Złodziej - Marcin Nadratowski - ebook

Złodziej ebook

Marcin Nadratowski

3,3

Opis

Co byś zrobił, gdyby świat jaki znasz nagle stanął na głowie? Co byś zrobił, gdyby w Twoje życie wdarł się niezrozumiały mrok, niszcząc podstawowe prawa na jakich opierałeś swoje istnienie?

Przed podobnym dylematem staje Karol Morski, kochający mąż, ojciec, uczciwy pracownik i zwykły, poukładany mężczyzna. Mężczyzna wrzucony w wir przerażających, niezrozumiałych wydarzeń.

Czy uda mu się rozwikłać zagadkę? Czy pokona demony przeszłości? I jaką rolę w tym wszystkim odgrywa tajemniczy nieznajomy, którego obecność pokrywa się z pierwszymi mrożącymi krew w żyłach zjawiskami?

Złodziej to książka dla miłośników klasycznego horroru z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w odmienionym, tchnącym świeżością wydaniu. Wyjątkowo oryginalna mieszanka horroru z urban fantasy z pewnością przypadnie do gustu nawet najbardziej wymagającym czytelnikom.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Innekarta_irmina

Dobrze spędzony czas

Karol Morski to szczęśliwy mąż i ojciec, pracujący mechanik, prowadzący poukładane i spokojne życie. Pewnego poranka w oparach parującej kawy wygląda przez okno i doznaje szoku. Świat na kilkadziesiąt sekund zamiera. Samochody się zatrzymują, piesi są jak zamrożeni. Panuje złowieszcza cisza. Mężczyzna wyjaśnia to sobie zmęczeniem i tym, że jeszcze do końca się nie obudził. Niestety sytuacja ponawia się w drodze z pracy do domu. Z tym, że tym razem pojawia się w niej człowiek, który dla odmiany zamiast w bezruchu porusza się bardzo szybko. Okazuje się, że Karol został celem złodzieja. Bytu, który odbiera ludzkie życia i dusze... Książkę czytało mi się bardzo przyjemnie. Poza kilkoma przydługimi opisami i nostalgicznymi wstawkami akcja jest całkiem wartka. Poznajemy historię głównego bohatera, okoliczności w jakich się znalazł i osoby w tym współuczestniczące. Książka jest z gatunku fantastyki, więc ja się w niej świetnie odnalazłam. Tajemniczy, zły stwór odbierający to co według umo...
00

Popularność




© Copyright by Marcin Nadratowski & e-bookowo

Korekta: Marta Bluszcz

Projekt okładki: Halyna Ustymchuk

ISBN e-book: 978-83-8166-373-1

ISBN druk: 978-83-8166-374-8

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2023

24.12.1996 POCZĄTEK

Chłopiec siedział na podłodze z watą wciśniętą do uszu. Drewniana, zabawkowa lokomotywa o wyblakłych kolorach skrzypiała, kiedy jeździł nią do przodu i do tyłu, do przodu i do tyłu. Dźwięk odbijał się od ścian, z każdą sekundą wydawał się nasilać. Na bladej twarzyczce chłopca widać było smugi łez, które odbijały słabe światło rzucane przez zapaloną biurkową lampkę. Łzy musiały być świeże, choć obecnie chłopiec nie płakał. Zaciskał spuchnięte wargi z wyrazem złości na twarzy. Mimo waty, docierały do niego krzyki ojca, który po powrocie do domu najpierw dotkliwie pobił chłopaka, chociaż ten nie zrobił nic złego, a teraz wyżywał się na swojej żonie. A jednak chłopcu nie było jej żal. Miał dopiero pięć lat, ale nie brakowału mu inteligencji i zdążył wyciągnąć pewne wnioski ze swojego upstrzonego przemocą i bólem życia. Zdawał sobie sprawę, że ojciec już się nie zmieni. Z każdym dniem ich życie coraz bardziej przypominało koszmar i nie było widać żadnego światełka w tunelu. Powinni od niego uciec, schować się tak, żeby nigdy ich nie znalazł i zacząć życie na nowo, we dwójkę. A skoro on, pięciolatek, to wiedział, to z pewnością musiała to również wiedzieć jego matka. Mimo to nie zrobiła nic, żeby pomóc im obojgu.

Ojciec często zostawał dłużej w pracy, a przynajmniej tak twierdził. W takie dni mama pozwalała chłopcu oglądać razem z nią telewizję. Włączała filmy, bardzo różne filmy, lecz jemu w pamięci zapadł tylko jeden z nich. Mężczyzna znęcał się nad swoją żoną i dziećmi. W końcowych scenach kobieta spakowała bagaże, zadzwoniła na policję i wyjechała do innego miasta, żeby wieść lepsze, szczęśliwe życie. Gdy pojawiły się napisy końcowe, mama rozpłakała się i zapewniła chłopca, że oni też tak zrobią, że jak tylko tata wróci, to ona wykrzyczy mu wszystko w twarz, że wszystko się zmieni. Jej zapał utrzymywał się do momentu, w którym usłyszeli pisk opon parkowanego na podjeździe samochodu. Wtedy wszelka odwaga z niej uleciała, ramiona zapadły się, worki pod oczami i zmarszczki pogłębiły, oczy zgasły, wchodząc w tryb obojętności, który tak często włączała, żeby przetrwać swoje osobiste piekło. Kiedyś, w przedszkolu, pani puściła im filmik, na którym w przyspieszonym tempie pokazany był proces wysuszania się kwiatu. Coś bardzo podobnego działo się z matką, gdy do domu wracał jej mąż.

Czasami, kiedy „tatuś” miał gorszy dzień, chłopiec wraz z mamą zamykali się w łazience. Któregoś razu ojciec nie mógł wyważyć drzwi, więc poszedł do piwnicy po siekierę i porąbał framugę w drzazgi. Na szczęście zamek wytrzymał, a ojciec szybko stracił przytomność, bo kto wie, jak skończyłby się ten wieczór.

Odgłosy szamotaniny dobiegające z dołu skutecznie wyrwały chłopca z rozmyślań. Poruszał lokomotywą coraz szybciej, zwiększając tempo wraz ze wzrastającym natężeniem krzyku rodziców. Puste oczy wyglądały wręcz nienaturalnie, nienormalnie u tak młodego człowieka.

W pewnym momencie z dołu, jeden po drugim, dobiegły go dwa odgłosy. Najpierw głuche uderzenie, a potem huk upadającego na podłogę ciała. Ojciec musiał uderzyć czymś matkę, a ta, nieprzytomna, wylądowała na podłodze. Takie rzeczy zdarzały się regularnie.

Chłopiec znieruchomiał. Wyraz twarzy zmienił się, kiedy zrozumiał, że ojciec nie jest jeszcze na tyle pijany, żeby iść spać. A to oznaczało, że to może być jedna z „tych” nocy. Najgorszych nocy...

Pustkę w oczach dziecka zastąpiło bezkresne przerażenie. Chłopiec podbiegł do drzwi i zamknął je od środka, ale przecież ojciec i tak miał klucz. Sprintem przemierzył swój pokój i wślizgnął się bardziej, niż wszedł, pod łóżko. Nienajlepsza kryjówka, ale instynkt kazał działać, a nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Łzy samoistnie popłynęły po policzkach. Słyszał powolne kroki na schodach...

Przypomniał sobie, jak w przedszkolu dzieci opowiadały o swoich planach na święta. Ktoś wyjeżdżał do Warszawy, ktoś inny do Berlina. Do kogoś przyjeżdżali dziadkowie, ktoś jechał do dziadków. Pamiętał również opowieść koleżanki z klasy o tym, jak zbierają się całą rodziną, wychodzą na podwórko i gdy pojawi się pierwsza gwiazdka, każdy wymyśla życzenie na najbliższy rok. Nikt nie zdradza go na głos, a podczas następnej kolacji wigilijnej opowiadają, jakie mieli życzenia i komu się spełniły.

„A żeby zdechli. Ten pijak – za to wszystko, co robi, i matka – za to, że nie robi nic, żeby go powstrzymać” – pomyślał chłopiec.

– Da się zrobić. Jest jednak warunek – odpowiedział ktoś lodowatym, niskim głosem, dobiegającym z ciemnego rogu pokoju, na wypowiedziane w myślach życzenie dziecka. Chłopiec, który myślał, że nic nie jest w stanie przerazić go bardziej od kroczącego po schodach ojca, przekonał się, że był w błędzie.

SIERPIEŃ, OBECNIE. PONIEDZIAŁEK

Karol wstał dwie minuty przed budzikiem, tak jak zawsze od dobrych kilku lat. Doszedł w tym do takiej perfekcji, że gdy musiał wstać o piątej rano, to ustawiał budzik na dwie po. Prawie nigdy nie potrzebował dzwonka telefonu, a po przebudzeniu szybko wyłączał alarm, żeby nie mącić spokoju innych domowników. Rzadko zdarzało się, żeby potrzebował wysłuchać „Eye of the Tiger”, które ustawione miał jako dźwięk alarmu niezmiennie od czterech lat. Nigdy nie lubił tej piosenki i z pełną premedytacją ustawił ją jako budzik, wiedząc, że jest to najkrótsza droga do znienawidzenia najbardziej nawet ukochanego utworu. Sprytnie postanowił więc wykorzystać kawałek, którego i tak nie znosił.

Opuszkami palców potarł zapuchnięte jeszcze oczy, po czym popatrzył na swoją wciąż jeszcze śpiącą żonę, Asię. Uśmiechnął się. Jak zawsze, jej stopa wystawała spod kołdry. Cała reszta ciała była szczelnie okryta, nawet większą część twarzy przykrywała kołdra. Od zawsze spali pod dwoma przykryciami. Pierwsze wspólne noce, kiedy mieli jedną kołdrę, były dla Karola traumatycznym przeżyciem. Jego żona, tak pozytywna i miła w dzień, w nocy zamieniała się w potwora. Wyrywała mu przykrycie z siłą, której istnienia nikt nie podejrzewałby u tak drobnej istoty. Po pięciu minutach leżała w czeluściach pościeli niczym królowa na królewskim łożu, a on próbował nakryć się chociaż połową przysługującego mu prześcieradła. Obawiał się, że gdyby nie zainwestował we własną kołdrę, to ich związek skończyłby się albo rozwodem po maksymalnie roku małżeństwa, albo śmiercią z wyziębienia w pierwszą zimową noc. A tak, byli już sześć lat po ślubie.

