Moja słodka Audrina - Virginia C. Andrews - ebook

Moja słodka Audrina ebook

Virginia C. Andrews

3,8

Opis

W pięknym, położonym w lesie domu mieszka z pozoru szczęśliwa, zamożna rodzina. Dom jednak kryje w sobie mroczną tajemnicę...

Audrina zawsze chciała być taka jak siostra, wiedziała jednak, że rodzice nigdy nie pokochają jej tak, jak kochali tamtą. Nieżyjąca siostra Audriny była ukochanym, rozpieszczanym dzieckiem. Jak zginęła? Kim była i kim miała się stać? Co kryło się za tajemnicą, którą znali wszyscy z wyjątkiem Audriny?

Fenomen popularności V.C. Andrews trwa nieustannie od czasu wydania "Kwiatów na poddaszu". Książki autorki, tworzące prawie dwadzieścia bestsellerowych serii, osiągnęły łączny nakład ponad 106 milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na dwadzieścia dwa języki. "Moja słodka Audrina" to pierwszy tom dylogii o losach Audriny. Kolejne powieści autorki ukażą się wkrótce nakładem Prószyński i S-ka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (55 ocen)
22
14
7
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
basiafiga

Nie polecam

Niezła
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

MY SWEET AUDRINA

 

Copyright © 1982 by Vanda Productions, LLC.

Pocket Books, a Division of Simon & Schuster, Inc.

All rights reserved

 

Projekt okładki

Joanna Wasilewska

 

Zdjęcie na okładce

© Magdalena Russocka/Arcangel Images

 

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

 

Redakcja

Anna Płaskoń-Sokołowska

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Marianna Chałupczak

 

ISBN 978-83-8169-501-5

 

Warszawa 2018

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Ann Patty, mojemu wydawcy

Anicie i Humphreyowi, moim agentom

– moc wdzięczności

 

Dziękuję Richardowi W. Maurerowi, który nieustraszenie przekazywał mi spisy wykroczeń dotyczących działalności na giełdzie; to one były podstawą dla działalności Damiana Jonathana Adare w tej książce.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

WHITEFERN

Było coś dziwnego w domu, w którym się wychowałam. W każdym kącie czaiły się cienie, a na schodach słychać było szepty. Czas był równie nieistotny jak uczciwość. Teraz nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak mi się wydawało.

W naszym domu toczyła się wojna. Cicha wojna bez wystrzałów armatnich, w której ofiarami były życzenia, a kulami słowa; wojna, w której duma była przelaną krwią.

Chociaż nie chodziłam do szkoły – pomimo że miałam już siedem lat – wydawało mi się, że wiem wszystko o wojnie secesyjnej, której echa wciąż pobrzmiewały wokół. I choć przyszłość mogła liczyć sobie miliardy lat, nigdy nie zapomnieliśmy czasów zawieruchy, która zraniła naszą dumę. A mimo to wciąż mieliśmy marzenia. Przegraliśmy bitwę, którą mogliśmy wygrać, będąc po drugiej stronie. Może dlatego to tak bardzo boli.

Mama i ciotka Ellsbeth zawsze powtarzały, że mężczyźni nade wszystko lubią zażarte dyskusje o wojnach, ale jeśli nawet wojny miały jakieś znaczenie, tego tematu w naszym domu się nie poruszało. Tatko zwykł czytać każdą książkę, oglądać każdy film i zbierać wycinki prasowe o bratobójczych rzeziach, nawet jeśli toczyły się one między przodkami jego samego i mojej matki. Urodził się Jankesem, ale z wyboru został południowcem. Przy obiedzie streszczał nam długie powieści o generale Robercie E. Lee i raczył nas potwornymi opisami krwawych bitew. I choć oczarowała mnie większość z tego, co czytał, jego lektury nie zyskiwały poklasku ani mojej ciotki, która wolała oglądać telewizję, ani matki, która wolała czytać swoje książki, twierdząc, że tatko i tak opuszcza najlepsze fragmenty, niestosowne dla młodych uszu.

Oczywiście miała na myśli mnie i Verę, moją kuzynkę. Niemal cały świat uważał Verę za moją siostrę, ja jednak wiedziałam, że to córka mej niezamężnej ciotki. Żeby chronić ją przed wzgardą otoczenia, udawaliśmy, że jest moją starszą siostrą z prawego łoża moich rodziców.

Ja naprawdę miałam starszą siostrę, ale umarła, zanim się urodziłam. Ona też miała na imię Audrina i choć nie żyła już od dawna, nadal była obecna wśród nas. Tatko nigdy nie zapomniał swej pierworodnej, lepszej Audriny, i wciąż miał nadzieję, że pewnego dnia stanę się tak niezwykła jak ona.

Kuzynka Vera była zadowolona, że ludzie biorą nas za siostry. Nie wiedziałam, ile naprawdę ma lat, zawsze zręcznie uchylała się od odpowiedzi; poza tym w naszym domu nikt nie mówił o swoim wieku. Tylko o moim gadano bez końca. Vera przechwalała się, że może mieć tyle lat, ile akurat jej się spodoba – dziesięć, dwanaście, piętnaście, a nawet dwadzieścia. Dzięki paru eleganckim i wyrafinowanym gestom potrafiła zupełnie zmienić swoje zachowanie i sposób bycia. Mogła wyglądać bardzo dojrzale albo dziecinnie – w zależności od nastroju. Lubiła się ze mnie wyśmiewać, że jestem taka niepewna czasu. Często mówiła, że wyklułam się z ogromnego strusiego jaja od razu jako siedmiolatka. Wciąż powtarzała, że odziedziczyłam po strusiu zwyczaj chowania głowy w piasek i udawania, że nic na świecie nie jest złe. Nie miała pojęcia o moich marzeniach.

Od samego początku zdawałam sobie sprawę, że Vera jest moim wrogiem, nawet gdy udaje przyjaciółkę. I choć bardzo pragnęłam mieć w niej kogoś bliskiego, wiedziałam, że mnie nienawidzi. Zazdrościła mi, bo to ja byłam Audriną, a nie ona. Och, jakże marzyłam o tym, by Vera mnie polubiła, by darzyła mnie podziwem, gdyż czasem sama ją i lubiłam, i podziwiałam. Zazdrościłam jej też tego, że jest normalna i nie musi próbować stać się kimś, kto już nie żyje. Jakoś nikomu nie przeszkadzało, że Vera nie jest wyjątkowa. Nikomu prócz niej samej. Uwielbiała powtarzać, że ja też wcale nie jestem wyjątkowa, tylko trochę dziwna. Prawdę mówiąc, ja też tak uważałam. Nie potrafiłam przywołać żadnych wspomnień z dzieciństwa. Nie pamiętałam niczego ze swojej przeszłości – tego, co robiłam w zeszłym tygodniu, a nawet wczoraj. Nie mam pojęcia, jak zdołałam się czegokolwiek nauczyć ani dlaczego wydawało mi się, że wiem o rzeczach, o których wiedzieć nie powinnam.

Rozliczne zegary rozrzucone po naszym prze­ogromnym domu jeszcze bardziej zbijały mnie z tropu. Szwajcarskie zegary dziadka w holu pokazywały różne godziny; kukułki zaglądały przez malutkie ozdobne drzwiczki i chowały się, każda ogłaszając inny czas. Ozdobny zegar w sypialni rodziców zatrzymał się dawno temu – w południe, a może o północy, a chiński czasomierz odliczał czas wstecz.

Ku memu wielkiemu zmartwieniu w całym domu nie znalazłam ani jednego kalendarza, nawet sprzed lat, choć szukałam bardzo pilnie. Żadne gazety nie przychodziły w dzień ich wydania; mieliśmy jedynie stos starych magazynów, wepchnięty do kredensu gdzieś na poddaszu. Nikt w naszym domu niczego nie wyrzucał. Wszystko chowano dla potomnych, którzy pewnego dnia mogli te przedmioty sprzedać i zbić na nich fortunę.

