Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gdzie zaczyna się przeszłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 listopada 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90

Gdzie zaczyna się przeszłość - ebook

"Gdzie zaczyna się przeszłość" to drugi po "Przeciwieństwie losu" zbiór esejów Amy Tan, amerykańskiej pisarki chińskiego pochodzenia, autorki m.in. "Klubu Radości i Szczęścia" oraz "Żony kuchennego boga". Autorka raz jeszcze powraca do korzeni, do ludzi, miejsc i spraw, które ukształtowały ją jako człowieka i pisarkę. Opowiada o traumatycznym dzieciństwie, o języku i istocie pamięci, a także o trudnych relacjach z matką, które odcisnęły piętno na całej jej twórczości. Wspomina pewien test na inteligencję i odkrywa szokujące tajemnice swojej rodziny oraz warsztatu pisarza, dla którego wyobraźnia to nie tylko niezbędny element rzemiosła, ale ucieczka od rzeczywistości.

"Gdzie zaczyna się przeszłość" to erudycyjna podróż do dawnego Szanghaju, na mandżurskie stepy i do jaskiń Wyspy Wielkanocnej, a także w głąb siebie.

Amy Tan (ur. 1952) to jedna z najbardziej cenionych, a zarazem najpopularniejszych pisarek amerykańskich. W swoich książkach często porusza temat złożonych relacji matek i córek oraz poszukiwania tożsamości, zarówno w kulturowym, jak i uniwersalnym wymiarze.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8169-509-1
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

GDZIE ZACZYNA SIĘ PRZESZŁOŚĆ

W moim gabinecie znajduje się kapsuła czasu: siedem dużych, plastikowych pojemników, które strzegą zamrożonych chwil, przeszłości rozpoczętej przed moim urodzeniem. Podczas pracy nad niniejszą książką zagłębiłam się w ich zawartość – pamiątki, listy, zdjęcia i tym podobne – a to, co znalazłam, miało siłę wodospadu i zweryfikowało moje wspomnienia o matce i ojcu.

Wśród dowodów znalazły się studenckie wizy rodziców do Stanów Zjednoczonych, listy z amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości w sprawie ich deportacji oraz wniosek o nadanie obywatelstwa. Natknęłam się na świadectwa rytuałów przejścia w postaci zapowiedzi ślubów, po których następowały wkrótce zapowiedzi narodzin, dziecięce albumy z maleńkimi czarnymi odciskami rączek oraz jedwabistymi kosmykami włosów, roczniki, coroczne listy świąteczne ze skargami na dzieci i pochwałami pod ich adresem, kwieciste kartki na rocznice i urodziny, listę dwudziestu dwóch osób, które dołożyły się do kwiatów na pogrzeb ojca, a także karty kondolencyjne z ilustracjami krzyży, drzewek oliwnych oraz zmierzchu w Ogrodzie Oliwnym. Był tam również napisany na brudno i zaskakująco dojrzały list mojego autorstwa, który miał posłużyć matce jako wzór odpowiedzi na współczujące listy.

Być może najbardziej poruszającym odkryciem były moje listy do matki i jej listy do mnie. Obie zachowałyśmy całą korespondencję, nawet pełną złości, co dowodzi, że miłość wiele może znieść. Inne pudełko kryło świadectwa ciężkiej pracy naszej rodziny: matczyny esej z kursu angielskiego dla obcokrajowców na temat stania się imigrantem oraz zadania domowe z jej szkoły pielęgniarskiej; pracę magisterską ojca, kazania i zeszyty z ostatniego roku studiów na inżynierii elektrycznej; moje wypracowania z podstawówki oraz eseje na historię mojego brata Petera; świadectwa Petera, Johna i moje od przedszkola do szkoły średniej. W innych segregatorach natknęłam się na akty zgonu matki i ojca. Jeszcze nie znalazłam aktu zgonu Petera, lecz wpadło mi w ręce jego zdjęcie w trumnie, wychudzone ciało w bluzie uznanego szkolnego sportowca, z głową zniekształconą przez operacje i sekcję zwłok w całej okazałości. Tak więc teraz muszę sobie zadać pytanie, co skłoniło mnie do jego zachowania.