Popatrzył jeszcze przez chwilę na żonę tak szczelnie przykrytą kołdrą, że przypominała ogromną humanoidalną tortillę, po czym ciężko stoczył się z łóżka. Mimo że budził się bez problemu, to wrzucenie organizmu na pełne obroty zajmowało mu irytująco dużo czasu. Wstał i poszedł do łazienki, włączył ekspresowy tryb higieny, tak jak miał w zwyczaju. Umył zęby, opłukał twarz, pachy i krocze. Jako dziecko wyobrażał sobie, że dorosły mężczyzna musi się też codziennie rano golić. Niestety, gdy Bóg rozdawał bujne owłosienie twarzy, on musiał stać w kolejce po coś innego. Zawsze z zazdrością patrzył na mijanych na ulicy facetów, których oblicza zdobiły ogromne brodziska.

Z cichym westchnieniem wytarł twarz w ręcznik i popatrzył w lustro. Z aprobatą pokiwał głową. Karol Morski miał 185 cm wzrostu, kruczoczarne, krótko ostrzyżone włosy i dość jasną karnację, dzięki czemu dobra makijażystka w pół dnia ucharakteryzowałaby go na idola nastolatek z filmu o wampirach. Z braku laku nosił kozią bródkę. Oczy miał szeroko osadzone, koloru ni to zielonego, ni niebieskiego. Jak każdy szanujący się mężczyzna, nie rozróżniał odcieni. W ostatnich miesiącach udało mu się zrzucić kilka nadprogramowych kilogramów, głównie dzięki rezygnacji z nocnego podjadania kiełbasy z lodówki i wypijania czteropaka „Warki Strong” każdego wieczoru. Zwiększył też aktywność fizyczną, jednak ćwiczył nieregularnie, najczęściej zwalając swoje lenistwo na pogodę, ciśnienie lub zmęczenie pracą. Jako że korzystał z siłowni w parku – miasto w ostatnich latach zaroiło się od tego typu miejsc – to argument pogody sprawdzał się dość dobrze jesienią i latem, nieco gorzej wiosną, a najlepiej zimą. Z tego powodu jego sylwetka nie wyróżniała się niczym szczególnym – ot, względnie zadbany, niespełna trzydziestoletni mężczyzna.

Powierzchnia lustra zaparowała, uniemożliwiając mu tym samym dalszą samoocenę. Urwał kawałek papieru toaletowego i przetarł taflę, po czym wyszedł z łazienki, przeszedł nago do salonu i stanął przed szafą, aby wybrać dzisiejszy strój. Zdecydował się na swój ulubiony zestaw: koszulka polo i jeansy. Ubrał się i przeszedł do kuchni.

Wynajmowali mieszkanie w Toruniu, w kamienicy przy ulicy Matejki. Budynek nie wyglądał zbyt imponująco. Był stary, toporny i – mimo najszczerszych chęci właścicieli, którzy byli naprawdę porządnymi ludźmi dbającymi o swoich lokatorów – żaden remont nie mógł tego zmienić. W kamienicy były dwa piętra, oni mieszkali na pierwszym. Schody na klatce trzeszczały jak pokład pirackiego statku podczas sztormu, ze ścian zaczynała powoli odchodzić farba, choć nie tak dawno były malowane.

Na ich mieszkanie składały się cztery pokoje, łazienka i kuchnia. Z klatki schodowej wchodziło się do długiego, wąskiego korytarza. Na jednym jego końcu było dwoje drzwi: wejściowe oraz te prowadzące do najmniejszego pokoju. Po drugiej stronie znajdowało się wejście do sypialni jego i Asi, wejście do łazienki oraz do salonu. Z salonu z kolei można było przejść do kuchni i pokoju Bartka.

Bartek był ich pięcioletnim synem. Oczkiem w głowie Asi i największą miłością Karola. Gdy dowiedzieli się, że zostaną rodzicami, oboje spodziewali się córki. Utwierdzali się w tym bzdurnym przekonaniu do tego stopnia, że kiedy ginekolog na wizycie kontrolnej zdradził im płeć dziecka, oboje sprawiali wrażenie ludzi w szoku pourazowym. Dla postronnego widza wyglądaliby na najgorszych rodziców na świecie, którzy po otrzymaniu informacji, że mogą się spodziewać zdrowego chłopca, patrzą na lekarza jak na wariata, który właśnie oznajmił im narodziny pięcioraczków. Szybko udało im się otrząsnąć, a potem pozostawało już tylko pełne napięcia, ale i szczęścia, oczekiwanie na chłopca.

Karol przygotował sobie kanapki z salami, ogórkiem kiszonym i sosem pikantnym. Miał nadzieję, że połączenie tak wyrazistych smaków choć trochę zmobilizuje jego zaspane podniebienie do działania. Zaparzył sobie kawę. Zwykle jadał w kuchni, ale Bartek wyjechał na wakacje, a ktoś musiał doglądać jego chomika. Wziął więc ze sobą kubek oraz talerz i przeszedł do pokoju syna.

Na szczęście Bartek nigdy nie miał problemu z nocowaniem poza domem, a za dziadkami wręcz szalał, dlatego postanowili wraz z Asią dać mu szansę na spędzenie dłuższego czasu u rodziców Karola.

Bogdan i Angelika Morscy mieszkali w Lidzbarku, w województwie warmińsko-mazurskim, gdzie prowadzili sklepik spożywczo-monopolowy, co – biorąc pod uwagę zakaz handlu w niedzielę – przynosiło im naprawdę spory zysk. Zwłaszcza latem. Lidzbark to bardzo atrakcyjne turystycznie miejsce ze względu na piękne jezioro i dużą ilość ośrodków wypoczynkowych. Populacja miasteczka wynosiła niecałe dziesięć tysięcy mieszkańców, za to w sezonie ruch był wzmożony jak w najpopularniejszych górskich czy nadmorskich miastach.

Z uśmiechem na ustach i ze swego rodzaju ulgą myślał o rodzicach i ich interesie. Bał się, że nie odnajdą się w nowym dla nich świecie, rządzonym przez emanujące nowoczesnością dyskonty, oferujące nierealne dla małego przedsiębiorcy ceny. Tymczasem wrócił do nich ten stary porządek, który znali. Znów po alkohol w kolejkach ustawiały się dziesiątki ludzi, a przywilej zakupów akurat tego jednego dnia w tygodniu był czymś, na co trzeba było czekać. Czy to dobrze? Każdy miał inne zdanie na ten temat, ale dla nich okazało się to jedyną możliwością dalszego funkcjonowania w obecnych realiach.

Wszedł do przestronnego pokoju z oknem wychodzącym na ulicę. Ruch w tej części miasta o tej porze nie był wzmożony, ale Karol lubił patrzeć na skąpany w letnim słońcu park, gdzie wiatr poruszał czubkami drzew. Na park wychodziły okna z pokoju Bartka oraz z ich sypialni. Obudzenie Asi o tej porze mogło świadczyć o masochistycznych, wręcz samobójczych skłonnościach. Czasami zastanawiał się, co wybaczyłaby mu łatwiej – wyrwanie ze snu o piątej rano czy zdradę. Wolał tego nie sprawdzać, dlatego swój interes trzymał szczelnie zamknięty w spodniach, a gdy chciał z rana popatrzeć na miasto, szedł do pokoju syna.

Wziął łyk kawy, parząc sobie przy okazji usta. Zagryzł ból kanapką.

Bartek miał hopla na punkcie superbohaterów wszelkiego rodzaju i nie dało się tego nie zauważyć, kiedy patrzyło się na jego gniazdko. Na każdej z jasnoniebieskich ścian jego „królestwa” porozwieszane były plakaty. Z jednego łypał groźnie Superman, z drugiego Batman, z trzeciego Spiderman, a nad drzwiami wisiał długi, poziomy plakat z całą bandą Avengers gotową po raz kolejny ocalić świat. Pościelony tapczan przykryty był kocem z Iron Manem, a wszelkie zeszyty, kolorowanki i kredki znajdujące się na biurku miały nadruki z kolejnymi herosami, których Karol po prostu nie znał, jako że w kwestii superbohaterów nigdy nie był specjalistą.

Pokój urządzili w prosty sposób. Poza tapczanem stała tu duża, biała szafa na ubrania, regał na książki i komiksy oraz komoda na buciki i bieliznę. Do tego biurko, najzwyklejsze ze zwykłych. Na biurku lampka nocna, kalendarz i klatka z chomikiem zwanym Hulkiem. W rogu pokoju dumne miejsce zajmował konik na biegunach, którego na poprzednie święta Bartek dostał od dziadków, a za nim stał wielki kosz na pozostałe zabawki. Kiedy Bartek był w domu, to najczęściej nie dało się przejść od drzwi do okna bez potknięcia się o klocek, figurkę Aquamana albo monster trucka. Teraz jednak panował tu porządek, dowodzący nieobecności lokatora.

Bez większego zaangażowania Karol zdiagnozował stan klatki. Hulk biegał w najlepsze w kołowrotku, było czysto na tyle, na ile może być czysto w klatce chomika. Nie brakowało też ani karmy, ani wody.

Odchylił się na fotelu i ze zdziwieniem stwierdził, że zdążył się już za Bartkiem stęsknić. W piątek po południu odwiózł go do rodziców, tak więc nie minęły nawet trzy pełne dni rozłąki. Początkowo myślał, że po pięciu latach zajmowania się dzieckiem oddanie go na bite dwa tygodnie będzie dla nich jak wakacje, jak złapanie oddechu. Owszem, weekend był cudowny, wykorzystywali nieobecność syna i nie musieli się hamować. Potrzebowali tych dni dla siebie, ale Karol ze zdziwieniem stwierdził, że gdyby nagle Bartek zadzwonił z prośbą o zabranie go do domu, to pojechałby do Lidzbarka tak szybko, jak tylko byłoby to możliwe.

Morski opuścił w zadumie głowę na klatkę piersiową i, nie wiedzieć czemu, nagle poczuł się dziwnie. Ciało pokryła gęsia skórka, odczuł niepokój, którego źródła nie potrafił namierzyć. Dopiero po chwili dotarło do niego, że nie słyszy żadnego dźwięku dobiegającego z zewnątrz. Dałby sobie uciąć rękę, że jeszcze przed chwilą ulicę wypełniał jednostajny szum samochodów, delikatny gwizd wiatru i pokrzykiwania kogoś, kto w swoim życiu prawdopodobnie wypalił miliony papierosów. Teraz miał wrażenie, jakby ktoś odciął nagłośnienie, nie dobiegał go nawet najmniejszy szmer.