Mój brak poczucia bezpieczeństwa w sporej części miał związek z Audriną Pierwszą, która umarła dokładnie dziewięć lat przed moim przyjściem na świat. Zmarła w lesie, w tajemniczych okolicznościach, po tym, jak napadli ją okrutni, bezduszni chłopcy. Z tego powodu miałam nigdy nie wchodzić do lasu, nawet w drodze do szkoły, a przecież las dusił nas swym uściskiem. Drzewa otaczały dom z trzech stron, z czwartej płynęła rzeka Lyle. Wyprawa dokądkolwiek siłą rzeczy oznaczała więc podróż przez las.

W całym domu pełno było zdjęć tej pierwszej, lepszej Audriny. Na biurku tatki stały trzy oprawione w ramki portreciki – Audrina w wieku roku, dwóch i trzech lat. Nie było tam jednak ani jednego mojego zdjęcia – ani jednego – i to bolało. Audrina Pierwsza była tak śliczną dziewczynką, że patrząc na jej fotografie, czułam się nieswojo. Chciałam być nią, czuć się tak samo kochaną, tak niezwykłą, ale równocześnie niczego nie pragnęłam bardziej, niż czuć się sobą i swoim własnym sposobem zdobyć miłość, którą nie chciano mnie obdarzyć.

Och, tatko mógł bez końca opowiadać historie o swej wspaniałej pierwszej córce, a każda z nich uprzytomniała mi, że nie jestem najlepszą Audriną, tą doskonałą i nadzwyczajną, a jedynie drugą, gorszą.

Rodzice zachowali pokój Audriny Pierwszej niczym świątynię zmarłej królewny. Wciąż wyglądał dokładnie tak jak w dniu, gdy spotkała swe przeznaczenie, o którym nigdy dokładnie mi nie opowiedziano. Pokój pełen był zabawek, tak że bardziej przypominał bawialnię niż sypialnię. Mama, która nienawidziła prac domowych, sama tam sprzątała. Gdy zobaczyłam to pomieszczenie, zrozumiałam, że dla mojej siostry nic nie było zbyt dobre – ona miała tam wszystko, a mnie brakowało nawet półki na zabawki. Czułam się oszukana, okradziona. Audrina Pierwsza skradła mi dzieciństwo – wszyscy mówili o niej tyle, że w końcu nie potrafiłam już przywołać własnych wspomnień. Wierzyłam, że to z jej powodu moja pamięć jest pełna dziur.

Tato usiłował je zapełnić, sadzając mnie w jej bujanym fotelu i każąc mi się kołysać i śpiewać, dopóki nie stanę się „pustym naczyniem, które kiedyś się wypełni”. Chciał mnie wypełnić wspomnieniami o niej, bym nabrała niezwykłej mocy, bo ona – martwa – już jej nie potrzebowała.

Jakby nie dość było jednego ducha, mieliśmy też drugiego, który odwiedzał nas w każdy wtorek o czwartej. Herbatka – tak nazywaliśmy dzień ciotki Mercy Marie. „Siadywała” na fortepianie, na swej czarno-białej fotografii w srebrnej ramce; jej twarz jaśniała pustym uśmiechem, a jasnobłękitne oczy wpatrywały się w nas, jakby faktycznie nas widziała. Nie była ani żywa, ani martwa. Zupełnie jak moja siostra.

Matka i ciotka mówiły za Mercy Marie; niby jej ustami sączyły jad, który powstrzymywały i pielęgnowały specjalnie na herbatki. Dziwne, ale kuzynka Vera zdawała się lubić te wtorkowe popołudnia tak bardzo, że zawsze wynajdywała jakiś powód, by zerwać się ze szkoły. Wystarczyło jej wtedy, że jest w pokoju i słucha tych okropieństw, które wypowiadały matka i jej przyrodnia siostra. Były siostrami Whitefern, co w odległej przeszłości wiązało się z samymi wspaniałościami, a teraz oznaczało jedynie smutek, choć nigdy nie chciały mi powiedzieć dlaczego.

Dawno temu Whitefernowie byli najbardziej szanowanym rodem w Tidewater – dali krajowi senatorów i wiceprezydentów – ale stracili swą pozycję i respekt, nie tylko wśród wieśniaków. Dzisiaj już nikt nas nie sławił ani nawet nie poważał.

Nasz dom stał z dala od miasta. Tatko, żeby dostać się do swego biura maklerskiego, musiał pokonać trzydzieści mil. Whitefern Village leżała piętnaście mil dalej, przy samotnej wiejskiej drodze, ale z rzadka tam zachodziliśmy. Tak jakby dawno temu została wypowiedziana wojna, a my, mieszkający w naszym zamku (jak tatko lubił nazywać nasz dom), byliśmy znienawidzeni przez „kmieciów” z nizin. Jeśli jakieś miejsce w najbliższym otoczeniu zasługiwało na miano wyżyn, to było to niewielkie wzgórze, na którym przycupnęło Whitefern. Wszyscy nasi przyjaciele żyli w mieście. Od najbliższych sąsiadów dzieliło nas dwanaście mil drogą, ale tylko pięć w linii prostej. Tatko jeździł do pracy naszym jedynym samochodem, zostawiając nas bez żadnego środka lokomocji. Ileż to razy ciotka Ellsbeth lamentowała nad dniem, kiedy sprzedała swój samochodzik, by kupić telewizor.

Ciotka, która nigdy nie wyszła za mąż, uwielbiała swój przenośny, dwunastocalowy telewizorek. Mnie rzadko pozwalała go oglądać, choć Vera po powrocie ze szkoły mogła to robić, kiedy tylko chciała. To była następna rzecz, której nie potrafiłam pojąć – dlaczego Vera może chodzić do szkoły, a ja nie. Dla mnie szkoła była niebezpiecznym miejscem.

Oczywiście sądziłam, że coś jest ze mną nie w porządku. Rodzice musieli mnie ukrywać i chronić, jeśli nie przed ludźmi z zewnątrz, to przede mną samą. Ta myśl była dla mnie najstraszniejsza ze wszystkich.

W wieku siedmiu lat, gdy inne dzieci, chichocząc i baraszkując, wsiadały do żółtych szkolnych autobusów, siedziałam przy stole w kuchni, gdzie matka uczyła mnie czytać, pisać, dodawać i odejmować. Była marną nauczycielką, za to cudownie grała na fortepianie i zdołała przekazać mi tę umiejętność. Na szczęście, a może niestety, pomagała mi ciotka Ellsbeth. Kiedyś była nauczycielką w podstawówce, skorą do wymierzania klapsów chłopcom, którzy niegrzecznie się do niej zwracali. Jeden klaps za dużo – i ciotkę wyrzucono z pracy. Przez wiele lat próbowała znaleźć zatrudnienie w innej szkole, jednak zła sława skutecznie jej to uniemożliwiła. Ciotka miała porywcze usposobienie i ciężką rękę.

Ciotka Ellsbeth, tak jak jej córka Vera, zawsze była gotowa krytykować nasz sposób życia. Według niej byliśmy równie przedpotopowi jak dom, w którym mieszkaliśmy. „Niezsynchronizowani z resztą świata”, zwykła mawiać.