W zasadzie nigdy nie wyrzucam zdjęć, chyba że są zamazane. Wszystkie, nawet okropne, stanowią egzystencjalny zapis mojego życia. Nawet drobinki kurzu w pudłach to integralna część tego, kim jestem – oto logika nałogowego chomika, wraz z przekonaniem, że w odpadkach kryje się skarb. Co do mnie, nie dbam o kurz, co nie zmienia faktu, że odkryłam mnóstwo rzeczy, których wartość jest dla mnie niezaprzeczalna.

Jeśli mam być szczera, wyrzucam podobizny osób, o których wolałabym zapomnieć i których liczba niestety wzrosła przez lata do jedenastu lub dwunastu. Im dłużej żyję, tym więcej uzbierałam niewyraźnych zdjęć wraz z kuksańcami od ludzi, którym niegdyś ufałam i którzy zrobili mnie na szaro. Z wiekiem przychodzi świadomość nieskomplikowanych mądrości w rodzaju: unikaj kontaktu z komarami roznoszącymi malarię. Nie zadawaj się z chłystkami. Okazuje się, że wyrzucenie zdjęć chłystków nie usuwa ich ze świadomości. Ba, pamięć nie pozostawia wyboru w kwestii tego, które chwile można wymazać, a do tego z podziwu godnym uporem zachowuje najbardziej bolesne z nich. Z zadziwiającą wiernością utrwala najpotworniejsze szczegóły i ześle je w przyszłości w kontekście sytuacji, które mają z nimi co najwyżej mglisty związek.

Wszystkie inne zdjęcia zachowałam. Problem w tym, że przestałam rozpoznawać wiele twarzy – w tym dziewczynki, która siedzi ze mną w basenie, oraz trzech z czterech kobiet ze spotkania, na którym wymieniałyśmy się ciuchami. Nie kojarzę też ludzi, których gościłam na kolacji. Należałoby jednak zaznaczyć, że w ciągu sześćdziesięciu pięciu lat życia poznałam ich setki tysięcy, z czego niektórzy mogli odgrywać w nim znaczącą rolę. A jednak, bez świadomego udziału z mojej strony, mój mózg przepuścił przez sito całe mnóstwo chwil. W czasie spisywania tych wspomnień towarzyszyła mi świadomość, że lwia część tego, co – jak sądzę – zapamiętałam, jest nieścisła, oparta na domysłach bądź skażona przez późniejsze przeżycia. Gdybym miała napisać tę samą książkę za pięć lat, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa inaczej opisałabym niektóre zdarzenia z uwagi na zmianę perspektywy albo niedostatki pamięci – czy nawet z powodu zaistnienia nowych okoliczności. Właśnie to miało miejsce w trakcie pisania tej książki: w miarę pojawiania się nowych odkryć musiałam dokonywać częstych poprawek.

Dawniej uważałam, że zdjęcia są dokładniejsze niż pamięć, gdyż uchwytują chwile takimi, jakie są, przez co nie sposób podać ich w wątpliwość. Są niczym niepodważalne fakty, podczas gdy starzejąca się pamięć bywa wybiórcza i subiektywna, podobnie jak proza. Dziś jednak, po przejrzeniu archiwum, dochodzę do wniosku, że fotografie również zniekształcają to, co na nich uwieczniono. Bałagan zostaje ukryty na rzecz jak najlepszego ujęcia, a zachwaszczone podwórko ląduje poza kadrem. Ponadto obrazom brakuje kontekstu: powodu, dla którego ktoś się na nich nie znalazł, co zdarzyło się przed i po, kto lubi bądź nie lubi kogo i czy wszyscy są zadowoleni z bycia na zdjęciu. Na dźwięk słowa „uśmiech” jak na komendę wpatrzyli się w obiektyw i nadali twarzom pogodny wyraz, by po pięćdziesięciu latach tworzyć wrażenie, że bawili się świetnie. Mam świadomość, że powinnam kwestionować to, co widzę oraz czego nie widać gołym okiem. Zdjęcia służą mi do wywoływania wspomnień natury emocjonalnej. Korzystam z lupy, aby przyjrzeć się z bliska szczegółom fotografii w rozmiarach popularnych w latach czterdziestych i pięćdziesiątych – kwadracikom wielkości od trzydziestu ośmiu do dziewięćdziesięciu centymetrów. Uwieczniły wielkanocną procesję po kościele i coroczne rozrywanie prezentów gwiazdkowych pod sztucznymi bądź wystrzępionymi choinkami, w starych mieszkaniach albo nowych szeregowcach. Niektóre spośród owych fotografii obaliły moje przekonania, na przykład to, że w naszej rodzinie nie było dziecięcych książek prócz jednej, Baśni chińskich, gdzie ilustrator upodobnił bohaterów do George’a Chakirisa i Natalie Wood z West Side Story. Zdjęcie, na którym mam trzy lata, dowodzi czegoś innego: siedzę urzeczona słowami i obrazkami w książce trzymanej na kolanach. Na innych fotografiach z tego samego dnia widnieją jeszcze spakowane prezenty podobnego formatu. Pisząc Jak nauczyłam się czytać, nie miałam o tym pojęcia. Ale to logiczne, że skoro nie dostawałam książek od rodziców, musiałam dostawać je od przyjaciół rodziny. Jako pisarka cieszę się na myśl, że wpadły w moje łapki.