Powoli wstał z fotela i podszedł do okna. Oparł się o parapet i tylko dzięki temu nie przewrócił się bezwładnie jak lalka.

Świat za oknem zamarł.

Drzewa stanęły w miejscu w momencie, kiedy wiatr przechylał ich czubki w lewą stronę. Samotny samochód na ulicy zastygł ze świecącym kierunkowskazem, sugerując, że kierowca zamierza skręcić w lewo. Jednak lampa nie migała, a świeciła – nieprzerwanie, pomarańczowo. Pijaczek zbliżający się od strony ulicy Mickiewicza zatrzymał się w pół kroku. Przypominał mima na suto zakrapianej imprezie, popisującego się swoimi umiejętnościami. Kot odprawiający w najlepsze poranną higienę zastygł z językiem na brzuchu. Wrona zatrzymała się w miejscu, zawisła nieruchomo w powietrzu pół metra od okna, czego na pewno w normalnych okolicznościach wrony robić nie potrafią. Całość wyglądała tak, jakby ktoś wstawił idealnej jakości i rozmiaru zdjęcie w ramy okienne.

Karol rozejrzał się wokół oszołomiony. W mieszkaniu wszystko wydawało się być normalne. Zegarek, z którym się nie rozstawał, pokazywał godzinę 5.23, sekundnik chodził tak, jak powinien. Hulk biegał jak szalony w swoim kołowrotku.

Powrócił spojrzeniem do okna. Z rosnącym przerażeniem patrzył na stagnację na zewnątrz. Gdzieś z oddali, od strony parku, dobiegł go ledwie słyszalny dźwięk. Z każdą chwilą narastał, brzmiąc, jak powoli wyciągany korek z wanny wypełnionej wodą. Nagle wraz z odgłosem, który w kulminacyjnym punkcie przypominał już raczej otwarcie butelki szampana, świat się obudził.

Zza okna dobiegał bełkotliwy krzyk pijaczka, który zrobił w końcu krok do przodu. Samochód ruszył z miejsca, nie powoli, a od razu z dużą prędkością. Kierunkowskaz zaczął migać, tak jak kierunkowskazom robić wypada. Kot kontynuował poranną toaletę, a gdy skończył, przeciągnął się leniwie i zeskoczył z murku. Wrona zniknęła, wylatując gdzieś poza sferę widoczną dla Karola. Ptak, tak samo jak i cała reszta, nie sprawiał wrażenia, jakby w ostatnich minutach wydarzyło się cokolwiek wartego uwagi.

Życie toczyło się dalej i wszystko wyglądało tak, jakby ktoś po prostu na chwilę spauzował świat, czego nie dostrzegł nikt, poza Karolem Morskim.

***

Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, patrząc za okno, i tylko jego gałki oczne skakały niespokojnie z obiektu na obiekt, szukając potwierdzenia tego, czego chwilę temu były świadkiem. Mózg próbował przetworzyć to, co się właśnie wydarzyło, znaleźć wytłumaczenie, choć była to próba z góry skazana na porażkę. Bełkot pijaka przycichał z minuty na minutę, kiedy ten najpierw minął okno Karola, a następnie oddalił się w kierunku ulicy Kraszewskiego. W końcu zniknął mu z oczu, zostawiając Morskiego sam na sam z natłokiem myśli.

Kot leniwie przechadzał się to w jedną, to w drugą stronę po ulicy. Przysiadł, liznął się po brzuchu, dodając sobie animuszu, wstał i potruchtał dziarsko w stronę parku. Samochód był już prawdopodobnie w okolicach galerii Plaza. Zaspany kierowca podśpiewywał sobie hity z radia razem z wokalistami, próbując nabrać dobrej energii na początku tygodnia. A może jechał właśnie na urlop, ze szczęśliwie bezmyślnym wyrazem twarzy, i rozmyślał, jak to będzie wylegiwać się na plaży i oglądać młode dziewczyny w strojach kąpielowych? Karol znajdował się na przeciwnym biegunie, będąc prawdopodobnie najbardziej przerażonym człowiekiem w mieście.

Otrząsnął się z letargu. Otrzepał się jak pies po wyjściu z wody. Nie rozumiał tego, co zobaczył i czego był świadkiem. Nie miał pojęcia, jak się zachować. Pierwszy raz od bardzo dawna czuł się tak bezradny, ale musiał coś postanowić, a nie miał zbyt wielu możliwości. Mógł stać w pokoju syna przez kolejne minuty, godziny albo nawet dni, jednak nie miał żadnej gwarancji, że w jakikolwiek sposób mu to pomoże. Druga opcja, to spróbować przejść nad tym wydarzeniem do porządku dziennego na tyle, na ile było to możliwe.

Do pracy kierował się, będąc wciąż w kompletnym oszołomieniu. Wyszedł z mieszkania w dwóch różnych butach, zorientował się dopiero na klatce schodowej. Po wyjściu z kamienicy ruszył w stronę skrzyżowania z ulicą Kraszewskiego i skręcił w prawo. Postanowił przejść się pieszo, jako że obecnie remontowali mieszkanie w dość bliskiej okolicy, a on potrzebował samotnego spaceru.

Próbował skupić się na pracy. Jego dwaj znajomi z liceum założyli własną malutką firmę remontową, Jurek zajmował się papierami, Wojtek odpowiadał za zaopatrzenie. Zatrudniali Karola i Darka jako główną siłę roboczą. Podział ten odpowiadał każdemu z nich, dlatego – jak do tej pory – obywało się bez większych tarć pomiędzy pracownikami. Finansowo również nie mieli na co narzekać – nawet w najgorszych okresach wychodzili na swoje. Większość pieniędzy Karol dostawał w postaci premii uzależnionej od dochodu firmy, jednak sama podstawa również wystarczała na przeżycie „od pierwszego do pierwszego”. Tak czy siak, nigdy nie udało mu się odłożyć większych kwot, nawet kiedy rok temu przez kilka miesięcy z rzędu dodatek do wypłaty był dwa razy wyższy niż sama podstawa. Najzwyczajniej w świecie wychodził z założenia, że zarabianie pieniędzy i składowanie środków na lokatach czy kontach oszczędnościowych mija się z celem. Praca wykonywana po to, żeby móc zwiększać cyferki na wirtualnym koncie i nigdy nie zrobić z nich użytku była dla niego równie sensowna jak kupno sportowego samochodu i trzymanie go w garażu. Zdawał sobie sprawę, że wielu ludzi tak funkcjonuje, ale on nie potrafił.

Minął zakład ubezpieczeniowy oraz supermarket znajdujący się po drugiej stronie ulicy. Pasy ruchu oddzielało torowisko tramwajowe. Ulica była ruchliwa, łączyła drogę wyjazdową na Grudziądz z wylotówką na Bydgoszcz, biegnąc równocześnie dość blisko toruńskiej starówki. Mieszkanie, do którego zmierzał, było położone zaledwie dwa przystanki od jego kamienicy. Tramwajem docierał na miejsce w kilka minut, piesza wędrówka nie powinna trwać dłużej niż pół godziny.

Szedł z nieobecnym wzrokiem. Wdychał głęboko ciepłe, letnie powietrze, chociaż akurat tego dnia wolałby chłód. Przydałby mu się powiew orzeźwienia. Nie miał jednak prawa na to liczyć, w ostatnich tygodniach lato rozbujało się na dobre i nic nie wskazywało na rychłą zmianę.

W myślach próbował racjonalizować to, co wydarzyło się rano. Wmówić sobie, że po prostu na chwilę przysnął, z powodu wczesnej pory. Tłumił ze wszystkich sił głos podświadomości podpowiadający, że oszukuje sam siebie. Nigdy nie miał tak wyrazistych snów jak to, czego doświadczył rano. W ogóle rzadko śnił, a jak już mu się zdarzyło, to minutę po przebudzeniu zapominał o czym. Natomiast obraz zza okna widział bardzo wyraźnie.

Jeśli nie był to sen, jakie mogło być inne wyjaśnienie? Choroba psychiczna? Inaczej wyobrażał sobie tego typu przypadłości, chociaż wiedzy w tym temacie mu brakowało. Być może istnieje schorzenie objawiające się wrażeniem, że świat wokół się zatrzymuje. Poczyta o tym wieczorem, poszuka wyjaśnień. Problem w tym, że dotychczas nic nie wskazywało na jakąkolwiek chorobę, coś takiego zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu.

A może podchodzi do problemu ze złej strony? Może to nie w psychice powinien szukać? Może gdzieś w jego mózgu lub ciele znajduje się jakiś neuron, który z powodu choroby nie przekazał odpowiednio informacji, nie wysłał impulsu na czas, tak jak powinien? Nie znał się również na neurobiologii, ale podejrzewał, że było to możliwe. W to byłby skłonny uwierzyć, gdyby nie jeden mały szczegół. W tym samym czasie, kiedy świat za oknem zamarł, Hulk bił chomikowy rekord ilości obrotów kołowrotka na minutę. Żaden neuron raczej nie wybierał sobie, które informacje przekazać, a których nie warto. A może wybierał? Kolejna rzecz do sprawdzenia.

Wyobraźnia podsuwała mu najśmielsze scenariusze. Chciał złapać się czegokolwiek, jednak gdy tylko chwytał się pomysłu, ten trzaskał jak cienka, naderwana lina holownicza próbująca utrzymać w porcie ważący kilkaset ton statek.

Kiedy tak szedł zamyślony, kątem oka dostrzegł mijający go tramwaj. Odwrócił na chwilę wzrok w jego stronę i zobaczył, że twarze pasażerów w każdym oknie są zwrócone w jego kierunku. Ich spojrzenia były mętne, nieprzytomne. Zdążył zarejestrować w jednym z okien starsza kobietę, o twarzy gęsto pokrytej zmarszczkami. W kolejnym dostrzegł piękną, młodą dziewczynę o jasnych, kręconych włosach. Na końcu składu podróżowała matka z dwójką dzieci. Starsza dziewczynka mogła być w wieku Bartka. Chłopiec zaś miał najwyżej trzy lata i siedział na kolanach u mamy. Pomiędzy tymi postaciami widział innych pasażerów – kobiety i mężczyzn w średnim wieku, nastoletnią parkę trzymającą się za rękę. Wszystkich łączyło jedno: gapili się na niego.