W moich snach o domu Whitefern, wysokie i białe na tle ciemnego burzowego nieba, majaczyło niczym przerażająca zjawa. Wyglądało groźnie w nocy, ale za dnia przyjmowało mnie w bezpieczne objęcia. Siadywałam wtedy na trawniku i podziwiałam okrytą splendorem rezydencję. Była jak wiktoriański domek z piernika – z mnóstwem ozdóbek, pokryty białą, łuszczącą się farbą, z ciemnymi obluzowanymi okiennicami. Miała trzy piętra, poddasze i suterenę, której okna wychodziły na ogromny trawnik schodzący ku rzece. Gdy patrzyłam na ten dom, myślałam, że mam z nim wiele wspólnego. Ja też byłam przedpotopowa i niezsynchronizowana.

Dom miał bardzo dużo okien, wiele z nich zdobiły przepiękne witraże. Zniszczone okiennice pomalowano ciemną czerwienią, która z daleka wydawała się czarna jak zakrzepła krew. Na zewnątrz najpiękniejsze były stylizowane na liście paproci balustrady rozlicznych ganków, balkonów i werand. Na samym środku ciemnego dachu znajdowała się okrągła miedziana kopuła, pokryta zielonkawą śniedzią. Wieńczyła ją złota kula, z której deszcz zmywał coraz większe płaty pozłoty. Kopuła miała średnicę mniej więcej czternastu stóp, a każde z jej licznych okienek było witrażem przedstawiającym anioły życia i śmierci. W domu i poza nim z wiklinowych stojaków opadały kaskady paproci. Były tu też inne rośliny, lecz wydawało się, że paprocie kradną z powietrza całą wilgoć, bo pozostałe kwiaty pousychały.

Nieśmiało, ukradkiem bawiłam się samotnie w wielkim korytarzu, gdzie światło przechodzące przez witraże podwójnych drzwi wejściowych rzucało na posadzkę kolorowe wzory. Czasami barwy były ostre jak rapier; wbijając się w mój mózg, zostawiały w nim palące dziury. Miałam swoją rymowankę, której nauczyła mnie Vera. Powtarzałam ją zawsze, gdy chciałam się obronić przed ostrzami kolorów:

 

Staniesz na czarne – życie masz marne.

A na zielone – życie stracone.

Gdy na niebieskie – to życie pieskie.

Staniesz na złote – padniesz pokotem.

Gdy na czerwone – skończy się zgonem.

 

Skoro nie mogłam stanąć na żaden kolor, skradałam się pod ścianami, trzymając się cienia. Wsłuchiwałam się w tykanie zegarów odmierzających zły czas i we wrzask rozszalałych kukułek. Gdy wiał mocny wiatr, okiennice stukały, podłogi skrzypiały, piec w suterenie krztusił się, pluł, jęczał. A wiatr pod kopułą gwizdał i gwizdał bez końca.

Za dnia dom krył w sobie takie wspaniałości, że czułam się jak Alicja zagubiona w skarbcu wśród lamp art déco i objets d’art, rozsianych tu i tam. Lampy od Tiffany’ego dawały kolorowe światło, kładąc na ścianach niezliczone wzory. Jeśli tylko słońcu udało się przedrzeć przez koronkowe zasłony, kryształki zdobiące abażury, kinkiety, kandelabry i lampy naftowe uwalniały barwy, tworząc tęcze jasne niczym błyskawice.

W każdym pokoju był kominek. Mieliśmy osiem marmurowych kominków, wiele z kunsztownie rzeźbionego drewna i ani jednego z cegły. Cegła nie była dość wytworna dla domu, który nie znosił prostoty.

Sklepienia były wysokie, rzeźbione w fantazyjne wzory tworzące ramy scen biblijnych lub romantycznych. W pradawnych czasach ludzie najwyraźniej nosili zbyt wiele ubrań, które nie chciały leżeć tak, jak powinny. Zastanawiało mnie, czemu sceny biblijne pokazywały zazwyczaj więcej ciała niż te, na których kochankowie oddawali się miłosnym igraszkom, i czy rzeczywiście te na wpół nagie biblijne postacie podążą drogą wskazaną przez Boga.

W każdym pokoju – oprócz mojego – prężyły się nagie łona o imponujących proporcjach. Każdego dnia Jerzy Waszyngton, Tomasz Jefferson i kilku innych prezydentów wpatrywało się martwym wzrokiem w roznegliżowaną damę, zastygłą na szezlongu, wkładającą winogrona w rozwarte usta. Nagie amorki latały bezwstydnie, miotając strzały w nieznanym kierunku, a nadzy mężczyźni zawsze skromnie kryli swą męskość strategicznie umieszczonym listkiem lub zgrabnym fałdem draperii. Kobiety nie zasłaniały tak gorliwie tego, czym obdarzyła je natura – często myślałam o tym, przyglądając się im. Wyglądały na nieśmiałe, ale poczynały sobie nader odważnie. Pewnego razu, gdy tak patrzyłam, stanęła za mną ciotka Ellsbeth i oznajmiła z goryczą, że większość artystów to mężczyźni. Powiedziała mi wtedy: „Nie sądź kobiet po tym, co widzisz na obrazach i posągach. Sądź je według tego, co sama o nich wiesz z życia. Dzień, w którym mężczyzna zrozumie kobietę, będzie dniem końca świata. Mężczyzna jest pełnym nienawiści, odmiennym stworem, mówiącym, że potrzebuje bogini, by stawiać ją na piedestał. A jak ją już tam postawi, natychmiast zrywa z niej nimb świętości, odziera z szat, odcina skrzydła, by nie mogła odlecieć, a w końcu zrzuca ją z cokołu i poniża”.

Słuchając ciotki Ellsbeth, można by mniemać, że wychodziła za mąż co najmniej dwanaście razy, a rozczarowało ją tysiąc mężczyzn. Jak mi jednak było wiadomo, w jej życiu był zaledwie jeden.

Każdy mebel w domu miał wyszukany styl. Odnosiłam wrażenie, że krzesła, stoły, sofy, lampy, poduszki, podnóżki i biurka współzawodniczą ze sobą, starając się przyćmić nawzajem. Ciotka Ellsbeth narzekała na nasze meble, za to mama brała mnie za rękę i z pietyzmem oprowadzała po pokojach, wyjaśniając, że ten stół jest dziewiętnastowiecznym arcydziełem, pochodzącym z pracowni Berkeya i Gaya z Grand Rapids w Michigan, a ten unikatem rodem z innej, równie sławnej. „Wszystko to antyki, Audrino. Każdy wart tyle złota, ile waży. Łóżko w mojej sypialni ma pięćset lat. Niegdyś za jego zasłonami sypiali królowie”, mawiała. Za naszymi plecami ciotka parskała z pogardą i niedowierzaniem.

W innych domach prąd podłączono we wszystkich pokojach, a u nas jedynie w kuchni i łazienkach. W pozostałych pomieszczeniach używaliśmy lamp gazowych, gdyż mama sądziła, że w ich świetle wygląda korzystniej. Ciotka uważała to za wrzód na… (mnie nie wolno było używać słów, które jej gładko przechodziły przez usta). Bardziej niż lampy gazowe matka kochała płonące świece i szczapy w kominkach, trzaskające i rzucające migotliwe światło na ściany pokryte ciemną boazerią.

Jedynym nowoczesnym miejscem w naszym domu była kuchnia, wyposażona we wszelkie udogodnienia, ułatwiające życie mamie, która nie cierpiała żadnej ciężkiej pracy, za to lubiła przyrządzać ojcu wspaniałe obiady.