Natrafiłam na wiele swoich zdjęć w wieku od roku do pięciu lat, na których jestem zalotnie fotogeniczna: siedzę między konarami drzewa, zerkam z basenu, oburącz trzymam kubek, obejmuję się ramionami albo uśmiecham u stóp zjeżdżalni na placu zabaw. Ojciec był fotografem amatorem, uzbrojonym w ukochany aparat marki Rollei. Z pewnością udzielał mi wskazówek, jak mam się ustawić, chwalił, kiedy się nie ruszałam, i zapewniał, że ładnie wyglądam, w ramach rekompensaty za brak miłości ze strony matki i braci.

Najstarsze i najcenniejsze zdjęcia znajdują się w dużych albumach. Po siedemdziesięciu latach klej złuszczył się z obwolut, a zardzewiałe nity postradały główki. Papierowe narożniki odpadły i fotografie spoczywają luzem między grubymi, czarnymi kartkami. Niektóre podobizny sprzed ponad stu lat są wielkości znaczków pocztowych, toteż nie wiedziałam, że przedstawiają moją babkę, dopóki nie obejrzałam ich przez szkło powiększające przed sześciu laty.

Jeden album zawiera zdjęcia, które ojciec robił matce, kiedy potajemnie zostali kochankami w Tiencin w 1945 roku. Zrobił z nich artystyczny kolaż: duże zdjęcie matki znajduje się pośrodku w otoczeniu jego mniejszych, jakby dla zaznaczenia, że stanowi centrum jego wszechświata. Często fotografował również Petera, swojego pierworodnego. Znalazłam liczne egzemplarze tych samych zdjęć, co wskazuje na to, że rozsyłał je znajomym lub rozdawał w kościele. Mój młodszy brat John miał mniej szczęścia: niewiele fotografii przedstawia go w pojedynkę.

Na początku lat sześćdziesiątych ojciec nie robił już artystycznie upozowanych zdjęć swoim rolleiem. Przerzucił się na aparat Brownie, którym pstrykał fotki na przyjęciach urodzinowych albo gdy przyjaciele lub krewni przyjeżdżali z daleka w odwiedziny. Kiedy moi bracia i ja przestaliśmy być tacy słodcy i przytulaśni, uwieczniał nas rzadziej: mieliśmy długie, pałąkowate ręce i nogi oraz świecące, pokryte wypryskami twarze ogorzałe od słońca. Na jednym ze zdjęć mam na nosie okulary w białych, kocich oprawkach. Moje włosy wyglądają niczym skupisko czarnych węży po tym, jak początkująca fryzjerka uczyła się na mnie robić trwałą. Mam nos jak kartofel, pyzate policzki oraz grube, bezkształtne nogi. Tak się postrzegałam. Przeglądam inne fotografie w poszukiwaniu zalążków choroby w naszej rodzinie. Na jednym ze swoich ostatnich zdjęć ojciec bardzo się postarzał w ciągu jednego roku. Ma zmęczoną, obrzmiałą twarz. Postradał połowę brwi, przez co zatracił wyrazistość. Po jego śmierci zrobiono niewiele pozowanych zdjęć, nawet na ślubie moim i Lou, nie licząc kilkunastu fotek z jednorazowych aparatów, autorstwa przyjaciół i krewnych. Ależ mam szczęście, że mój ojciec, fotograf amator ze swoim ukochanym aparatem Rollei, pozostawił po sobie tak bogatą dokumentację dziejów naszej rodziny.