Wizja zniknęła w ułamku sekundy, a pasażerowie już wpatrywali się w swoje smartfony, książki lub po prostu spoglądali za okno. Starsza kobieta rozwiązywała krzyżówki. Młoda dziewczyna z jakże popularnym wśród studentów zielonym zakreślaczem w dłoni bazgrała po zeszycie formatu A5. Jakby kolorowała kartkę, patrząc uważnie, żeby nie zostawić białego miejsca, a nie podkreślała ważne informacje. Kobieta na końcu wagonu siedziała z chłopcem na kolanach, podczas gdy ten bawił się z siostrą schowaną za plecami mamy. Dziewczynka wystawiała lalkę – to nad głowę mamy, to z boku – a chłopczyk nieudolnie próbował złapać zabawkę. Oboje się śmiali, a z ich ponurych twarzyczek sprzed chwili nie pozostał nawet ślad.

Stanął i – pomimo upału – na całym ciele poczuł nieprzyjemny prąd lodowatego powietrza. Ręce mu drżały. Tramwaj znikał już z zasięgu wzroku, a on dalej nie potrafił zmusić się do ruchu.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć urlopu na żądanie. Ostatnio zdarzyło mu się to pięć lat temu. Miał końskie zdrowie, a nawet jeśli coś mu dolegało, to wolał to rozchodzić, niż wyleżeć. Jednak ten dzień nie przypominał niczego, co przeżył w ciągu całego swojego dotychczasowego, spokojnego i szczęśliwego życia. Może to był odpowiedni moment, żeby posiedzieć w domu, uspokoić się, napić rumianku, a w razie konieczności – popić wódką? Wiedział jednak, że Asia i tak będzie spała jeszcze co najmniej dwie godziny. Później wstanie i z pewnością będzie dopytywała, dlaczego nie jest w pracy, co się stało. I co miałby jej odpowiedzieć? „Świat się zawiesza jak Windows Vista, a ludzie z tramwaju się na mnie gapią, dlatego postanowiłem odpocząć w domu”. Nie brzmiało to najlepiej.

Poza tym potrzebował towarzystwa. Niekoniecznie swojej troskliwej i dociekliwej żony, raczej niezbyt rozgarniętego kumpla. Po pierwsze dlatego, że samotność w takim dniu mogła spowodować, że oszaleje. Po drugie, musiał mieć potencjalnego świadka. Kiedy znowu wszystko stanie na głowie, potrzebował kogoś, kto powie mu: „Tak, też to widziałem” albo: „Nie, nic nie widziałem”. Do tego zadania Darek wydawał się bardziej odpowiedni od Asi.

Nie bez trudu zmusił się do ruchu. Nogi miał ciężkie jak z ołowiu, jakby na plecach niósł ważący sto kilogramów plecak. Wlepił wzrok w chodnik, niemal wpadł na nadjeżdżającego z naprzeciwka rowerzystę. Ten zaklął głośno, zaprezentował wyprostowany środkowy palec, po czym odwrócił głowę w kierunku jazdy i przyspieszył. Pewnie jedzie do pracy, a gdy już będzie na miejscu, opowie swoim kolegom, na jakiego nieuważnego jełopa natrafił po drodze. Będzie to dla niego najciekawsze, choć nie najprzyjemniejsze zdarzenie tego dnia. Morski oddałby dużo, żeby podobnie było w jego przypadku.

Minął skrzyżowanie Kraszewskiego z Aleją Jana Pawła II, rozejrzawszy się tylko przed wejściem na przejście dla pieszych. Samochody, liczniejsze z każdą minutą, przebijały się właśnie na most im. Józefa Piłsudskiego, który prowadził nad Wisłą na lewobrzeżną stronę Torunia. Był to starszy z dwóch toruńskich mostów drogowych, który przez lata obrażał wręcz swoją brzydotą, zaniedbaniem i dziurami w asfalcie, ale za to widok, jaki się z niego rozciągał, niwelował negatywne odczucia z jazdy. Z mostu widać było przepiękne gotyckie budowle starówki, ciągnące się równolegle do nurtu Wisły. Wieczorem cały kompleks staromiejski był oświetlony. Budynki i pomarańczowe światło odbijały się w niespokojnych wodach Wisły. Takie połączenie piękna natury z pięknem stworzonym przez człowieka działało hipnotycznie. Kierowcy musieli mieć się na baczności, żeby w zauroczeniu nie wjechać w tył innego samochodu.

Karol doszedł do kolejnego skrzyżowania i odczekał, aż światło dla pieszych zmieni się na zielone. Odważył się podnieść wzrok i rozejrzeć wokół, niemal przekonany, że dostrzeże coś dziwnego, ale nic takiego się nie wydarzyło. Naprzeciwko miejsca, w którym stał, dostrzegł słynny pomnik Kargula i Pawlaka, wpatrujących się w budynek, którego lwią część zajmowało kino. Kilku pieszych czekało po drugiej stronie przejścia. Nikt się na niego nie gapił, każdy zajmował się własnymi sprawami. Młody mężczyzna z rozeźloną miną próbował rozplątać kabel od słuchawek. Patrząc na jego irokeza, ciężkie glany, postrzępione spodnie i czarny bezrękawnik, Karol podejrzewał, że za chwilę w uszach chłopaka zabrzmi Sex Pistols lub jakiś polski punkowy klasyk, jak Dezerter czy KSU. Obok młodzieńca stał około czterdziestoletni mężczyzna. Krzyczał do telefonu - albo rozmawiał z kimś prawie głuchym (może z kimś z rodziny punka?), albo miał problem z telefonem. Było jeszcze parę niewyróżniających się osób. Na żadnej z twarzy nie dało się dostrzec pozytywnych emocji, mimo że dzień zapowiadał się naprawdę pięknie. Poniedziałek, szósta rano – to pora, w której trzeba mieć naprawdę duże szczęście, żeby spotkać na ulicy człowieka ze szczerym uśmiechem na ustach.

Obok Karola stała potężna kobieta. Mimo wysokiej temperatury miała na sobie gruby, wełniany sweter i spódnicę do kostek. Sama ważyła pewnie dobre sto kilo, a dodając do tego trzy wypchane do granic wytrzymałości reklamówki, należałoby dodać kolejne pięćdziesiąt. Zawsze zastanawiało go, co można przez cały dzień nosić w reklamówce i po co. Czy ta kobieta z tą reklamówką śpi, bierze prysznic? Stawia obok siebie przy obiedzie? Spotykając osobę tego typu w komunikacji miejskiej, było wyraźnie widać, że siatki są przez nią traktowane jak członek rodziny. Godzina piętnasta, autobus wypchany do granic możliwości, człowiek stoi na człowieku, tymczasem za kierowcą siedzi ubrana w cztery warstwy swetrów baba, a na fotelu obok, po ciężkim, pracowitym dniu odpoczywa reklamówka.

Światło zmieniło się na zielone i wszyscy ruszyli przed siebie. Punk wygrał trudną przeprawę ze słuchawkami, wąsacz włożył telefon do kieszeni, drobiąca kroczki kobieta wyglądała, jakby trenowała znany z zawodów siłaczy „spacer farmera”. W prawej ręce niosła jedną siatkę, w lewej – dwie, przez co chwiała się, próbując ustabilizować pozycję jak marynarz, który zszedł właśnie na ląd po trwającym kilka miesięcy rejsie.

Już prawie był na miejscu. Zlecenie, które obecnie wykonywali, było całkiem przyjemne ze względu na okolicę. Korzystając z letniej pogody, w przerwie śniadaniowej szli do jednej z kawiarni licznie okupujących Rynek Staromiejski, Szeroką czy inne, mniej znane uliczki. Tam zamawiali lekkie pierwsze śniadanie i kawę, po czym wracali do pracy. Kanapki przyniesione z domu Karol najczęściej zjadał w oczekiwaniu na tramwaj powrotny do domu.

Praca w takiej formie bardzo mu odpowiadała. Gdyby pracowali w biurze z dziesięciominutową przerwą na śniadanie i wiecznym nadzorem krzykliwego kierownika, byłoby to nieosiągalne. A tak, prosta sprawa – konkretny zakres obowiązków do wykonania w określonym terminie. Jeżeli wyrabiali się na czas, to nikt nie nadzorował tego, kiedy mają przerwę i jak długą. Darek czasami, kiedy pilnie potrzebował ekstra gotówki, zostawał za przyzwoleniem swoich szefów dłużej w pracy, w związku z czym zarabiał więcej. Nie miał jednak ani żony, ani dzieci, więc nie ciągnęło go do domu.

Ciśnienie Morskiego powoli wracało do normy. Cały czas uważnie lustrował wszystko, co działo się wokół. Szukał dziur, luk, które mogły wpisać się w tak nietypowo rozpoczęty dzień. Na próżno. Miasto powoli budziło się z weekendowego uśpienia. Jak w każdy inny poniedziałek. Samo wspomnienie poranka również z lekka blakło. Nie można powiedzieć, że o nim zapomniał, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej jego racjonalna strona dochodziła do głosu, szepcząc mu do ucha z coraz większą śmiałością, że to musiał być zły sen.

Migawka z gapiącymi się na niego pasażerami tramwaju trwała maksymalnie sekundę, a on nie był w najlepszej formie psychicznej. Być może jego nie do końca wybudzony jeszcze ze snu i skołatany mózg spłatał mu kolejnego psikusa i tyle. Nie mogło być inaczej, nie da się przecież trochę zwariować. A teraz wszystko wokół wydawało się normalne.

Przeszedł przez kolejne przejście dla pieszych i skierował się w stronę klatki schodowej.

***

– Cześć, Darek.

Jak zwykle, kiedy przyszedł do pracy, zastał tam już swojego kolegę nad kubkiem kawy wielkości wiadra.

– Siema, stary pantoflu. – Dudniący baryton odbił się echem po pustych ścianach remontowanego mieszkania.

Darek Brudowski korzystał z „cudownych uroków życia kawalera” – jak sam mawiał – i nie mógł w żaden sposób zrozumieć, po co ludziom małżeństwo i rodzicielstwo. Lata temu Morski próbował jeszcze tłumaczyć koledze, że przecież nie ma większego szczęścia dla rodzica od obserwowania, jak dziecko dorasta, stawia pierwsze kroki, mówi „tata” po raz pierwszy w życiu. Że miłość do jednej osoby, związek na całe życie, jest dużo bardziej satysfakcjonujący niż ciągłe zmiany partnerów. Że nawet kiedy był małolatem i fantazjował sobie o rzeszach panienek, które w życiu zaliczy, nie wyobrażał sobie takiego szczęścia, jakie odczuwa teraz, kiedy wraca do domu pełnego radości, śmiechu i uczuć. Równie dobrze mógłby przekonywać ekshibicjonistę, żeby się ubrał, bo przeziębi sobie nerki.

