aromatycznym płynem, z ogromną pieczołowitością.

– Dziękuję bardzo. – Lidia skinęła odruchowo głową, odbierając z rąk matki, w odpowiedzi na jej pieczołowitość, jak największy dar talerz z domowym rosołem.

Podziękował po niej i Piotr. Ojciec, otrzymawszy swój talerz, nie powiedział nic, odchylił się jedynie do tyłu na wysokim fotelu jakby w geście łaskawego przyzwolenia umieszczenia talerza na stole przed sobą. I jak tylko talerz stanął przed nim, zaczął jeść, nie oglądając się na pozostałych.

Lidia przyglądała się mężczyźnie uważnie, a jej głowa, w dziwnym, ledwo zauważalnym geście, opuszczała się w ślad za opuszczającą się nad talerzem głową ojca. Najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z tego wyzwolonego właśnie odruchu, który wynikał z silnej, widocznej koncentracji na osobie ojca. Przez dłuższą chwilę, wykorzystując pewien zamęt związany z rozlewaniem zupy, podążała za każdym gestem ojca – śledziła jego ruchy, kolejne zachowania. Sama trzymała już łyżkę w dłoni, sugerując rozpoczęcie jedzenia, ale tak naprawdę patrzyła zza niej jak zza przebrania, pod którym skrzętnie ukrywała swoje faktyczne działania i intencje. Kiedy matka Piotra usiadła wreszcie, Lidia i Piotr zaczęli jeść.

– Pyszny rosół – zaczęła Lidia. – Tak dawno nie jadłam rosołu.

Matka patrzyła na nich dłuższą chwilę uważnie. Mimo że starała się czynić to jak najmniej ostentacyjnie, jej skupienie na nich było odczuwalne. Ojciec zajęty jedzeniem lub też znalazłszy sobie wymówkę w postaci zaabsorbowania posiłkiem, nie angażował się dotychczas ani słowem w rozmowę.

– A jak wam droga minęła? – zagadnęła początkowo niezobowiązująco matka.

– W porządku – podjął Piotr. – Sprawnie nawet. Trochę rozkopów zapowiadano, ale nie było tak źle… – dodał uzupełniająco tonem luźnej, towarzyskiej konwersacji.

– Tak nam miło, że Piotruś przywiózł panią do nas – kontynuowała bezpośrednio matka.

Piotr uśmiechnął się zdawkowo, choć uprzejmie, i natychmiast przeniósł wzrok na Lidię, która również uśmiechnęła się, tyle że serdeczniej od Piotra.

– Proszę mi mówić po imieniu, będzie mi bardzo miło.

– O, nam również… – odpowiedziała jowialnie matka.

Lidia uśmiechała się jeszcze chwilę, patrząc na matkę. W prawie niezauważalny sposób przechyliła głowę, jakby to ustawienie pod kątem miało ułatwić jej wyłapanie wszystkich aspektów zachowania matki. Szybko jednak wróciła do rozmowy.

– A ja jestem we Wrocławiu po raz pierwszy… Wydaje się nieprawdopodobne, ale to prawda… – podjęła Lidia. – Dużo słyszałam o tym mieście, szczególnie od mojej mamy, która pracowała tu, krótko, jeszcze przed moim urodzeniem… i bardzo miło wspominała. – Lidia oznajmiła bardzo sympatycznie, przyciszonym nieznacznie głosem.

– Bardzo nam miło… W końcu mieszkamy w tym mieście od ponad czterdziestu lat.

– Nie pochodzą państwo stąd? Nie wiedziałam… Myślałam, że jesteście rodowitymi mieszkańcami…

– Nie, ja pochodzę z Mazur, a mąż ze Szczecina – poinformowała matka, podnosząc koszyczek z pieczywem. – Proszę… – Zwróciła się w kierunku Lidii, która skinęła głową, sięgając po kromkę.

– Piotr nic nie wspominał… – wyjawiła Lidia tonem zabarwionym lekką towarzyską intrygą. Spojrzała na Piotra tak, jakby chciała mrugnąć do niego.

– Nie zdążyłem – uśmiechnął się znowu zgoła uprzejmie Piotr.

– Poznaliśmy się na koloniach, na których byliśmy wychowawcami, z różnych miast i tak zostało. Po studiach przyjechaliśmy tutaj, ale co tam o nas. Wy opowiadajcie, jak się poznaliście, jesteśmy tacy ciekawi… – wyskoczyła matka, a za chwilę jakby stropiła się nieco. – To znaczy, jeżeli oczywiście macie ochotę. No i nie wiem, czy to najlepszy moment – skonfundowała się, patrząc na talerz z rosołem.

Lidia zaśmiała się nieco zakłopotana, w tej chwili zaskoczona nawet, a Piotr milczał, jakby w ogóle nie usłyszał całej ostatniej sekwencji z ust matki.

– Może faktycznie niekoniecznie teraz – powtórzyła matka.

Ojciec, niezmiennie, pozostawał nachylony nad swoim talerzem, nie podnosząc nawet wzroku w chwilach, gdy Lidia patrzyła w jego kierunku.

– Mogłabym prosić trochę pieprzu? – zwróciła się w przestrzeń z pytaniem Lidia.

– A co, za mało pikantny? – zareagowała czujnie matka.

– Dla mnie w porządku – rzucił Piotr.

Lidia zwróciła wzrok ku niemu, rejestrując, że mówi niewiele, a rozmowa toczy się głównie między nią a matką.

– Ja po prostu lubię doprawiać – zaśmiała się w tonie dowcipu Lidia.

– Przyzwyczajenie… My też długo soliliśmy jak szaleni, a teraz prawie w ogóle – podjęła chętnie bezpieczny temat matka.

– Naprawdę? Nie wyobrażam sobie zupy bez soli – zdobyła się na ujawnienie niepopularnej preferencji żywieniowej Lidia.

– Sól wcale nie jest taka zła. Jak zwykle przesadzają ci wszyscy eksperci od żywienia.

– Tak, ja też tak uważam. Cukier za to, o, to zupełnie co innego – kontynuowała Lidia.

– O tak, cukier to zupełnie inna sprawa. I biała mąka… My to właściwie już w ogóle nie jemy białego pieczywa. W wyjątkowych sytuacjach – podkreśliła matka.

– Agnieszka też nie je? – włączył się niespodziewanie Piotr.

– Nie, ona, z tego co wiem, cały czas nie potrafi się odzwyczaić… – Matka spojrzała na Piotra raptownie w odpowiedzi; zawiesiła głos, by dopiero po dobrej chwili zacząć mówić dalej: – Niestety. Dlatego tyje, moim zdaniem – podsumowała dość stanowczo, nawet nieco sztucznie, jakby z rozmysłem akcentując swoje poczucie rezygnacji w odniesieniu do omawianej kwestii.

– Kiedy wraca? – Piotr dopytywał dalej, z ożywieniem, o siostrę.

– Jeszcze sama nie wie. Chyba jej tam dobrze.

– Chyba „im tam dobrze”? – dopytał w tonie skorygowania Piotr, akcentując wyraźnie zaimek „im”. – Nadal jest tam z Darkiem, prawda? Nadal są razem?

– Tak, są tam razem… – przyznała cicho matka, trochę jakby z zakłopotaniem, a może i nawet z pewnym zawstydzeniem.

Lidia obserwowała ją bacznie.

– I co? Zamierzają się pobrać? Coś wam mówiła na ten temat? – Piotr nie rezygnował.

– Nie, nic nam nie wiadomo – ucięła matka tak, jakby zebrała w sobie energię do obrony. – Ale właściwie dlaczego ty mnie pytasz? Przecież podobno jesteście w stałym kontakcie. Mówiła ostatnio, że rozmawialiście na Skypie ponad godzinę.

– Tak, tak, rozmawialiśmy. Jak zwykle o iluś rzeczach, ale nie na ten temat, nie na temat jej osobistych spraw, nie na temat jej relacji z Darkiem ani nie na temat ich powrotu. Zresztą Darek, tak się składa, najczęściej jest obok niej, kiedy rozmawiamy, więc nie jest mi zręcznie wtedy pytać o nich.

– Tak, oczywiście… – przyznała ze zrozumieniem matka.

– Widzę, że ten wyjazd w sumie dobrze jej robi, to co mam ciągle dopytywać, kiedy wróci i kiedy wróci. Niech wraca, kiedy chce. Coś ją tutaj trzyma? – zapytał Piotr po dłuższej chwili dość zagadkowym tonem.

Lidia spojrzała na niego odruchowo, ale on patrzył w swój talerz. Matka zamilkła, a po chwili opuściła wzrok. Lidia, podążając za jej spojrzeniem, również zerknęła na dół, na jej materiałowe pantofle nasunięte na stopy założonych jedna na drugą szczupłych nóg. Materiałowe, dzianinowe. – Lidia patrzyła na nie w sposób, który mógł sugerować, że uważa je za nijakie, przypadkowe. Nie pasowały do reszty stroju – całkiem gustownego, choć wydającego się pochodzić z kolekcji zgromadzonej wiele lat temu. Lidia patrzyła chwilę na ten strój, mierząc go wzrokiem, dyskretnie, z góry na dół – i z powrotem aż do stóp.

