Wianek z lauru - Agnieszka Olszanowska - ebook + audiobook + książka

Wianek z lauru ebook i audiobook

Agnieszka Olszanowska

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mała wieś, wielkie dramaty, emocje, intrygi, miłość i zdrada…

Druga część czterotomowej opowieści o mieszkańcach Gradowa, ich radościach i smutkach, niespełnionych marzeniach i zawiedzionych nadziejach, rodzących się lub gasnących uczuciach, o na pozór spokojnym, zwyczajnym życiu, które w rzeczywistości wcale nie jest takie, jakie się wydaje.

Gradów ogarnęła przedwyborcza gorączka. Chętnych do rządzenia wsią nie brakuje, każdy, kto marzy o zdobyciu władzy, walczy, nie przebierając w środkach. Bodzio, od wielu lat piastujący stanowisko wójta, ma tym razem dwóch przeciwników: rzeźnika Marcina i organistę Michała. Bogaty i energiczny Marcin jest wspierany przez sprawnie działający, silny komitet wyborczy, natomiast kandydatura Michała budzi powszechny śmiech i drwiny mieszkańców wsi. Jednak pani Blanż, wiekowa kościelna, zrobi wszystko, aby jej wnuczek został nowym włodarzem Gradowa. Intryga goni intrygę, a miłość jest najlepszą zachętą do walki o wieniec z lauru.

Agnieszka Olszanowska - bibliotekarka z wykształcenia i powołania, absolwentka Bibliotekoznawstwa i Informacji Naukowej na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Autorka książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych, a także scenariuszy oraz felietonów publikowanych na łamach czasopism "Gospodyni" i "Biblioteka w szkole". Jej pasją jest domowa inkubacja ptaków i kwiaciarstwo. Mama trójki nastolatków. Autorka cyklu "Tajemnica dziesiątej wsi", "Listy z dziesiątej wsi" i "Miłość na dziesiątej wsi".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 22 min

Lektor: Ewa Konstanciak

Oceny
4,0 (49 ocen)
22
11
13
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
destiny30

Całkiem niezła

Ta czesc najmniej przypadla mi do gustu.
00

Popularność




 

 

Copyright © Agnieszka Olszanowska, 2019

 

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

 

Zdjęcie na okładce

© Konstanttin/Shutterstock.com;

Inna Sinano/Shutterstock.com

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Ewa Witan

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Marianna Chałupczak

 

ISBN 978-83-8169-868-9

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

1

Ja się pytam, co to jest! – Wójt gminy Gradów, ledwie przestąpiwszy próg biblioteki, zapomniał o zasadach dobrego wychowania, które wymagałyby powiedzenia chociażby krótkiego „dzień dobry”. – Niech mi pan powie, panie Jarku, co to, do cholery, jest?! – podniesionym głosem zaatakował siedzącego za biurkiem Jarka Pokorę.

Zdumiony bibliotekarz przyglądał się, jak tamten macha mu przed nosem wymiętym i mocno naderwanym plakatem w kolorze lekkiego różu, który to plakat, z uwagi na jego stopień zniszczenia, w gwałtowny sposób musiał zostać zerwany z drzwi wejściowych Urzędu Gminy w Gradowie, gdzie zaledwie kilka godzin wcześniej Jarek, używszy paru metrów taśmy klejącej, go umieścił.

– O ile mnie wzrok nie myli, są to szczątki zaproszenia na pierwsze spotkanie Dyskusyjnego Klubu Książki – wyjaśnił grzecznie.

Dyrektor biblioteki próbował zachować spokój i zwracał się do włodarza gminy w miarę łagodnym tonem. Na tyle dobrze już go znał, że wiedział, iż tylko spokój i trzymanie emocji na wodzy może go uratować przed kolejnym niekontrolowanym wybuchem złości, którą wójt od czasu do czasu lubił wyładować na zazwyczaj Bogu ducha winnych ludziach, a szczególnie na nim, jako dyrektorze znienawidzonej biblioteki.

– I zupełnie nie rozumiem, dlaczego zamiast wisieć na drzwiach urzędu i zachęcać mieszkańców Gradowa do udziału w spotkaniach DKK, został w tak brutalny sposób z nich zerwany. Patrząc na stan jego zniszczenia, przypuszczam, że ktoś musiał się z nim mocno naszarpać.