Obaj trzymali się zasad, które sami sobie ustalili i za nic w świecie nie zamieniliby się miejscami. Ludzie są po prostu różni, a oni – choć żyli na dwóch biegunach, jeśli chodzi o pewne wartości – potrafili się dogadać w każdej innej kwestii. Na swój pokręcony sposób byli przyjaciółmi.

Darek był wysokim mężczyzną z nadwagą. Mierzył niespełna dwa metry, ważył tyle, co dwóch Karolów. Miał różową cerę, bardzo jasne włosy i wąsy czarne jak smoła. Wyglądało to dość komicznie, chociaż każdy, kto trochę się na Brudowskim poznał, unikał tego tematu. Darek głęboko wierzył, że czarny wąs jest jego najcenniejszym atrybutem, a biorąc pod uwagę jego gabaryty i gwałtowny charakter, nikt nie próbował wyprowadzić go z błędu.

– Jak tam nastawienie przed kolejnym pięknym tygodniem w robocie? – starał się brzmieć na tyle spokojnie, na ile mógł. Ktoś z bardziej rozwiniętą intuicją wyczułby delikatne drżenie głosu. Na szczęście Darek kimś takim nie był.

– A weź, kurwa. Wczoraj byłem na imieninach brata. Jakby mnie pies połknął i połowę wysrał, a połowę wyrzygał. Kawki? – Darek rzeczywiście wyglądał jak sto nieszczęść. Morski zdążył się już przyzwyczaić do jego kwiecistych porównań. Brudowski był swego rodzaju poetą. Nieco wieśniackim i prymitywnym, ale nie ulegało wątpliwości, że niektóre z jego tekstów śmiało mogłyby trafić do kanonu łaciny podwórkowej.

– Koniecznie. Najlepiej taką z trzech czubatych łyżek. Ja z kolei miałem najbardziej dziwny poranek w życiu. – Usiadł na wiaderku po farbie odwróconym do góry dnem, dołączając do kolegi. Rozsznurował swoje trampki, a spod ściany wziął stare sfatygowane spodnie, niebiesko-czarną flanelową koszulę w kratkę z obciętymi rękawami – wersja letnia – oraz ciężkie robocze buty. Przy obecnych temperaturach noszenie takiego obuwia było wręcz zabójcze dla stóp. Od dawna miał zamiar kupić najtańsze adidasy lub klapki do noszenia w pracy. Zakupów jednak nie znosił i godził się powoli z tym, że będzie skazany na gumowe buciory do czasu, aż rozpadną się ze starości.

– Opowiadaj, opowiadaj. – Darek podniósł się ciężko i poszedł zaparzyć kawę koledze, dolewając przy okazji gorącej wody do swojego gigantycznego kubka.

– Nie ma tematu, po prostu wstałem jakiś nieswój i ciągnie się to za mną. Znając życie, pewnie tak już będzie do końca dnia. – Karol zawahał się przez chwilę, miał chęć zrzucić z siebie ciężar dzisiejszego poranka. Na razie postanowił jednak nie wspominać słowem o swoich omamach. Brudowski był człowiekiem godnym zaufania, ale jego porady ograniczały się do kilku specyficznych tematów. Gdyby chodziło o pieczenie podczas oddawania moczu albo o problemy łóżkowe, wtedy jak najbardziej mógłby okazać się przydatny. Tramwaj widmo i zawieszona rzeczywistość to jednak kłopoty nieco innego kalibru.

– Dobra, nie wnikam. Czas się brać, psze pana. – Darek wstał z wiaderka, które zajęczało żałośnie pod jego ciężarem. Rozejrzał się wokół. Morski zrobił to samo.

Mieszkanie składało się z przedpokoju, dwóch pokoi, łazienki i kuchni. Gdy weszli do niego pierwszy raz, wszędzie poza łazienką zastali na podłogach wiekowe, odrapane panele, położone niechlujnie, nierówno. Budynek był stary, w związku z czym do mieszkania dostawało się sporo wilgoci, a to z kolei powodowało, że panele wybijało w górę. Miejscami podłoga sprawiała wrażenie wielkich puzzli układanych przez dziecko, które – nie mogąc doczekać się efektu końcowego – nie docisnęło wszystkich elementów. Ściany pokrywała pomarańczowa, brudna i łuszcząca się farba. W kuchni dochodziły do tego małe, ciemne plamki tłuszczu, prawdopodobnie strzelającego niegdyś z rozgrzanej patelni. W łazience zastali płytki z rodzaju tych, które można spotkać na stołówkach i w barach mlecznych. Przy przyjmowaniu zlecenia dowiedzieli się, że dotychczasowy właściciel zmarł, a mieszkanie przepisał dziecku swojego kuzyna, bo nie pozostał mu nikt bliższy. Kuzyn, prężny biznesmen, postanowił zrobić generalny remont i oddać mieszkanie pod wynajem. Od wścibskich sąsiadek Darek usłyszał, że nie pojawił się nawet na pogrzebie wujka. Gdy Morski myślał o tym, jak wyglądało życie staruszka w tym miejscu przed śmiercią, wyobraźnia podsuwała mu obraz starych, drewnopodobnych pudeł udających meble, wypełnionych obrzydliwymi szklanymi witrynami, kanap pamiętających czasy PRL-u, szklanego stolika na metalowych nogach i wielkiego, masywnego telewizora, takiego jak pamiętał z czasów dzieciństwa. A pośród tego wszystkiego – stary, schorowany, opuszczony człowiek, któremu nie pozostało nic i nikt, tylko kawa pita ze szklanki w metalowym koszyczku. Obraz niezwykle smutny, choć tak często spotykany za zamkniętymi drzwiami bloków.

Pracy mieli w każdym razie co niemiara. Teraz, choć wciąż nieumeblowane i jeszcze niedokończone, mieszkanie sprawiało o wiele korzystniejsze i bardziej nowoczesne wrażenie. Remont zbliżał się do końca, w łazience położyli modne, podłużne płytki, pozbyli się starej, pożółkłej wanny, a na jej miejscu stała teraz kabina prysznicowa z deszczownicą przymocowaną do ściany. W kuchni, na pasku pomiędzy meblami wiszącymi a stojącymi, położyli biało-czarne, kwadratowe, wypukłe kafelki wyglądające jak trójwymiarowa szachownica. Sufit całego mieszkania, wcześniej oblepiony trupami owadów, wyczyścili, a następnie zagruntowali i pomalowali na śnieżnobiały kolor. Ściany, zgodnie z życzeniem nowego właściciela mieszkania, pomalowali również na biało. Nie było łatwo pokryć starą farbę, musieli nanieść kilka warstw emulsji. Teraz jednak z każdego kąta biło świeżością. Mieszkanie było nie do poznania, zyskało nowego ducha. Pozostało im tylko położenie podłogi w salonie i kuchni.

Praca szła szybko, rozumieli się bez słów. Jeden przygotowywał powierzchnię, drugi docinał i dopasowywał panele. Co jakiś czas zamieniali się rolami, żeby dzień nie upływał zbyt monotonnie. Darek wygwizdywał pod nosem nieokreśloną melodię. Nagle przestał, a na jego twarzy pojawił się rzadko spotykany wyraz zadumy.

– Karol, gdzie zabierasz Asię, jak wychodzicie razem na obiad albo kolację na miasto? – Klęczał pochylony na podłodze z poziomicą w rękach.

– Różnie, zależy na co mamy ochotę – czy chcemy po prostu porządnie się najeść, czy poudawać nowobogackich nad talerzykiem za siedemdziesiąt złotych. Wiesz, jak jest, najdroższe dania serwują restauracje, których porcjami nawet Bartuś by się nie najadł. Znam kilka sprawdzonych knajp: indyjskich, chińskich, polskich. A czemu pytasz?

– A kręcę się koło takiej jednej, wiesz, z dobrego domu. Laska pierwsza klasa, ale – że tak powiem – muszę się trochę najpierw wokół niej nalatać. – Darek poprawił opadające z tyłka, znoszone jeansy. Gdyby zrobić mu zdjęcie, można by śmiało umieścić je w Wikipedii pod hasłem „majster” albo „złota rączka”.

– Słynny Daro zabiera swoją zdobycz na obiad. No, chłopie, dojrzewasz, pierwszy raz będziesz płacił za czyjąś wyżerkę. – Nie mógł odpuścić takiej okazji do drwiny.

– Nie rób już ze mnie takiego prymitywa, ja o swoje panie dbam. Do czasu, aż one zadbają o mnie, he he!

Morski pokręcił głową i uśmiechnął się pod nosem. Gdyby w tłum stu mężczyzn o różnych profesjach wmieszać Darka i kazać postronnej osobie wskazać, który z nich żyje z remontów, każdy zgadłby za pierwszym razem. Urodzony fachura, dupa na wierzchu, pies na baby, wódkę mógłby pić do śniadania. Jednak nie robił tego i nigdy nie oszukał ani nie okradł klienta. Na fachu się znał i był uczciwy, ale nie dało się ukryć, że swoją ścieżkę zawodową wyssał z mlekiem matki.

– Zapiszę ci w przerwie kilka knajp z adresami. Coś pewnie wybierzesz.

Później pracowali w milczeniu. Dzisiejsze zajęcie Karola wymagało precyzji i skupienia, dzięki czemu nie myślał o porannych wydarzeniach. Obaj mężczyźni co chwila ocierali pot z czoła i pili wodę. Temperatura rosła z minuty na minutę. Około godziny dziewiątej słupek rtęci na termometrze wywieszonym za oknem wskazywał już grubo ponad dwadzieścia stopni. Do salonu przez duże, nagie okna wpadały promienie słońca, więc nie sposób było złapać choćby odrobiny cienia.

– Dobra, szanowny panie fachowcu, czas na przerwę. Leje się ze mnie jak ze szczura wyciągniętego z pralki. Śniadanko? – Brudowski wytarł się w całkowicie już mokry ręcznik i popatrzył pytająco na Karola.

Ten spojrzał na zegarek, który nosił na ręku. Wskazówka zatrzymała się na 5.24. Karolowi do gardła podeszła bryła lodu. Pamiętał dokładnie, że gdy rano patrzył na zegarek w pokoju Bartka, wtedy, gdy na zewnątrz wszystko zamarło, była 5.23. Zegarek musiał stanąć w momencie, gdy świat ożył.