W jeszcze innym pudle znalazłam swoje pierwsze próby literackie, podjęte w wieku lat trzydziestu trzech. Ujrzałam warstwy zarzuconych powieści z ostatnich dwudziestu siedmiu lat, przygnębiające stronice, na które nie spojrzałam od okropnego dnia, gdy w głębi serca zrozumiałam, że dana powieść umarła i nie pomogą jej żadne poprawki ani próby ratowania narracji. Już dawno przestałam nad nimi ubolewać. W poszukiwaniu nowych tematów spisałam je na straty. Mimo to wzbraniałam się przed powrotem do nich, gdyż ponownie odkrywałam skazy, które przypieczętowały ich los, a zarazem z radością przypominałam sobie fikcyjne miejsca, które zamieszkiwałam miesiącami bądź latami, przesiadując godzinami za biurkiem. Bohaterowie oraz ich osobowości nadal wzbudzali moje zainteresowanie. Mam słabość do wielu aspektów tamtych opowieści. Nigdy ich nie straciłam. Nadal istnieją, ale tylko dla mnie.

Wyjęłam kilka przypadkowych pamiątek z dzieciństwa i dotyk przedmiotów, które kiedyś tyle dla mnie znaczyły, wzbudził tkliwość oraz szereg przedziwnych emocji. Czułam, że moje odciski palców zlewają się ze śladami, które pozostawiłam na nich jako dziecko. Skrywały moją tożsamość, tożsamość dziewczynki, która skrycie marzyła o karierze artystki. Kiedy miałam jedenaście lat, moim największym dziełem był portret mojej kotki leżącej na grzbiecie. Rok później wyparł go jej portret pośmiertny. Zachowałam szkolne notatki brata z opieki nad świnkami morskimi, karmienia, rozmnażania, a następnie ich śmierci. Wciąż mam jego rękawicę baseballową Willie Mays, sztywną ze starości. Dwie gołe lalki z ruchomymi stawami i oczami, które otwierają się i zamykają, ale niesynchronicznie, co nadaje im pijacki wygląd. Pamiętałam, dlaczego zachowałam różową kartkę samoprzylepną, na której szkolna sekretarka napisała, że mój brat Peter czuje się dobrze po operacji mózgu. Myślałam wówczas, że umrze, jeśli ją wyrzucę. Nie wyrzuciłam, ale umarł i tak.

Przez miniony rok, w trakcie przeglądania zawartości pudeł – zdjęć, listów, zabawek oraz pamiątek – przekonałam się ku swojej radości, że wiele spośród moich wspomnień z dzieciństwa z grubsza odpowiada rzeczywistości. W wielu przypadkach powróciły bardziej zrozumiałe. Przy okazji dokonałam jednak wstrząsających odkryć na temat rodziców, w tym niewinnego kłamstewka, które usłyszałam w wieku lat sześciu i które silnie wpłynęło na moje poczucie własnej wartości, w dzieciństwie i nie tylko. Odkrycia ułożyły się we wzory, przyciągane jak magnesem do tego, do czego nawiązywały. Są wśród nich artefakty oczekiwań oraz ambicji, skaz i niepowodzeń, katastrof i zawiedzionych nadziei, wytrwałości oraz miłości w jej najbardziej pierwotnym, czułym wymiarze. Złożyły się na emocjonalny puls mojego życia, dzięki któremu stałam się taką, a nie inną pisarką. Nie jestem wątkiem matek i córek, chińskiej kultury ani imigracyjnych doświadczeń, które większość ludzi uważa za moją specjalność. Jestem pisarką napędzaną podświadomym niedostatkiem wiedzy, który różni się od jej potrzeby1. Tę drugą można zaspokoić informacją. Pierwszy to stan wiecznej niepewności i nierozerwalna więź z przeszłością.