Celowo powiedział „ktoś”, żeby wójt sam się przyznał do aktu wandalizmu, jakiego dokonał na dopieszczonym w każdym szczególe plakacie, który stażystka Anetka dzień wcześniej stworzyła. Jarek uśmiechnął się, wspominając, jak to dziewczyna co chwilę wołała go do swojego biurka i pokazywała, jakie zmiany wprowadziła na wzorcowym plakacie Dyskusyjnego Klubu Książki, pobranym ze strony Instytutu Książki. A to przesuwała w różne miejsca filiżankę z kawą i podpisem „Dobre książki i kawa”, twierdząc, że bardziej na lewo lub pośrodku będzie się lepiej prezentowała niż tradycyjnie z prawej strony plakatu, a to dodawała drobne ozdobniki i zmieniała intensywność barwy różu, o ile tylko pozwalał na to program graficzny, w którym pracowała. A na koniec przez dwie godziny testowała różne rodzaje czcionki w informacji wyjaśniającej potencjalnym klubowiczom, gdzie i po co są zapraszani. Szczegółowo tłumaczyła Jarkowi, że od wyglądu i czytelności liter może zależeć powodzenie przedsięwzięcia od kilku lat bardzo popularnego w całym kraju, ale u nich jeszcze nieznanego. W efekcie jej starań powstał przepiękny plakat, utrzymany w kolorze fuksji, zawiadamiający, co nowego biblioteka oferuje mieszkańcom Gradowa.

 

Gminna Biblioteka Publiczna w Gradowie zaprasza wszystkich miłośników książek do udziału w spotkaniach nowo powstającego Dyskusyjnego Klubu Książki (DKK). Pierwsze spotkanie informacyjne odbędzie się w czwartek 9 sierpnia o godz. 17.00 w siedzibie GBP. Podczas spotkania nastąpi integracja członków oraz wybór lektury na najbliższe miesiące. Zapewniamy nie tylko dobrą literaturę, ale również kawę, coś słodkiego i od czasu do czasu spotkania ze znanymi i lubianymi autorami książek. Jeśli chcesz nie tylko czytać, ale i rozmawiać o książkach, ten klub jest dla Ciebie!!! Zapraszamy.

 

– Nie ktoś, tylko ja! Ja osobiście zerwałem plakat, a że któreś z was – tu grubym, a krótkim paluchem wskazywał to na wyglądającą zza regału z książkami Anetkę, to na Jarka – zmarnowało z pół krążka taśmy klejącej, żeby tego śmiecia umieścić na drzwiach, więc musiałem się mocno naszarpać, aby uwolnić drzwi, a tym samym mieszkańców gminy od tego czegoś! – Wójt nie tylko przyznał się do zerwania plakatu, ale też od razu zasugerował, że pomysł z założeniem w bibliotece Dyskusyjnego Klubu Książki jest zły i na pewno zaszkodzi gradowianom. – Nie wiem, czyj to pomysł, ale ja, jakem wójt Gradowa, kategorycznie, ostatecznie i nieodwołalnie nie wyrażam na to zgody!

– Jak pan, panie wójcie, może nie wyrażać zgody na coś, co, po pierwsze, nie jest w pana kompetencjach, a po drugie, zapewne nie ma pan zielonego pojęcia, o co nam chodzi, co chcemy robić i jaka jest idea Dyskusyjnych Klubów Książki?

Pozorne opanowanie Jarka zniknęło bez śladu. Po ostatnich słowach wójta poderwał się zza biurka i żywo gestykulując, zaczął walczyć o pomysł, który zaledwie kilka dni temu wpadł do głowy im obojgu, a wójt nawet nie zainteresował się tematem, tylko, tak dla swego widzimisię, chciał go zdławić w zarodku.

– Tym, czy ja o czymś mam pojęcie, czy nie, niech się pan, panie Jarku, nie interesuje. Jak na razie to ja jestem tu wójtem i ja mam obowiązek, moralny obowiązek, dbać o interesy gminy i jej mieszkańców. A pana obowiązkiem jest konsultować się ze mną w kwestii wszelkich nowatorskich pomysłów, jakie wam, chyba z nudów, od siedzenia pomiędzy tymi zakurzonymi książkami, od których dostaję kataru, alergii i innego paskudztwa, przychodzą do głowy! Zdaje mi się, że nie po to wsadziłem pana na stanowisko dyrektora, choć miałem wiele innych, zapewne lepszych kandydatek, żeby teraz pan mi tu tak bruździł!

Wójtowi też puściły hamulce i już nie podniesionym głosem, ale krzykiem, i to dość głośnym, odpowiadał na argumenty bibliotekarza.