– Stary, wszystko w porządku? Zbladłeś, jakby ci Dracula żyły wysuszył. – Daro patrzył z zaniepokojeniem na Karola. Zmarszczył czoło, wzrok skupił na przyjacielu, jakby zastanawiał się, czy ten za chwilę nie osunie się na podłogę.

– Wszystko w porządku, to ten pieprzony upał. Zakręciło mi się w głowie. Masz rację, najwyższy czas na przerwę.

– Jesteś pewien?

– Jasne, muszę coś po prostu zjeść – odpowiedział, po czym zaczął przebierać się w prywatne ciuchy.

Darek wzruszył tylko ramionami, zakładając, że zrobił wszystko, jak należy, i dalsze męczenie buły nie ma najmniejszego sensu. Zdjął przepocone robocze ubrania i założył swój ulubiony dres z trzema paskami, białe adidasy i czerwoną koszulkę bez rękawów. Jakiś czas temu Brudowski z pasją chodził na siłownię. Trenował ciężko przez rok, ale też szprycował się, czym tylko mógł, przez co jego ręce – i tak wyrobione przez pracę – nabrały monstrualnych rozmiarów. Około rok temu przestał być stałym bywalcem siłowni, tłumacząc się, że wygląda już na tyle dobrze, że nie musi nic poprawiać. Plotki głosiły, że poderwał pewną blond dziewczynę na dyskotece, ale niestety „konar nie zapłonął”, przez co ta wybiegła od niego w środku nocy oburzona, rzucając niewybrednymi epitetami. Nikt nie śmiał spytać wprost, czy to prawda. Tak czy inaczej, mimo że przygoda Darka z siłownią się zakończyła, to potężne bicepsy zostały mu do tej pory. Dumny ze swoich „łap” eksponował je bezrękawnikami, jeżeli tylko miał ku temu okazję. I choć obrósł już trochę tłuszczem, w dalszym ciągu imponował posturą.

Morskiego, mimo wczesnej pory, rozbolała głowa. Miewał bóle migrenowe, ale te najczęściej nadchodziły wieczorami, kiedy był zmęczony przepracowanym dniem i opieką nad synem. Śmiali się czasami z Asią, że są stereotypową parą, ale w negatywie, gdzie Asia, zrobiona na bóstwo, próbuje dobrać się do męża, a ten zbywa ją bólem głowy. Chociaż akurat seksu bardzo rzadko odmawiał. Żona działała na niego jak najlepszy afrodyzjak.

Gdy obaj mężczyźni byli już gotowi do wyjścia, zamknęli mieszkanie i ruszyli schodami w dół.

***

Po wyjściu z budynku skierowali się Aleją Solidarności w kierunku toruńskiej starówki. Karol, pogrążony w swoich myślach, odpowiadał zdawkowo na zadawane przez Darka pytania, skutecznie zniechęcając go do prób podejmowania rozmowy. Morski ze zdziwieniem odkrył, że do dziesiątek uczuć, których doświadczył od rana, musi dodać jeszcze jedno. Wcześniej czuł między innymi strach, zdziwienie, dezorientację. Teraz do listy dopisał ciekawość. Zwykłą ludzką ciekawość, która zaczynała powoli dominować nad pozostałymi doznaniami. Jakb y na to nie spojrzeć, Karolowi nie przytrafiło się nic złego. Wszystko było dziwne, na pewno niepokojące i wręcz odrealnione, ale jednak nie spadł mu włos z głowy. Chciał rozgryźć, o co w tym chodzi, przez chwilę poczuć się jak jeden z detektywów, w których przygody wczytywał się podczas kąpieli. Oczywiście w tym wypadku rzeczywistość przewyższała poziomem abstrakcji literacką fikcję. Nigdy nie lubił fantasy, a szkoda. Może teraz rozumiałby więcej.

Ruszyli w kierunku przejścia dla pieszych przecinającego Czerwoną Drogę. Po przebyciu kilkudziesięciu metrów minęli po prawej stronie Centrum Kulturalno-Kongresowe Jordanki – salę konferencyjno-koncertową otwartą w roku 2015. Projekt hali został nagrodzony w wielu konkursach, z czego najważniejszym wyróżnieniem był tytuł „Najlepszego obiektu kulturalnego przyszłości”, przyznany na Festiwalu Architektury Światowej w Barcelonie, czy chociażby „Jeden z siedmiu nowych cudów Polski” nadany przez „National Geographic”.

Za CKK Jordanki znajdował się gmach Sejmiku Województwa Kujawsko-Pomorskiego. Budynek w kształcie litery T był całkiem duży. Zabawne było to, że reprezentatywna część budynku, wychodząca na główną ulicę, była odnowiona i pomalowana, natomiast stopka schowana w głębi straszyła swoją brzydotą i szarością. Pod pewnym kątem była jednak widoczna, sprawiając wrażenie odosobnionego budynku.

Po prawej stronie mężczyzn mijały się dwa tramwaje, jednak Morski – nie chcąc kusić losu – nie poświęcił im większej uwagi. Jak zwykle na placu teatralnym panował duży ruch, zarówno wśród torunian, jak i turystów, przez cały rok okupujących urokliwe Stare Miasto.

Mężczyźni przeszli przez skrzyżowanie i weszli na ulicę Chełmińską, jedną z głównych dróg gotyckiej starówki. Minęli teatr imienia Williama Horzycy. Budynek powstały w 1904 roku nie był może najbardziej imponującą budowlą na Starym Mieście, jednak znajdował się na wejściu do kompleksu staromiejskiego, bardzo zgrabnie wprowadzając w klimat miasta. Głównego wejścia do teatru dumnie strzegły posągi Melpomeny i Terpsychory autorstwa Ernsta Hertera, odsłonięte pięć lat po oddaniu budynku do użytku. Melpomena, muza tragedii, siedziała z mieczem opartym na swoim lewym ramieniu. Ubraną w habit głowę zakrywał kaptur. Z oczu ciągnęły się przez całą długość twarzy ciemne linie, przywodzące na myśl łzy. Podobne kreski zdobiły czoło posągu, a całość, w połączeniu z niezbyt „wesołym” wyrazem twarzy, dawała obraz w równej mierze niepokojący, co hipnotyzujący. Z kolei Terpsychora, muza tańca i pieśni chóralnej, miała na sobie wytworną suknię. Jej głowę zdobiła wymyślna fryzura, w dłoni dzierżyła nieodłączną lirę. Sprawiała zdecydowanie bardziej przyjazne wrażenie, bo i jak miałoby być inaczej – bogini pieśni i tańca musi być sympatyczniejsza niż bogini tragedii.

Gdy minęli gmach teatru, skierowali się w ulicę Chełmińską. Nie zdążyli jeszcze dobrze wejść na Stare Miasto, a już minęły ich trzy grupy turystyczne z przewodnikiem – dwie włoskie, jedna rosyjska.

– To gdzie dziś ucztujemy? – spytał Darek. Morski aż podskoczył, gdyż głos przyjaciela przerwał – jak nagłe uderzenie obuchem w głowę – trwającą od dobrych paru minut ciszę.

– Podobno otworzyli nową kawiarnię na Szerokiej. Słyszałem, że mają nawet przystępne ceny, jakaś promocja na otwarcie.

– Mnie pasuje. Oby tylko mieli kawę normalnych rozmiarów.

Karol wybuchnął szczerym śmiechem po raz pierwszy tego dnia. W zeszłym tygodniu, w czwartek, poszli do nowo otwartej, polecanej w Internecie kawiarni. Brudowski zamówił kawę za dwanaście złotych. Po dziesięciu minutach kelnerka przyniosła mu americano w maleńkiej filiżance. Smutek, jaki miał na twarzy, kiedy trzymał za zdobione tulipanami uszko, był zarówno przejmujący, jak i przekomiczny. Wyglądał jak wujek bawiący się z siostrzenicą w herbatkowe przyjęcie.

– Lepiej spytaj, zanim zamówisz, bo jak źle zaczniesz poniedziałek, to cały tydzień będziesz struty.

– Póki co, to raczej tobie się tydzień zapowiada do dupy.

– Będzie dobrze, zły dzień, nic więcej.

Starał się brzmieć naturalnie, chociaż zdradził go nagły skurcz mięśni twarzy. Darek jednak albo tego nie zauważył, albo udawał, że nie zauważył.

– O, bracie, toż to samo można by powiedzieć o połowie tego kraju. Z ręką na sercu – mam kumpla, który co poniedziałek bierze chorobowe. Szef, jak rozdziela brygadzie zadania, to temu daje na wtorek, bo wie, że w poniedziałek go nie zobaczy.

Szli po kocich łbach, w otoczeniu starych kamienic. Próbowali łapać ich cienie, bo upał był nie do wytrzymania, a słońce najwyraźniej nie miało zamiaru dać im chwili wytchnienia. Minęli grupę młodych kibiców Elany Toruń. Siedmiu, może dziesięciu chłopaków w żółtych koszulkach i kapeluszach z emblematami klubu, bez których nie ruszali się z domu. Karol zawsze lubił sport, zwłaszcza piłkę nożną. Chętnie zabierałby syna na mecze, ale kiedy poszedł na ligowe spotkanie sam, żeby zobaczyć jaki panuje nastrój na stadionie, to zrezygnował z tego pomysłu. Przynajmniej na razie. Najwyraźniej trafił na mecz ze znienawidzoną drużyną i nasłuchał się więcej chujów i kurew, niż przez cały tydzień pracy z Darkiem. A to o czymś świadczyło.

– Opowiedz lepiej coś o tej swojej najnowszej pani – zaczął temat. Zbliżali się do końca ulicy Chełmińskiej. Minęli pomnik Psa Filusia, z którym wiązały się liczne przesądy, a jeden z najpopularniejszych głosił, że dotknięcie jego melonika przynosiło szczęście podczas egzaminów. W mieście do tego stopnia opanowanym przez studentów, jakim był Toruń, nie dziwił fakt, że mimo dość „młodego” wieku rzeźby melonik był już wielokrotnie naprawiany.

– Człowieku, co za kobitka! Przed trzydziestką, kierowniczka w drogerii. Mądra, zgrabna, zje tyle, co i ja, wypije też. Nawet jak kurwą w gadce rzucam, to pretensji nie ma. Mówię ci, można konie kraść. Nie czeka, aż rzucę banałem, kwiatów nie lubi, perfum jej kupować nie trzeba. Tak myślę, że nie trzeba. Kierowniczce drogerii – perfumy? Jebnie testerem i problem z głowy – dodał po chwili namysłu. Był inny, gdy opowiadał o tej kobiecie. Nie wspomniał jeszcze słowem o seksie, a to była u niego oznaka dużej czułości. Czyżby tego troglodytę w końcu też trafiło? Ależ miałby używanie, wreszcie odegrałby się za te wszystkie lata docinek.