Pierwotna koncepcja niniejszej książki nie miała nic wspólnego z odgrzebywaniem artefaktów albo pisaniem o przeszłości. Mój redaktor i wydawca, Daniel Halpern, zaproponował przerywnik między powieściami w oparciu o niektóre spośród tysięcy mejli, którymi zasypywałam go w trakcie pisania Doliny spełnienia. Uznałam to za kiepski pomysł, ale przekonał mnie argumentami, których dziś nie pamiętam, lecz przypuszczalnie zawierały określenia, jakich każdy pisarz wysłucha chętnie przy kieliszku wina: „porywające”, „wnikliwe”, „tworzące spójną całość”. Przejrzałam wiadomości w poszukiwaniu tego, co mogłoby się nadać. Najwcześniejsze pochodziły z okresu, kiedy umówiliśmy się po raz pierwszy na drinka w celu omówienia współpracy nad moją kolejną powieścią. Nie nazwałabym ich starannymi. Były to spontaniczne twory, zlepki przypadkowych refleksji oraz anegdot, a także aktualne doniesienia na temat moich psów oraz idealnego męża. Odpowiedzi Dana były za to przemyślane i bardziej skupione na moich obawach, choć niepozbawione dygresji na temat kuchni marokańskiej. Bywało, że poświęcał moim luźnym spostrzeżeniom nadmierną uwagę, w przekonaniu, że ma do czynienia z poważnymi rozterkami duszy. Po pół roku przeglądania naszych mejli utwierdziłam się w słuszności swoich przewidywań: nie złożą się na wartościową książkę o pisaniu. Posłużą co najwyżej jako pean na cześć prokrastynacji. Innymi słowy, stanęłam w obliczu napisania książki z prawdziwego zdarzenia.

W tym wypadku nie mogłabym pisać, cokolwiek wpadnie mi do głowy, i uznać to za godne pokazania. Wyprodukowanie strony tekstu zajęłoby mi w normalnych warunkach około tygodnia. W toku tworzenia ostatecznej wersji ta strona wraz z otaczającymi poszłaby pod topór, a szlifowaniu zdań towarzyszyłaby świadomość, że redaktor oczekuje dopieszczonego maszynopisu. . Owa świadomość doprowadziłaby do niekończących się i bezlitosnych poprawek, aż świeżość bohaterów i scen spłonęłaby w ogniu mojej samokrytyki, pozostawiwszy pustkę bez wyrazu. Stanowiło to główny powód, dla którego ukończenie kolejnych powieści zajmowało mi coraz więcej czasu. Po roku rozważania innych pomysłów wreszcie wymyśliłam: do napisania owych tysięcy mejli pchnęła mnie spontaniczność. Jeśli zastosuję tę zasadę w pracy nad książką, szybko uporam się z całością. Nie będę musiała nadmiernie wybiegać myślą naprzód, po prostu spiszę swoje rozważania z danego dnia, uwzględniając impuls, potknięcia oraz słowotok. Pora na poprawki i cięcia przyjdzie później. Aby spontaniczności stało się zadość, zawarłam umowę z redaktorem: co tydzień będę dosyłać fragment, piętnaście do dwudziestu pięciu stron, bez wymówek. . Ponieważ nie było czasu na redakcję autorską, Dan miał otrzymywać brudnopis, pisany z głowy i nie zawsze dopracowany, pełny nieuporządkowanych myśli oraz truizmów. Dla uciszenia mojego wewnętrznego krytyka poprosiłam Dana, aby powstrzymał się od komentarzy, chyba że popłynę i zboczę w kierunku czegoś, co szaleństwem byłoby wydać. .

Jaki wydawca nie przystałby ochoczo na taki plan? Jaki pisarz o zdrowych zmysłach nie zrozumiałby później, że porwał się na zadanie niewykonalne, przez które nabawi się wrzodów? .

Mimo to dotrzymałam wszystkich terminów, prócz jednego. . Ostatniego. Mowa o poniedziałku po wyborach prezydenckich w 2016 roku, kiedy to czułam się zagubiona, niezdolna zebrać myśli. Na ostatni fragment wybrałam jedyny temat, który wówczas się dla mnie liczył: wybory; nurtowała mnie myśl, jak zagłosowałby mój ojciec. Kiedy skończyłam, miałam zarówno książkę, jak i wrzód na żołądku.

Napisałam więcej niż to, co znalazło się w książce. Spontaniczność dała początek mnogości najrozmaitszych tematów. Niektóre były zabawne, jak mój związek z przyrodą, a zwłaszcza lądowy szkodnik z Queensland w Australii, nowo odkryty gatunek pijawki, Chtonobdella tanae, który nosi moje imię. Napisałam również tekst o niezrównanej autorce opowiadań Mavis Gallant po dziesięciu latach naszych rozmów przy obiedzie i kolacji w Paryżu, w tym ostatniego spotkania w jej mieszkaniu, gdzie czytałam jej godzinami po lunchu złożonym z blinów i wędzonego łososia. Rozważałam też zamieszczenie kilku stron rysunków sporządzonych w czasie nudnej konferencji – nazwałam je „obrazkowym pamiętnikiem mojego poczucia własnej wartości”. Ostatecznie, kiedy książka nabrała kształtu, ustaliliśmy z Danem, które zachowam. Dręczyła mnie tylko obawa o to, że czytelnik wyciągnie błędne wnioski, iż siedzę zamknięta w ciemnym pokoju z wiadrami łzawej zadumy. Zaduma owszem, ale pokój ma okna i jest tak jasny, że muszę smarować się kremem z filtrem, kiedy pracuję.