– Trudne czasy, bardzo trudne. Młodzi ludzie wyjeżdżają, dzieci wyjeżdżają, a rodzice zostają… – Matka wypowiedziała ostatnie stwierdzenie tonem melancholijnym, wyraźnie melancholijnym, niosącym wraz z wypowiedzianymi słowami wrażenie pewnego zgaszenia, przygnębienia nawet.

– Dzieci nie wyjeżdżają dla samego wyjeżdżania – odpowiedział po chwili zauważalnego namysłu Piotr. – Nie zawsze wyjeżdżają, bo takie są czasy – zaakcentował ostatnie słowo z przekąsem. – Agnieszka nie wyjechała, bo musiała, czy dlatego, że takie są czasy. Ona akurat nie… A to, że nie formalizuje żadnego ze swoich poważniejszych związków, też nie wynika z tego, że nie chce małżeństwa w ogóle. – Piotr sprawiał wrażenie, jakby chciał w kontekście siostry powiedzieć coś jeszcze, ale zawiesił głos i ostatecznie urwał swoją wypowiedź.

Gdy ten komunikat jasno dotarł do Lidii, przeniosła szybko wzrok na matkę, która trwała jeszcze po jego słowach nieruchomo, nie patrząc nawet na syna, jakby oczekując jego kolejnego natarcia. Gdy jednak i ona wyczuła, że ono nie nastąpi, rozluźniła się nieco i nabrała płytko powietrza; odetchnąwszy dyskretnie, spojrzała na Lidię.

– Wy też myślicie o wyjeździe? – dodała po chwili, zmieniając jednak już swój ton; przybrał nowy, po ostatnich jej słowach, wydźwięk, bardziej jak nawiązania do toczącej się wcześniej, bardziej towarzyskiej w charakterze konwersacji. – Piotr wspomniał nam niedawno przez telefon.

– Na razie myślimy, czekamy na ofertę drugiej strony – potwierdziła Lidia, spoglądając z boku na Piotra.

– Porozmawiamy o tym na spokojnie, później – chciał wyraźnie uciąć Piotr. – Mogę chleb? – zapytał i zwrócił się do Lidii, której było bliżej do koszyczka z pieczywem.

– Proszę. – Dziewczyna po chwili podała mu koszyczek.

– Ktoś jeszcze zupy?

– Poproszę – zdecydował się Piotr.

– Stanisław?

– Ja też – przemówił wreszcie ojciec, wciągając głośno powietrze i wypuszczając je w dźwiękach przytłumionego sapania.

– Smakuje wam, cieszę się. Tak naprawdę, mówiąc szczerze, to ja dawno rosołu nie gotowałam. Kiedyś robiło się go naprawdę często.

– Na zmianę z pomidorową, krupnikiem i jarzynową, prawda? – zaśmiała się Lidia.

– No właśnie… ojciec nadal chętnie jada takie dawne zupy, ale mnie już nudzą. Tyle teraz fajnych przepisów można znaleźć w internecie.

Ojciec, obserwowany w tej chwili przez Lidię, rzucił żonie spojrzenie spod brwi, zmieniając jedynie nieznacznie kąt nachylenia nad własnym talerzem.

– Tak, ja też eksperymentuję – podjęła temat Lidia.

– Tak? – zwróciła się do niej z pozytywnym zainteresowaniem matka. – Z tego co mi wiadomo, a ogląda się te rozmowy w telewizji czy czyta w prasie, dzisiaj młode kobiety mniej gotują – stwierdziła matka, na co wszyscy spojrzeli na nią jednocześnie.

Do każdego jednak mniej więcej w tym samym czasie dotarło, że jej wypowiedź miała wydźwięk bezemocjonalnego stwierdzenia faktu, pozbawiona była nawet cienia zarzutu. Po chwili oceny tej wypowiedzi Lidia wyraziła ochotę kontynuowania tematu.

– Wcześniej, gdy byłam singielką, rzadko kiedy musiałam gotować, jadałam w pracy czy po pracy, poza domem. Teraz siłą rzeczy, jest inaczej…

– No tak – potwierdziła zainteresowanym tonem matka, patrząc uważnie na Lidię.

– Poza tym teraz… – Lidia, wypowiadając kolejne słowa, spojrzała z uśmiechem zażyłości i serdeczności w stronę Piotra – teraz, w naszych czasach, panowie potrafią być prawdziwym wsparciem, niektórzy są na tyle męscy, że podjęcie się domowych prac nie stanowi zagrożenia dla ich męskości. – Młodzi uśmiechnęli się do siebie na te słowa, na co matka również uśmiechnęła się ciepło. – Kiedyś były inne czasy… – dodała po chwili rozjemczo Lidia, spojrzawszy na jedzącego ojca, który, owszem, sprawiał nieodparte wrażenie uważnego przysłuchiwania się toczącej się w tej chwili rozmowie, ale jednocześnie nie przejawiał żadnych widocznych chęci aktywnego włączenia się.

– Inne czasy… – Matka nagle tajemniczo, choć nieco złowrogo w tonie, zawiesiła głos. – Może i były inne czasy, ale ja nigdy nie wychowywałam syna na faceta dwie lewe ręce czy „podaj mi pod nos”, a ja rozkładam gazetę, mimo wszystko… – wypowiedziawszy ostatnie zdanie, spojrzała dość wymownie na milczącego męża.

Lidia po tych słowach błyskawicznie, niemal w odruchu bezwarunkowym, przeniosła wzrok na Piotra, którego wzrok zdawał się mówić: „Znowu… Daj, proszę, spokój”. Zewnętrznie jednak całkowicie milczał na jej słowa.

– Zawsze chciałam, by moje dzieci były otwarte i pomocne, zwłaszcza Piotrek jako syn, jako mężczyzna – nie przestawała mówić matka zapatrzona daleko przed siebie.

Lidia przyglądała się jej twarzy z boku, z profilu. Mimo że matka i Lidia nie siedziały naprzeciwko siebie, to jednak bardzo blisko, po dwóch stronach tego samego rogu ławy, dlatego miały możliwość widzieć się bardzo dobrze i wnikliwie obserwować swoje reakcje. Gdy matka wypowiedziała ostatnie zdanie, patrzyła przed siebie, zatem w stronę siedzącego naprzeciw niej jej jedzącego męża – jedzącego ojca rodziny. Gdy jednak spojrzeć w jej oczy, nietrudno było dostrzec, że owszem, patrzyła w jego stronę, ale nie na niego, nie w jego oczy, ale ponad nim, wpatrzona w dal, w przestrzeń roztaczającą się za oknem. Jej słowa, patrzący daleko wzrok i ułożenie ciała – ręce skrzyżowane na piersiach, ale tułów i głowa zagłębione, rozluźnione w fotelu – dawały poczucie jej zapadania się w nostalgiczne wymiary swojego jestestwa lub – być może – jedynie chwilowego poddania jego pojedynczym nostalgicznym nutom.

Ojciec, podobnie jak syn, nie skomentował budzących powoli we wszystkich pewne zmieszanie słów i postawy kobiety. Jadł dalej, miarowo, łyżka po łyżce, drugą porcję zupy.

Stwierdzenie matki Piotra nie było do końca na temat; było raczej wychodzące poza temat podjęty przez Lidię. Patrzyła w dal, ponad ciałem pochylonego nad ławą męża, zamyślona, jakby zapomniała na chwilę w ogóle o otaczających ją osobach, kim są i po co tu się zebrały. Młodzi, w szczególności Lidia, patrzyli na matkę Piotra z coraz większym zmieszaniem na twarzach.

Wypowiedź matki była czymś więcej niż wyłącznie odpowiedzią na stwierdzenie Lidii. Była odczuwalnie czymś obok toczącej się, rozwijającej co dopiero rozmowy, jakby czymś mimowolnym wynikającym jednak tylko i wyłącznie z niej samej. Wypowiedź ta zawisła chwilowo jak ciężka chmura nad dopiero co rozpoczętym spotkaniem. W tej ciszy słychać było tylko dźwięki zderzających się delikatnie z porcelanową powierzchnią talerzy – dość ciężkich łyżek do zupy, którymi poruszał w tamtej chwili każdy z uczestników obiadu. Dźwięki bardziej mimowolnego stukania niż uderzania dwóch różnych tworzyw o siebie był prawie tak miły dla ucha, jak miła dla zmysłu zapachu była cały czas unosząca się świeża i aromatyczna woń spożywanego właśnie posiłku. Sądząc po twarzach zebranych, w tej chwili właśnie te generowane z zewnątrz miłe doznania zmysłowe jako jedyne rozładowywały w jakimś stopniu napięcie związane z wieloznaczną, krępującą na tym etapie spotkania wypowiedzią matki. Nikt nie podejmował nowego temu ani nie kontynuował poprzednio podjętych. Lidia, po dłuższej chwili jedzenia rosołu i koncentracji na nim, zaczęła spoglądać w stronę ojca. Spojrzała na Piotra, który również jadł i sprawiał wrażenie wyłącznie tą czynnością zaabsorbowanego. Nie nawiązała z nim kontaktu wzrokowego i ponownie spojrzała na ojca. Ten po chwili uniósł głowę, nie patrzył jednak na Lidię, ale na matkę. Gdy uniósł tułów i odchylił się na fotelu, Lidia spojrzała swobodniej w jego talerz, który był już pusty. Ojciec spojrzał w odpowiedzi na Lidię, ale ona natychmiast odwróciła wzrok. Zdążyła go odwrócić, zanim ojciec dosięgnął spojrzeniem jej twarzy. Udało jej się umknąć przed spotkaniem ich oczu. Ojciec przez chwilę patrzył na Lidię, kiedy kończyła swój posiłek. Piotr odłożył łyżkę dość raptownie, czym wydał głośny dźwięk. Matka drgnęła i jak przebudzona rozejrzała się po twarzach zebranych przy ławie osób.