– Oj, szanowny panie, wyczuwam marsza Mendelsona.

– A spierdalaj – odburknął pod nosem. Karol zanotował, że chociaż jego przyjaciel odpowiedział w swoim stylu, to nie zaprzeczył. Trafiony, zatopiony.

– Dobra, dobra, spokojnie, już o nic nie pytam.

Szyld kawiarni Kofitajm mienił się w słońcu różnymi kolorami. Mężczyźni z zadowoleniem zauważyli, że w niewielkim ogródku jest jeden wolny stolik i przyspieszyli kroku, żeby nikt w ostatniej chwili ich nie ubiegł. Mimo wczesnej pory Szeroka była zatłoczona.

Okrągłe, małe stoliki wyplatane z wikliny pokrywały jasne obrusy w folkowe wzory. Krzesła, podobnie jak stoły, były plecione. Wystrój sprawiał przytulne wrażenie. Ledwo zdążyli usiąść, a już w ich stronę sprężystym krokiem zbliżyła się młoda, ładna kelnerka. Rzecz typowa dla świeżo otwartych lokali – obsługa klienta zawsze błyskawiczna, przynajmniej do czasu, aż kawiarnia nie wyrobiła sobie marki.

– Dzień dobry, bardzo proszę. – Kelnerka z przyklejonym do twarzy uśmiechem rozdała ładne, drewniane, komponujące się z klimatem miejsca menu.

– Ślicznie pani dziękujemy. Jeśli można, od razu spytam: która kawa jest największa? – Darek natychmiast przeszedł do rzeczy. Uśmiechał się przy tym, jak mu się wydawało, zawadiacko, chociaż gdyby ktoś spytał Karola, kelnerkę albo kogokolwiek innego znajdującego się w tej chwili na starówce, to wszyscy byliby zgodni, że efekt był w połowie obleśny, w połowie smutny. Zawadiacki? Nigdy w życiu.

– Oczywiście, numer trzynasty w karcie. – Kelnerka w dalszym ciągu była bardzo kulturalna, chociaż nietrudno sobie wyobrazić, co tak naprawdę myślała. „Kolejny, który zeżre to, czego najwięcej, wypije to, czego najwięcej, a na koniec poczłapie w sandałach wciągniętych na skarpety i nie zostawi nawet złotówki napiwku”. A najlepsze, że wszystko się zgadzało. No, prawie wszystko, bo Darek zawsze zostawiał napiwek. A przynajmniej zawsze, kiedy był obsługiwany przez młodą, ładną dziewczynę.

– Ach, uprzejmie dziękuję. – Brudowski kontynuował swój pseudoflirt, ale dziewczyna szybko oddaliła się od ich stolika. Karolowi wydawało się, że dwa metry dalej odetchnęła głęboko, jakby z rezygnacją uświadomiła sobie, że będzie jeszcze musiała wrócić do nich kilkukrotnie: by przyjąć zamówienie, dostarczyć, przynieść rachunek, a na koniec odebrać pieniądze. – Double americano. Pięknie. Brzmi normalnie. A do jedzenia jajecznica z trzech jaj. Trochę ubogo, wezmę podwójnie.

– Ja podwójne espresso, a do jedzenia... – Karol przerzucał drewniane tablice aż natrafił na śniadania. – Trzy tosty francuskie. Zobaczymy, czy będziemy tu jeszcze wracać.

– Ja tam bym wrócił, jakby ta blondynka zawsze mnie obsługiwała. – Brudowski wodził wzrokiem za krążącą od stolika do stolika kelnerką, a Morski pomyślał, że przy takim zachowaniu wąsatego kolegi, to choćby przychodzili tu dwa razy dziennie, dziewczyna zrobi wszystko, żeby już więcej ich nie obsługiwać.

– Hola, hola! A co z panią kierowniczką?

– E tam, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Zresztą po pierwsze, to ja tam dopiero grunt szykuję, a po drugie – nie robię przecież nic złego. Ot, kulturalna rozmowa. Musiałbym być jakimś, kurwa, pantoflem, żeby przestać rozmawiać z innymi kobietami. – Puścił do Karola oko, dając mu do zrozumienia, że jeden „pantofel” przy stoliku dwuosobowym to maksymalna dopuszczalna ilość. Morski westchnął i odwrócił wzrok w oczekiwaniu na przybycie kelnerki i złożenie zamówienia.

Wokół spacerowało mrowie ludzi. Przyjezdni wyczekiwali momentu przerzedzenia się tłumów, żeby porobić zdjęcia na tle pomnika Kopernika lub posągu osła z pręgierzem bez osób trzecich w tle. Jedni próbowali umykać spod obiektywów aparatów i telefonów obcych ludzi, inni nie przejmowali się tym w ogóle i wchodzili wprost w kadr poddenerwowanych fotografów-amatorów.

Słońce odbijało się od szyb i kocich łbów. Karol mrużył oczy, ale i tak nie dało się w ten sposób obronić przed intensywnie świecącymi promieniami. Przed oczami migały mu paciorki. Lustrował okolicę, kiedy po drugiej stronie ulicy, w wejściu do jednej z kamienic zauważył postać, która uważnie się w niego wpatrywała.

Mężczyzna, mniej więcej w jego wieku, może trochę młodszy. Łysy, w czarnych spodniach dresowych i czerwonej bluzie z kapturem. Wzrostu średniego, dość szczupły, bez rzucających się w oczy znaków szczególnych. Zwykły chłopak z bloku, jakimi Polska – jak długa i szeroka – była naszpikowana po brzegi. Jednak w takich warunkach atmosferycznych, gdzie większość mężczyzn najchętniej zrzuciłaby koszulki, odsłaniając swoje owłosione, spocone brzuchy, jego ubiór wydawał się groteskowy.

W obrazie chłopaka było jednak coś jeszcze, co wyróżniało go spośród setki ludzi dookoła. Jak dotąd to coś umykało jednak Karolowi, nie potrafił określić, co to takiego. Mimo znacznej odległości między nimi Morski nie miał żadnych wątpliwości, że ten wpatruje się wprost w niego. Nie było w tym wzroku wrogości, ale nie było też sympatii. Dresiarz patrzył na niego, jakby go oceniał. Jak wytrawny bokser w ringu, który w pierwszej rundzie pojedynku o mistrzostwo świata nie atakuje szaleńczo, a raczej sprawdza, czym może zaskoczyć go przeciwnik.

– Czy mogę już przyjąć zamówienie? – Uśmiechnięta blondynka stanęła dokładnie na linii wzroku Morskiego, który stracił chłopaka z oczu. Wychylił się na krześle, chcąc ponownie złapać jego spojrzenie, jednak w miejscu, z którego przed chwilą gapił się na niego nieznajomy, nie dostrzegł już nikogo. Mężczyzna musiał wejść do kamienicy dokładnie w momencie, kiedy Karol stracił go z oczu.

– Ja, panienko, prosiłbym polecaną kawkę i jajecznicę z sześciu jajek, człowiek ciężko pracuje za dwóch, to i najeść się musi za dwóch – rzucił Darek i uznawszy, że właśnie powiedział świetny żart, czekał, aż kelnerka wybuchnie śmiechem. Ta z kolei najprawdopodobniej układała właśnie w głowie plan na życie po studiach – żeby nie musieć mieć więcej do czynienia z facetami takimi jak Brudowski. Kąciki jej ust drgnęły lekko, ale nie potrafiła zmusić się do niczego więcej.

– Dla pana? – Z widoczną ulga odwróciła się w stronę Karola, zostawiając Darka sam na sam z jego idiotycznym wyrazem twarzy.

– Słucham? A tak, poproszę podwójne espresso i trzy tosty francuskie.

W zasadzie nie stało się nic wielkiego. Tego dnia wszystko mogło go zdenerwować, nawet taka błahostka. I chociaż przeszedł nad nią do porządku dziennego, to niepokój nie zniknął.

– Dziwna jakaś. Stresująca robota, nie każdy klient jest pewnie taki kulturalny jak my. – Darek ewidentnie nie dopuszczał do siebie myśli, że to jego zaloty mogą być stresujące.

Na zamówienie czekali krótko, kelnerka pojawiła się po dziesięciu minutach. W międzyczasie wymieniali ogólnikowe zdania na temat pogody, pracy, sportu i innych lekkich tematów. W pewnym momencie pojawił się pomysł wspólnego weekendowego wypadu nad jezioro.

– Może do Kamionek? Plaża co prawda płatna, ale ostatnio trochę o nią zadbali, przynajmniej szkła nie leżą na każdym kroku. Pogadam z Asią, ale wiesz, jaka ona jest, długo jej nie trzeba namawiać. Kupię jej kilka babskich pisemek, ona się poopala, my popływamy, będzie sympatycznie.

– Mnie tam pasują i Kamionki. Zbiednieć nie zbiedniejemy, a co se cztery litery pomoczymy, to nasze. A co do tych szkieł na plaży, to ja ci powiem jedno: ludzie to chuje i basta. Wiadomo, piwo na plaży normalna rzecz, ale powiedz mi, co takiemu jednemu grubasowi z drugim zależy – podnieść dupę z leżaka i do kosza podejść. Albo inaczej, weź se jeden z drugim reklamówkę, wszystkie śmieci do niej, a na odjeździe elegancko do śmietnika. To nie, najlepiej wychlać, butelkę jebnąć pod nogi i do domciu. A tfu, ja takich nie trawię. Bym wziął takiemu butelkę i ją wepchnął... No, wiadomo gdzie – mówił głośno, ale z głową pochyloną nad stolikiem. Wciągał jajecznicę jak odkurzacz.

– Amen, mój niewychowany przyjacielu. Ale tego nie wyplenisz, wszystkich nie zmienisz. A to się rozrasta. Taki młody zobaczy, że ojciec robi chlew, to i sam będzie robił, jak podrośnie. – Karol kończył swojego drugiego tosta. Były przepyszne, chyba najlepsze, jakie jadł na mieście. Nawet kawa Darka była normalnych rozmiarów. Co do jakości jajecznicy, Brudowski nie miał raczej wysublimowanych żądań. Jeżeli w domu nie je się nic oprócz gotowych dań z mikrofalówki, to każdy świeżo przygotowany posiłek wydaje się rarytasem. Ku nieszczęściu kelnerki wszystko wskazywało na to, że będą tu jeszcze wracać.

Podczas posiłku Karol rozglądał się dyskretnie, czy nie dostrzeże gdzieś czerwonej bluzy tajemniczego nieznajomego, ale ślad po nim zaginął. Gdy zapłacili rachunek, a Darek zostawił wysoki napiwek, kelnerka uśmiechnęła się szczerze po raz pierwszy, od kiedy przybyli do kawiarni. Wstali od stołu i w tym samym momencie Morski zauważył znajomy zarys postaci.

Chłopak znajdował się w innym miejscu, niż kiedy widział go za pierwszym razem. Jego nieruchoma postać stojąca na wysokości pomnika Kopernika była skierowana w ich stronę. Morski był przekonany, że nieznajomy znów się w niego wpatruje. Nie mógł zrozumieć, jakim cudem dresiarz przemknął obok nich niepostrzeżenie. Jedyna możliwa droga z kamienicy do miejsca, w którym stał teraz, prowadziła obok ogródka kawiarni. Dałby sobie rękę uciąć, że dziwny człowiek w czerwonej bluzie ich nie mijał.

Poczuł się nieswojo. Miał niejasne przeczucie, że chłopak ma jakiś związek z tym wszystkim, co go dziś spotkało.

– Darek,spójrz w kierunku Kopernika. Widzisz tego gościa w bluzie? – Karol nie spuszczał wzroku z przybysza, żeby tym razem nie stracić go z oczu nawet na sekundę.

Brudowski obejrzał się we wskazanym kierunku. Zmrużył oczy, przytknął dłoń do czoła i zrobił prowizoryczny daszek.

– Ano. Pojeb jakiś. Zagotuje się w tym stroju. Ja ich nie rozumiem, tych łysych w dresie. W zimie zapierdalają po mieście w bezrękawnikach, a latem w bluzie z kapturem. Chyba się starzeję. – Pokręcił z rezygnacją głową i stracił jakiekolwiek zainteresowanie mężczyzną. Czyli Darek też go widział.

W tym samym momencie mężczyzna odwrócił się, narzucił kaptur i spokojnym krokiem odszedł w stronę arkad. Jego sylwetka malała, ale wciąż rzucał się w oczy. Przeczucie podpowiadało Karolowi, że kryje się za tym coś więcej niż tylko dziwny strój.

Opuścili ogródek i ruszyli z powrotem do mieszkania tą samą trasą, którą przyszli. Po przejściu dziesięciu metrów Morski poczuł, jak zapadki w jego mózgu wskakują na swoje miejsce. Zrozumiał, co było nie tak z wizerunkiem chłopaka, który go obserwował. Gdy zobaczył go pierwszy raz, to przez rażące słońce wszystko wokół było niewyraźne i rozmyte. A jednak jego widział jak na dłoni. Jakby miał bardziej zarysowane kontury niż inni ludzie i całe otoczenie. Gdy pojawił się ponownie, Darek mrużył oczy i wypatrywał dresiarza, tak jakby nie widział go wyraźnie, a jednak Karol znów mógł dostrzec każdy rys jego twarzy i sylwetki, mimo że odległość była dużo większa, niż gdy zobaczył go w drzwiach klatki schodowej. Asia kiedyś próbowała amatorsko zająć się fotografią. Lustrzanka kurzyła się teraz w pawlaczu, ale parę lat temu wysłuchiwał wywodów żony na temat technik fotograficznych. Pamiętał, że im mniejsza wartość przysłony, tym bardziej rozmyte tło można uzyskać. Kiedy myślał o chłopaku, nasunęło mu się to wspomnienie. Zdawało się, że pochłaniał całą uwagę, wysysał wyrazistość z otoczenia i kumulował ją na własnej osobie. Zdecydowanie Morski mógł go dopisać do listy niecodziennych rzeczy, które gnębiły go od rana. Nie minęło południe, a lista wydłużała się w niepokojącym tempie.

***

Po powrocie do mieszkania kontynuowali pracę w milczeniu, tylko Darek od czasu do czasu próbował rzucić żartem, niekoniecznie udanym. Jego towarzysz nie wydawał się być w odpowiednim nastroju do słuchania grubiańskich dowcipów, dlatego szybko sobie odpuścił.

Gdy dochodziła piętnasta, Karol zaczął przebierać się w swoje wyjściowe ubrania.

– Wiesz co, Darek, źle się dzisiaj czuję. Nie wiem, czy nie będę musiał jutro wziąć urlopu.

– Widzę, nie ma sprawy. Wyglądasz jak z krzyża zdjęty. Skrobnij tylko rano SMS-a, żebym wiedział co i jak. A na choróbsko najlepsza setka wódki i ciepły koc. Nieważne, czy masz katar, gorączkę czy raka. Wódeczka nie zaszkodzi.

Pomysł był zachęcający. Kieliszek czy dwa mogły pomóc w spojrzeniu na to wszystko z nieco innej perspektywy. Pożegnał się z Darkiem i wyszedł z budynku. Powietrze aż lepiło się od zawieszonego, wszechogarniającego gorąca. Dzień był na pewno najcieplejszy w tym roku, temperatura w cieniu przekraczała trzydzieści stopni. Postanowił wrócić do domu tramwajem, w nadziei, że trafi mu się jeden z nowoczesnych pojazdów z klimatyzacją. Szansa była duża, bo w ostatnich latach Toruń zaopatrzył się w kilka nowoczesnych składów, choć Karol pamiętał, że jeszcze dziesięć lat temu po torowiskach jeździły głównie stare, hałaśliwe, kanciaste mydelniczki z tak zwaną klimatyzacją okienną – otworzysz okno, to będzie chłodniej. A i to nie zawsze, bo części okien po prostu nie dało się otworzyć.

Po kilku minutach na przystanek wtoczył się nowy pojazd. Mimo podłego nastroju Karol odetchnął z ulgą. Cała podróż będzie trwała raptem kilka minut, ale w takim ukropie kilka chwil przebywania w klimatyzowanym wnętrzu wydawało się zbawieniem. Wsiadł do tramwaju i od razu poczuł chłodny powiew powietrza. Zajął miejsce na końcu składu, przy oknie. Tramwaj świecił pustkami, co o tej porze nie zdarzało się zbyt często.

Poczuł smród. Bezdomny siedział kilka rzędów przed Karolem, choć „siedział” nie było tu najlepszym określeniem. Nogi miał wyciągnięte przed siebie i w pozycji półleżącej drzemał z rękami skrzyżowanymi na piersi i brodą opartą na mostku. Na sobie miał brudne jeansy z plamami w kroku i na nogawkach, a na stopach – sfatygowane adidasy, które kiedyś były białe. Jego sweter, zdecydowanie nieodpowiedni na lato, był nieokreślonego koloru – trochę brązowy, trochę czerwony, cały pokryty plamami krwi. Rękawy miał postrzępione, zaś na prawym ramieniu widać było okrągłą dziurę o średnicy co najmniej dziesięciu centymetrów. Gruby, nabrzmiały nos pokrywały liczne krwiaki. Pomarszczona twarz sprawiała wrażenie, jakby nieznajomy miał co najmniej sto lat, choć równie dobrze mogło to wynikać z wyniszczenia organizmu. Głowę pokrywały zlepione od brudu i łoju zbyt długie włosy, wpadające mu do oczu i zakrywające uszy. Broda również nie widziała od dawna maszynki do golenia, zaniedbany zarost sprawiał wrażenie starej, roztrzepanej szczotki do zamiatania, zaś zaschniętych strupów na całej twarzy nie sposób było zliczyć.

Śmierdział potem, kałem, starymi szmatami używanymi do wycierania brudnej podłogi i nieprzetrawionym alkoholem. Bez klimatyzacji Karol z pewnością by zwymiotował, jednak chłodne powietrze pomagało utrzymać francuskie tosty w żołądku. Zagadka pustego tramwaju została rozwiązana. Z przodu składu znajdowały się jeszcze trzy osoby siedzące tuż za motorniczym, w najbardziej oddalonym od bezdomnego punkcie pojazdu.

Mężczyzna nie reagował na płynne sunięcie tramwaju. Tkwił w miejscu nieruchomo. Morski próbował zaobserwować, czy klatka piersiowa mężczyzny porusza się w odruchu oddychania. Nie dostrzegł jednak, żeby pierś mężczyzny unosiła się i opadała. A co, jeśli ten człowiek dostał udaru podczas snu na pełnym słońcu, na ostatnich nogach wtoczył się do tramwaju, a teraz jego wyniszczony organizm powiedział „pas”? Przecież to też człowiek, zmęczony życiem, ale człowiek. Musiał sprawdzić, czy wszystko w porządku. Walcząc z obrzydzeniem wstał z miejsca. Smród nabierał na sile z każdym krokiem. Nie oddychał przez nos, żeby nie kusić losu. Szarpnął nieznajomego za ramię, bez reakcji. Złapał go za ramiona i mocno potrząsnął. Tramwaj zatrzymał się na przystanku „Osiedle Młodych”.

Bezdomny otworzył oczy, spiął się na całym ciele i z siłą, o którą Karol by go nie podejrzewał, złapał go za ramię.

– Nadchodzi. Zło idzie. Do ciebie idzie. Po ciebie idzie. Ruszaj zaraz, zaraz, zaraz. Biegnij, daleko biegnij. Nie oglądaj się. – Mężczyzna wpatrywał się przerażonymi, przekrwionymi, brązowymi oczami wprost w oczy Karola. Jego ochrypły głos wwiercał się w bębenki uszne, a oddech śmierdział starością, rozkładem i śmiercią.

Zdumiony Karol wpatrywał się w oczy bezdomnego. Chciał odwrócić wzrok, ale nie potrafił tego zrobić.

Po chwili, wiedziony sobie tylko znanym impulsem, kloszard zerwał się na nogi i z tak dużą prędkością, na jaką tylko pozwalało mu jego wyeksploatowane ciało, wybiegł z tramwaju. Pobiegł wprost na przejście dla pieszych, nie oglądając się na boki, wprost pod maskę nadjeżdżającego z dużą prędkością SUV-a. Rozległ się głośny huk, ciało mężczyzny wyleciało w powietrze jak wystrzelone z procy, przeleciało jak kukła dobre pięć metrów i spadło na asfalt z nieprzyjemnym łoskotem. Głowa mężczyzny, wygięta pod nienaturalnym kątem, była skierowana twarzą do jezdni.

Spis treści

24.12.1996 POCZĄTEK

SIERPIEŃ, OBECNIE. PONIEDZIAŁEK

Punkty orientacyjne

Cover