Ponieważ są to wspomnienia, uznałam za stosowne zamieścić fragmenty moich dzienników. Zebrałam wpisy, które odzwierciedlają spontaniczność oraz pozorną przypadkowość, cechujące mój sposób myślenia. Pasują również do innych tekstów w niniejszym tomie. Dłuższe, anegdotyczne wpisy z dzienników nazywam „interludiami”, krótsze zaś „dziwactwami”. Są to przypadkowe refleksje bądź zaobserwowane lub zasłyszane osobliwości albo strzępy snów. Dziwactwa to dla pisarza amulety i źródła zachwytu, a niektóre są wystarczająco dziwne, aby stać się kanwą opowieści.

Dodałam dwa teksty, które odzwierciedlają baśniowe właściwości literatury uwielbianej przeze mnie w dzieciństwie. Pochodzą z rozdzierającego stosu zarzuconych powieści, oba to prologi. Pierwszy, Łamaczka grzebieni, stała się prologiem niniejszej książki. Oddaje mityczną przeszłość, z którą dorastałam i zerwałam, by następnie powrócić do niej jako pisarka. Drugi, Język, opowieść miłosna, wywodzi się z mojej studenckiej obsesji na punkcie lingwistyki. Dopiero na etapie doktoratu zrozumiałam, że w środowisku akademickim straciłam serce do lingwistyki, usiłując za wszelką cenę wyróżnić się na tle innych doktorantów. Zasady lingwistyczne przytoczone w tej rapsodii są zapewne przestarzałe i niepoprawne, zachowałam jednak z grubsza wersję sprzed dwudziestu pięciu lat. Szczególnie pasjonowałam się wówczas mandżurskim, niemal wymarłym językiem z cudownie obrazowym i onomatopeicznym leksykonem. On także zawiera kwintesencję mitu, będąc niegdyś językiem Mandżurów rządzących Chinami. Był skazany na wymarcie jeszcze przed obaleniem dynastii Qing w 1911 roku. Podczas redagowania tego prologu na użytek niniejszych wspomnień dowiedziałam się od genealoga amatora, że moje DNA wskazuje na mandżurskie pochodzenie. No ba. Mandżur z mojej książki jest zarazem Mandżurem mojej przeszłości. Wystarczy ruszyć wyobraźnią i spojrzeć wstecz. Tytuł, Gdzie zaczyna się przeszłość, pochodzi z ostatniej linijki tamtej historii. To propozycja Dana. Nie pamiętałam nawet, że to napisałam.

Mimo że zarzuciłam pomysł książki złożonej z mejli do wydawcy, uświadomiłam sobie ich znaczenie dla niniejszych wspomnień, gdy pisałam tekst o listach mojej matki. W osobistej korespondencji matka wyrażała siebie inaczej niż na co dzień. Rozpoczynała od wydarzeń dnia, po czym relacjonowała konkretną sytuację, by następnie zakwestionować wszystko, co właściwie zaszło. Ostatecznie przeskakiwała z tematu na temat, co prowadziło do dalszych dygresji, zwieńczonych obsesyjnym słowotokiem. Dopiero koniec kartki zatrzymywał rozpędzone myśli. Mam świadomość, że to samo robię w wiadomościach elektronicznych, choć w tym wypadku nie ogranicza mnie brak miejsca. Zrozumiałam ponadto, że mejle to co innego, gdyż dają pole zwierzeniom, filozofowaniu, bluźnierstwu oraz obnażaniu samego siebie. Są intymne, ponieważ zawarte w nich słowa zostaną skierowane do wybranego grona osób. Wymagają poufałości i zaufania. Innymi słowy, mejle posiadają atrybuty pamiętnika. W ten oto sposób pierwotna sugestia Dana legła u zarania niniejszej książki.