IV

Lidia, zakłopotana, nie wiedziała, gdzie utkwić wzrok na dłużej. Cała ta sytuacja nie pozwalała jej zatrzymać się na wybranym punkcie tak długo, jakby sobie tego życzyła. Jej wzrok, mimo że ciągle odciągany przez różne bodźce w różnych kierunkach, wracał, gdy tylko pozwalał na to przebieg rozmowy, w stronę ojca. Kiedy tylko matka mówiła dłużej albo wyszła na chwilę do kuchni, kiedy tylko pojawiła się jakakolwiek przerwa w regularnym toku rozmowy, Lidia wracała do obserwacji ojca.

Tego – jak jej się zdawało – wrośniętego w fotel zdystansowanego mężczyzny.

Tego, co konsekwentnie dotąd pozostawał z boku rozmowy z przyczyn, których Lidia nie znała, a o których mogła tylko przypuszczać. Na pierwszy rzut oka najbardziej prozaiczną przyczyną mogły być niskie maniery. Ale gdy schylał się do jej dłoni w przedpokoju, gdy przekroczyli z Piotrem próg tego mieszkania, w pierwszym swoim wrażeniu nie odczuła braku manier. Powitał ją przecież należycie i uwzględniając kim był – kim zakładała, że był – zaskakująco sympatycznie nawet.

Wiedziała przy tym, że nie może, nie powinna tak ciągle przyglądać się Piotrowi i ojcu. Nie chciała zdradzać, że wie… Dlatego odwracając zbyt długo utkwione w nich spojrzenie, szukała nowych punktów, na których mogłaby naturalnie zatrzymać wzrok, by nie podsycać u rodziców Piotra podejrzenia, że ich syn wyjawił jej cokolwiek z prawdy o ich przeszłych latach. Rozejrzała się więc, po raz kolejny, po wnętrzu pokoju, w którym przebywali. Po chwili stwierdziła, iż w tym pokoju zewsząd uderza dominacja drewna w przeróżnych postaciach, których rodowód ewidentnie sięgał kilku epok. Na ścianach boazeria, a we wnętrzu pokoju kompozycja rozmaitych – mniej lub bardziej użytecznych sprzętów – wykonanych z forniru na wysoki połysk lub ze zwykłej sklejki.

Lidia poczuła wewnętrzny niesmak, odnotowując to zestawienie. Przypadkowość, brak smaku, zamysłu i niskie potrzeby estetyczne przyprawiały ją niezmiennie o wyraźnie odczuwalny dyskomfort. Poruszanie się, dzień po dniu, w tak zaniedbanym wnętrzu, abnegacja i obojętność na kwestie estetyki wywoływały u Lidii automatycznie i bezwarunkowo istotny dystans do egzystujących w ten sposób ludzi. To było silniejsze od niej – od niej takiej, jaką wówczas była.

Centralny punkt umeblowania dużego pokoju stanowiła ława stołowa pokryta politurą na wysoki połysk. Ława nie stała na środku, ale była dosunięta, wraz z kanapą, do jednej ze ścian, do tej, do której tyłem na kanapie siedzieli z Piotrem. Ława wraz z kanapą i trzema fotelami tworzyła kącik stołowy – zwany w czasach jego pierwotnego ustawienia, jak zakładała Lidia – najprawdopodobniej wypoczynkowym.

Przy przeciwległej ścianie – naprzeciwko kanapy, na której siedzieli Lidia i Piotr – stała komoda o licznych szufladach i półkach, niektórych strzeżonych oszklonymi drzwiczkami wyposażonymi w mały kluczyk. Mebel tego typu Lidia świetnie znała, bardzo podobny stał bowiem w mieszkaniu jej babci, zakupiony w latach siedemdziesiątych – zwany też stosownie do swoich rozmiarów i kształtu – meblościanką.

„Rodzice Piotra nie są przecież aż tak sędziwi. Są mniej więcej rówieśnikami moich rodziców” – przemknęło przez głowę Lidii.

Gdy tylko mogła, obserwowała jednak przede wszystkim twarz i zachowanie ojca. „Dziwna twarz…” – stwierdziła wówczas przed samą sobą Lidia.

Kiedy wyobrażała sobie – przewidywała jego wygląd po tym, co usłyszała od Piotra – oczami wyobraźni widziała obraz wysuszonego oschłością i egocentryzmem starawego już mężczyzny, z żylastymi, kościstymi dłońmi, oczami osadzonymi w głębokich oczodołach, z opadającymi wąskimi wargami i z zupełnie obwisłymi kącikami ust. Oczywiście była to czysta imaginacja, nigdy nawet nie widziała choćby rozmazanej jego fotografii.

Prowadząc wewnętrzny dialog, Lidia niezauważalnie dla samej siebie odcięła się od fonii toczącej się obok rozmowy. Obserwowała w tej chwili realną i tak bliską fizycznie twarz ojca. Najpierw patrzyła na usta: blade – rzeczywiście dość wąskie – rozwierały się chwilami, by wypuścić porcję powietrza i towarzyszący temu świst, sugerujący jakieś kłopoty z oddychaniem. Usta ojca były suche i spierzchnięte. Patrząc, przyglądając się im przez dłuższą chwilę, zauważyła mikroskopijne pęknięcia prostopadłe do ich linii horyzontalnej. Wyglądały na spragnione… Wyglądały też na zmęczone i słabe.

„Te usta mogą nic nie znaczyć, ale mogą też znaczyć bardzo dużo” – stwierdziła w myślach Lidia. – „Spierzchłe, suche, spękane usta, o czym mogą świadczyć?”

Z ust przeniosła wzrok na nos i policzki. Nos był duży zarówno u podstawy, jak i w części sklepienia: szeroki, mięsisty. Zwróciła jej uwagę uderzająca bladość.

Nie można było uznać ją za bladość szlachetną czy zdrową, bynajmniej. Nie wiedziała wtedy, jak właściwie wyglądała skóra zajęta martwicą, ale dla niej równie dobrze mogłaby wyglądać właśnie tak. Jakby krew straciła zdolność dopływania, odżywiania wszystkich tkanek. Odniosła wrażenie, że gdyby nacisnęła palcem jego skórę, po cofnięciu dłoni pozostałoby miękkie wgłębienie, które zniknęłoby dopiero po dłuższej chwili.

Skóra cienka, wiotka, jakby pozbawiona włókien. Lidia patrzyła na ojca z dystansem, ale równocześnie, z każdą kolejną chwilą, rodzącym się jakimś dziwnym uczuciem; osobliwym, tlącym się bardzo nikle, ale jednak współczuciem.

Spojrzała na dłonie, które zawsze miały dla niej istotne znaczenie w postrzeganiu i ocenianiu zewnętrzności drugiego człowieka. Dłonie ojca Piotra nie były w oglądzie przyjemne. Wyglądały w miarę porządnie, choć nie dawały wrażenia jednoznacznie zadbanych i nie budziły ochoty połączenia się z nimi w uścisku. Lidia przeniosła wzrok w górę, z obserwowanych dłoni na przedramiona, a potem ramiona, a w końcu tors mężczyzny.

Ojciec Piotra miał na sobie koszulę, ale sposób ubioru u niego – w odczuciu Lidii – daleki był od elegancji. Koszula rozpięta pod szyją uwidaczniała, najprawdopodobniej niezamierzenie, fragment białego podkoszulka. Choć uprasowana, była jakaś taka wyciągnięta i wisząca na sylwetce, włożona jakby z przymusu, sprawiała wrażenie zgoła do niego niepasującej.

V

– A co u was słychać? – zaczął tym razem Piotr, zwracając się po raz pierwszy z bezpośrednim pytaniem do rodziców, kierując przy tym jednoznacznie spojrzenie w kierunku ojca, na co ten wzdrygnął się, jakby drgnął – najwyraźniej w odruchu zaskoczenia.

– A, po staremu, powolutku – odparł oględnie.

Lidia przeniosła błyskawicznie czujny wzrok z twarzy Piotra na ojca, zapominając jednocześnie o silnym zamiarze utrzymywania wiedzy o sprawach tutejszych domowników w możliwie jak największej dyskrecji.

Na słowa „po staremu, powolutku” Piotr zacisnął szczękę, co Lidia dostrzegła bez trudu, siedząc cały czas bardzo blisko. Mięśnie szczęki i żuchwy Piotra na skutek nacisku wyraźnie nabrzmiały pod skórą dolnej części widzianego przez Lidię policzka. Lidia nie potrafiła pominąć uwagą tego typu szczegółów, dlatego rejestrując je, pozostawała przy nich wzrokiem zawsze chwilę dłużej.