Najbardziej ukochaliśmy salon rzymski. Mama – w powabnym negliżu lub w miękkiej letniej sukni – wprost uwielbiała leżeć na królewskiej purpurze aksamitu, którym obito sofę w kształcie rydwanu. Zdawała się nie zauważać, że z kanapy wychodzi włosie, a w kilku miejscach wystają sprężyny. Elegancko spoczywając na rydwanie, czytywała romanse, od czasu do czasu podnosząc oczy, by z rozmarzeniem zapatrzeć się w dal. Podejrzewałam, że widzi wówczas siebie w ramionach przystojnego kochanka z kolorowej okładki książki. Przyrzekłam sobie butnie, że pewnego dnia i ja odważę się przeczytać taką książkę, gorszącą, a zarazem piękną, choć zastanawiało mnie, skąd w ogóle wiem o istnieniu gorszących książek. Wszak nigdy żadnej nie przeczytałam. Ale ci na wpół nadzy ludzie na okładce wydawali się tacy grzeszni!

Ogromny okrągły gabinet tatki znajdował się dokładnie pod kopułą. Były tam tysiące starych tomów i wiele wspaniałych wydań klasyków, których nie czytał nikt z wyjątkiem mnie i Ellsbeth. Tatko mówił, że nie ma czasu poświęcać się lekturze, a mimo to systematycznie powiększał zbiór oprawnych w skórę książek, łudząc się, że jego przyjaciele myślą, iż zna ich treść. Mama chowała swoje romansidła w szafkach w sypialni i udawała, że też kocha wzniosłe opowieści wydrukowane na cieniutkim papierze i oprawione ze smakiem.

Według kuzynki Very, która zawsze informowała mnie, co jest gorszące, a co nie, niektóre z tych ksiąg zawierały całkiem sporą dawkę nieprzyzwoitości.

Lubiłam obserwować mamę leżącą na kanapie, za którą stał ogromny fortepian, podarowany jej przez ojca, gdy zdobyła złoty medal w konkursie. Wiele razy opowiadała mi, że mogła koncertować w najlepszych salach, ale mój tato nie chciał, by jego żona została zawodową pianistką. „Nie spodziewaj się, że będziesz miała ogromny talent, Audrino. Mężczyźnie nie spodoba się, gdy będziesz zarabiać więcej od niego”, mawiała często. I powoli opuszczała dłoń. Nie patrząc, wiedziała, gdzie leży kawałek czekolady, na który właśnie miała ochotę. Ojciec często przestrzegał ją przed nadmiarem słodyczy, by zanadto nie utyła, co i tak jej nie groziło.

Była wysoka, zaokrąglona, gdzie trzeba, i smukła tam, gdzie powinna. Tatko wciąż powtarzał, że jest największą pięknością Wschodniego Wybrzeża, a gdy pojawiła się na swym pierwszym balu, stała się prawdziwym objawieniem sezonu. Wielu przystojnych i bogatych mężczyzn prosiło o jej rękę, ale dopiero Damian Jonathan Adare podbił ją swą urodą i zniewalającym wdziękiem. „Był lepszy niż wszyscy inni mężczyźni razem wzięci, Audrino”, powtarzała często. „Gdy wrócił z morza, wszystkie dziewczyny stawały na głowie, by go mieć. Ale to właśnie ja wpadłam mu w oko”. Marszczyła brwi, jakby przypomniała sobie o innej, która też „wpadła mu w oko”.

Vera lubiła żartować, że ojciec ożenił się z matką tylko dlatego, że spodobały mu się jej włosy. „Włosy czarownicy”, tak określała je Vera. „Włosy jak kameleon”, mawiał tatko. Były dziwne, więc czasem wierzyłam, że Vera ma rację. Włosy matki, podobnie jak moje, nie mogły się zdecydować na jeden kolor; ich kosmyki przybierały różne odcienie. Lniane, przetykane złotem, kasztanowe, ognistorude, brązowe, miedziane, a niektóre nawet białe. Tatko uwielbiał tę przedziwną barwę. Myślałam sobie czasem, że zamówił dla mnie u Boga właśnie takie włosy; a gdyby On mi ich nie dał, tatko odesłałby mnie z powrotem. Audrina Pierwsza też miała włosy jak kameleon.

Mój tatko – ważący dobrze ponad dwieście funtów przy wzroście sześć stóp i pięć cali – był najwyższym mężczyzną, jakiego w życiu widziałam, choć Vera zawsze powtarzała, że jest wielu wyższych od niego, na przykład koszykarze. Tatko miał włosy tak czarne, że w słońcu wydawały się granatowe. Miał cudowne ciemno­brązowe oczy w kształcie migdałów, a rzęsy długie i gęste. Często ciągnęłam za nie, by się przekonać, czy są prawdziwe – nie byłam tego pewna, odkąd zobaczyłam, jak mama przykleiła sobie sztuczne rzęsy. Jego oczy, błyszczące jak u wilka, były cudowne i straszne zarazem. Miał gładką, miękką skórę, w zimie rumianą, a latem brązową. Kiedy mama dąsała się na niego, że egoistycznie wydaje na siebie więcej niż na nią, przezywała go dandysem i gogusiem; niestety, nie wiedziałam, co te słowa znaczą. Podejrzewałam jednak, że miała na myśli to, iż mój ogromny, potężny tatko bardziej dba o wygląd niż o zasady.

Bał się zestarzeć, a zwłaszcza wyłysieć. Codziennie przypatrywał się szczotce, jakby liczył włosy, które na niej zostały. Chodził do dentysty cztery razy do roku. Tak często czyścił zęby nitką, że aż w mamie budziło to obrzydzenie. Lekarza odwiedzał niemal równie regularnie jak dentystę. Zamartwiał się drobnostkami, których nikt oprócz niego nie zauważał, jak na przykład grubymi, twardymi paznokciami u nóg, które trudno mu było obcinać. Kiedy jednak tatko się uśmiechał, nie można było się oprzeć jego czarowi.

Zasady to kolejna rzecz, której nie pojmowałam, choć mama zawsze powtarzała, że tatko ich nie ma. I znów niejasno domyślałam się, że chodzi jej o to, iż skoro czegoś zapragnął, lepiej było, by nikt nie starał się mu przeszkodzić w realizacji marzeń. Czasami jednak, gdy byliśmy razem, pozwalał mi robić to, na co miałam ochotę. Był wtedy czuły i kochający. Ale tylko czasami. Bywały też inne wypadki – straszne.

Tuż po przyjeździe ciotki z roczną wówczas Verą uzgodniono, że to ona będzie się zajmować domem w zamian za dach nad głową i utrzymanie, a moja mama będzie gotować. Ciotka początkowo upierała się przy gotowaniu (uważała, że to łatwiejsze), lecz nikt nie mógł zjeść tego, co upichciła. Matka nienawidziła sprzątania i prowadzenia domu, ale cokolwiek wrzuciła do garnka, za każdym razem rezultat był wyśmienity. Tato mawiał, że jest twórczą kucharką, ponieważ ma artystyczną duszę, natomiast Ellie (tylko on nazywał tak ciotkę) urodziła się, by zostać niewolnicą mężczyzny. Jakże ciotka promieniała, gdy mówił jej takie podłe rzeczy.

Bałam się jej. Była wysoka, tykowata i wredna, tak twierdził mój ojciec. „Nic dziwnego, że nikt nie chce się z tobą ożenić”, droczył się z nią. „Masz język złośnicy”. Nie dość, że miała ostry język, tak dla mnie, jak i dla Very, to jeszcze wygłaszała złote myśli o używaniu rózgi i rozpieszczaniu dzieci. Wszak nie oszczędzała ani Very, ani mnie, gdy się nami opiekowała. Na szczęście rodzice rzadko zostawiali nas pod jej okiem. Czasami zdawało mi się, że ciotka nienawidzi swojej córki bardziej niż mnie. Zawsze myślałam, że kobiety rodzą się po to, by zostać kochającymi matkami, ale gdy głębiej się nad tym zastanawiałam, nie potrafiłam sobie przypomnieć, jak doszłam do takiego wniosku.

Mama uwielbiała, gdy ciotka srogo karała Verę, bo wtedy mogła otworzyć ramiona i utulić w nich moją kuzynkę, powtarzając: „Już dobrze, pokocham cię ja, skoro twoja własna matka nie może”. „To właśnie twoje nieszczęście, Lucietto. Potrafisz obdarzyć miłością byle co”, odpowiadała ostro ciotka, zupełnie jakby jej rodzona córka nie była człowiekiem.

Ciotka Ellsbeth nigdy nie zdradziła, kto jest ojcem Very. „To oszust i kłamca. Nie chcę o nim pamiętać”, mówiła z pogardą.

Niełatwo było zrozumieć, co się dzieje w naszym domu. Przepływały w nim zdradzieckie wiry, tak jak w pobliskiej rzece toczącej swe wody do morza.

Rzeczywiście ciotka miała końską twarz, była wysoka i chuda, choć potrafiła zjeść trzy razy tyle, co moja matka. Czasami, gdy ojciec mówił ciotce jakieś okrutne rzeczy, zaciskała cienkie wargi, aż stawały się jedną wąziutką kreską. Jej nozdrza drgały, a dłonie zaciskały się w pięści, jakby chciała go uderzyć.

Może to przez ciotkę przyjaciele z miasta odwiedzali nas tak rzadko. Musiał być przecież jakiś powód, że zjawiali się tylko wtedy, gdy urządzaliśmy przyjęcia. Tato uwielbiał przyjęcia, dopóki trwały. Po nich zawsze naskakiwał na mamę i karał za jakąś drobnostkę, którą nazywał „nieporozumieniem towarzyskim”; wystarczyło, by zbyt długo patrzyła na przystojnego mężczyznę lub zatańczyła z nim o jeden raz za dużo. Z tych sytuacji wnioskowałam, że trudno być żoną. Nigdy nie wiadomo, co robić, jak się zachowywać. Mama miała grać na fortepianie, a inni tańczyć lub śpiewać. Ale nie mogła grać zbyt dobrze, bo niektórzy zaraz by się popłakali, a później mówiliby jej, jakie głupstwo zrobiła, wychodząc za mąż i rzucając muzyczną karierę.

Nigdy nikt przypadkowy nie zapukał do naszych drzwi. Nie przychodzili nawet domokrążcy. Wszędzie były napisy: „Akwizytorom wstęp wzbroniony”, „Uwaga, zły pies”, „Teren prywatny, wstęp surowo wzbroniony”.

Często kładłam się spać niezadowolona ze swojego życia. Czułam, że jakiś zdradliwy prąd podcina mi nogi, a ja zapadam się coraz głębiej i głębiej, wiedząc, że muszę utonąć. Wydawało mi się, że słyszę podszepty mówiące, które rzeki mam przekroczyć i dokąd pójść, ale nigdy nigdzie nie szłam. Istnieli ludzie, których chciałam poznać, i rozrywki, którym chciałam się oddać, lecz nie było mi to dane. Budziłam się i słyszałam melodię szepczącego wiatru, który powtarzał mi w kółko, że należę właśnie do tego miejsca, że zostanę tu na zawsze i nic, co uczynię, nie będzie miało na dłuższą metę znaczenia. Drżąc, obejmowałam się szczupłymi ramionami. W uszach brzęczał mi głos taty: „To jest twoje miejsce, bezpieczne przy tatusiu, tu jest twój bezpieczny dom”.

Dlaczego musiałam mieć starszą siostrę, która zmarła, mając dziewięć lat? Dlaczego musieli mnie nazwać jej imieniem? To było dziwne, nienaturalne. Nienawidziłam Audriny Pierwszej, Audriny Najlepszej, dobrej i doskonałej, i nieomylnej. Musiałam ją jednak zastąpić, aby pewnego dnia zdobyć stałe miejsce w sercu ojca. Nienawidziłam rytualnych odwiedzin na cmentarzu, w każdą niedzielę po mszy, i składania na grobie kwiatów kupionych w kwiaciarni, jakby te rosnące w naszym ogrodzie nie były dość dobre.

Pewnego ranka pobiegłam do taty, a on podniósł mnie i mocno przytulił. Zegary dziadka tykały niestrudzenie. W naszym domu było cicho jak w grobie, jakby czekał na śmierć, która miała zabrać nas wszystkich, tak jak zabrała Audrinę Pierwszą i Najlepszą. Och, jakże nienawidziłam starszej, martwej siostry i jakże jej zazdrościłam! Jak przeklinałam imię, które musiałam nosić!

– Gdzie są wszyscy? – wyszeptałam, zerkając trwożnie dookoła.

– W ogrodzie – odparł tatko, przytulając mnie mocniej. – Dzisiaj sobota, kochanie. Wiem, że czas nie ma dla ciebie znaczenia, ale dla mnie owszem. Czas nigdy nie ma znaczenia dla niezwykłych ludzi, obdarzonych szczególnymi umiejętnościami. Ja najbardziej lubię weekend. Wiedziałem, że się przestraszysz, iż jesteś sama w pustym domu, dlatego zostałem w środku, gdy inni poszli zbierać plony.

– Tatku, dlaczego nie pamiętam każdego dnia, jak inni ludzie? Nie pamiętam ani zeszłego roku, ani poprzedniego, dlaczego?

– Wszyscy jesteśmy ofiarami podwójnego dziedzictwa – odparł miękko, gładząc moje włosy i kołysząc mnie delikatnie w fotelu, w którym prapraprababka usypiała dwanaścioro swoich dzieci. – Każde dziecko dziedziczy geny obojga rodziców, które określają kolor jego włosów, oczu i cechy charakteru. Ludzie przychodzą na świat, a geny nimi sterują, tak samo jak ich otoczenie. Ty wciąż czekasz, by osiągnąć doskonałość swej zmarłej siostry. A ja, czekając na ten wspaniały dzień, kiedy naczynie się napełni, z całych sił staram się dać ci to, co najlepsze.

W tym momencie do kuchni weszły ciotka i matka, a za nimi Vera, niosąca koszyk świeżo zebranej fasoli. Ciotka Ellsbeth musiała słyszeć większość z tego, co powiedział tato, ponieważ zauważyła sarkastycznie:

– Powinieneś zostać filozofem zamiast maklerem, Damianie. Może wtedy znalazłby się ktoś, kto zechciałby słuchać twych mądrości.

Wpatrzyłam się w nią, próbując złowić w swej zdradliwej pamięci coś, co mogło mi się przyśnić. Może to nawet był sen Audriny Pierwszej, która była taka mądra, taka piękna, taka doskonała. Lecz zanim zdołałam uchwycić ulotne wspomnienie, wszystko zniknęło.

Westchnęłam, niezadowolona – z siebie, z dorosłych, którzy mną rządzili, z kuzynki, która upierała się, że jest moją jedyną siostrą, chcąc ukraść moje miejsce, już przecież zajęte przez Audrinę Pierwszą i Najlepszą, martwą Audrinę.

Oczekiwano, że będę się zachowywać jak ona, mówić jak ona, że będę wszystkim, czym ona była… A gdzie miałam się podziać ja sama?

Przyszła niedziela i zaraz po mszy tatko, jak zawsze, zawiózł nas na cmentarz rodzinny niedaleko domu, gdzie na łuku bramy wjazdowej wyryto nazwę „Whitefern”. Po przejechaniu bramy dalej trzeba było iść na piechotę. Wszyscy mieliśmy na sobie najlepsze stroje i nieśliśmy drogie kwiaty. Tato wyciągnął mnie z samochodu. Opierałam się, bo nienawidziłam grobu, do którego szliśmy, i zmarłej dziewczynki, która skradła mi całą miłość.

Wydawało mi się, że po raz pierwszy jasno przypomniałam sobie słowa wiele razy wypowiadane przez ojca: „Tutaj leży ona, moja pierwsza Audrina”.

Z rozpaczą spojrzał na płaski grób, którego biały marmur nosił moje imię, choć już daty urodzenia i śmierci były mi obce. Zastanawiałam się, kiedy rodzice otrząsną się z szoku. Sądziłam, że skoro szesnaście lat nie zdołało uleczyć ich ran, to i dziewięćdziesiąt nie zdoła. Nie mog­łam patrzeć na ten nagrobek, więc spojrzałam w przystojną twarz taty, wysoko nade mną. Była to perspektywa, którą miałam stracić, dorastając. Z dołu widziałam jego mocny, kwadratowy podbródek, potem ciężką, wydętą dolną wargę, drgające nozdrza i gęstwinę rzęs, gdy mrugał, by powstrzymać łzy. Czułam się tak, jakbym patrzyła na Boga. Wydawał się taki potężny, opanowany.

Uśmiechnął się do mnie.

– Moja pierwsza Audrina leży w tym grobie. Zmarła w wieku dziewięciu lat. Ta cudowna, wyjątkowa Audrina – taka cudowna i wyjątkowa jak ty. Nie wątp nawet przez chwilę, że jesteś tak samo wspaniała i utalentowana. Wierz w to, co tatuś ci mówi, a nigdy nic złego ci się nie stanie.

Przełknęłam ślinę. Odwiedziny na cmentarzu i opowieści o Audrinie zawsze sprawiały mi potworny ból. Oczywiście wcale nie byłam taka wspaniała i niezwyk­ła jak ona, ale jak miałam mu o tym powiedzieć, skoro wydawał się tak pewny swoich słów? Dzięki dziecięcej intuicji zrozumiałam, że moja wartość zależy od tego, jak niezwykła i cudowna okażę się w przyszłości.

– Och, tatku! – krzyknęła Vera, przepychając się do niego i łapiąc go za rękę. – Tak bardzo ją kochałam, tak bardzo! Była taka słodka i wyjątkowa, i niezwykła. I taka piękna. Nawet za milion lat nie będzie drugiej takiej jak twoja pierwsza Audrina. – Uśmiechnęła się do mnie złoś­liwie, by po raz kolejny przypomnieć mi, że nigdy nie będę taka ładna jak pierwsza i najlepsza, i najbardziej doskonała Audrina. – I tak dobrze się uczyła. Umarła w straszny sposób, naprawdę straszny. Byłabym tak zawstydzona, gdyby mi się to przytrafiło, tak zawstydzona, że już wolałabym umrzeć.

– Zamknij się! – ryknął tatko tak głośno, że przestraszył pływające na rzece kaczki. Szybko położył kwiaty na grobie, ścisnął moją rękę i pociągnął do samochodu.

Mama zaczęła płakać.

Już wtedy wiedziałam, że Vera ma rację. Cudowna niezwykłość pierwszej Audriny została pochowana wraz z nią.

POD KOPUŁĄ

Niechciana, nic niewarta, nieładna i nie dość niezwyk­ła – tak o sobie myślałam, wspinając się po schodach na poddasze. Żałowałam, że Audrina Pierwsza w ogóle się urodziła.

Musiałam przedrzeć się przez gąszcz starych rupieci, by dotrzeć do zardzewiałych, żelaznych kręconych schodów wiodących do kwadratowego otworu w podłodze, niegdyś zabezpieczonego rozchwianą poręczą, którą tato miał zamiar kiedyś naprawić.

Na podłodze ośmiokątnego pokoju leżał prostokątny turecki kobierzec w odcieniach szkarłatu, złota i błękitu. Każdego dnia, gdy tu przychodziłam, czesałam palcami jego frędzle, naśladując ruchy taty – tak samo przebierał w swoich włosach, gdy był zdenerwowany lub zmartwiony. Pod kopułą nie było żadnych mebli, jedynie poduszka, na której siadywałam. Słońce przechodzące przez barwne witraże kładło się na dywanie plamami podobnymi do pawich piór i zacierało deseń feerią kolorowego blasku. Moje ręce i nogi wyglądały w nim jak wytatuowane. Wysoko w górze z wierzchołka spiczastego dachu zwisały długie prostokąty barwionego szkła – chińskie dzwonki na jedwabnych, szkarłatnych sznurach. Wisiały tak wysoko, że wiatr nigdy nimi nie poruszał, lecz przecież często słyszałam ich cichutki dźwięk. Gdyby choć raz się poruszyły, gdy na nie patrzyłam, może uwierzyłabym, że nie jestem szalona.

Sturlałam się z poduszki na kobierzec i zaczęłam się bawić starymi lalkami z papieru, ustawionymi pod ścianą. Każdej nadałam imię kogoś znajomego, a że nie znałam zbyt wielu ludzi, imiona się powtarzały. Ale tylko jedną jedyną lalkę nazwałam Audriną. Niejasno pamiętałam, że kiedyś w tym gronie byli chłopcy i mężczyźni, teraz jednak miałam same dziewczynki i kobiety.

Z zadumy wyrwał mnie głos:

– Czyżbyś myślała o mnie, moja słodka Audrino?

Obejrzałam się gwałtownie. W niesamowitym stubarwnym świetle stała Vera. Jej proste włosy miały blady odcień moreli, niepodobny do żadnego innego koloru, jaki kiedykolwiek widziałam, nie były jednak wyjątkiem w tej rodzinie. Miała ciemne oczy, jak jej matka, jak mój ojciec.

Kolory przefiltrowane przez liczne okna barwiły twarz Very. Moje oczy musiały się skrzyć tak samo jak jej, niby oszlifowane klejnoty. Kopuła była magicznym miejscem.

– Czy ty mnie słuchasz, Audrino? – spytała cichym, przerażającym głosem. – Dlaczego tu siedzisz i nie odpowiadasz? Czyżbyś prócz pamięci straciła też głos?

Nie mogłam znieść jej tutaj, pod kopułą. To było moje wyjątkowe, prywatne miejsce, w którym bawiąc się lalkami i udając, że są rodziną, starałam się przypomnieć sobie rzeczy zapomniane. Prawdę mówiąc, układałam lalki przez całe lata, by w ten sposób odtworzyć i zgłębić dręczącą mnie tajemnicę. Miałam nadzieję, że pewnego dnia, pewnego cudownego dnia wyjawią mi to, czego nie mogłam znaleźć we wspomnieniach. A wtedy stanę się tak wspaniała jak moja zmarła siostra.

Vera machnęła lewą ręką. Od chwili wtargnięcia do mojego sanktuarium poruszała nią delikatnie.

Pomimo niechęci, jaką od czasu do czasu żywiłam do Very, było mi jej żal, że tak łatwo może złamać rękę, ot, po prostu uderzając o coś twardego. Twierdziła, że miała już jedenaście złamań. Gdy ja wpadałam na stół, kończyło się siniakami, ona natomiast łamała nadgarstek. Leciutkie uderzenie zostawiało na jej skórze fioletowe sińce na całe tygodnie. Gdyby spadła z kanapy na miękki, puszysty dywan, z pewnością złamałaby sobie rękę, nogę lub ramię.

– Wciąż boli cię ręka?

– Nie patrz na mnie ze współczuciem! – rozkazała mi, kuśtykając pod kopułę. Przycupnęła niezdarnie na piętach. Jej oczy wwiercały się we mnie. – Mam delikatne kości, drobne, delikatne kosteczki. A skoro są tak delikatne, to znaczy, że w moich żyłach jest więcej błękitnej krwi niż w twoich.

Mogła sobie mieć błękitną krew, jeśli oznaczało to połamane kości dwa razy w roku. Czasem, gdy zachowywała się wyjątkowo wrednie, myślałam sobie, że to Bóg ją karze. Innym razem czułam się winna, bo moje kości były twarde i nigdy nie chciały się połamać.

I znów się zastanowiłam, czy Audrina Pierwsza, Najlepsza i Najdoskonalsza, była równie arystokratyczna jak Vera.

– Oczywiście, że mnie boli – jęknęła Vera. Jej oczy mieniły się czerwienią, zielenią i błękitem. – Boli jak diabli! – Mówiła coraz bardziej żałosnym tonem. – Kiedy masz złamaną rękę, czujesz się taka bezradna. To naprawdę gorsze niż złamana noga, bo nie możesz robić wielu rzeczy samodzielnie. Nie mam pojęcia, dlaczego twoje kości nie łamią się tak łatwo, choć przecież tak mało jesz… No, ale pewnie masz gnaty chłopki.

Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć.

– W mojej klasie jest taki chłopak, który patrzy na mnie ze współczuciem, nosi mi książki i zadaje różne pytania – ciągnęła. – Jest taki przystojny, że aż byś nie uwierzyła. Nazywa się Arden Lowe. Czyż to nie jest niezwykłe i romantyczne imię jak dla chłopca? Audrino, sądzę, że mu się podobam… Pocałował mnie dwa razy w szatni.

– Co to jest szatnia?

– O rany, aleś ty głupia! Dziury w dzwonnicy i latające nietoperze, oto słodka Audrina tatusia. – Vera zachichotała, rzuciwszy mi wyzwanie, ale ponieważ nie stanęłam do walki, opowiadała dalej o swoim nowym chłopaku imieniem Arden: – Ma bursztynowe oczy, najpiękniejsze na świecie. Kiedy podejdziesz naprawdę blisko, zobaczysz w nich malutkie plamki zieleni. Ma ciemnobrązowe włosy, które w słońcu skrzą się refleksami złota. Jest inteligentny. I o rok starszy ode mnie, ale chodzi do mojej klasy. Nie dlatego, że jest tępy, po prostu się obijał i teraz ma zaległości. – Westchnęła rozmarzona.

– Ile lat ma Arden Lowe?

– Wczoraj miałam dwadzieścia, więc rzecz jasna Arden był młodszy. Nie potrafi tak jak ja mieć tyle lat, na ile ma ochotę. Chyba ma jedenaście, skoro ja skończyłam dwadzieścia. Ale to takie przystojne dziecko. – Uśmiechnęła się do mnie, ale dobrze wiedziałam, że nie może mieć więcej niż… dwanaście?

Wróciłam do swoich lalek.

– Audrino, bardziej kochasz te lalki niż mnie – fuknęła.

– Nie… – powiedziałam bez przekonania.

– No to daj mi lalki chłopców i panów.

– Nie mam żadnych – odparłam spiętym tonem, który zdumiał Verę.

– A gdzie się podziali, Audrino? – Jej niesamowity szept przyprawił mnie o gęsią skórkę.

– Nie wiem – rzekłam też szeptem, jakbym czegoś się bała. Rozejrzałam się dokoła przerażonymi oczami. Dzyń, dzyń, zadźwięczały bezgłośnie dzwonki nad naszymi głowami. Zmartwiałam. – Myślałam, że to ty je wzięłaś.

– Jesteś niedooobrą dziewczynką, Audrino, naprawdę bardzo złą. Pewnego dnia dowiesz się, co w tobie siedzi, a wtedy zapragniesz umrzeć. – Zachichotała i odsunęła się ode mnie.

Czyżby było we mnie coś, co sprawiało, że Vera wciąż chciała zadawać mi ból? A może to siedziało w niej? Tak jak w mojej matce i jej siostrze… czyżby historia miała się powtórzyć?

Blada, ziemista Vera wyszczerzyła do mnie zęby w gry­masie, w którym czaiło się zło. Gdy odwróciła głowę, kolorowe światło zaczęło tańczyć z jej morelowymi włosami: najpierw stały się czerwone, a potem przybrały barwę nieba przetykanego fioletem.

– Daj mi wszystkie swoje lalki, nawet jeśli te najlepsze poszły do diabła. – Chwyciła kilka lalek, które miała pod ręką.

Szybko jak błyskawica wyrwałam je Verze i zerwawszy się na równe nogi, zaczęłam biegać po pokoju i zbierać pozostałe lalki. Vera usiłowała chwycić mnie za nogi ostro spiłowanymi paznokciami. Udało mi się ją przytrzymać nogą, dopóki nie podniosłam ostatniej zabawki. Teraz miałam zajęte ręce, ale kopnięciem posłałam ją na podłogę, po czym na łeb na szyję pognałam po krętych schodach. Byłam pewna, że mnie nie złapie, ale słyszałam ją tuż za sobą; wykrzykiwała moje imię i kazała mi się zatrzymać.

– Jeśli się przewrócę, to będzie twoja wina, tylko twoja wina! – Okrasiła groźbę kilkoma przekleństwami, których i tak nie zrozumiałam. – Nie kochasz mnie, Audrino – zawodziła. Jej buty głośno stukały o stopnie. – Gdybyś naprawdę kochała mnie jak siostrę, zrobiłabyś to, czego chcę! Dałabyś mi gwiazdkę z nieba, by wynagrodzić moje cierpienia. – Zatrzymała się, dysząc ciężko. – Audrino, nawet się nie waż chować tych lalek! Nawet się nie waż! Są tak samo moje, jak i twoje!

Nieprawda. To ja znalazłam lalki w zakurzonym, starym kufrze. Było regułą, że znalazca staje się właścicielem, a ja wierzyłam w zasady, przysłowia, złote myśli. Zostały sprawdzone przez starszych i mądrzejszych ode mnie, a nade wszystko były stare.

Bez trudu ukryłam się przed wzrokiem Very, która mozolnie i niezdarnie złaziła po stromych, wąskich schodach. Lalki w barwnych edwardiańskich strojach, ze znakami ich pozycji i funkcji, ukryłam pod obluzowaną deską w podłodze.

Wtem usłyszałam krzyk Very.

Ojej! Znowu upadła. Podbiegłam do niej. Leżała w groteskowej pozycji, z lewą nogą nienaturalnie wykrzywioną. Wcześniej złamała ją już dwukrotnie. Przebiegł mnie dreszcz, gdy dostrzegłam poszarpaną kość wystającą z tryskającej krwią rany.

– To twoja wina – jęknęła Vera; okropny ból wykrzywił jej ładną twarz we wstrętnym grymasie. – To wszystko przez ciebie, bo nie dałaś mi tego, czego chciałam. Jak tylko coś złego mi się przytrafia, to zawsze przez ciebie – wszystko przez ciebie! Przecież od czasu do czasu ktoś mógłby dać mi to, na co mam ochotę.

– Zaraz dam ci lalki – odezwałam się słabiutkim głosikiem, gotowa dać jej wszystko, czego zażąda; wszak była ranna. – Ale najpierw pobiegnę po nasze mamy…

– Nie chcę już tych twoich cholernych lalek! – krzyknęła. – Wynoś się i zostaw mnie w spokoju! Ja tobie niczego bym nie odmówiła! Pewnego dnia zapłacisz za to, co mi skradłaś, Audrino. To ja będę najważniejsza i najlepsza, nie ty!

Nie mogłam tak po prostu zostawić jej samej, cierpiącej, ze złamaną nogą. Nagle zauważyłam, że jej lewe ramię też jest nienaturalnie wygięte. O mój Boże! Złamała również rękę! No nieźle. Ale Very i tak nic nie nauczy pokory, ja natomiast przeszłam już dobrą szkołę w tym względzie…

Skąd to wiedziałam?

Pędząc po schodach, wpadłam na tatę.

– Mówiłem ci, żebyś się trzymała z dala od kopuły – warknął i chwycił mnie za ramię, żebym nie pobiegła do matki. – Nie chodź na górę, dopóki nie naprawię poręczy. Mogłaś upaść i zrobić sobie krzywdę.

Nie chciałam, by tatko dowiedział się ode mnie o połamanych kościach Very. Musiałam jednak mu o tym powiedzieć, bo wciąż nie puszczał mojej ręki.

– Ona jest tam, na górze, i cała krwawi. Strasznie mocno. Jak mnie nie puścisz, żebym mogła wezwać karetkę, wykrwawi się na śmierć.

– Wątpię – odparł, ale zawołał do mamy: – Zadzwoń po pogotowie, Lucky! Vera znów się połamała. Moje ubezpieczenie nie starczy na długo, jeśli to się wreszcie nie skończy.

Jednakże gdy już dochodziło do tragedii, to właś­nie tato uspokajał Verę. To on siedział przy niej, ocierając jej łzy i trzymając za rękę, dopóki nie przyjechała karetka. Vera zawsze leżała na noszach, jadąc do najbliższego szpitala, gdzie po raz kolejny udzielano jej pomocy.

Stałam nieopodal frontowych drzwi i odprowadzałam wzrokiem ambulans, aż zniknął na końcu długiego podjazdu. Matka i ciotka jak zwykle nie pojechały z Verą do szpitala, by nie znosić długich godzin oczekiwania na założenie gipsu. Ostatnim razem, gdy Vera złamała nogę, doktor orzekł, że jeśli to się powtórzy, noga może źle się zrosnąć i zawsze już będzie krótsza.

– Nie martw się, kochanie – pocieszała mnie mama. – To nie twoja wina. Wiele razy ostrzegaliśmy Verę, by nie wchodziła po tych krętych schodach. Zabraniamy ci wchodzić na strych, bo wiemy, że Vera zaraz tam za tobą wlezie, by sprawdzić, co robisz. A lekarze zawsze przewidują najgorsze, choć liczą na to, że ich krakanie się nie sprawdzi. Noga Very się zrośnie i będzie taka sama jak prawa… choć Bóg jeden wie, jakim cudem zawsze łamie lewą.

Ciotka Ellsbeth nie odezwała się ani słowem. Wyglądało na to, że połamane kości jej córki są mniej ważne niż stary odkurzacz, który w końcu znalazł się w schowku pod schodami. Pomknęła do jadalni, gdzie na ścianach wisiały portrety sześciu prezydentów wpatrujących się w nagą damę jedzącą winogrona.

– Czy mogę ci w czymś pomóc, ciociu? – spytałam.

– Nie! – prychnęła. – Nic nie potrafisz zrobić porządnie. Przez twoją pomoc mam jeszcze więcej pracy. Dlaczego, u diabła, nie dałaś Verze tych papierowych lalek, gdy cię o nie poprosiła?

– Bo by mi je podarła.

Ciotka parsknęła, spojrzała na mnie, potem na mamę, która mnie obejmowała, a następnie pociągnęła za sobą odkurzacz i zniknęła za drzwiami.

– Mamusiu, dlaczego Vera zawsze kłamie? – szepnęłam. – Powiedziała tatkowi, że zepchnęłam ją ze schodów, a ja nawet jej nie dotknęłam. Byłam na strychu i chowałam lalki, a ona zbiegała po schodach. Kiedyś, jak się przewróciła w szkole, też powiedziała, że to moja wina. Mamusiu, dlaczego ona tak powiedziała? Przecież ja w ogóle nie chodzę do szkoły. Dlaczego? A czy pierwsza Audrina chodziła do szkoły?

– Tak, oczywiście – odparła mama, lecz jej głos zabrzmiał dziwnie, jakby coś dławiło jej gardło. – Vera jest bardzo nieszczęśliwą dziewczynką i dlatego kłamie. Matka poświęca jej bardzo mało uwagi, natomiast o ciebie wszyscy dbają. Ale przecież trudno kochać taką podłą, pełną nienawiści istotę, choć staramy się z całych sił. W Verze jest pewien rys okrucieństwa i to mnie bardzo martwi. Tak się boję, że pewnego dnia zrobi tobie, a przez to nam wszystkim straszną krzywdę. – Zapatrzyła się w dal ślicznymi, fiołkowymi oczami. – Szkoda, że twoja ciotka tu przyjechała. I bez nich w naszym domu nie brakowało problemów.

– Mamusiu, ile Vera ma lat?

– A co ci powiedziała?

– Czasami mówi, że ma dziesięć, czasem dwanaście, a czasem szesnaście lub dwadzieścia. Mamo, ona się ze mnie śmieje… bo ja wcale nie wiem, ile mam lat.

– Oczywiście, że wiesz: masz siedem lat. Cały czas ci to powtarzamy.

– Ale nie pamiętam swoich siódmych urodzin. Czy wyprawiliście przyjęcie? Czy Vera urządza przyjęcia urodzinowe? Żadnego nie pamiętam.

– Vera jest starsza od ciebie o trzy lata – powiedziała szybko mama. – A na przyjęcia urodzinowe już nas nie stać. Nie dlatego, że brakuje pieniędzy; wiesz przecież, że przyjęcia przywołują takie smutne wspomnienia. Ani ja, ani twój ojciec nie możemy znieść myśli o urodzinach, dlatego przestaliśmy je obchodzić. Postanowiliśmy mieć tyle lat, ile nam się podoba. Ja mam zamiar wciąż mieć trzydzieści dwa lata. – Zaśmiała się i ucałowała mnie serdecznie. – To śliczny wiek, taki w sam raz.

Mnie jednak nie było do śmiechu i miałam już dość uników.

– Vera nie znała mojej zmarłej siostry, prawda? Mówi, że znała, ale to niemożliwe, skoro jest tylko trzy lata starsza ode mnie.

Mama wyglądała na strapioną.

– W pewnym sensie ją znała. Widzisz, tak dużo o niej rozmawiamy. Może nawet za dużo.

I tak było za każdym razem – uniki bez konkretnych wyjaśnień.

– Kiedy będę mogła pójść do szkoły? – spytałam.

– Już niedługo – mruknęła mama. – Już niedługo…

– Ale, mamo – ciągnęłam, idąc za nią do kuchni, gdzie razem miałyśmy pokroić warzywa na sałatkę – przecież ja nie przewracam się i nie łamię kości tak jak Vera, w szkole będę więc bezpieczna.

– Tak, nie przewracasz się – odparła ze ściśniętym gardłem. – Chyba powinnaś dziękować za to Bogu. Ale przecież mogłabyś zrobić sobie krzywdę na inne sposoby, prawda?

Czyżby?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

CZĘŚĆ PIERWSZA

WHITEFERN

POD KOPUŁĄ

MARZENIE TATY

BUJANY FOTEL

WTORKOWA HERBATKA

LWY I JAGNIĘTA

ARDEN LOWE

RYWALIZACJA

KOSZMAR W BLASKU DNIA

CZĘŚĆ DRUGA

MUZYKA ZNÓW GRA

SPEŁNIONE MARZENIA

BILLIE

PRAWIE NORMALNE ŻYCIE

SYLWIA

SIOSTRY

DYLEMATY

DŁUGA PODRÓŻ

BIORĘ CIEBIE, ARDENIE…

CZĘŚĆ TRZECIA

Z POWROTEM W DOMU

DRUGIE ŻYCIE

PRZEŁOM

PEWNEGO DESZCZOWEGO DNIA

OSTATNI RYTUAŁ

TAJEMNICA KURANTÓW

AUDRINA PIERWSZA

OPOWIEŚĆ TATY

OSTATNIA NITKA PAJĘCZYNY