Jestem przerażona, że wszystko, co napisałam, ujrzy światło dzienne. Pisanie o prywatnych sprawach jest sprzeczne z moją polityką prywatności i dlatego wzbraniałam się przed załączeniem mejli. Ale kiedy wyjawiłam grupie kolegów po piórze pierwotną ideę całego przedsięwzięcia, oznajmili zgodnie, że chętnie by to przeczytali. Wierzcie mi, nikt nie zniósłby książki złożonej z samych mejli. . Wybrałam ich jednak dosyć, by zaprezentować początek rodzącej się więzi z wydawcą i wynikającą z niej debatę o książce, którą usiłowałam spłodzić.

Jeśli kiedykolwiek zachodziliście w głowę, jak zagmatwane bywają brudnopisy pisarza, pociechę albo zachętę znajdziecie w lekturze Listów do wydawcy. Jeśli zastanawialiście się, jak wygląda współpraca między pisarzem i redaktorem, wspomniane listy nie są jej najlepszym przykładem. Szczerze wątpię, aby inni pisarze zadręczali nowego wydawcę głupotami, w tym utratą zmysłów, która niegdyś umożliwiała mi pisanie. Większość wydawców nie odpisywałaby na chaotyczne mejle z taką życzliwością i dyplomacją, tylko stanowczo dałaby do zrozumienia, żebym zamiast trwonić energię, wzięła się do pracy. Tymczasem Dan wręcz zachęcał mnie do dalszych zwierzeń.

Dedykuję tę książkę mojemu wydawcy, Danielowi Halpernowi, wdzięczna za inspirację, cierpliwość i pomoc.

1 Ang. „neediness” vs. „need”.PROLOG

ŁAMACZKA GRZEBIENI

Ciotki opowiadały mi kiedyś o Łamaczce Grzebieni, której wszyscy unikali jak zarazy, chyba że spadały na nich najstraszliwsze tragedie. Proszono wtedy, aby złamała grzebień ducha, który był zbyt mocno kochany: dziecięcia w kołysce albo wiernego małżonka, uzdolnionego syna lub pięknej narzeczonej.

Nasza znajoma rodzina wezwała ją, kiedy żona powiesiła się na własnych włosach. Córka, która owego roku miała zostać żoną chłopca z zacnej rodziny, znalazła ciało i odcięła je od stryczka. Rodzina zastała matkę i córkę, jedną martwą, drugą uczepioną trupa, obie z wybałuszonymi oczami. Ciotki twierdziły, że jeszcze długo po pogrzebie córka snuła się po domu z wywieszonym językiem, dławiona rozpaczą.

Gdy zjawiła się Łamaczka Grzebieni, poleciła ojcu przynieść grzebień zmarłej kobiety, którym córka rozczesywała co wieczór matczyne włosy. Staruszka obejrzała grzebień, cacko ze złotego jadeitu, z licznymi ostrymi zębami i rączką w kształcie złączonych feniksów.

– Jak powszechnie wiadomo – zaczęła – kiedy córka czesze włosy matki, wszystkie błędy i smutki tej ostatniej wnikają w nią przez cebulki.

Następnie trzykrotnie przejechała grzebieniem po włosach córki i wytarła go do czysta w długie, białe płótno. Zawiązała na płótnie trzy supły i kazała dziewczynie z wywieszonym językiem rozwiązać je jeden po drugim.

Kiedy pierwszy supeł został rozwiązany, Łamaczka Grzebieni zawołała: „Poluźniliśmy więź dziewczyny z przeszłością matki”. Gdy płacząca dziewczyna rozwiązała drugi supeł, staruszka oznajmiła: „Zerwaliśmy więź matki z teraźniejszością córki”, a przy trzecim rzekła: „Teraz nic nie łączy tej dziewczyny ze zmarłą w tym świecie ani następnym”. Dziewczyna podniosła głośny lament, a wtedy staruszka położyła jadeitowy grzebień na rozpostartym płótnie, uniosła kamienny młot i roztrzaskała grzebień na wiele kawałków.

Dziewczyna natychmiast ucichła i jej rozpacz rozsypała się w pył. Wdzięczna rodzina odesłała staruszkę ze sztabką złota oraz monetami na dokładkę, prosząc, aby nigdy więcej nie wspominała o tej tragedii.

Tak powiedziały mi ciotki, ale to nie koniec tej historii. Słyszałam, co się naprawdę stało. Dziewczyna zebrała odłamki grzebienia i ostrzygła swoje długie włosy krótko jak chłopiec. Następnie uciekła, wstąpiła do komunistów i nigdy więcej się nie uczesała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: