Córka wiatru. Przebudzenie 1 - Cherie Dale - ebook + audiobook

Córka wiatru. Przebudzenie 1 ebook i audiobook

Cherie Dale

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Oboje zapałali do niej szczerym uczuciem. I tak jak zachód słońca zwiastował nadejście ciemności, tak trzy skrzyżowane spojrzenia, skazały na mrok i zagładę wiele niewinnych istnień.”

America jest pół czarownicą. Świat ukrywa fakt istnienia nadnaturalnych istot, więc szesnastolatka, za użycie mocy, zostaje zesłana do szkoły dla Nersai i Careai, placówki powstałej, aby resocjalizować zbuntowanych przedstawicieli magicznych ras. Choć dziewczyna nie jest zachwycona perspektywą zmiany bezpiecznego, stabilnego otoczenia, zgodnie z wolą Najwyższej Rady i rozkazem kategorycznej matki, przyjeżdża do ukrytego wymiaru. Rzeczywistość szybko okazuje się zupełnie inna, niż przypuszczała. W nowej szkole czarownica zaczyna stopniowo uczyć się życia wśród osób takich jak ona. Poznaje w niej również dwóch intrygujących nadnaturalnych: charyzmatycznego, inteligentnego maga Doriana – syna dyrektorki szkoły – oraz szarmanckiego, opanowanego Zandera, dziewiętnastoletniego wampira sprawującego funkcję nieoficjalnego pomocnika nauczycieli.

Choć pozornie wszystko zaczyna się układać, pewnego dnia, dziewczynę zaczynają dręczyć tajemnicze sny...

Za złamanie zasad trafisz do magicznej szkoły…

Tam odkryjesz swoje prawdziwe przeznaczenie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 726

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 19 godz. 34 min

Lektor: Magdalena Szybinska

Oceny
4,1 (98 ocen)
43
33
17
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ilona18-

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza czesc jest wprowadzeniem w historie, duzo opisow ale dzięki temu poznajemy bohaterke, jej wdrożenie sie w zycie w szkole magii...Podoba mi sie ze do konca nie wiemy co bedzie dalej jaka jest historia co sie wydarzy kto jest dobry a kto zly..Nic nie jest przewidywane. Mogloby sie nieco wiecej dziac w pierwszej czesci ale za to z jeszcze wieksz ciekawoscia siegne po jej druga czesc...Jesli ktos lubi takie klimaty magii na pewno warto przeczytac!
10
Ewakr1

Dobrze spędzony czas

przegadana strasznie, ale temat podoba mi się i chyba sięgnę po drugą część
00
Karina0712

Dobrze spędzony czas

Polecam serdecznie 😊
00
lllili5

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka, muszę przeczytać kolejną część
00

Popularność




Cherie Dale

Córka wiatru

PrzebudzenieTOM I część I

© Copyright by Cherie Dale & e-bookowo 2019

Projekt okładki: Maja Krzemińska

ISBN e-book 978-83-8166-055-6

ISBN druk 978-83-8166-056-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2019

Konwersja do epub

Mojemu tacie

Za te wszystkie historie,

które opowiadałeś mi w dzieciństwie

To dzięki Tobie pokochałam pisanie

„Trąba dziwny dźwięk rozsieje,

ogień skrzepnie, blask ściemnieje,

w proch powrócą światów dzieje”

„A cóż powstanie ponad nicościami,

gdzie ongi były światy

i Ja, w chęć życia bogaty,

a dziś w umarłych postawiony rzędzie”

fragmenty wiersza „Dies irae” J. Kasprowicza

PROLOG

Słońce chyliło się ku zachodowi. Bezkresny błękit nieba, mieszający się z ciepłymi barwami ognistej kuli, przecinały ostatnie krwistoczerwone refleksy. Pomarańczowo-złote promienie, utrzymywały się na tle ciemniejącej panoramy. Zalewały sklepienie, zmieniając je w paletę najróżniejszych, tęczowych barw. Bursztyn płynnie przechodził w szkarłat, ten natomiast posłusznie ustępował ametystowi, odbierającemu kluczowe miejsce błękitowi. Chmury, do tej pory czyste i białe, w miarę upływających sekund stawały się ciemniejsze, mroczniejsze. Gęsto okalały zachodzące słońce, walcząc o prawo do obecności wraz z prześwitującymi zza nich pierwszymi gwiazdami.

Jasne niebo powoli traciło swe żywe barwy. Umierało, pozwalając dominować tej jednej, najważniejszej gwieździe, pochłaniać całą uwagę, którą odbierała z największą żarliwością. Taz wdzięczności zdobiła linię horyzontu łzawymi, poszarpanymi pręgami. Okalała górną część świata, pozbawiając barw dolnego segmentu. Wszystko, co znalazło się na tle rdzawego nieboskłonu, stawało się czarne, puste. Traciło znaczenie, nakazując skupić się na tym, co znajdowało się za nim.

Spełniwszy swą funkcję, słońce również umierało, pozwalając na powrót pojawić się granatowym barwom. Niebo stawało się atramentowe, a także nieprzeniknione. Zdobiła je rzesza lśniących, połyskujących punktów – diamentowych gwiazd, ukrywanych dotąd w blasku dnia.

Tym jednak razem słońce wyjątkowo mozolnie ukrywało się za horyzontem. Bezbronne zwierzęta wracały do budzących grozę lasów, a nocni drapieżcy wyczekiwali, aż ziemię przykryje płachta nocy. Choć powtarzający się regularnie spektakl, zapierał dech w piersi, zawsze zwiastował niechybne nadejście ciemności, mroku, który paraliżował niekiedy nawet najdzielniejszych mężów. Z pozoru wyjątkowe, ostatnie promienie słońca, nie miały na celu wyłącznie zachwycać, a ostrzegać. Przygotowywały świat na nadejście nieuniknionej czerni, planującej zalać pobliskie krajobrazy. Swoim ulotnym pięknem, starały się umilić ostatnie chwile beztroski. Rekompensując koniec dnia, dawały ludziom i zwierzętom ostatnią uciechę.

Zwyczajny zachód słońca – najpiękniejsza, czy jak niektórzy sądzili, najgroźniejsza chwila dnia kryła w swojej prostocie, a zarazem złożoności jakąś tajemnicę. Przyciągała obserwatorów, zmuszając do zapomnienia o wszystkim innym.

I choć zachód był tego dnia wyjątkowo piękny, oni nawet nie odwrócili głów, aby przyjrzeć się ostatnim przebłyskom wspaniałego spektaklu. Wpatrzeni w zupełnie inny, bardziej przyziemny obraz, zapomnieli o wszystkim, co ich otaczało.

I tak samo, jak zachód słońca zwiastował nadejście mroku, tak blask jej jasnych oczu pochłonął dusze dwóch przyjezdnych, skazując ich na zagładę. Oboje, zarówno starszy, jak i młodszy, w tym samym momencie zatracili się w ich czystej, nieprzeniknionej barwie. Wystarczył jeden niewinny uśmiech, którym odważyła się ich uraczyć, gdy odchodzili. Wystarczyło jedno żarliwe, lekko zawstydzone spojrzenie, aby zrozumieli jej wyjątkowość. Wystarczyła jedna, na pozór ulotna chwila, aby przesądzić o losach całej trójki.

Oboje bowiem, zarówno starszy, jak i młodszy, zapałali do niej szczerym uczuciem.

I tak jak zachód słońca zwiastował nadejście ciemności, tak trzy skrzyżowane spojrzenia, skazały na mrok i zagładę wiele niewinnych istnień.

ROZDZIAŁ 1

Siedzieliśmy akurat w kuchni, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Tata czytał gazetę, popijając powoli parującą herbatę, mama kroiła ogórki na sałatkę, a ja szukałam po szafkach sypanej kawy zbożowej, jednocześnie wymachując pustym białym kubkiem zawieszonym na palcu. Był niedzielny poranek.

Mama spojrzała znacząco na mnie i tatę, po czym odłożyła nóż i wytarła ręce w ścierkę. Ponieważ nikt nie wykazał inicjatywy, sama poszła otworzyć.

– Pewnie poczta – powiedział tata, spokojnie przekręcając stronę gazety. Coś mu jednak widocznie nie pasowało, gdyż zamiast czytać dalej, ściągnął brwi. Poskutkowało to pojawieniem się na jego czole charakterystycznej, wyraźnej marsy. Mężczyzna podwinął rękaw koszuli i w zamyśleniu zerknął na zegarek na prawym nadgarstku. – Hmm... W weekend?

Nie słuchając jego rozważań, zaczęłam przeszukiwać jedną z bardziej obiecujących półek. Szklanki stukały, gdy próbowałam w miarę delikatnie je przesuwać, a na wpół opróżnione torebki z przyprawami szeleściły pod naporem moich długich, niecierpliwych palców. W końcu udało mi się znaleźć to, czego wypatrywałam z tak wielkim utęsknieniem. Z satysfakcją wyciągnęłam puszkę kawy zbożowej, którą ktoś, pewnie mama, wcisnął na sam koniec szafki. Zignorowałam kolejny przejaw tendencji kobiety do ciągłego przestawiania rzeczy i zadowolona, przesypałam trochę czarnego proszku do kubka, który zalałam następnie wrzącą wodą. Dmuchając na napój, usiadłam do stołu.

– Może przyszła jakaś magiczna paczka – zamyśliłam się. Kubek szybko się nagrzał, a co się z tym wiązało, zaczął parzyć mnie w palce, więc odłożyłam go na blat. – Zamawiałeś coś?

Tata pokręcił głową.

– Może mama. – Upił łyk swojej herbaty. Zrobił ją jakiś czas temu, ale i tak smuga pary unosiła się nad kubkiem, okalając twarz mężczyzny niczym żywe, wijące się macki. – Coś mi chyba wspominała o nowej księdze.

Usłyszeliśmy dźwięk zamykanych drzwi, więc powiedliśmy wzrokiem w kierunku wyjścia z kuchni. Mama wróciła po chwili do pomieszczenia, wymachując niedużą kopertą. Wychodziło więc na to, że tata miał rację, twierdząc, iż przyszła poczta. Najwyraźniej jakiś listonosz posiadał albo zbyt dużo wolnego czasu, albo wyjątkowo wrednego szefa, skoro kazano mu pracować w niedzielę.

Przekrzywiłam głowę, oglądając nowy dobytek mamy. Zauważyłam, że koperta została już przez nią otwarta.

– Co to? – zapytałam ciekawa, wychylając się nad stołem.

– List... do ciebie. – Mama nie wyglądała na zadowoloną. Oznaczało to, że prawdopodobnie już wiedziała, co znajdowało się w kopercie. Tym bardziej potwierdzał to fakt, że kobieta ostentacyjnie stanęła nad krzesłem i spojrzała na mnie z góry. – Chcesz nam o czymś powiedzieć?

Uniosłam głowę, marszcząc nos. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego nagle cała uwaga skupiła się na mojej osobie. Nie dostawałam listów, kobieta dobrze o tym wiedziała. Jedyną pocztą, jaka docierała do domu, a sygnowano ją moim imieniem, były pocztówki z wakacji znajomych lub listy od babci, która, choć znała zasady funkcjonowania telefonów, wolała bardziej staroświeckie metody komunikacji. Jak na nowoczesną staruszkę, dosyć nietypowo podchodziła do elektroniki. Od dawna przestało mnie dziwić, że zamiast zwyczajowych SMS-ów przysyłała mi własnoręcznie napisane dokumenty lub magicznych posłańców. A miała przecież telefon!

Niemniej jednak list trzymany przez mamę nie wyglądał ani na pocztówkę, ani tym bardziej na wiadomość od babci. To skłoniło mnie do intensywniejszego myślenia.

Czy miałam coś do powiedzenia?

– Raczej nie – odparłam głośno, choć nie brzmiało to tak pewnie, jak na początku zamierzałam. Może rzeczywiście był jakiś szczegół, o którym zapomniałam.

– Na pewno? – dociekała.

– Tak.

– Na sto procent?

Tata odłożył ostentacyjnie gazetę.

– Co jest w tym liście, Mirian? – chciał wiedzieć.

Mama westchnęła. Piorunując mnie wzrokiem, wyciągnęła z koperty dwie podłużne, ozdobne, śnieżnobiałe kartki złożone na trzy części. Rozłożyła jedną z nich i chrząknęła.

– Państwo Dusney... – Przewertowała wzrokiem list. Było to zbędne skoro i tak znała jego treść. – Pragniemy uroczyście zawiadomić, że aplikacja Waszej pierworodnej córki, Americi Leonorre Dusney, o przyjęcie do szkoły imienia Ursula Cennerowe’a zostało pozytywnie rozpatrzone. Jak każda z placówek podlegających oficjalnej kurateli Rady, jest to elitarna siedziba, gdzie biegli wykładowcy pomagają niewykształconym, niedoświadczonym Nersai i Careai osiągnąć poziom podstawowy, lub, gdy wpłynie taka prośba, rozszerzony w nauce nadnaturalnych umiejętności - w przypadku panienki Dusney, magii. Dwie na trzy osoby stają się po naszych końcowych egzaminach Magami II lub III stopnia, a najwybitniejszy uczeń w szkole uzyskuje tytuł Maga IV stopnia i specjalne stypendium naukowe. Gwarantujemy bezpłatne, nieobowiązkowe zajęcia ogłady i zachowania, dzięki którym uczniowie, po powrocie do domów, będą znać wszystkie zasady Wielkich Czarodziei. Ponadto, w ofercie naszej uczelni znajduje się szereg zajęć, zarówno obowiązkowych, jak i dodatkowych, więc nasi podopieczni mogą bez problemów kształcić się w dowolnej dziedzinie magicznej...

Mama z każdym słowem zwalniała czytanie. Spoglądała na mnie znad tak obszernego, jak oficjalnego listu, patrzyła na litery, a następnie znowu wracała do mnie. Choć już miała szansę przejrzeć wiadomość zawartą w liście, i tak na jej twarzy szok mieszał się z niedowierzaniem, co nie zdarzało się często, żeby nie powiedzieć, nigdy. Mogłam zarzucić jej praktycznie wszystko... Złość? Jasne, niejednokrotnie. Rozdrażnienie? Naturalnie. Wahania nastrojów? Oczywiście, była przecież kobietą. My wręcz rodziłyśmy się z wypisanym na czole tekstem „Uwaga! Z tą tutaj nie będziesz mieć łatwego życia”. Jeśli jednak chodziło o skołowanie, słowo daję, nie potrafiłam sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek widziała obraz mamy, której brakowało słów. Nie, w żadnym wypadku, a przynajmniej nie w tym życiu!

– Placówka zapewnia bezpieczeństwo, a także godziwe warunki bytowe, które skrupulatnie opisano w załączonym formularzu... – Kończąc list, przeszła niemal do szeptu. Nie wróżyło to nic dobrego. – Liczę, iż się z nim Państwo zapoznają i powezmą odpowiednie kroki, by zakwalifikowana kandydatka niezwłocznie dotarła na teren naszej placówki. Z poważaniem i nadzieją na szybką odpowiedź, Dyrektor Iva Magelli.

Skończyła czytać, po czym, milknąc, opuściła ręce, by mogły bezwładnie zawisnąć w powietrzu. Tata również nie mówił ani słowa, lecz w jego przypadku, w sposobie siedzenia, czy wykrzywiania ust, nie dało się wyczytać większych emocji. Obcy uznałby zapewne, że mężczyzna albo przyjął wszystko z zimną krwią, albo zwyczajnie nie bardzo zrozumiał treści wiadomości i nie chciał się wtrącać. Zdawało się, że spokojnie czekał na dalszy rozwój wypadków, woląc przyjąć postawę neutralnego gracza. Tymczasem prawda wyglądała zgoła inaczej. Carter Dusney, od ponad osiemnastu lat spędzający każdą wolną chwilę w towarzystwie temperamentnej żony, zdążył perfekcyjnie poznać jej charakter i nauczyć się, że w niektórych przypadkach pozory potrafiły zmylić człowieka. Z tego też powodu miał pełne prawo podejrzewać, że wymowne milczenie kobiety było tylko ciszą przed burzą, kataklizmem, który rozrósłby się w siłę, jeśli nie pozwolono by mu się wyszaleć już na początku. Mama posiadała dosyć mocne usposobienie; delikatny wiaterek w zawrotnym tempie zmieniała w wichurę, a w następnej kolejności w armagedon.

Tak też było i w tym przypadku.

– Co zrobiłaś? – zapytała w końcu, unosząc zajętą rękę i machając uwięzionym pomiędzy palcami listem. Tak ją to pochłonęło, że nie zarejestrowała, gdy w pewnym momencie jej dłoń znalazła się niebezpiecznie blisko głowy taty. Mężczyzna zdążył wprawdzie uchylić się przed ciosem, ale wciąż istniała realna szansa, że za drugim razem nie będzie miał wystarczająco dużo szczęścia. Skorzystał więc z nadarzającej się okazji i kiedy tylko kobieta przesunęła rękę w inną stronę, odjechał krzesłem na drugi koniec stołu. Spojrzał na mnie z wyrzutem, jakbym to ja była winna temu, że mama nieumyślnie próbowała złamać mu nos.

Wydęłam usta i przekręciłam w palcach kubek z kawą. Miał na środku naklejkę z misiem, którą przykleiłam w wieku pięciu lat, i do tej pory nie chciała zejść pomimo drapania nożem, czy licznych kąpieli w zmywarce. Wykrzywiony pyszczek zwierzęcia, z którym obecnie zaczęłam się wyjątkowo identyfikować, wyrażał skołowanie.

Nagle postrzępiona naklejka wydała mi się szalenie interesująca.

– Co zrobiłaś? – powtórzyła mama, kipiąc ze złości. Marszczyła groźnie brwi, jak robiła zawsze, gdy była wściekła, ale próbowała nie wybuchnąć.

– Nic. – Odstawiłam kubek, mimowolnie się garbiąc. Zrobiło mi się gorąco.

Tata zawahał się, również czując narastającą w powietrzu gęstą atmosferę. Zamierzał chyba coś powiedzieć, lecz nie zdążył, gdyż kobieta przewidziała jego zamiary. Nim wypowiedział choćby jedno słowo, popatrzyła na niego tak surowym i śmiertelnie poważnym wzrokiem, że odechciało mu się otwierać ust. Mężczyzna doskonale wiedział, że żona nie pochwalała jego wtrącania się w sprawy związane z magią, więc uniósł dłonie w obronnym geście, pokazując, że już nie będzie przeszkadzać. Mruknął coś pod nosem, po czym odwrócił głowę, jakby to miało mu pomóc odciąć się od dyskusji.

Mama oparła tymczasem dłonie na biodrach. Chyba nie wierzyła w moją domniemaną niewinność.

– Mów – zwróciła się do mnie.

– Kiedy ja nic nie zrobiłam!

– Nie kłam, bo rzucę na ciebie zaklęcie prawdy.

Prychnęłam, nic sobie nie robiąc z jej gróźb. Pierwsze dziesięć zasad magii dotyczyło zakazu używania czarów bez ważnej przyczyny. Jakby nie patrzeć, prawdopodobnie właśnie dlatego przyszedł też list.

– Zaklęcie prawdy? Dobre sobie. – Oparłam łokieć na stole i umieściłam brodę na dłoni, ignorując czerwieniejące ze wzburzenia policzki kobiety. Jeszcze trochę, a zlałyby się kolorystycznie z jej włosami, a to stanowiło nie lada wyzwanie skoro każdy pojedynczy kosmyk, wydawał się czerwieńszy od krwi. – Skoro tak chcesz to załatwić, proszę bardzo.

Mama pogroziła mi palcem. Udając niewzruszoną, wodziłam spojrzeniem za długim, ładnie wypiłowanym paznokciu, który po pewnej chwili zatrzymał się i niespodziewanie opadł wraz z resztą dłoni na stół z głośnym hukiem. Poderwałam się jak oparzona, zaskoczona tak gwałtowną reakcją.

– Nie pogrywaj sobie ze mną, Americo! To poważna sprawa.

– Dostała się do szkoły. Wielkie rzeczy – stwierdził tata, wzruszając ramionami. Powiedział to szybko, tak, aby nikt nie zdążył mu przerwać. Gdy mama posłała mu kolejne, mordercze spojrzenie, udał niespodziewane i zdecydowanie przesadne jak na mój gust, zainteresowanie kopertą, w której przyszła magiczna wiadomość. Wziął ją ze stołu, a gdy obejrzał ozdobny papier ze wszystkich stron, spojrzał na dane nadawcy. Przekrzywił głowę, widząc mnóstwo dziwnych symboli układających się w majestatyczny herb Rady. Sygnowało się nim wszystkie listy. Dzięki temu odbiorcy wiedzieli, że magiczne, zawarte w nich wiadomości klasyfikowały się jako szczególnie ważne.

– Nie wysyłałam nawet żadnego zgłoszenia! – zaoponowałam zduszonym głosem, kierując te słowa do obojga rodziców.

Tata wciąż studiował kopertę. Mama natomiast złapała się za głowę i zamknęła oczy.

– Wielkie rzeczy – powiedziała ironicznie, naśladując wcześniejsze słowa męża. Wręcz trzęsła się z emocji. – Szkoła Cennerowe’a to nie jakieś tam liceum, a list to tylko pozornie zaproszenie, Americo. Bliżej mu do subtelnego, ale surowego rozkazu niż beztroskiej wiadomości. Skoro dyrektorka napisała go osobiście, to musiałaś złamać jakiś poważny zakaz.

Tata odsunął od oczu kopertę. Swoim zwyczajem uniósł brew i krzyżując ramiona, przeniósł na mnie znaczący wzrok. Jęknęłam. Dlaczego musiał użyć swojej typowej miny, którą miał tylko, kiedy coś tyczyło się akurat i bezpośrednio mnie? Zmalałam, pod zmęczonym, wątpiącym wyrazem twarzy znaczącym mniej więcej tyle, co: „co tym razem?”

– No... – zawahałam się. Niestety domyślałam się, o co mogło chodzić. Widać, nie było mi dane wykręcić się od odpowiedzi. – To w sumie nic takiego.

Tak naprawdę miałam nieprzyjemną świadomość, że nie było sensu dłużej niczego zatajać. Najwyraźniej złudna nadzieja, że prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, zniknęła wraz z nadejściem niepozornego, białego świstka jakbym był felerny list ze szkoły Ursula Cennerowe’a. Ktoś dowiedział się o moim wybryku i najwyraźniej nie spodobała mu się wykazana przeze mnie niesubordynacja. Jak na złość nie zamierzał trzymać tego dla siebie, tylko od razu postanowił podzielić się nowym odkryciem z resztą świata, tym samym niwecząc mój plan zatrzymania sekretu w ukryciu i pójścia z nim do grobu. I jak ja niby miałam normalnie dorastać, kiedy bez przerwy stał nade mną kogoś, kto kontrolował, a także poddawał analizie każdy mój ruch?

Bądź co bądź Rada wiedziała, co zrobiłam, dłuższe trwanie przy wersji, że o niczym nie wiedziałam, nic by mi nie dało. Rodzice i tak w końcu odkryliby prawdę, jeśli nie wyciągnęliby jej ode mnie to od kogoś innego. Kłamstwa się wydały.

– Mów. – Mama przyłożyła dłoń do twarzy. Chyba nie była już do końca pewna, czego chciała; usłyszeć wyjaśnienia, czy dać sobie ze wszystkim święty spokój i udawać, że spędzała kolejną przyjemną niedzielę, bez zmartwień, a także widma pracy, do której musiała wracać nazajutrz. Jako dobry rodzic musiała jednak interesować się życiem córki, więc machnęła zachęcająco ręką i zamknęła oczy, przygotowana na najgorsze.

Nabrałam powietrza do płuc.

– Ch… Chriss urządzał imprezę, na którą strasznie chciałam iść – zaczęłam, miętoląc krawędź bluzki. – Wiedziałam, że wy byście się na nią nie zgodzili, więc... zorganizowałam wszystko tak, żeby być w tym czasie u babci.

Rodzice nadal nie rozumieli, więc sugestywnie się we mnie wpatrywali, bym kontynuowała. Westchnęłam. Dlaczego zawsze jak chodziło o takie sprawy, trzeba było mówić wszystko z najdrobniejszymi szczegółami? To tylko prowadziło do jeszcze większych problemów.

– Zapytałam babcię, czy mogę iść, ale ona też nie chciała mnie puścić, więc... tak jakby... rzuciłam na nią zaklęcie amnezji, żeby na trochę... na dosłownie kilka godzin, zapomniała, że w ogóle ma wnuczkę. – Zgarbiłam się. W mojej głowie wyjaśnienia brzmiały o wiele lepiej, niż gdy mówiłam je na głos. – Poszłam na imprezę, wszyscy byli szczęśliwi, nikt się nie dowiedział, że kiedykolwiek wychodziłam. I to… w sumie tyle.

Mama opadła zrezygnowana na krzesło, aby wbić wzrok w sufit. Nagle wyglądała, jakby przybyło jej co najmniej dwadzieścia lat.

– Nic więcej – zapewniłam, a że tym razem mówiłam prawdę, byłam gotowa nawet przyklęknąć i złożyć przed nią oficjalną przysięgę. – Słowo.

– Zaklęcie amnezji – odparła cicho załamana kobieta, masując się po skroniach. Momentalnie zmienił jej się wyraz twarzy. Przez kilka sekund wyglądała na zaskoczoną. Jakby nie wiedziała, co powiedzieć, ani jak zareagować. Tak było jednak tylko przez chwilę. Później najwyraźniej przypomniała sobie, że powinna odczuwać złość, bo znów zmarszczyła brwi. – Nie można go używać ot tak! W ogóle nie można posługiwać się magią ot tak! To pierwsza zasada.

– I kto to jest ten Chriss? – wtrącił się tata. Mama wytrzeszczyła na niego oczy, nie dowierzając, że z całej naszej rozmowy akurat „to” zwróciło jego największą uwagę.

Nagle zadzwonił telefon. Nowy, donośny dźwięk, który rozbrzmiał w całym domu okazał się tak niespodziewany i nierzeczywisty, że wszyscy aż podskoczyliśmy. Mama, która opanowała się najszybciej, przygryzła wargę, a następnie machinalnym gestem poprawiła misternie ułożony kok. Zawsze zastanawiałam się, jak to robiła, że jej fryzury nigdy się nie psuły. Miała krwistoczerwone naturalne włosy. U magów już tak było, że rosły im włosy najróżniejszych kolorów i odcieni. Czasami zdarzały się też mieszane oczy, ale odsetek osób z magiczną heterochromią zdawał się niewielki. Wszystko zależało właściwie od genów rodziców.

W moim przypadku również ciężko było mówić o jakimkolwiek, normalnym wyglądzie. Otrzymałam bardzo jasne, prawie białe, długie włosy po tacie i przecinające je, różowe pasemka po mamie. Do tego przesadnie zielone oczy z kilkoma błękitnymi plamkami światła przy granicach źrenic, bardzo bladą cerę, a także, co pewnie wiele moich rówieśniczek uznałoby za atut, drobną figurę, która plasowała mnie wręcz do grona anorektyków. Choć oczywiście miałam krągłości w okolicach pośladków, czy piersi, nie przypominałam zdecydowanie normalnej nastolatki. W mojej szkole wszyscy uważali, że od małego się farbowałam, a także nosiłam kolorowe soczewki. Obecnie zdążyłam się już przyzwyczaić do sporadycznych docinek kolegów, czy dyskretnych, nieprzychylnych spojrzeń nauczycieli, ale we wcześniejszych latach, powodowało to o wiele więcej nieprzyjemnych incydentów (na przykład w ludzkim przedszkolu, gdzie kilka przesadnie troskliwych matek naskoczyło na mamę, że faszerowała mnie chemią). Dopiero, gdy poszłam do szkoły średniej, moja odmienność przestała wzbudzać tyle kontrowersji i stała się wręcz zaletą. Niemniej jednak wiele osób nadal uparcie utrzymywało, że nie byłam naturalna, a ci bardziej rygorystyczni nauczyciele czepiali się, iż nie powinnam farbować się w trakcie roku szkolnego. Wszyscy uważali, że mój wyróżniający się wygląd wynikał z jakiegoś młodzieńczego buntu lub desperackiej próby zwrócenia na siebie uwagi. Ani ja, ani rodzice nawet się nie wysilaliśmy, by wyprowadzać ich z błędu.

O tym, że byłam córką czarownicy, dowiedziałam się w gruncie rzeczy przypadkowo, gdy miałam mniej więcej siedem lat. I tak dosyć późno w porównaniu do innych młodych magów, ale tata upierał się ponoć, żeby powiadomić mnie dopiero, jak skończę przynajmniej dziesięć lat. Jako, że mieszkaliśmy w świecie ludzi, oboje, wraz z mamą chcieli, bym przeżyła w miarę normalne dzieciństwo. Jak widać tylko na chęciach się skończyło, bo rodzice nie mogli nic poradzić, gdy pewnego dnia nieświadomie zaczęłam używać magii. Jeśli z kolei o mnie chodzi, początkowo byłam zachwycona. Sądziłam, że będzie tak jak we wszystkich książkach o wróżkach i czarodziejkach, gdzie dzięki czarom można było robić wspaniałe rzeczy. Cieszyłam się nowymi umiejętnościami dość krótko, bo niedługo potem dowiedziałam się, ile istniało zasad, reguł, a przede wszystkim zakazów. Wolałabym już chyba nie być czarownicą, niż musieć uczyć się ich wszystkich na pamięć i co gorsza, przestrzegać.

A jeżeli chodziło o Chrissa… Był to jeden z fajniejszych chłopaków z mojej szkoły. Wszystkie dziewczyny wzdychały na jego widok, a koledzy śmiali się z opowiadanych przez niego żartów. Nie miał sobie nic do zarzucenia, a jego zaangażowanie w miejscowe wydarzenia i sława, sięgały nie tylko szkolnych murów. Choć niektórzy widzieli w nim wyłącznie typowego mięśniaka z liceum, ja dostrzegałam w nim coś więcej, sportowca z potencjałem, który jednak czasami potrafił skupić się na nauce, a także naprawdę istotnych rzeczach takich jak dążenie do sukcesu, wykształcenie, czy przyszłość. Mogłabym wręcz wysnuć stwierdzenie, że żyły w nim dwie różne osoby. Z jednej strony cechowała go niewyobrażalna miłość do ćwiczeń, z drugiej bez marudzenia porzucał treningi, aby zainteresować się innym człowiekiem i w razie kłopotów pomóc mu w potrzebie. W każdej wolnej chwili uprawiał sport, a mimo to jego średnia utrzymywała się na dosyć wysokim poziomie, jakby po szkole nie robił nic, poza intensywną nauką. Posiadał też wielu przyjaciół, co w połączeniu z regularną pracą fizyczną, czy lekcjami dla mnie byłoby nie lada wyzwaniem. On jednak dawał radę. Zawsze znajdował na wszystko czas, idealnie rozkładając swoje życie na poszczególne elementy. Właśnie to mi się w nim tak bardzo podobało, imponowało i przyciągało jak magnes. Porządek. W przeciwieństwie do mojego chaotycznego, zagmatwanego świata, jego był statyczny, wolny od magii i szalonych splotów wydarzeń. Nic się w nim nie psuło, nie działy się rzeczy, które mogłoby przesadnie zaskoczyć nastolatka. Brakowało mi tego. Choć kochałam czary i mimo narzekania, za nic w świecie nie chciałabym się z nimi rozstać, miało to swoje konsekwencje. Żyjąc wśród ludzi, czułam się inna, winiłam się za to, że moją osobę oplatało tyle sekretów, którymi nie mogłam się z nikim podzielić. Jako córka czarownicy i człowieka, zostałam zmuszona do dzielenia obydwu, pozornie takich samych, a jednak różniących się światów. Męczyła mnie taka egzystencja i pragnęłam znaleźć kogoś, kto przejąłby inicjatywę i pociągnął mnie w głąb którejś rzeczywistości. Wytyczył solidną granicę, jakiej sama nie potrafiłam dostrzec.

Choć każdy wiedział, że byłam romantyczką i dosyć szybko oddawałam swoje serce każdemu napotkanemu chłopakowi, nikt nie znał prawdy. Chriss podobał mi się nie tylko z wyglądu, czy złożonego charakteru. Był poukładanym człowiekiem, a ja potrzebowałam dokładnie kogoś takiego. Samolubnie zamierzałam zrobić z nastolatka swoją kotwicę, aby uczepić się jednego świata i w nim pozostać.

Jak można się spodziewać, nie tylko mi przypadł do gustu atrakcyjny nastolatek. Każda dziewczyna o nim marzyła, więc walka o jego względy wydawała się nie mieć końca. Mimo to przewrotny los mi sprzyjał, pojawiła się niepowtarzalna okazja na zbliżenie się do chłopaka, gdyż w poprzednią sobotę jego rodzice wyjechali, zostawiając mu do dyspozycji cały dom. Chriss skorzystał z okazji, by zrobić przyjęcie, na które zaprosił większość osób ze swojego i o rok młodszego rocznika. Debbie, jedna z moich przyjaciółek, a także zapalona imprezowiczka, namawiała mnie, żebyśmy do niego poszły. A ja, nie wiedzieć czemu, byłam bardzo podatna na tego typu prośby.

Przyłapałam się na tym, że zaczęłam wzdychać. Natychmiast skarciłam się w duchu, zła na to, jak łatwo potrafiły mnie rozproszyć mało istotne rzeczy. Gdy byłam sama, leżąc wieczorem w łóżku lub czekając w kawiarni na przyjaciół, nie było z tym większych problemów. Długo mogłam siedzieć bezczynnie, mając za jedyną rozrywkę rozmyślanie o atrakcyjnych chłopakach, nowych parach ze szkoły, czy innych typowo dziewczęcych tematach. No cóż, taki był urok nastolatek. Przekraczając magiczną barierę szesnastu lat, skazywały się na wieczne rozproszenie młodzieżowymi sprawami.

Tym razem nie trafiłam na odpowiedni moment, w czym upewniła mnie mama. Kobieta z grobową miną odebrała telefon w korytarzu, a sposób, w jaki chwyciła słuchawkę, z całej siły zaciskając na niej palce, zdradzał, że wewnętrznie aż skręcała się ze zdenerwowania. Nic dziwnego. W końcu nie tylko dowiedziała się, że jej córka złamała zasady, ale nie potrafiła również określić, kogo dane jej będzie usłyszeć po drugiej stronie telefonu. W zbieg okoliczności raczej trudno było uwierzyć.

Jej obawy okazały się najwyraźniej uzasadnione. Choć odezwała się pierwsza, rozmówca od razu przejął inicjatywę, nie dając dojść jej więcej do słowa. Czarownica skrzywiła się, gdy zrozumiała, że straciła kontrolę, ale dobre wychowanie wygrało i nie zamierzała oponować. Poranek przytłoczył ją już wystarczająco, wolała uniknąć kłótni z obcą osobą.

Przygryzłam kciuk, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Miałam nieodparte wrażenie, że telefon nie zadzwonił przypadkiem. Z pewnością łączył się z Radą, a to niepokoiło mnie jeszcze bardziej niż perspektywa wyjazdu z domu. Cisza, która zapadła w domu była wręcz nie do zniesienia, a chodziło przecież tylko o jakiś głupi list z nie wiadomo jakiej szkoły.

Przez jakiś czas kobieta słuchała tego, co mówił jej rozmówca, potakując przy tym głową, jakby stała się nakręcaną zabawką. Jej wyraz twarzy zmieniał się z każdą ubiegającą sekundą, potwierdzając obawy, że dzwonił ktoś wysoko postawiony. Policzki czarownicy opadły, a błyszczące zazwyczaj oczy stały się zimne niczym najtwardszy lód. Wiedziałam o tym, bo obserwowała każdy mój ruch, wychylając się do kuchni. Może sądziła, że skorzystam z chwili jej nieuwagi, aby wyskoczyć przez okno lub wrzucić list do piekarnika, udając, że nigdy nie widziałam takowego na oczy. Byłoby to, rzecz jasna, dziecinne i pokazało rodzicom, że zachowywałam się lekkomyślnie, ale jeżeli patrzeć na zaistniałą sytuację z boku, najprawdopodobniej najlepiej bym na tym wyszła. Niestety, zanim się obejrzałam, straciłam ostatnią szansę na ucieczkę przed odpowiedzialnością. Wiadomość o szkole tak mnie zaskoczyła, że praktycznie zapomniałam, jak używać nóg, ograniczałam się jedynie do przygryzania kciuka i obgryzania biednego, niewinnego paznokcia. Zżerała mnie ciekawość, kto był po drugiej stronie słuchawki.

Gdy skończył się monolog tajemniczej osoby, kobieta potwierdziła, że wszystko zrozumiała i się zgadza. Dźwięk jej głosu od razu nas zaalarmował, bo oznaczał, iż rozmowa dobiegała końca. Zarówno ja, jak i tata wbiliśmy w mamę wyczekujące spojrzenia. Ona, jakby nie dostrzegając naszego spięcia, spokojnie odłożyła słuchawkę na widełki i wróciła wolnym krokiem do pomieszczenia.

– Kto to był kochanie? – spytał tata, chcąc nie chcąc, śledząc niespieszne ruchy żony. Nieświadomie robiłam to samo, starając się ze wszystkich sił wyczytać coś z gestów kobiety. Była zła? Smutna? Przestraszona? – Mirian?

– To była Iva Magelli, we własnej osobie. – Moja rodzicielka oparła się o lodówkę. Jej twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale znałam ją zbyt dobrze, aby zgadnąć, że coś było na rzeczy. Kobieta tylko z pozoru zachowywała spokój i opanowanie. W rzeczywistości przyjemnie zapowiadający się, sielankowy poranek, okazał się dla niej destrukcyjny. Zwyczajnie miała już wszystkiego dosyć: nieprzyjemnego listu, mnie, rewelacji… Enigmatyczny telefon tylko dobił ją wewnętrznie, pozbawiając kompletnie ochoty na dalsze kłótnie. – Oczekuje, że America najpóźniej pojutrze pojawi się pod murami szkoły Ursula Cennerowe’a. Ma być z walizkami i wszystkimi najpotrzebniejszymi drobiazgami. Nie mogłam nic zrobić.

Zaniemówiliśmy z tatą. Jak to z walizkami? Miałam się tam przeprowadzić, czy jak?

– Pojutrze? – Tata aż wstał.

– Czemu nie mogłaś odmówić?! – krzyknęłam, skoro mój poprzednik zajął kwestię, dlaczego Radzie tak bardzo zależało, aby szybko zamknąć mnie w magicznym więzieniu. Puściły mi nerwy, więc odruchowo skrzyżowałam ręce na biuście, przyjmując przy tym wrogi wyraz twarzy. – Nie chcę iść do żadnej szkoły dla czarownic!

Mama wskazała na list. Przez jej oblicze przemknął cień irytacji.

– Trzeba było o tym pomyśleć, zanim zaczęłaś rzucać zakazanymi zaklęciami – powiedziała ostro. Zaraz jednak, jakby przypominając sobie, że powinna grać opanowaną, wróciła do swojego pierwotnego stanu. Wyciszyła się, a gdy miała pewność, że nie wybuchnie, odwróciła się, by wyciągnąć z lodówki karton soku pomarańczowego. Wzięła z jednej z szafek szklankę, po czym przelała napój. Mimo to nie wypiła go od razu. Marszcząc brwi, podniosła opakowanie do oczu, szukając daty ważności.

Zacisnęłam zęby. Obecna chwila wydawała mi się wręcz nierealna, jakbym położyła się zbyt późno i wstała nie do końca świadoma tego, co działo się wokół. Moja mama nie należała raczej do typu osób, które przyjmowały złe wiadomości z zimną krwią. Ba! To właśnie po niej odziedziczyłam wybuchowy temperament. Żadna z nas nie lubiła przegrywać, a tym bardziej się poddawać, więc to, że kobieta stała się bierna na położenie, w którym się znalazłam, nie zwiastowało najlepiej. Niepokoiło mnie, że zachowywała się, jakby ze wszystkim zdążyła się już dawno pogodzić.

– W moim liceum mam znajomych – oburzyłam się, bo tylko to mi pozostało: złość. – Chyba mogłaś powiedzieć, że się nie zgadzasz... Że ja się nie zgadzam! Istnieje coś takiego jak wolność słowa.

Mama wyrzuciła karton soku do śmieci.

– Nadal nie rozumiesz? – Usiadła, kładąc na stole splecione dłonie. – Zaklęcie amnezji jest zakazane, a nawet ja mam świadomość, że rzucałaś sporo innych czarów. Wiedziałaś o konsekwencjach, jakie ponoszą osoby łamiące nasze prawo, Kodeks mówi jasno, co grozi za takie magiczne wyskoki. Gdyby nie ja, Rada niechybnie postawiłaby cię przed sąd. Mogliby ci nawet odebrać moce!

– Ależ proszę bardzo. Zdecydowanie wolę sąd, niż więzienie! Dlaczego zamiast do szkoły, nie przysłano mi zaproszenia na rozprawę? – Zaczęłam gestykulować. Sto razy bardziej wolałabym tłumaczyć się w sądzie, aniżeli uczęszczać na nudne lekcje dla czarownic. Wychowano mnie wśród ludzi i to właśnie przy nich chciałam pozostać. Nie wyobrażałam sobie, by nagle mogło się coś zmienić, zwłaszcza że moja wiedza o magicznym świecie była wyjątkowo ograniczona. Już nawet nie chodziło o sam fakt nauki i zmiany otoczenia. Bardziej przerażało mnie to, że jako pół czarownica narobiłabym sobie wstydu w społeczności czystokrwistych magów. Poza tym niczego nie nienawidziłam bardziej niż kontroli. Rada nie miała prawa wkraczać w moje życie i tak nagle odbierać mi wolności tylko dlatego, że rzuciłam jedno głupie zaklęcie!

Moja rodzicielka zastukała palcami w stół. Przestałam machać rękami i skoncentrowałam się na jej postaci, choć kobieta wcale nie miała tego na celu. Siedziała z zaciśniętymi ustami, pogrążona we własnych myślach.

– Szczęście w nieszczęściu, że użyłaś zaklęcia na kimś z rodziny – oznajmiła po pewnym czasie. – Babcia wie o czarownicach, więc poddano cię łagodniejszej karze.

Rozdrażniona zacisnęłam ręce w pięści. Skoro to była według Rady „łagodniejsza” kara, to wolałam nie myśleć, na czym polegały te bardziej surowe.

– A co jeśli się nie zgodzę?

– Twoje zdanie nie ma w tym wypadku najmniejszego znaczenia, Americo. Niepójście do szkoły Cennerowe’a jest jednoznaczne z próbą opierania się resocjalizacji. To tak jakby morderca wzbraniał się, przed odbyciem wyroku w więzieniu.

– Tylko że ja nikogo nie zabiłam! – warknęłam, słysząc jej porównanie. Zaczęłam wątpić, czy mama w ogóle próbowała mnie bronić. Zawsze była wierna zasadom czarodziei, więc skoro jej córka je złamała, musiała dostać nauczkę. – To było tylko zaklęcie amnezji. I tak ledwo udało mi się je rzucić, bo jestem słaba w magii. Nikomu nic się przecież nawet nie stało. Chciałam, tylko żeby babcia zapomniała, że poszłam na imprezę!

– Musiałaś w ogóle używać magii? Nie łatwiej byłoby po prostu uciec przez okno, jak zrobiłaby to każda normalna nastolatka? – odezwał się tata, ale moja żałosna mina pokazała mu, że naprawdę nie miałam nastroju na podobne żarty. Zrozumiał błąd, bo zamilkł i chwilę później dotknął delikatnie mojego ramienia. Próbował dodać mi w ten sposób otuchy, ale chyba dobrze wiedział, że nic nie wskóra. Pocieszanie w momencie, kiedy najwyraźniej wszystko było już przesądzone, nie miało najmniejszego sensu. Mogło mnie najwyżej jeszcze bardziej dobić.

– Spakujesz swoje rzeczy – rozkazała mama, szybko mrugając oczami. – Jutro nie musisz iść na zajęcia.

Poderwałam się z krzesła, nie bacząc na to, że odchyliło się do tyłu i o mało co nie upadło na podłogę. Zakręciło mi się w głowie. Czułam się tak, jakbym jeszcze przed sekundą płynęła statkiem, a w kolejnej wypadła za burtę – jakbym tonęła, a ktoś zabierał mi koło ratunkowe prosto sprzed nosa. Nie miałam jak się uratować, zapadałam się pod wodę, bezskutecznie wyciągając dłonie w stronę powierzchni. Nikt jednak nie zamierzał mi pomóc, inni pasażerowie pogodzili się z dramatyczną sytuacją i zdawali się nie zauważać paniki, jaka pochłaniała moje ciało od środka.

Spojrzałam na mamę z zawodem. W kącikach oczu wyczułam zbierające się łzy.

– Czemu nie mogę zostać w domu? – załamał mi się głos. Nie zamierzałam okazywać słabości, ale nic nie mogłam poradzić na to, że uczucie niepokoju było tak silne, że paraliżowało moje mięśnie. Brakowało mi tchu, ale nie uniemożliwiło mi to dalszego mówienia. – Popełniłam błąd, zdaje sobie z tego sprawę. Przysięgam, że go naprawię. Nie wiem jeszcze jak, może przestanę używać mocy, albo ty i babcia zrobicie mi zajęcia z samokontroli. Nauczyłybyście mnie, jak obejść się bez zaklęć. Szło mi przecież coraz lepiej!

Mama wciągnęła ze świstem powietrze do płuc. Zakiełkowała we mnie nadzieja, że może jednak da się przekonać i rozważy moją propozycję. Chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem – moim, pełnym wiary, jej twardym, a także stanowczym – po czym kobieta pokręciła głową.

– Za późno.

Wtedy coś we mnie pękło. Wystarczyło, żeby się zgodziła, a nasze problemy by się skończyły. Ona jednak nie wykazywała chęci współpracy, była do bólu posłuszna Radzie, więc bała się jej postawić w obronie jedynej córki. Zresztą tyczyło się to większości dorosłych magów. Wierność zasadom była dla nich czymś naprawdę istotnym, to dzięki nim nasz świat jakoś trzymał się w kupie i funkcjonował.

Nie oznaczało to jednak, że musiałam się z nimi w stu procentach zgadzać, więc wściekła tupnęłam nogą.

– Nie pójdę do szkoły dla czarownic! – oznajmiłam kategorycznie, odwracając się na pięcie. Kłótnia z mamą przestała mieć jakikolwiek sens, a na tatę nie mogłam niestety liczyć w magicznych sprawach.

Wybiegłam z pomieszczenia i, niewiele myśląc, uciekłam na schody prowadzące na piętro. Czując bezsilność, osunęłam się na jeden ze stopni, a następnie przycisnęłam ciało do barierek. Uniosłam głowę, żeby łzy nie mogły spływać po moich policzkach, ale i tak niewiele to dało. Otarłam policzki wierzchem dłoni, przeklinając w duchu osobę, która wpadła na pomysł tworzenia szkół dla Nersai i Careai.

Choć byłam wewnętrznie rozbita, zachowałam na tyle trzeźwości umysłu, aby usiąść w najdogodniejszym miejscu. Schody znajdowały się po lewej stronie korytarza, pomiędzy salonem a kuchnią. Choć ani jedno, ani drugie pomieszczenie nie posiadało normalnych drzwi, tylko framugi, górna część schodów kryła się za ścianami. Wykorzystałam ten fakt i usiadłam na środku, poza zasięgiem wzorku rodziców. Dzięki temu mogłam słyszeć ich rozmowę w kuchni, ale oni mnie nie widzieli.

Przyłożyłam dłoń do rozpalonego czoła i zaczęłam nasłuchiwać. Nie łatwo było mi się skupić przez natłok myśli. Na mój język cisnęły się setki słów, których nie umiałam ułożyć w zdania. Czułam się, jakbym dostała po głowie czymś ciężkim, choć wiedziałam, co się stało, nie wierzyłam w to. Nowa szkoła oznaczała dla mnie koniec normalnej egzystencji. Nie chciałam przenosić się do nieznanego otoczenia, ani tym bardziej zapomnieć o znajomych. Kochałam swój dom, kochałam przyjaciół, babcię i fakt, że doświadczałam namiastki ludzkiego życia. Teraz to wszystko miało się zmienić? Przez jedną, nieprzemyślaną decyzję zauroczonej nastolatki?

Zamknęłam oczy, wczuwając się w ciszę. Uspokoiłam oddech, wyostrzając tym samym zmysły. Dopiero wtedy zaczęłam wyłapywać dźwięki inne niż łomot własnego serca. Usłyszałam szmer, więc wywnioskowałam, że musiały je wydawać puchate kapcie taty. Najwyraźniej chodził po pokoju, gdyż szuranie było zaskakująco głośne.

– Naprawdę nie da się nic zrobić? – zapytał zrezygnowanym głosem. – Może da się im jakoś wyjaśnić, że America użyła magii przypadkiem i bardzo tego żałuje.

– Teraz już nic nie możemy na to poradzić – zaprotestowała mama. – Zresztą, to nie pierwszy wybryk Americi, dobrze wiesz. Rada pozwoliłaby jej pewnie wybrać sąd, ale... – zawahała się, jak zawsze, gdy wiedziała, jakich użyć argumentów, ale nie chciała mówić ich na głos. – Nie. Dopóki nie jest pełnoletnia, my za nią decydujemy, a ja nie pozwolę jej wybrać sądu. Pozbawienie mocy jest największym wstydem dla czarownicy, a America ma dopiero szesnaście lat. Jest za młoda na podobne decyzje.

Zapadła chwila ciszy. Próbowałam w tym czasie dostatecznie mocno zaciskać usta, żeby nie wrzeszczeć.

I to właśnie ona mówiła, że jestem za młoda! Kobieta, która urodziła mnie w wieku niespełna osiemnastu lat! Zajście w ciąże było chyba poważną decyzją, a mama miała wtedy jedynie dwa lata więcej niż ja obecnie. Na jej logikę mogłam już szukać potencjalnego ojca swoich dzieci, ale nie miałam prawa zadecydować pomiędzy dwoma rozwiązaniami.

Moje knykcie robiły się już białe od trzymania barierki, ale starałam się jej nie puszczać. Gdybym to zrobiła, pewnie od razu straciłabym kontrolę i na oślep zaczęłabym ze złości we wszystko uderzać. Mama pożegnałaby się wtedy z kilkoma drogocennymi obrazami zdobiącymi ściany.

– Nie mogli dać jej więcej czasu? – spytał tata, przez co wróciłam do rzeczywistości. Jego smutek łamał mi serce i chociaż to ja byłam poszkodowana, zrobiło mi się żal mężczyzny. – America pewnie będzie chciała się ze wszystkimi pożegnać.

– I tak byli wspaniałomyślni, bo dali jej ten jutrzejszy dzień – westchnęła mama. – Pragną, żeby przyjechała jak najszybciej.

– Dlaczego?

Kobieta nie odpowiedziała. Może to i lepiej, bo miałam jej już dosyć. Jej i wszystkich zasad, jakie kiedykolwiek wymyślono!

Wstałam i wściekła pobiegłam do swojego pokoju.

ROZDZIAŁ 2

Czarodziei naszego typu, czyli czarodziei dobrych, a tym samych takich, którzy złamali zasady, nazywano Nersai. W świecie magii określenie to funkcjonowało od wielu stuleci. Oznaczało kogoś posługującego się czarami, kto z różnych przyczyn zbaczał na złą ścieżkę, jednocześnie wyrzekając się lub narażając na niebezpieczeństwo swoich pobratymców. Dotyczyło to zarówno mężczyzn, jak i kobiet, a choć ilość lat nie miała w tym przypadku większego znaczenia, zazwyczaj zdarzało się u czarodziei w wieku nastoletnim. Młodzi magowie podchodzili bardzo sceptycznie do ograniczeń związanych z zaklęciami, co z kolei często kończyło się łamaniem reguł lub, w najgorszych przypadkach, dekonspiracją. Czarodzieje albo nie potrafili się kontrolować, albo po prostu nie chcieli tego robić, sądząc, że rygorystyczne zasady wcale ich nie dotyczyły. Łamanie zasad stawało się więc coraz częstszym, a także groźniejszym zjawiskiem.

Z każdym rokiem odsetek zbuntowanych magów niebezpiecznie wzrastał. Niedługo po tym, jak okazało się, że przekroczył dopuszczalną normę, zrozumiano, że problem stał się naprawdę poważny i ktoś powinien zainterweniować. Było to jakieś trzysta lat temu. Wtedy też zaczęto tworzyć specjalne, ukryte szkoły. Za zgodą Rady miał do nich trafiać każdy, kto podejrzanie się zachowywał lub sprawiał wrażenie potencjalnego Nersai. W odizolowanym miejscu wykwalifikowani nauczyciele mieli uświadamiać zbuntowanych czarodziei o konsekwencjach ich czynów. Próbowano w ten sposób uniknąć dalszych kłopotów, zapewniając w międzyczasie bezpieczeństwo innym przedstawicielom gatunku.

Do szkół nie przyjmowano jedynie magów. Na świecie istniały również wampiry, które od wieków tworzyły własną, odrębną, doskonale funkcjonującą społeczność. Nie przepadali raczej za magami, zresztą z wzajemnością. Wiązało się to między innymi z naszą odmienną mentalnością i przyzwyczajeniami. Zupełnie jak w naturze, kiedy spotykały się dwa różne gatunki, czarodzieje i przedstawiciele nocnych, postrzegali się jako wrogów. Nasze rasy bez przerwy walczyły o dominację, a choć magów było zdecydowanie więcej, wampiry, dzięki swoim równie wyjątkowym, trudniejszym do wykrycia umiejętnościom, działały na szerszą skalę.

Jeżeli ktoś zastanawiał się kiedyś, dlaczego powstawało tyle rozchwytywanych książek, filmów lub opowieści o wampirach, to nie musiał dłużej zaprzątać sobie tym głowy. Krwiopijcy sami rozpuszczali wśród ciekawskich uszu wiele niestworzonych historii na swój temat. Potem używali ulubionej mocy – wpływania na ludzi – aby ci myśleli, że sami wymyślili zasłyszane wcześniej opowieści.

Oczywiście nadnaturalni, bez względu na rasę, wiek, czy płeć, ze wszystkich sił ukrywali swoje istnienie. Nie wychylaliśmy się umyślnie, pozwalaliśmy jedynie, żeby ludzie przekazywali sobie krążące o nas pogłoski, a następnie na ich podstawie, z poszarpanych urywków, tworzyli nieprawdopodobne, aczkolwiek spójne historie. Dzięki temu mieliśmy choć namiastkę pewności, że nie będą się nas aż tak bardzo bać, jeśli coś poszłoby nie tak i jakimś sposobem ktoś ujawniłby nasze istnienie. Za żadne skarby nie mogliśmy pozwolić, żeby powtórzyły się wydarzenia z dawnych czasów, kiedy to ludzie, przerażeni magią i rzeczami wykraczającymi poza ich rozumowanie, zaczęli mordować wszystkich podejrzanych o praktykowanie czarów, czy posiadanie zakazanej wiedzy. Świat widział już zbyt wiele krwawych wojen. Nawet jeśli teraz, dzięki czarom, czy ponadprzeciętnej sile, wiedzieliśmy, jak się bronić, nie zamierzaliśmy dopuścić do kolejnej. Nie, kiedy zdawaliśmy sobie sprawę, jaką cenę ponieślibyśmy za wygraną.

Między innymi i także przez to, nadnaturalni, nie mogli niczego robić przy ludziach, a tym bardziej używać magii na ludziach. Wampiry, z racji tego, iż nie miały tylu zasad, posiadały zdecydowanie większą swobodę. Jednak mimo, iż żyło im się zdecydowanie łatwiej, także podlegały Radzie i chcąc nie chcąc, musiały podporządkowywać się woli Najwyższego Radcy, najważniejszego maga, stojącego na straży Kodeksu Najwyższej Rady Magów i Kodeksu Wampirów. Jeśli któryś z nocnych złamał zawarte w nich zasady, bez względu na status, czy styl życia, również otrzymywał karę. Mówiło się wtedy, że zbuntowany wampir stawał się Careai.

Jeśli magowie lub wampiry nie zgadzali się na pójście do szkoły, trafiali przed sąd, czyli przed obliczę Rady. Jeśli nie udało im się obronić swoich racji, ogłaszano najgorszy z możliwych wyroków. Czarodziejom odbierano moce, a wampirom, podczas bolesnego zabiegu, kły i umiejętności.

Żadne z tych rozwiązań nie było przyjemne.

* * *

Pomimo próśb mamy, zdecydowałam się iść następnego dnia do szkoły. Nie przepadałam zbytnio za ludzkimi, niewymagającymi zajęciami, ale podejrzewałam, że wyjątkowo o wiele ciężej byłoby mi wytrzymać, siedząc przez cały dzień bezczynnie w domu, niż w klasie, słuchając monotonnych wykładów nauczycieli. Świadomość, że w najbliższym czasie miałam zamieszkać gdzie indziej, była zbyt dołująca, abym cieszyła się z wolnego dnia.

Starałam zachowywać się tak jak zwykle. Przyjęłam najbezpieczniejszy mechanizm obronny, czyli stuprocentowe wyparcie. Chciałam usunąć ze świadomości myśli, wspomnienia, a nawet uczucia związane z rozmową z rodzicami i wyjazdem. Wolałam udawać, że spędzam po prostu kolejny nudny dzień na lekcjach, słuchając jeszcze nudniejszego wykładu nauczyciela od historii. Mężczyzna o podsiwiałych, tłustych włosach był po sześćdziesiątce i bardziej skupiał się, żeby równo pisać na tablicy, niż na pilnowaniu, czy uczniowie aby przypadkiem zbyt głośno nie rozmawiali. A Debbie dosyć głośno mówiła, gdy dowiedziała się o tym, że zamierzałam wyjechać.

– Z tym liceum jest coś nie tak? – Dziewczynie nie dało się niczego wytłumaczyć. Zresztą co miałam powiedzieć? Że jej najlepsza przyjaciółka była czarownicą i właśnie zesłano ją do magicznego poprawczaka, chociaż nic poważnego nie zrobiła? – Nie podoba ci się tu?

– Jasne, że mi się podoba. – Pokręciłam głową, wytrzymując jej przewiercające na wskroś spojrzenie. Zapewniałam ją o tym już chyba szósty raz i mówiąc szczerze, powoli kończyły mi się argumenty. Nie przewidziałam i w ogóle nie przygotowałam się na to, że będę się musiała aż tyle tłumaczyć. – Sama chcę tu zostać, ale… po prostu nie mogę.

– Bzdura. Powiedz, że zostajesz i koniec. Nikt cię do niczego nie zmusi.

Jęknęłam, marząc w duchu, aby sprawa rzeczywiście była tak prosta, jak się jej wydawało. Zanotowałam to, co nauczyciel napisał na tablicy, by zyskać czas na odpowiedź. Już nawet nie skupiałam się na słowach mężczyzny. Zależało mi tylko na tym, aby zapełnić kartkę w zeszycie.

„Jak przekonać przyjaciółkę, że muszę wyjechać, ale nie mogę powiedzieć dlaczego?” – zastanawiałam się w myślach. Gdybym urodziła się człowiekiem, a nie w połowie czarownicą, rozwiązanie faktycznie mogłoby się okazać tak banalne, jak uważała nastolatka. Niestety, ci którzy kontrolowali ów „drugą” połowę, nie uznawali odmowy.

– To elitarna szkoła. Drugiej szansy nie będzie – odparłam, za co powinnam dostać medal za najgłupsze usprawiedliwienie. Debbie doskonale wiedziała, że nie przepadałam za zbyt intensywną nauką, a już tym bardziej nie zdobywałam najwyższych stopni. Nie miałam jednak lepszego pomysłu, a tekst typu „nie mogę ci wyjaśnić, o co chodzi” zrodziłby jeszcze więcej pytań. – Będę miała zapewnioną przyszłość.

Dziewczyna odrzuciła do tyłu rude, naumyślnie nierówno obcięte włosy spięte białą spinką. Nie tryskała entuzjazmem, ale jakaś część jej umysłu doskonale zdawała sobie sprawę, że decyzja została podjęta. Rozmowa z przyjaciółką miała być wyłącznie formalnością. Byłam niepełnoletnia, a ona nawet nie wiedziała o magicznym świecie. Żadna z nas nie mogła nic poradzić ani w związku z krzywdzącą decyzją Rady, ani z uporem moich rodziców.

Zdawałyśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo byłyśmy bezradne. Chyba właśnie to powodowało u Debbie frustrację, którą, odkąd dowiedziała się o moich przenosinach, skrupulatnie na mnie wyładowywała.

– Proszę cię – prychnęła z wyrzutem, splatając dłonie na piersi. Odchyliła się na krześle i zaczęła się na nim bujać. – Zwyczajnie nie chcesz mi powiedzieć. Swojej najlepszej przyjaciółce.

Wypadło po prostu wspaniale. Nastolatka uznała, że coś przed nią ukrywam. Co jak co, ale zaczynając z nią rozmowę, nie dokładnie o taki efekt końcowy mi chodziło.

Westchnęłam. Utrzymywanie bliskich kontaktów z ludźmi nie należało do najprostszych zadań. Takie relacje, pomimo iż potrafiły być silne, opierały się głównie na przeplatanych bolesnymi wymówkami kłamstwach ze strony czarodziei. Połowy informacji nie wolno nam było zdradzać, a drugiej połowy, tej bardziej wizualnej, pod żadnym pozorem pokazywać. Niezwykle komplikowało to wiele spraw, w szczególności, jeśli chodziło o dociekliwych, ciekawskich nastolatków. Aż dziwne, że tyle związków pomiędzy magami i ludźmi dawało radę przetrwać. Nawet moja mama poznała tatę jeszcze w szkolę. Z pewnością musiała się nieźle natrudzić, aby do ślubu utrzymać przed nim swoje pochodzenie w sekrecie.

Swoją drogą, ciekawe jak mężczyzna zareagował na wieść o nadnaturalnych umiejętnościach świeżo upieczonej żony. Nigdy mi o tym nie opowiadał.

Oświeciło mnie. W sumie, skoro już pomyślałam o rodzicach, mogłam spróbować na nich zwalić całą winę za zmianę szkoły. Debbie dobrze znała moją mamę i aż za wiele razy miała do czynienia z jej nieugiętym charakterem. Wcale bym zresztą przy okazji nie skłamała. Bądź co bądź to oni nie dali mi prawa wyboru, przez nich musiałam rozstać się z przyjaciółmi w tak zatrważająco szybkim tempie.

– Moi rodzice chcą, żebym zawczasu pomyślała o swojej przyszłości. Dobrze wiesz, że z moimi obecnymi ocenami skończę najwyżej jako ekspedientka. – Narysowałam kilka gwiazdek z boku kartki. Ten argument nie należał co prawda do najwybitniejszych, ale musiałam zaryzykować. – W nowej szkole poprawię stopnie.

Debbie nadal nie wyglądała na przekonaną. Do bujania się na krześle, dołączyła uparte wpatrywanie się w jeden punkt, gdzieś nad głową nauczyciela. Wydęła usta, intensywnie nad czymś myśląc, a jej dłoń automatycznie podążyła w stronę białej spinki. Odpięła ją i z powrotem wpięła we włosy. Dopiero, kiedy zrobiła tak trzy razy, coś widocznie przyszło jej do głowy. Wyprostowała się na krześle, wbijając we mnie znaczący wzrok.

– Jeszcze trochę czasu i miałabyś Chrissa w garści – zauważyła, machając spinką, a w jej głosie słychać było zalążek nadziei. Najwyraźniej chłopak był w jej mniemaniu ostatnią osobą, która mogłaby mnie zatrzymać w mieście. – Od dwóch lat próbujesz go uwieść, a teraz, gdy w końcu cię zauważył i powiedział, że jesteś pociągająca, rezygnujesz?

Przewróciłam oczami.

– W nowej szkole na pewno będzie mnóstwo przy... – przerwałam, bo nagle zaschło mi w ustach. Z trudem przełknęłam ślinę. Chwilę docierał do mnie sens jej słów. – Zaraz… Sądzi, że jestem... pociągająca?

Przyjaciółka uśmiechnęła się z satysfakcją. Wiedziała jaką przynętę zarzucić, żebym jak ta mała, naiwna rybka chwyciła haczyk.

– Mam znajomych wśród jego kolegów. Podobno jeden gość słyszał, jak Chriss coś wspominał, że jesteś interesująca z tymi swoimi kolorowymi włosami i soczewkami. Że niby wyróżniasz się w grupie.

Pisnęłam z radości i zaczęłam przebierać nogami na tyle, na ile pozwalała mi obecność nauczyciela w klasie. Całkiem zapomniałam o tym, co mówiłam wcześniej. Wyszczerzyłam zęby w przesadnie szerokim uśmiechu, po czym zabrałam się do szkicowania długopisem na kartce ogromnego serca. Nie mogłam wprost uwierzyć, że obiekt moich westchnień, nastolatek, w którym podkochiwałam się od dłuższego czasu, uważał mnie za atrakcyjną!

Zanim zdążyłam nacieszyć się szczęściem, jakie mnie spotkało, podświadomość brutalnie ściągnęła mnie na ziemię. Jakiś cichy głosik, wyłamujący się na tle rozmów i monologu wychowawcy, szyderczo przypomniał, że chłopak moich marzeń nie powinien pozostawać dłużej w kręgu moich zainteresowań. Niedługo miałam wyjechać, opuścić miasto, może nawet kraj... Rychło w czas.

Na początku próbowałam ignorować przygnębiające myśli, jednak głos powtarzał je ciągle niczym zaklęcie. Mówił coraz głośniej i głośniej, z coraz większym przekonaniem. W końcu nie wytrzymałam i ze złością zamazałam serce. Wydając z siebie umęczone westchnięcie, oparłam łokieć na ławce i położyłam brodę na ręku.

– To już nie ma znaczenia – burknęłam, odwracając głowę w kierunku okien. Zyskałam kolejny powód, aby przeklinać Radę za zapisanie mnie do szkoły im. Ursula Cennerowe’a.

Debbie opadły ramiona.

– Naprawdę wyjedziesz? – zapytała, podobnie jak ja, tracąc humor. Najwyraźniej olanie mojej licealnej miłości było dla niej najlepszym tego dowodem.

Pokiwałam głową, chociaż bardzo chciałam powiedzieć „nie”.

– Wyjawisz mi chociaż, co to za szkoła?

Zacisnęłam usta. Wymowne milczenie zabolało mnie równie mocno, co przyjaciółkę.

– Będziesz pisać?

– Oczywiście. – Chciało mi się płakać. Gdyby w sali nie było nauczyciela i prawie trzydziestu uczniów, pewnie wyściskałabym przyjaciółkę, zapewniając, że będę dzwonić, pisać, wysyłać listy, a jeśli by się udało, to i gołębie pocztowe. – Zostaniemy w kontakcie choćby nie wiem co!

Debbie przez jakiś czas nic nie mówiła, rozważając moje słowa. W końcu włożyła rękę do kieszeni czarnej bluzy. Wyciągnęła z niej błyszczącą wizytówkę i położyła na biurku. Spojrzała na mnie znacząco, więc podniosłam karteczkę i przeczytałam to, co było na niej napisane.

– Klub? – zdziwiłam się.

Dziewczyna wyszczerzyła zęby. Marnie wychodziło jej udawanie, że jej humor zdołał tak szybko wrócić na bezpieczne, stabilne tory, ale przynajmniej starała się wyglądać na wesołą, a nie przybitą. Byłam jej za to niezmiernie wdzięczna.

– Skoro jutro wyjedziesz, to dzisiaj możemy się zabawić. – Postukała krótkim, obgryzionym do krwi paznokciem w karteczkę. Na środku, srebrnymi literami napisano „Mollyn”. To musiała być nazwa klubu. – Dostałam ją rano od jakiegoś faceta na ulicy. Chciałam ją wyrzucić, ale w tej sytuacji...

Już otworzyłam usta, żeby się zgodzić, ale zaraz je zamknęłam, przytłoczona myślami o przymusowej przeprowadzce. Nie miałam czasu na imprezy.

Niechętnie pokręciłam głową.

– Nie mogę. Wieczorem muszę się pakować.

Debbie spojrzała na mnie z tak dramatyczną miną, że aż musiałam się odwrócić. Nie wiedziałam, jak ona to robiła, ale pomimo mocnych rysów twarzy i ubrań, których pozazdrościłby jej nie jeden fan jakiegoś zespołu heavy metalowego, potrafiła przybrać maskę naburmuszonej pięciolatki.

– Zerwiemy się z dwóch ostatnich lekcji – nalegała. – To całodobowy klub, o tej porze i tak nikogo tam pewnie nie będzie, więc nikt nas nie przyłapie. Co ci szkodzi? I tak wyjeżdżasz.

Przygryzłam wargę. Mama chciała, żebym wróciła do domu od razu po zajęciach albo nawet wcześniej, ale...

– Daleko jest ten klub?

Debbie wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. Odwróciła wizytówkę, by w następnej kolejności wskazać na niewyraźną linijkę z nadrukowanym adresem.

– Dwie przecznice od szkoły – odpowiedziała podniecona. – Co prawda najlepiej byłoby iść tam wieczorem, ale trudno. Cieszmy się tym, co mamy. Poimprezujemy ze trzy godziny i wrócisz do domu, jak gdyby nigdy nic.

Uśmiechnęłam się połową twarzy, wciąż nie do końca przekonana co do pomysłu nastolatki. Widząc to, moja przyjaciółka jedynie ciężko westchnęła.

* * *

Do dwóch ostatnich lekcji zostało jeszcze trochę czasu, dokładniej godzina zajęć, więc postanowiłam ją wykorzystać, żeby pożegnać się z resztą moich znajomych. Nikt w końcu nie określił, kiedy będę miała szansę znowu ich zobaczyć.

Niestety, tak się złożyło, że jako ostatnią godzinę plan przewidywał wychowanie fizyczne, które bardzo lubiłam. Nieskromnie mówiąc, moje osiągnięcia z dziedzin sportowych klasyfikowały się gdzieś blisko dziewiątki w dziesięciopunktowej skali. Tym mocniej byłam więc zawiedziona, że nie padło akurat na inne zajęcia. Nie zrezygnowałam jednak ze swojego postanowienia. Gdy inne dziewczyny kończyły się przebierać, razem z Debbie, wyszłyśmy niepostrzeżenie z szatni i przemknęłyśmy obok pokoju nauczycielki. Dla niepoznaki wzięłam do ręki paczkę chusteczek, żeby w razie wpadnięcia na jakiegoś opiekuna, powiedzieć, że po prostu wyszłyśmy do łazienki. W toaletach praktycznie nigdy nie było papieru. Magicznie pojawiał się tylko podczas wizyt sanepidu.

– Najpierw Joel – zaproponowałam, gdy wchodziłyśmy schodami na pierwsze piętro. – Chyba ma teraz fizykę.

Debbie zmarszczyła nos, nie ukrywając, że wolałaby iść pożegnać kogoś innego, po czym mnie wyprzedziła. Zajrzała na korytarz i konspiracyjnie machnęła ręką.

– Czysto – powiedziała teatralnym szeptem. Mimo towarzyszącego mi smutku z powodu nadchodzącego wyjazdu, musiałam zachichotać.

– Dzięki za informację. – Swobodnie ją minęłam i stanęłam na środku korytarza. – Tu i tak nikogo teraz nie ma.

Dziewczyna zajrzała do pierwszej z klas. Szczęśliwie każde drzwi miały podłużną szybkę po boku, przez którą bez problemu dało się zobaczyć, kto znajdował się akurat w środku.

– Tu mają chyba chemie. – Debbie skrzywiła się na widok mnóstwa symboli i nazw na tablicy. – Tripeptyd, fosfoproteiny, glicyloalanylo... cośtam.

– Na pewno chemia – przyznałam i pociągnęłam ją dalej.

– Nie rozumiem, po co katują nas takimi lekcjami. – Dziewczyna odgarnęła włosy za uszy. – I tak nikt tego później nie pamięta.

Przewróciłam oczami. Normalna nastolatka pewnie przyznałaby jej od razu rację, ale czarodzieje akurat uwielbiali chemię, a więc i wszystko, co się z nią wiązało. Trochę przypominała zajęcia z eliksirów tylko z trudniejszymi wzorami i nazwami. Naukowcy strasznie potrafili komplikować sobie życie szukając rozwiązań tam, gdzie odpowiedzi były podane niemal jak na dłoni.

– A tu trwa geografia – powiedziałam, zaglądając przez kolejną szybkę. – To chyba klasa Emmy. Wrócimy do niej potem. Z nią też chcę się pożegnać.

Poszłyśmy dalej, robiąc w pamięci plan, kto i gdzie miał lekcje. Było to przydatne, gdyż, jak się okazało, każdy, kogo zamierzałyśmy później odwiedzić, uczęszczał na zajęcia w innej części szkoły. Zważywszy na fakt, że ze wszystkimi moimi przyjaciółmi chciałam się osobiście pożegnać, znanie ich prawdopodobnego położenia mogło okazać się naprawdę pomocne.

W międzyczasie szukałyśmy grupy Joela, która, nie wiedzieć czemu, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Przez kilkanaście długich minut nigdzie nie mogłyśmy jej znaleźć, a kiedy już miałyśmy dać za wygraną i zacząć od kogoś innego, dotarło do mnie, że przecież zajęcia z fizyki odbywały się zazwyczaj na drugim piętrze. Dopiero po sprawdzeniu wszystkich klas na dole, przypomniałam sobie, że Joel był w grupie z Chrissem, a on zawsze miał lekcje na samej górze.

Jak się okazało, zajęcia trwały w najlepsze. Rozgadany, pulchny nauczyciel chodził pomiędzy ławkami, a jego skupiona mina wskazywała, że wierzył w to, co usiłował wbić do głów swoich podopiecznych. Znudzeni uczniowie udawali natomiast, że w ogóle interesowało ich cokolwiek napisanego na tablicy.

– Widzę Chrissa. – Debbie przepchnęła się do szyby.

Natychmiast odciągnęłam ją dwa kroki wstecz.

– Chcesz, żeby zobaczył cię nauczyciel?! – ofuknęłam ją, po czym dyskretnie się wychyliłam. Mimo wszystko musiałam się szeroko uśmiechnąć, widząc przystojnego blondyna w niebieskiej, idealnie wyprasowanej koszuli. Siedział wyprostowany i pisał coś skrupulatnie w zeszycie.

– Jest też Joel.

Przesunęłam wzrok w bok, na zgarbionego, wychudzonego chłopaka w białym T–shircie, który bujał się na krześle, jak na drewnianym koniu na biegunach. Całe biurko miał zawalone rysunkami i niezbyt udanymi, ale za to wyjątkowo kreatywnymi karykaturami nauczyciela.

Nie zauważył nas od razu. Musiałam się nieźle natrudzić, żeby zwrócić jego uwagę, bo chłopak był tak pogrążony w myślach, że chyba z pięć minut patrzył się bez celu w jeden punkt. Nie zwracał uwagi ani na to, co działo się w sali, ani tym bardziej na mnie.

W końcu, gdy już miałam wyciągnąć telefon i zirytowana napisać mu SMS-a, chyba przypadkiem zerknął na drzwi. Zmarszczył brwi, widząc zaglądające przez szybę dwie zniecierpliwione twarze, a kiedy sugestywnie pokazałam mu, że mam ważną sprawę, dodatkowo przewrócił oczami. Wyprostował się, jak Chriss i niechętnie podniósł rękę, jakby zgłaszał się do odpowiedzi.

– Wycofujemy się – syknęłam, popychając Debbie na schody. W ostatniej chwili udało nam się zniknąć z pola widzenia kogoś, kto wyszedł na korytarz.

– Na pewno tylko do łazienki? – Do naszych uszu dotarł pełen niedowierzania, męski głos. – Ostatnio po takim wyjściu wróciłeś dopiero dwie minuty przed końcem lekcji.

– Mówiłem, że zlew się zepsuł i nie mogłem odkręcić wody w kranie. – Po korytarzu rozniósł się dźwięk szurania starych trampek. Uśmiechnęłam się i dałam znak Debbie, aby wycofała się jeszcze bardziej do tyłu. Skrzywiła się, bo o mały włos nie spadła przez to ze schodów.

Joel poczekał, aż nieufny nauczyciel zamknie klasę i wróci do swojej namiętnej przemowy. Dopiero wtedy, nie obawiając się, że zostanie przyłapany, powoli do nas „podszurał”. Nawet nie mogłam powiedzieć, że podszedł, ponieważ od dobrych trzech lat, jak nie więcej, mój przyjaciel nosił te same, sponiewierane przez czas buty. Stare trampki, pomimo starań ich właściciela, nie wytrzymały próby czasu i od jakiegoś roku wręcz nie nadawały się do normalnego chodzenia. Przy każdym kroku dawały o sobie znać odpadające, poszarpane gumowe podeszwy, które wydawały z siebie nieokreślone dźwięki i zwijały się pod spód buta w najmniej oczekiwanych momentach. Joel nie zamierzał ich jednak wyrzucić, bo, jak twierdził: zbyt mocno się do nich przywiązał. Zamiast po prostu dać za wygraną i kupić nową parę butów, szurał po szkolnych korytarzach niczym narciarz. Nie miał zresztą innego wyjścia. Gdyby tego nie robił, istniałoby realne ryzyko, że buty od razu by się rozpadły.

– Co tu robicie? – zapytał chłopak, obejmując mnie na powitanie. Na Debbie tylko machnął ręką, co nastolatka skwitowała cichym prychnięciem.

Wtuliłam się w ciepłą pierś przyjaciela i tłumiąc westchnienie, głęboko zaciągnęłam się wonią jego perfum. Była tak intensywna, że lekko zakręciło mi się w głowie. Mimo to nie odsunęłam się on chłopaka nawet na krok. Chciałam jak najlepiej zapamiętać ten tak dobrze mi znany, drażniący zapach cedru. Joel musiał wylewać na siebie chyba pół butelki perfum dziennie, żeby był aż tak odczuwalny.

Przygryzłam wargę, zastanawiając się, jak zacząć pożegnalny dialog. Gdy chłopak odsunął mnie od siebie na nieznaczną odległość, by poaptrzeć mi w zamyśleniu w oczy, kompletnie nie wiedziałam, co powiedzieć. Nagle w moim gardle pojawiła się ogromna, utrudniająca mi mówienie gula.

– Nam też miło cię widzieć Jo – mruknęła Debbie, opierając ręce na biodrach. Posłałam jej wdzięczne spojrzenie. Postanowiłam poczekać z moim ważnym oświadczeniem na odpowiedni moment.

– Cześć. – Chłopak podrapał się po karku. – Co tu robicie?

Debbie uniosła oczy ku górze.

– Nie można ci zarzucić, że nie jesteś rzeczowy. – Poprawiła plecak na ramieniu.

Joel wzruszył ramionami i w końcu mnie puścił, pozwalając na powrót oddychać normalnym powietrzem. Kiedy zapach cedru stał się mniej wyrazisty, pod powiekami zatańczyły mi łzy. Miałam wrażenie, jakby wraz z wonią perfum, znikał równocześnie mój przyjaciel. Poczułam w sercu nieprzyjemne ukłucie. Co prawda przyzwyczaiłam się, że nastolatek przyjmował wszystko wyjątkowo spokojnie, a co za tym idzie, miał do wielu rzeczy bardzo lekceważący stosunek, ale tym razem nie potrafiłam się z tym pogodzić. Wyjeżdżałam, więc mieliśmy się długo nie zobaczyć. Jego opanowanie i brak zainteresowania tylko pogłębiały mój smutek.

– Musi być jakiś powód, żebyśmy postanowiły przyjść zobaczyć się z przyjacielem? – spytałam cicho. – Co, jakbyśmy niczego nie chciały?

– Wszystko jedno. Rozmowa z wami jest i tak lepsza od słuchania tamtych głupot. – Joel znacząco wskazał salę, z której wyszedł.

– Dzięki – prychnęła Debbie. Choć sama miałam ochotę zrobić to samo, szturchnęłam ją w ramię. Jeszcze tego mi brakowało, żeby zaczęli się kłócić na środku pustego korytarza.

– Możecie chociaż przez chwilę udawać, że się lubicie? – spytałam, przenosząc wzrok to na przyjaciółkę, to na przyjaciela. – Przyszłam się pożegnać i liczyłam, że zrobię to w pokojowej atmosferze.

I już. Powiedziałam to. Bez zawahania, bez wybuchnięcia płaczem, czy kumulowanej od poprzedniego dnia złości. Wyplułam ciążące mi na języku słowa, jak nic nie znaczącą informację.

Widać dla Joela wpleciona w moją wypowiedź wiadomość wcale nie była nic nie znacząca, bo uniósł brwi, nie rozumiejąc, co miałam na myśli. Na chwilę zapomniał o Debbie i, czego najbardziej się obawiałam, skupił całą swoją uwagę na mojej twarzy. Wiedziałam, że czekał na wyjaśnienia. Jego brak zainteresowania zmienił się nagle w zaskakującą koncentrację.

Odetchnęłam i powoli do niego podeszłam. Serce waliło mi jak oszalałe, więc gdy tylko stanęłam z nim oko w oko, nagle znów odebrało mi mowę.

– Wyjeżdżasz gdzieś? – odezwał się pierwszy, kiedy zrozumiał, że nie wyduszę z siebie nawet najkrótszego zdania.

Przełknęłam ślinę.

– M… można tak powiedzieć – wydukałam niepewnie. Nie mogłam się zdecydować, jakie dobierać słowa, więc zdecydowałam się na bezpośredniość. – Przenoszę się do innej szkoły.

Joel stał chwilę, nic nie mówiąc i trawiąc zasłyszaną właśnie wiadomość. Wpatrywałam się w niego uparcie, modląc się, żeby nie zaczął mnie męczyć jak Debbie, żebym została. W końcu znaliśmy się od dzieciństwa.

– Daleko?

Tak bardzo nie spodziewałam się takiego pytania, że na początku w ogóle nie zorientowałam się, że było skierowane do mnie.

– Nie wiem. Chyba tak. – Podrapałam się po ramieniu. W sumie była to prawda, bo położenie szkoły Ursula Cennerowe’a miało być dla mnie utajnione, dopóki się tam nie pojawię. Między innymi również z tego względu, nie umiałam wyjaśnić Debbie, gdzie się wkrótce przeniosę.

– Kiedy? – dopytywał dalej chłopak, nie okazując żadnych uczuć.

– Jutro – oznajmiła moja przyjaciółka, zanim zdążyłam odpowiedzieć.

Joel pokiwał głową. Chyba jako jedyna osoba na świecie potrafił zachowywać się tak, że nikt nigdy nie wiedział, czy był wesoły, smutny, a może zły. Po prostu zawsze miał pokerową twarz i obojętne spojrzenie.

– Idziemy do Mollyn na imprezę pożegnalną – dodała Debbie, niby lekceważąco wzruszając ramionami. – Możesz się z nami zabrać, jak chcesz. Wyjątkowo jestem skora tolerować twoje towarzystwo.

Joel skrzyżował ręce na piersi.

– Ten klub nie jest przypadkiem od osiemnastu lat?

Nie znałam odpowiedzi na to pytanie, ale wystarczająco dobrze znałam Debbie, by domyślać się, że była twierdząca. Zmrużyłam oczy i spojrzałam oskarżycielsko na zakłopotaną nastolatkę.

– No co? – dziewczyna podrapała się po karku. – Zawsze chciałam pójść z tobą do jakiegoś prawdziwego klubu, a skoro to twój ostatni dzień w mieście... Wyglądamy na pełnoletnie.

– Raczej na wyjątkowo młode i zdesperowane – skwitował spokojnie Joel, po czym zerknął na zegarek. – Mam jeszcze jakieś trzydzieści sekund, zanim nauczyciel zacznie coś podejrzewać. Nie mogę iść, a wam zresztą też tego nie radzę. W wejściu do Mollyn na sto procent was sprawdzą.

Wyciągnął ręce, na co uśmiechnęłam się lekko. Wpadłam w jego ramiona, mocno go przytulając, a on czule odwzajemnił uścisk. Jego przydługie włosy wpadały mi do oczu, ale starałam się to ignorować. W końcu zawsze mogłam powiedzieć, że to przez jego gęste pukle moje oczy zrobiły się wilgotne od łez.

Joel chrząknął, więc zadarłam głowę, sądząc, że poczuł się niekomfortowo i chciał, żebym go już puściła. Próbowałam się odsunąć, ale chłopak skutecznie mi to uniemożliwił. Sugestywnie zacisnął palce na mojej talii i tym samym zmusił, abym znów na niego spojrzała. Zanim zdążyłam się odezwać i przypomnieć, że powinien wracać do klasy, zrobił coś, czego w ogóle się po nim nie spodziewałam. Odgarnął z mojego czoła grzywkę i przejechał po nim palcem, sunąc opuszkiem aż do miejsca, gdzie zaczynało się ucho. Założył za nie włosy i uśmiechnął się smutno, patrząc na pojedyncze, niesforne kosmyki, które od razu zaczęły się wysuwać.

Gapiłam się na niego jak zahipnotyzowana, nie potrafiąc zrozumieć, co zamierzał. Nigdy czegoś takiego nie robił, więc byłam tym bardziej zaskoczona, kiedy poczułam w na skórze jego ciepłe, drżące usta. Złożył na moim czole krótki, pożegnalny pocałunek.

Nie trwało to długo, bo chłopak natychmiast odsunął się na bezpieczną odległość, żebym przypadkiem nie nadinterpretowała jego gestu. Zaśmiał się przy tym cicho, bo zobaczył moją skołowaną minę.

– Zadzwoń kiedyś... gdziekolwiek będziesz. – Poklepał mnie przyjaźnie po głowie, po czym obrócił się i poszedł w stronę klasy.

Zacisnęłam usta w wąską linijkę, próbując się nie rozpłakać. Przez to, co zrobił, czułam się fatalnie. Wściekałam się na cały świat, a w szczególności na moich rodziców i Radę za to, że nie mogłam pobiec do przyjaciela, aby go zatrzymać i powiedzieć, że wszystko, co usłyszał, było jedynie głupim, nieprzyjemnym żartem. Że zostanę, aby móc codziennie dusić się od zapachu jego cedrowych perfum.

Opuściłam ramiona i spojrzałam na Debbie, która od dłuższego czasu stała z boku w milczeniu. Przynajmniej ten jeden raz powstrzymała się od komentarzy i po prostu ścisnęła mnie pocieszająco za rękę. Chwilę stałyśmy w milczeniu, po czym dziewczyna skinęła głową, żebyśmy szły dalej.

Później odnalazłyśmy jeszcze kilku znajomych. Inni, w przeciwieństwie do Joela, wypytywali o najdrobniejsze szczegóły mojego wyjazdu. Pojawiły się na przykład sensowne pytania, dlaczego opuszczałam stare liceum, jakie będę mieć zajęcia w nowej szkole, czy o nikim nie zapomnę, a także czy wrócę na czas ferii i wakacji. Jedna z moich bliższych przyjaciółek, Eliss, chciała nawet wiedzieć, czy przenosiłam się z powodu jakiegoś chłopaka, którego poznałam w Internecie. Zapewniłam ją, że nie, chociaż, w gruncie rzeczy, wolałabym, żeby właśnie tak było. Wtedy przynajmniej mogłabym znaleźć jakieś pozytywy tak nagłego wyjazdu.