– No, co u nas – włączyła się na to matka. – Tak sobie żyjemy. Od kiedy tata na emeryturze, jest inaczej, wiadomo.

– Jest tak samo albo lepiej – odpowiedział ojciec w tonie dowcipu.

Lidia znów błyskawicznie przeniosła wzrok na twarz Piotra, który ponownie zacisnął zęby – choć delikatnie, to jednak widocznie dla Lidii.

– Tak, na pewno – stwierdziła dość ostro i sarkastycznie przy tym matka.

Raptowność i ostrość jej wypowiedzi ponownie wprowadziła młodych w zakłopotanie. Wydawało się, że stara się być żartobliwa, ale jednak niewiele z tej żartobliwości zostawało na końcu wypowiedzianego przez nią zdania; przebrzmiewał za to wyraźnie słyszany żal i w sumie nawet niechęć.

Ten przekaz ponownie dotarł do zebranych. Ojciec spojrzał ukradkiem na Lidię, tak jakby i on w tym momencie był nieco zakłopotany. W dużo większym jednak stopniu zakłopotani byli znowu Lidia i Piotr.

Piotr spojrzał ukradkiem na Lidię, która czując się wyraźnie niekomfortowo, poruszała widelcem po powierzchni talerza, ze wzrokiem utkwionym w sam jego środek. Piotr nie sprawiał wrażenia smutnego, raczej poirytowanego. Patrzył na zmianę na Lidię i na matkę. Ta ostatnia jednak w ogóle – znowu – nie patrzyła na pozostałych. Gdy mówiła tak jak przed chwilą, mogła sprawiać wrażenie, że mówi przede wszystkim do siebie lub wypowiada to, co myśli, albo to, co chciałaby wypowiedzieć w stosunku do ojca.

Gdy Piotr raz jeszcze spojrzał na Lidię, ona poczuła to spojrzenie i podniosła wzrok ku jego twarzy. Jej nadal zażenowany wyraz twarzy odzwierciedlił się na policzkach Piotra reakcją mimowolnego zawstydzenia. Lidia, zauważywszy to, szybko przybrała mimikę bardziej neutralną. Piotr jeszcze chwilę patrzył na Lidię wzrokiem mówiącym: „A nie mówiłem?”.

– Często wyjeżdżacie poza Warszawę? – zagadnęła matka po chwili.

Lidia z Piotrem spojrzeli jednocześnie na matkę i potem patrzyli na nią dłuższą chwilę, patrząc tylko i nic nie mówiąc. Ojciec również patrzył na nią. Ona jednak nie zauważyła tego przedłużonego spojrzenia i zaczęła w tym czasie oceniać zawartość talerzy zebranych, czy wszyscy skończyli już drugie danie.

– Ostatnio dość często. – Piotr podniósł do ust szklankę z herbatą w wiklinowym koszyczku i wziął łyk, spojrzawszy wcześniej przelotem na Lidię.

– Tak, często. – Konsekwentnie podtrzymała ona i wyciągnęła dłoń po leżące na paterze ciastko.

– Upiekła specjalnie na wasz przyjazd – wtrącił jakby swoje trzy grosze ojciec. Choć ponownie mówił to w tonie dowcipu, to Lidia tym razem nie wysiliła się nawet na zdawkowy uśmiech. Jej usta poruszyły się w odruchu przypominającym grymas. Piotr nie zareagował na to zdziwieniem, jego twarz była spokojna i wyrażała świadomość sytuacji, tak jakby domyślił się, że była to odruchowa reakcja Lidii na bardzo nieelegancką formę „ona” w mówieniu o siedzącej obok swojej żonie.

– Nie chcemy być ciekawscy, ale oczywiście jesteśmy ciekawi waszych planów. Jesteśmy ciekawi wszystkiego – kontynuowała matka, która nagle wróciła do koncentracji na Piotrze i Lidii. – Od Piotra niewiele jesteśmy w stanie się dowiedzieć – stwierdziła prostolinijnie. – Może ty coś więcej nam wyjawisz, Lidio? – zwróciła się zaskakująco odważnie do swojego gościa.

Lidia natomiast w odpowiedzi uśmiechnęła się w taki sposób, jakby uśmiech to była jej pierwsza broń, pierwsza odpowiedź dająca czas na dalsze reakcje, na przemyślenie, co dalej z sytuacją zrobić.

– Nasze plany – zaczęła, najwyraźniej zaskoczona tak bardzo bezpośrednim, wziąwszy pod uwagę okoliczność pierwszego spotkania pytaniem ze strony matki.

– Nie chcemy być namolni, ale…

– Nie, oczywiście… – Lidia wiła się w uprzejmości, jakby nie była chętna do odpowiedzi, ale jednocześnie była świadoma, że nie miała podstaw, by jej odmówić.

– A co dokładnie chcecie wiedzieć? – włączył się raptownie Piotr. W jego głosie nie było jeszcze agresji, ale pojawiło się coś dyscyplinującego.

Matka i ojciec wzdrygnęli się, niemal jednocześnie, i cofnęli w odpowiedzi na to pytanie.

Zapadło ponownie milczenie, bardzo niekomfortowe – takie milczenie, które trudno przerwać, gdyż nie wiadomo, jakiego komunikatu oczekuje każda ze stron, a przede wszystkim jakie rzeczywiście intencje ma każda ze stron, gdyż wyczuwalne jest to, że jedna o drugiej raczej niewiele wie i jedna drugiej raczej się obawia, dlatego zapadłe w takim kontekście milczenie trudno przerwać czy przestroić. Trwające zaledwie jedną czy dwie minuty zdaje się trwać całą wieczność.

– Chętnie napiłbym się herbaty – przerwał pojednawczo Piotr po kilku minutach i podniósł się z miejsca. – Czy ktoś ma ochotę?

– Daj spokój, siadaj… – Matka się podniosła. – Ja pójdę. Stanisław, a ty? – zwróciła się do ojca.

– Ja nic nie chcę – odparł ojciec zasępiony, trwający jeszcze w tamtym milczeniu.

Matka, na odchodnym, jakby przy okazji, zaczęła zbierać talerze i sztućce, wypełniając ciszę dźwiękiem stukających o siebie powierzchni poszczególnych elementów obiadowej zastawy.

VI

– Lidia… – Piotr patrzył na nią z wyrzutem.

– Tak? – Dziewczyna ze swobodnej, rozluźnionej pozycji ciała osoby zagłębionej w swoich tylko myślach na dźwięk swojego imienia przeszła do wyprostowanej i znacznie bardziej oficjalnej pozy.

– Nie odpowiedziałaś… – stwierdził urażonym głosem.

Młoda kobieta, rozejrzawszy się po wpatrzonych w nią twarzach, zaczęła w panice poszukiwać w pamięci punktu zaczepienia.

– Możesz powtórzyć, proszę, pytanie? – skapitulowała po chwili, najwyraźniej stwierdzając bezsensowność swoich zabiegów.

– Prawda, że z przeprowadzką nie było wcale tak źle? – Piotr cierpliwie, choć nieco protekcjonalnie, powtórzył zadane pytanie. – Mama właśnie zadała ci pytanie – dodał uzupełniająco tonem niepozbawionym wyrzutu.

Lidia spojrzała na niego ze zdumieniem. Patrzyła chwilę, ale wyraz jego twarzy nie zmienił się, nie komunikował nic ponad to, co wypowiedział przed chwilą w słowach i tonie głosu. Lidia więc przeniosła wzrok na matkę. Tamta czekała na odpowiedź Lidii z miłym uśmiechem. To była jedynie sekunda, ale w tamtej chwili, co odnotowała i Lidia, ciało matki Piotra komunikowało zadowolenie, że syn w tej sytuacji stał się jej rzecznikiem.

– Nie, nie było tak źle – zapewniała pojednawczo Lidia, patrząc na matkę, będąc jednak myślami jeszcze przy czymś innym, prawdopodobnie przy Piotrze i jego ostatnim zachowaniu wobec niej. – To znaczy cały tamten okres, od decyzji o zmianie miejsca do samej przeprowadzki, a właściwie włącznie z nią, był w sumie trudny – zawiesiła głos, najwyraźniej poszukując najlepszego określenia.

Piotr spojrzał na nią badawczo.

– Był trudny – uciął. – Wiadomo, tyle spraw do dopięcia…

– Tak, trudny. Mnie w ogóle było trudno opuszczać tamto miejsce – wystrzeliła jakby z innego wymiaru Lidia, zwracając uwagę wszystkich zebranych. – Mieszkałam w tamtym mieszkaniu w końcu przez pięć ostatnich lat sama.

Piotr patrzył na Lidię ze zdziwieniem, a jego twarz wydawała się wyrażać chęć zrozumienia jej intencji – celu, dla którego przeskoczyła nagle na zupełnie inny poziom komunikacji, zdecydowanie bardziej osobisty. Nie wydawał się on nadal, mimo wszystko, skory do opuszczania przyjętych granic dystansu, czego zewnętrznym wyrazem była nie tyle chłodna, ile nadal, konsekwentnie letnia uprzejmość.

– Wiadomo, przywiązujemy się do miejsca – skomentowała matka.

– Tak… – zawiesiła głos Lidia. – Przyzwyczajamy się może nawet bardziej, niż przywiązujemy – dodała po chwili w zamyśleniu. Matka spojrzała na nią, jakby nie była pewna, czy mowa jest tutaj o jakiejś różnicy. Sprawiała wrażenie, że jednak nie do końca rozumie.

– Mieszkanie Lidii było fajne – stwierdził Piotr – blisko parku…

– Ale na pewno dużo obcych się kręciło – odezwał się na to ojciec, znowu raczej na zasadzie wtrącenia, na co Piotr westchnął nieznacznie, unosząc lekko brwi w geście poirytowanej rezygnacji.

– A gdzie się nie kręcą. W Warszawie, mam wrażenie, większość jest obcych, większość osób porusza się, funkcjonuje w przestrzeni, która wydaje im się obca. Mają poczucie, że są obcy dla innych, a ci inni obcy dla nich. Wielkie połacie obcych postaci non stop wylewają się z tramwajów i autobusów – rozwijała swoją wypowiedź Lidia.

– Brzmi to tak, jakbyś naprawdę nie lubiła tej Warszawy – zaśmiała się matka.

Lidia była widocznie zaskoczona słowami matki, speszyła się i zarumieniła. Jej śmiech skrępował nieco Lidię. Faktycznie matka zaśmiała się dość prostacko, tworząc wrażenie naśmiewania się z Lidii, jakby z dziwaczności jej skojarzeń i odczuć. Rzeczywiście jednak, co nietrudno było wywnioskować, bacznie ją obserwując, śmiechem starała się przede wszystkim ukryć własne zakłopotanie górnolotnością i płynnością języka Lidii.

Piotr spojrzał tym razem karcąco na matkę, nie była jednak tego świadoma.

Lidia szybko pokonała zażenowanie i wróciła do rozmowy.

– Nie mam nic do Warszawy, miasto jak miasto, tyle że stolica – kontynuowała. – Nie jest winą miasta, że ten wizerunek kształtują ludzie, że stała się miastem przyjezdnych, że ludzie przyjeżdżają do stolicy, wyjeżdżają z niej, że generują ciągły ruch, pośpiech.

– Pewnie ci, którzy mówią, że nie lubią Warszawy, też nie samo miasto mają na myśli – dodał Piotr – tylko właśnie ten pozornie anonimowy, bezcelowy i bezwolny pośpiech.

Matka przyglądała się Lidii i Piotrowi z uwagą. Nie przestawała sprawiać wrażenia czującej się trochę nieswojo obrotem tej rozmowy.

– Czyli, koniec końcem, ile to już w nowym wspólnym lokum mieszkacie?

– Minęły już prawie dwa miesiące – odpowiedziała Lidia.

– Ale ten czas leci.

– Tak, to prawda…

– Nowe miejsce jest bliżej pracy Piotrka – wyjawiła Lidia.

– No tak, on to teraz nie może się spóźniać – wtrącił niespodziewanie ożywiony komentarz ojciec.

Piotr spojrzał na niego, ale nic mu nie opowiedział.

– Faktycznie, komunikacja z tego pierwszego miejsca była trudniejsza. Lokalizacja, otoczenie świetne, ale dojazd do pracy beznadziejny – dodał po chwili Piotr, ale mówił to ogólnie, do wszystkich, nie patrząc szczególnie na nikogo.

– Trzeba sobie ułatwiać życie, a nie utrudniać – skomentowała rezolutnie matka.

– Piotr sobie ułatwił, mnie jest trochę gorzej, ale trudno – zauważyła cicho Lidia.

– Jak to? – dociekała matka.

– Mam teraz trochę dalej i z jedną przesiadką.

– O… nie dało się inaczej?

– Nie, poza tym dla Piotrka to faktycznie lepiej. Ja nie muszę być aż taka punktualna.

– To dobrze, że się zgadzacie. Porozumienie, partnerstwo to bardzo ważna rzecz – wypowiedziała kolejne stwierdzenie matka, patrząc wymownie na ojca. Ten odebrał to spojrzenie, wyraźnie odnotował wypowiedź, jego mimika wyraziła, że zrobiło mu się nieprzyjemnie, ale trwało to zaledwie chwilę.

Wyraz twarzy Lidii zdradzał w tej chwili nie tylko zmieszanie, ale także niezrozumienie wypowiedzi matki. Patrząc na nią z pytaniem w oczach, kontynuowała jednak swoją wypowiedź:

– Nie jest też łatwo znaleźć fajne mieszkanie do wynajęcia, to znaczy dokładnie takie, jakie by sobie człowiek wymarzył, dokładnie w takim miejscu, w takim otoczeniu, tak, a nie inaczej umeblowane, zaaranżowane.

– No tak… – przyznała matka.

– Poza tym w naszej sytuacji nie ma sensu tracić za wiele energii na poszukiwania, zastanawianie się. Nie wiadomo, jak długo zostaniemy tutaj – dołączył od razu Piotr.

– Nie wiadomo, czy może już raczej macie jakieś konkretne plany? – podjęła od razu wątek matka.

– Dajemy sobie rok na sprawdzenie, czy to w ogóle ma sens. Nie będziemy czekać w nieskończoność. Albo dostaniemy odpowiedź w jakimś racjonalnym horyzoncie czasowym, albo nie. Jeśli nie, to zapominamy o temacie…

– I co? Jakby nie wyszło, to osiadacie tutaj, tutaj szukacie możliwości?

– Z założenia tak, ale nie wybiegajmy tak daleko, naprawdę. Dajmy im szansę.

– Czyli wyjazd za granicę… Dopuszczacie ze spokojem taką możliwość? – rozwijała temat matka. Pytała o spokój, ale wydała się robić to z narastającym niepokojem.

Piotr z Lidią spojrzeli na siebie, jakby uzgadniając bezgłośnie, kto zabierze głos.

– Dopuszczamy – zabrał głos Piotr – pod warunkiem że zaproszą nas oboje.

– W jednym czasie, czy to w ogóle jest możliwe? – nie krygowała się dociekać matka.

– Oczywiście – odparła stanowczo Lidia. – Nie liczy się ilość, tylko jakość.

– Faktycznie – poparł Lidię Piotr. – Wydaje mi się, że liczba osób ma dla nich mniejsze znaczenie niż ich jakość. Chcą wykonać jak najwięcej w krótkim czasie.

– Ale mówiłeś, że liczba miejsc jest z góry ograniczona?

– Jest, ale nie limitują liczby miejsc w stosunku do danego kraju.

– Czyli jeżeli już, to tylko we dwoje? Jakie romantyczne – wystrzeliła nieco infantylnie matka, trudno powiedzieć, czy faktycznie z aprobatą, czy raczej ironicznie.

– Również praktycznie – nie czekał ani chwili z ripostą Piotr – we dwoje. W jednym miejscu oznacza płacenie tylko za jedno mieszkanie, między innymi.

– A nie opłacą wam mieszkania? – zdziwił się ojciec.

– Nie wiadomo do końca – cedził Piotr. – A nawet jeśli nie opłacą, i tak warto…

– Jak najbardziej, oczywiście – skomentowała jowialnie matka.

– Powinni opłacić, jeżeli im zależy – zaciął się ojciec.

– A ty jak zwykle swoje. Nie tylko chlebem człowiek żyje. Przecież tu chodzi o ich przyszłość.

– Ale to ty pytałaś o spokój – odciął się z irytacją. – Czy ze spokojem podejmują taką decyzję, myślą o wyjeździe. Zgadza się?

– Chodziło mi o to, czy są pewni swojej decyzji. Czy są pewni podjąć się takiego wyzwania. Najgorsze w takiej sytuacji jest nastawić się na coś, podjąć decyzję i kroki pod wpływem emocji, nadziei, a potem żałować.

– Ale my nie podpisujemy cyrografu, kontrakt co najwyżej… i nie na całe życie, a na kilka lat – zaczął tonować Piotr.

– Ale to najlepsze lata waszego życia. – Matka zmarkotniała. Potwierdzona informacja o możliwości wyjazdu Piotra i Lidii wzbudziła zainteresowanie rodziców, ale w matce wyraźnie widoczne było, że to zainteresowanie przebijało jakimś zafrasowaniem, jakimś sączącym się smutkiem, po prostu.

– Teksty o najlepszych latach życia, że właśnie są albo mijają, męczą mnie. – Piotr od razu odciął się matce, wyraźnie podnosząc głos. Lidia spojrzała na niego, nie kryjąc zaskoczenia. – Nie ma żadnych najlepszych lat. Wszystkie czy każde mogą być najlepsze albo najgorsze. Zależy, jakie wiedzie się życie – zakończył Piotr, akcentując ostatnie słowa, patrząc wyraźnie na ojca.

– To prawda, synku, to prawda – mówiła już dalej matka, bez chwili przerwy, jakby nie odnotowując ostatnich słów Piotra. – To prawda, co mówisz, ale młodość, dojrzała młodość, daje jednak stosunkowo najwięcej możliwości, ma się najwięcej siły, a przy tym już sporo doświadczenia.

– A ja patrzę na to, by wykorzystywać szanse, jakie niesie życie. Staram się zauważać, co mi oferuje, na każdym kroku, a czy to takie, czy inne lata ma to największe znaczenie? Ten wyjazd to szansa. Obydwoje mamy to samo zdanie…

– To dobrze. To dobrze, że się zgadzacie. To dobrze, że jesteście zgodni co do różnych kwestii w życiu. Na pewno świetnie sobie radzicie w Warszawie, tam, razem, z dala od waszych domów rodzinnych, ale ja i tak żałuję, że Warszawa i Wrocław nie są bliżej. Przez to widujemy się tak rzadko. Gdybyśmy byli bliżej, mogłabym wpadać, coś wam podgotować, może nawet pomagać mieszkanie ogarnąć na bieżąco.

– Byłoby miło, ale musimy dawać sobie radę sami – odparła ciepło, aczkolwiek asertywnie Lidia.

– Sami, no właśnie. Teraz młodzi ludzie są często tacy sami…

– Samodzielni mamo, to chciałaś powiedzieć? – uśmiechnął się ponownie Piotr w jakiś jednak szczególnie znaczący sposób.

– Samodzielni, ale przez to i sami. Stawiają sobie nieraz takie trudne wyzwania. Za naszych czasów było inaczej. My nie musieliśmy sobie i innym udowadniać.

– Ale my niczego nikomu nie udowadniamy – żachnęła się Lidia. Piotr milczał wyniośle.

– Nie ma co… Będzie, jak będzie. – Niespodziewanie dla wszystkich ojciec przejął inicjatywę w kierowaniu rozmową. – A z samochodu jesteś zadowolony?

– Tak, jak najbardziej – odpowiedział Piotr naturalnie i swobodnie, jakby postanowił nie okazywać zaskoczenia, którego jednak nie dało się nie zauważyć.

– Kupiłeś od porządnego chłopaka, znam jego ojca, mechanika, porządni ludzie.

Po bezpośrednim zwróceniu się do syna ojciec od razu chwycił szklankę z kompotem, wychylił ją i wypił zawartość do dna. Palce jego odrobinę tylko żylastej dłoni, którymi obejmował szklankę, drgały delikatnie i niekontrolowanie, mimo że wziął szklankę zdecydowanie.

– Kompot. Dobrze mi robi – skomentował po odstawieniu szklanki, gdy poczuł, że Lidia przygląda mu się bacznie.

– Być może kombi wydaje się w tym momencie zbyt duże – kontynuował ojciec – ale pod kątem podróży i wycieczek sprawdzi się na pewno.

– No tak… – westchnęła na to dość zagadkowo matka. – My też myślimy o kupnie samochodu – poinformowała po chwili.

– Myślicie, naprawdę? – Piotr był mile zaskoczony. Jakby się szczerze ucieszył.

– Planują państwo jakiś dłuższy wypad w najbliższym czasie? – Lidia zapytała naturalnie, włączając się do nowego wątku rozmowy.

– Może się uda – odpowiedziała zdawkowo matka. Spojrzała chyłkiem na męża, ale ten milczał, nie dodając nic od siebie.

– A ciotka Janka nadal jeździ samochodem? – zagaił ponownie Piotr.

– Tak, wyobraź sobie, że tak – odpowiedziała, nie kryjąc uznania, matka.

– I co, byliście gdzieś razem? – Piotr był wyraźnie tym zainteresowany.

Matka uśmiechnęła się na to jego pytanie, jakby ucieszyło ją jego zainteresowanie, ale po chwili – gdy przeniosła wzrok na ojca – niespodziewanie i nieprzyjemnie dla wszystkich ponownie stał się on nasycony bardziej niechęcią niż sympatią, dalece bardziej czymś zimnym niż ciepłym. – Ojciec dał się wyciągnąć jakiś czas temu na jedną wycieczkę, z trudem, na siłę niemal.

– No bo po co jeździć do tych samych miejsc? Co to, ja Pogorzelicy nie znam? – wypowiedział się w tonie dowcipu ojciec, ale Lidia i Piotr nie sprawiali wrażenia rozbawionych tym żartem. Uśmiechali się zdawkowo, Piotr wydawał się przewrócić oczami, choć nie ostentacyjnie.

– Stanisław, ty już lepiej nic nie mów, bo nie wiem, co sobie Lidia o nas pomyśli – zaśmiała się matka. – On tak ma, te jego żarty, aż można w nie uwierzyć… – Ton nakazu przy ostatnich słowach zamienił się w uwagę bez złośliwości, w której pobrzmiewało raczej pobłażanie dla przypadłości formowania myśli w ten właśnie ściśle określony sposób, który nazwała żartem.

– Faktycznie, trudno nie przyznać panu pewnej racji – zaśmiała się Lidia.

Dało się wyczuć nutę ironii w jej komentarzu, ale nie miał on żadnego wpływu na atmosferę, gdyż wszyscy w tej chwili zdawali się zajęci przede wszystkim myślami o wyjazdach, do których odnosiła się w tym momencie rozmowa.

– Zawsze marzyłam o dalekich podróżach. Mieliśmy na nie wyjeżdżać, ale wszystko jakoś się rozpierzchło. A teraz to nie wiem, czy cokolwiek będzie już możliwe. – Matka znów sprawiała wrażenie, jakby po części mówiła do siebie w sobie, a przypadkiem tylko niekontrolowanie jej gorzkie słowa były słyszane na zewnątrz, dla pozostałych. Tak, były gorzkie i podskórnie coraz bardziej przygnębiające.

Roztaczały po sobie dojmujące wrażenie posuchy i pasywizmu. Czyniły to słowa matki w połączeniu z jej postawą; czyniły to jej słowa w połączeniu z jej spojrzeniami kierowanymi w stronę ojca.

Ojciec po tej wypowiedzi wyglądał jak zbity, jak dobity. Musiała być dla niego zupełnie niespodziewana. Pojedyncze, wcześniejsze uśmiechy żony, tamtych wcześniejszych kilka ciepłych nut wokół jego specyficznych żartów sprawiło mu nawet przyjemność. Dlatego chłód i niechęć, które przyszły szybko po nich, zdawały się spotęgowane tym kontrastem właśnie. I zaskoczeniem.

– Nie ma co… A ciotka Janka, co u niej? – Lidia dostrzegła, że Piotr z uwagą przypatrywał się w tej chwili ojcu i postanowił szybko, otwarcie zmienić temat.

– Ciotka jak to ciotka, odwrotność ojca – dociskała jeszcze matka.

– A jak u niej ze zdrowiem? – nie rezygnował Piotr.

– Tak, jak w tym wieku, raz lepiej, raz gorzej, ale ogólnie nie najgorzej. Wpada od czasu do czasu, proponuje wypady, tak jak mówiłam. Widać, że chce się jej żyć, że ma werwę.

– A ten jej facet?

– No właśnie, może to jego sprawka? Może to on tak ją naładowuje? – Ojciec postanowił się włączyć i zaśmiał rubasznie, ale bez przekonania, trwając zauważalnie jeszcze w poprzednim zakłopotaniu.

– Możliwe, ale on też nie jest aniołem, umówmy się… – wrzuciła krytykę matka.

– Kto mówi, że jest? Ale wy, baby, to ciągle się czegoś dopatrujecie – zareagował żywo ojciec. – Normalny chłop, czego tu chcieć.

– No tak, zważywszy, że ostatnio na wódkę cię naciągał – natarła od razu matka.

– E tam, od razu na wódkę. Bruderszaftu z narzeczonym siostry nie można wypić? –zaśmiał się chrapliwie ojciec, ale jednocześnie rubasznie, znowu. Lidia uśmiechnęła się w odpowiedzi, okazując, że jego zaśmianie odebrała jako przyjemnie zabawne.

– Przecież wiesz, że ci nie wolno – kontynuowała wątek matka.

– Przestań już to powtarzać. Bebechy się człowiekowi od tych morałów przewracają. Wystarczy, że nie można, to jeszcze ciągle słuchać o tym, że nie można… Najlepiej od razu do trumny się położyć. – Ojciec pozostawał w rubasznych tonach swojej wypowiedzi, w duchu przekomarzania się i starczej psoty.

– A ja mam dość tego twojego gadania – wypaliła matka, podnosząc nagle głos i akcentując mocno ostatnie dwa słowa. Jej reakcja była ostra i dalece nieadekwatna do słów, które padły przed chwilą ze strony ojca.

– No i trudno, żyjesz z ideałem, tylko tego nie widzisz – stwierdził ojciec tonem nadal żartobliwym, ale jednak wyraźnie spoważniał. Z jego głosu jednak trudno było wywnioskować, czy ironizuje, czy rzeczywiście mówi bardziej poważnie. Wydawał się całkiem przekonany o tym, co mówił.

– Na pewno, jasne… – Matka wprost parsknęła na te słowa mieszanką czegoś na podobieństwo politowania i bezsilności. Trudno było odnieść inne niż właśnie takie wrażenie.

Piotr westchnął dyskretnie, opuszczając ramiona jakby z rezygnacją. Kolejne negatywne erupcje matki stawały się dla pozostałych wyraźnie coraz bardziej krępujące.

– A ta działka ciotki cały czas na sprzedaż? – Piotr nie rezygnował z prób rozładowania napięcia powstałego z wymiany zdań między rodzicami.

– Tak, jakoś ta sprzedaż jej nie idzie – odpowiedziała matka, będąc jednak cały czas rozdrażnioną po poprzedniej wymianie zdań.

– Dzięki temu działka jest jeszcze dostępna.

– Co masz na myśli?

– No zwyczajnie możemy tam jeździć – odparł prostolinijnie ojciec. Sprawiał wrażenie, jakby nie pamiętał, co było przed chwilą powiedziane, i jakby nie odczuwał już żadnego napięcia czy zmieszania.

– I jeździcie? – Piotrowi nagle bardzo zaczęło zależeć na informacjach.

– Tak, czasem nawet sami, ciotka klucze nam daje – odpowiedział z kamienną wręcz w tej chwili twarzą ojciec.

Wyraz jego twarzy – opanowany i wystudiowany wręcz – musiał zwrócić uwagę, natomiast to, co było jeszcze bardziej zauważalne, to zmiana w tej samej chwili wyrazu twarzy Piotra. Pojawiło się na niej coś na obraz rozrzewnienia.

– Jak za dawnych czasów… – Piotr odpowiedział, nawet pogodnie, z pozytywnym utęsknieniem nawet.

Lidia spojrzała na niego. Była wyraźnie zaskoczona jego reakcją. Po raz pierwszy podczas tego spotkania Piotr i jego rodzice wspólnie nawiązali do przeszłości. Kiedy Lidia wciąż patrzyła na niego, zdążył się jeszcze uśmiechnąć do swoich myśli, najwyraźniej do nich – do czegoś, co nosił w pamięci i dotyczyło wspominanej właśnie działki i ciotki.

– Tak, drzewa te same, ale już nie takie same… Zdziwiłbyś się, jak urosły. Te tuje, cisy wzdłuż ogrodzenia. Jabłonie trochę zdziczały, ale poszły w górę… – Matka również poddała się tajemniczemu urokowi, który popłynął z jakiejś przestrzeni, którą tylko oni znali i widzieli w tej chwili przed oczami.

– Nie tylko w górę poszły, ale i wszerz. Wchodzą w okna kuchni. Mówię ci, jak fajnie – dodał ojciec tym samym, zupełnie nowym, pogodnym tonem co Piotr.

– Przyjedźcie tam, pojedźcie tam z nami! – Matka prawie zawołała, spojrzała jednak od razu na twarz Piotra i stropiła się w ten sam sposób jak na początku spotkania, gdy pytała, jak sama wtedy stwierdziła: za wcześnie, o szczegóły osobistego życia Lidii i Piotra. Spuściła wzrok, ale tylko na chwilę. Podniosła go i spojrzała otwarcie na syna jakby z otwartym pytaniem.

– A co ciotka na to by powiedziała? – odpowiedział na jej nieme pytanie Piotr.

Matka chwilę po tym pytaniu patrzyła jeszcze na niego, analizując coś w swoim wnętrzu, jakby chciała coś konkretnego powiedzieć, tym razem jednak usiłując odpowiednio dobrać słowa:

– No co ciotka? Pogodziła się. Nie wypytuje już o ciebie.

– To znaczy?

– No mówię, pogodziła się. Myślę, że założyła, że co ma być, to i tak będzie. I nie zamierza wywierać na ciebie żadnej presji. Dlatego twoja wizyta na jej działce byłaby dobra.

– Rozumiem – uciął Piotr.

– A ty w ogóle zamierzasz z nią porozmawiać? – Ojciec nagle dał sobie prawo do pewnej dozy irytacji.

Piotr spojrzał na niego nagle, ale bez wzburzenia.

– Stanisław, daj spokój, nie wtrącaj się – zareagowała również emocjonalnie matka, ale w jej głosie słyszalna była determinacja bardziej do tonowania niż jątrzenia uwidocznionych w tej chwili emocji.

– Ja tylko pytam. To ja już pytać w ogóle nie mogę? – Ojciec spąsowiał, jakby ciśnienie krwi podniosło się nagle, w efekcie czego bladość twarzy i szyi ustąpiła, a cały wizerunek ożywił się widocznie.

– Ciekawe, że ty pytasz zawsze nie o to, co trzeba – syknęła matka z niechęcią, która w wydźwięku przebrzmiewała nawet pogardą.

To syknięcie, z akcentem na słowo „zawsze”, z towarzyszącym mu, sączącym się – być może nawet nieuświadomienie jadem nie mogło nie dotrzeć do świadomości pozostałych. Na twarzy ojca wywołało konsternację, która po chwili zamieniła się w przygaszenie, a następnie pewną posępność nawet. Wyraz jego spuszczonych po chwili oczu musiał skojarzyć się co bardziej wrażliwemu oku z subiektywnie, wewnętrznie postrzeganym przybiciem i bezwyjściowością.

Zapadła znów cisza. Piotr również zmarkotniał, wyraźnie osowiał. Patrząc na niego, trudno byłoby z pewnością stwierdzić, czy zadumał się nad słowami matki, czy nad wcześniejszą wymianą zdań na temat ciotki.

– Nie wiem. – Piotr przerwał ciszę, odpowiadając na pytanie ojca. – Teraz jeszcze nie. Może za jakiś czas… Dajmy spokój tej sprawie, dobrze? Będzie, jak będzie. Ta sprawa ma się nijak do was, dlatego zostawcie ją mnie – powiedział z naciskiem, jakby chciał jak najszybciej zakończyć ten temat.

– Dobrze, synku – odparła potulnie matka.

Matka opuściła głowę w zamyśleniu. W jej geście manifestowało się nieskrywane specjalnie poczucie bezsilności – trudno jednak było, z oglądu, osądzić, czego w tej chwili – w jej odczuciu – bezsilność ta dotyczyła. Lidia patrzyła w tej chwili na matkę, ojca i Piotra. Każde z nich zamyślone i odrębne, zapadnięte w sobie. Nie zwracali uwagi na Lidię, jakby zapomnieli, że była obok, że była ważnym gościem, że w ogóle była. Jakby jej obecność straciła na znaczeniu.

– Działka to wspaniała rzecz. – Lidia, być może w odruchu ponownego zaznaczenia swojej obecności, rzuciła spontanicznie.

Nieoczekiwane wyznanie zwróciło jednak uwagę zagłębionych w swych myślach pozostałych.

– Twoja rodzina ma działkę? – Z uprzejmym zainteresowaniem zwróciła się do niej matka.

– Mój dziadek świętej pamięci miał swój ogród, a właściwie działkę, ale my wszyscy myśleliśmy o niej w kategorii ogrodu. Ja nawet bajkowego ogrodu.

– O, a dlaczego?

– Było w nim dużo drzew owocowych: jabłoni, wiśni, ale też mniejszych krzewów jak porzeczka i agrest. Dużo zakamarków, ukrytych przestrzeni między drzewami, szopami, garażem i studnią…

– To musiało być dla ciebie ważne miejsce – odpowiedział cicho, subtelnie Piotr. Jego głos i wzrok nadal dawał odczucie nostalgii, ale był w nim też uśmiech w odpowiedzi na wyznanie Lidii.

– Tak, nagle wszystkie te wspomnienia wróciły. Nie wiedziałam, że tak żywo to wszystko pamiętam.

VII

Lidia weszła do kuchni i oparła się całym ciężarem ciała, plecami, o blat kuchenny, łapiąc się za jego krawędź obiema odciągniętymi za plecy dłońmi. Jakby wypłynęła właśnie na powierzchnię wody i złapała całym haustem największą możliwą ilość powietrza. Jakby podduszona przydługim przebywaniem pod wodą, w jakiejś sztucznej, nienaturalnej dla siebie przestrzeni; ledwo co żywa, umęczona, jakby znalazła się nareszcie w prawdziwym świecie. Nabrała głęboko powietrza raz, drugi i trzeci. Z każdą jednak kolejną chwilą oddychała coraz płycej, czując się coraz głębiej zaspokojoną czystym, natlenionym powietrzem, atmosferą rzeczywistości swojej autentycznej reakcji. Oddychała coraz spokojniej i wolniej. Coraz bardziej miarowo.

To było dla niej bardzo trudne.

„Co to właściwie jest: czy to jest fałsz, udawanie?” – zadawała sobie w myślach pytanie.

W pierwszej chwili poczuła wściekłość na nich wszystkich. Silną, prostą wściekłość, taką, jaką czuje zwierzę zapędzane w róg, nienaturalnie ograniczone co do swej osobniczej ekspresji, na którym wywierana jest jakaś dziwna, nieoczywista presja…

Początkowo to rodzice Piotra byli obiektem jej uprzedzeń i obaw. Wcześniej, zanim tu przyjechała, to ich się obawiała, chociaż nie wiedziała zupełnie czego i kogo się spodziewać. Znała jednak relację tylko z jednej strony, a w tej chwili? W tej chwili czuła odprysk tych uczuć także do Piotra. W pierwszej chwili, gdy przekroczyła próg tej kuchni, gdy znalazła się wreszcie po tych kilku godzinach sama, poczuła niechęć i złość właśnie na niego. Dlaczego właściwie? Za ten fałsz? Że przez niego, w związku z nim, musi tu w ogóle być. Że nie może okazać tego, co naprawdę myśli. Co za miejsce. Co za ludzie…

„Czy oni są aż tak ograniczeni, że nie domyślają się, co on naprawdę o nich myśli, co naprawdę czuje… choć właściwie co on tak naprawdę czuje?”

Po kilku godzinach bycia razem, w tym miejscu, Lidia nie była pewna, czy dostała w ogóle dostęp do prawdziwych uczuć Piotra, do tej szczególnej części, sfery jego uczuć związanej z rodzicami.

Kiedy mówił jej to, co powiedział, wtedy – przed przyjazdem… Wydawało się, że był szczery. Owszem – zdawkowy, owszem – oszczędny, dyskretny nawet, ale prawdziwy.

Może prawdziwy wtedy, ale jakby inny niż ten, który tam siedzi i rozmawia.

Lidia ściskała palcami uściskiem całych dłoni płytę kuchennego blatu z siłą odpowiadającą sile jej wysiłku skupienia się, koncentracji.

„Co mi tak bardzo przeszkadza w jego zachowaniu, co mnie tak bardzo uwiera? O co tu chodzi? O co mi chodzi, dlaczego czuję tak silne emocje?” – usiłowała po chwili, zrozumieć. Napinała całe ciało, jakby to miało pomóc w koncentracji, w odnalezieniu odpowiedzi: „Tak, on jest tam, mimo wszystko – jakby nigdy nic… On w gruncie rzeczy zachowuje się tak, jakby nic się nie wydarzyło”. – Lidia docierała w myślach do tego, co bolało i niepokoiło ją najbardziej. Z każdą chwilą coraz bardziej uświadamiała sobie, że tamta opowieść o domu rodzinnym Piotra widzianym z punktu widzenia ich życia, z daleka, z dystansu tutaj – w rzeczywistym jego miejscu stawała się jakby nieaktualna… Traciła swoją realność. Zdecydowanie bardziej realne wydawało się to, co właśnie się działo, czego była naocznym świadkiem. A była świadkiem tego właśnie: zachowań, interakcji, jakby między rodzicami a Piotrem nic się nie stało, jakby nic złego nie zaistniało w ich wspólnej przeszłości. Jakby było normalnie. Normalnie? Przecież jednak wierzyła Piotrowi, że to, co mówił, było prawdziwe – na temat przeszłości, na temat jego relacji z rodzicami. Zatem nie zakładała, by wtedy kłamał. Co zatem się dzieje teraz?

Faktycznie, pod tym dzianiem się „jakby nigdy nic” działo się – w najgłębszym odczuciu Lidii – coś bardzo trudnego. Nie potrafiła w tamtej chwili określić, co to było, co to mogło być, ale czuła, że to coś jest, rozgrywa się, dosięga ją i dociera do jej zmysłów.

Lidia uważała się za osobę wrażliwą. I rzeczywiście, była bardzo wrażliwą i bardzo inteligentną osobą. Niejednokrotnie potrafiła wyczuć naturę i istotę sytuacji, wychwycić i nazwać wiele z otaczającej ją materialnej i niematerialnej rzeczywistości. Nie miała jednak zdolności jasnowidzenia, mimo wszystko jej inteligencja była nadal inteligencją dostępną przeciętnemu śmiertelnikowi, zatem nieobce jej były wątpliwości czy rozterki wynikające z chwilowych braków rozeznania.

To, co silnie odczuwała w tej sytuacji, ale nie potrafiła tego nazwać, bardzo ją drażniło, niepokoiło, w szczególny sposób głęboko angażowało. Natomiast to, co ją jednocześnie w jakiś sposób raniło, wzbudzało jej lęk – to postawa Piotra. Wcześniej była pewna, że jest wobec niej autentyczny; wobec niej, wobec samego siebie i świata. Że jest naprawdę dojrzały i przez to również autentyczny. Ta autentyczność była dla niej jednym z podstawowych walorów jego osoby jako człowieka i jako mężczyzny. Tam jednak, w tym pokoju, podczas tego spotkania wiara, przekonanie o autentyczności Piotra, o jego sile do bycia autentycznym, została już boleśnie podważona. Lidia czuła się zdezorientowana. Jego postawa nie pasowała do niczego. Jedynym wytłumaczeniem byłoby to, że rzeczywiście wybaczył swoim rodzicom, ale patrząc na nich dzisiaj, na jego reakcje, na jego mimikę, obserwując ich przez kolejne mijające godziny, ugruntowywała się w przekonaniu, że nie wybaczył… Jego ciało mówiło wyraźnie o niewybaczeniu, o nieakceptacji, o niechęci. Jego zwerbalizowane słowa natomiast, sposób zwracania się do rodziców mówiły jednak o czymś jeszcze innym, o istniejącej pewnej zażyłości, o ich realnie istniejących, aktualnych oczekiwaniach wobec niego, takich, których nie ma się wobec jednoznacznie niechętnego względem siebie syna. Lidia spuściła wzrok i przymknęła oczy, jakby w ten sposób łatwiej było jej cofnąć się myślami do obrazów, wrażeń zapisujących się w jej umyśle przez ostatnie godziny.

„Nie tylko jego ciało mówi o niewybaczeniu… A matka?” – docierały do niej wrażenia z zapisywanych obrazów, wracały pojawiające się wcześniej refleksje. „Ona też przecież czegoś nie wybaczyła. Niewybaczenie jest w niej jeszcze bardziej widoczne niż w Piotrze” – stwierdziła po raz pierwszy w myślach Lidia. – „Niewybaczenie wobec kogo? Piotra? Nie, na pewno nie, oczywiście, że nie”.

Na te myśli od razu pojawił się obraz ojca. Siedzącego w fotelu, początkowo małomównego. W sumie odbierającego głównie ataki na siebie. Te ataki, bardziej lub mniej zawoalowane zarzuty. Jakby głęboko ugruntowane pretensje matki wydające się bardzo żywe… Na wspomnienie tych jej wypowiedzi Lidia wzdrygnęła się bezwarunkowo, z niechęcią. Docierało do niej z powrotem poirytowanie, jakie odczuwała wewnętrznie, siedząc na kanapie, obok Piotra, słuchając, a dokładnie – będąc zmuszoną do wysłuchiwania jej chwilami tak bardzo irytujących wypowiedzi.

„Co mnie tak bardzo w jej zachowaniu irytuje? Co mnie w tym jej zachowaniu tak bardzo odrzuca?” – zaczęła zastanawiać się Lidia, gdyż faktycznie sama przed sobą przyznała na wspomnienie wypowiedzi matki, że czuła, iż osoba matki ją w jakimś zakresie odstręcza i dystansuje.

W jakimś zakresie… w jakiejś swojej części, bo z jakichś innych wymiarów jej osoby odczuwała przecież pozytywne wibracje. Lidii w chwili tej refleksji zrobiło się przykro, a nawet żal matki: obraz starań, nalewania pysznego gorącego rosołu – ten obraz był miły i ciepły, był przepełniony troską. Właśnie: autentyczną troską i zaangażowaniem. To było dobre, wiedziała, że to jest jednoznacznie dobre, jednoznacznie autentyczne. Nie musiała się nawet nad tym zastanawiać. Wiedziała to. Ale gdy przenosiła myśl na obrazy jej wypowiedzi o ojcu, kierowanych do ojca, natychmiast czuła napływ bardzo silnej irytacji i niechęci, natychmiast też odczuwała postawę matki jako odstręczającą, silnie odrzucającą. To był kolejny zaskakujący element tego spotkania. Matka jako strona bardziej aktywna skupiła na sobie niechęć i uprzedzenia, które Lidia żywiła dotychczas głównie wobec ojca.

Do Lidii jasno docierała z tego obrazu kompozycja ich obojga – rodziców Piotra – jako połączonych nie tylko więzami, ale także włóknami: tkanką o swoistej strukturze.

„Tkanka nie jest zewnętrzna, ona jest wyłącznie wewnętrzna, jest wytworem ich umysłów, produktem ich ograniczeń…” – myślała wówczas Lidia.

Rodzice Piotra funkcjonowali w tej przestrzeni, tej niewielkiej przestrzeni, zatem tak blisko siebie fizycznie, a jednocześnie – jak jej się wydawało – tak daleko psychicznie; faktycznie związani, ale nie autentycznie – życiodajnie – połączeni… Rozdzieleni emocjonalnymi murami i zasiekami, a fizycznie żyjący w granicach jednej, tak bardzo ograniczonej przestrzeni.

Dotarło do Lidii, że ci ludzie, rodzice Piotra, wypowiadają się, ale nie mówią do siebie!

Ten widok i odczucie – wieloletnich, dekadowych zaniedbań w komunikacji, wręcz zanik komunikacji, jak to oceniła – wydał się Lidii tak uderzający… Po chwili znów wrócił do niej obraz matki kierującej głównie zarzuty w stronę ojca, w obecności swojego syna, w obecności jej jako gościa. Skoro bez większych oporów robiła to w tych okolicznościach, to zapewne robiła to i w przeszłości – w tej trudnej przeszłości, w tej raniącej przeszłości, o której wiedziała od Piotra, że była; która spowodowała, że czuł się ranionym dzieckiem.

„Na pewno