– Zostały tylko niecałe trzy miesiące do wyborów, a pan mi takie coś pod nosem zakładasz? Nie tak się umawialiśmy! Nie tak! Miał mnie pan wspierać! Pomagać! A nie działać na rzecz konkurencji! – Schowana za regałem Anetka to chichotała, to poważniała, w zależności od zarzutów, jakie wykrzykiwał wójt. A przy okazji nagrywała wszystko telefonem. O czym oczywiście ani Jarek, ani tym bardziej awanturujący się przedstawiciel władzy nie mieli pojęcia. Pochłonięci ostrą wymianą zdań, a w ogóle sprawami ważniejszymi niż obserwacja młodej stażystki, absolutnie nie zdawali sobie sprawy, że Anetka jest nie tylko miłą i lekko zwariowaną dziewczyną, ale też stanowi spore zagrożenie dla każdego, kto jej stanie na drodze. O czym obaj, i nie tylko oni zresztą, mieli się wkrótce przekonać.

– Zupełnie nie rozumiem, o co panu chodzi! Co ma przysłowiowy piernik do wiatraka? A w przypadku naszej rozmowy utworzenie Dyskusyjnego Klubu Książki do wyborów samorządowych? Przecież to są dwie zupełnie różne i w żaden sposób niezwiązane ze sobą sprawy. Chyba pan wójt przyzna mi rację? Prawda?

Przerażony wizją konieczności rezygnacji z otwarcia DKK, Jarek postanowił przedstawić konkretne argumenty. A ponieważ jego adwersarz ani nie przytaknął, ani nie zaprzeczył, tylko wyczekująco wpatrywał się zimnym wzrokiem w bibliotekarza, ten kontynuował obronę klubu:

– Dyskusyjne Kluby Książki to wspólny projekt Instytutu Książki i Bibliotek Wojewódzkich, adresowany przede wszystkim do czytelników korzystających z bibliotek publicznych, czyli takich, jaką my tu mamy w Gradowie. Celem klubów jest także ożywienie środowiska skupionego wokół bibliotek oraz zachęcenie nas, bibliotekarzy, do kreowania mody na czytanie. Tematem każdego spotkania będzie inna książka… – Wójt zaczął głośno chrząkać, dając tym samym znać, że Jarek powinien zamilknąć i czekać na to, co on, jego pracodawca, zamierza powiedzieć.

– Może się panu, panie Jarku, wydaje, że ja taki głupi jestem i trzeba mi te wasze bibliotekarskie mądrości prosto z internetu wyuczone powtarzać, ale ja głupi nie jestem i żadnych wywodów słuchać nie będę. Ja tam swoje wiem. Pod przykrywką tych waszych książek, dyskusji i picia kawusi zagryzanej ciasteczkami powstanie opozycja skierowana przeciwko mnie i mojemu stanowisku. I tego jestem absolutnie pewien, jakem wójt Gradowa! Apropo książek, kawusi, ciasteczek i tego zapraszania autorów czy innych gryzipiórków. Kto ma za to wszystko płacić? Nie przypominam sobie, żeby środki na takie cele były zaplanowane w budżecie biblioteki? Nieprawdaż, panie Jarosławie? A może się mylę?

Jarek nie zdążył jeszcze otworzyć ust, gdy ubiegła go Anetka, która wyszła zza regału i używając całego swojego uroku osobistego, stanęła bardzo blisko wójta i patrząc mu głęboko w oczy, zaczęła tłumaczyć, że założenie klubu w Gradowie to był jej pomysł, bo kiedyś, jak jeszcze mieszkała z mamusią, to brała udział w podobnych spotkaniach w szkolnej bibliotece i bardzo, ale to bardzo podobały jej się dyskusje o literaturze. I teraz, kiedy zupełnie, ale to zupełnie przypadkiem przyszło jej chwilowo zamieszkać w Gradowie, w oczekiwaniu, aż jej los się odmieni, ogromnie by chciała zrobić coś dobrego i pożytecznego dla tutejszych mieszkańców, i to właśnie ona zaproponowała panu Jarkowi założenie DKK. I pan wójt zupełnie niepotrzebnie się martwi o pieniądze, bo ona już wszystko sprawdziła i żadnych, ale to naprawdę żadnych dodatkowych kosztów gmina z tego tytułu nie poniesie. Książki będą wymieniane z innymi klubami, które już istnieją, za spotkanie z pisarzami zapłaci się ze środków Instytutu Książki, kawusię i herbatkę mają przecież prywatną, a ciasteczka ona osobiście obiecuje piec i przynosić na spotkania klubu.

I tak prosiła, tak się uśmiechała i spoglądała zalotnie na wójta, że Jarkowi przez moment wydawało się, iż tamten ulegnie jej czarowi i da swoje błogosławieństwo, a tym samym pozwoli na założenie DKK. A być może sam nawet przyjdzie na pierwsze spotkanie, co miał mu zaraz Jarek zaproponować. Niestety, Bodzio, wójt od wielu kadencji, w nosie miał czar Anetki. W gorącym czasie przed wyborami myślał tylko o jednym – o zwycięstwie. A że na drodze do zwycięstwa i przysłowiowego wieńca z lauru zaczynały mu stawać pewne osoby, musiał się mieć na baczności i niszczyć w zarodku nawet najmniejsze formy zagrożenia, do których zaliczył także stworzenie Dyskusyjnego Klubu Książki. Dlatego też gdy Anetka, nieco rozczarowana brakiem reakcji z jego strony, w końcu zamilkła, już nieco spokojniejszym głosem zadał ostatnie, dla niego bardzo ważne pytanie:

– To niech mi któreś z was, bo pewnie już się nieco orientujecie, powie, kto ewentualnie będzie chciał należeć do tego waszego klubu! No, kto?

Zapytani popatrzyli na siebie z wahaniem i przez chwilę trwało milczenie. Anetka szybko podjęła decyzję, że nie powinna już się odzywać, gdyż może sobie zaszkodzić, a Jarek zastanawiał się, czy wskazanie zainteresowanych osób pomoże klubowi, czy też raczej mu zaszkodzi. A ponieważ ich rozmówca czekał na odpowiedź, więc on, jako dyrektor biblioteki, niestety finansowanej ze środków gminy, którymi przecież zarządzał wójt ze swoją złośliwą panią skarbnik, musiał mu tej odpowiedzi udzielić.

– Nie jesteśmy pewni – zaczął bardzo ostrożnie. – Ale zagadywaliśmy czytelników w tej kwestii i faktycznie, ma pan wójt rację, parę osób wydaje się już zainteresowanych uczestnictwem w naszym klubie.

– O proszę! Skoro miałem rację, to poproszę, panie Jarosławie, o nazwiska. I niech mi pan tylko tu z RODO nie wyjeżdża! Uprzedzam, że nie wyjdę, dopóki się nie dowiem, któż to w mojej gminie pragnie rozmawiać o książkach. Nazwiska. Poproszę o nazwiska – powtarzał z uporem maniaka, co bardzo rozbawiło Anetkę.

Dziewczyna znów zaczęła chichotać za regałem, gdzie po nieudanej próbie oczarowania wójta się skryła, a swoim śmiechem przeraziła Jarka, który stracił już nadzieję na realizację dobrego pomysłu i nie spodziewał się niczego dobrego z dalszego ciągu rozmowy. Rozumiał jednak, że ukrywając tożsamość pierwszych ewentualnych klubowiczów, nie poprawi sytuacji, tylko ją pogorszy. Dlatego, choć z ogromnymi obawami, w końcu zaczął wyliczać:

– Jagoda Maciejka, niedawno zmarł jej mąż i dlatego, aby trochę wyszła do ludzi i otrząsnęła się z żałoby, zaproponowałem jej udział w DKK. Przyzna pan wójt, że w jej sytuacji, o której zresztą wszyscy bardzo dobrze wiemy, kontakt z osobami o podobnych zainteresowaniach, współczującymi jej i pragnącymi pomóc, może mieć znaczenie terapeutyczne. Rzadko się zdarza, żeby na jedną osobę w tak krótkim czasie spadło tyle nieszczęść. Prawda, panie wójcie?

– Uhmmm.

– Pan Kowalski. Dużo czyta. Ma problem z nadużywaniem alkoholu, ale może nasze spotkania i dyskusje pomogą mu w walce z nałogiem. Słyszałem, że to dobra metoda udzielania wsparcia w procesie wychodzenia z alkoholizmu. Często książki, które w ramach klubu są przysyłane do bibliotek, poruszają problemy dotyczące różnych uzależnień. Zatem jest szansa, że i do nas te z treściami profilaktycznymi też trafią. A Kowalski podobno zapisał się do gminnego AA, więc cieszę się, że do DKK też chce wstąpić.

– Uhmmm. – Wójt znów zamruczał w oczekiwaniu na kolejne informacje o potencjalnych dyskutantach.

– Oczywiście ja i Anetka, ale to chyba jasne i nie budzi żadnych obaw czy wątpliwości?

– Uhmmm.

– No to jeszcze. – Tu Jarek zawahał się na moment i przełknął ślinę, ale postanowił mówić dalej. – Pani Blanż i jej wnuk organista.

Tym razem „uhmmm” wójta zabrzmiało jakby bardziej nerwowo i mniej aprobująco niż poprzednie „uhmmm”, dlatego też młody Pokora postanowił wytłumaczyć, dlaczego tych dwoje chce rozmawiać o książkach.

– Z racji wieku pani Blanż każdego dnia spodziewa się śmierci, a czytanie odrywa ją, choć na chwilę, od owych smutnych i trudnych myśli. Michał zaś jest samotny, zatem jemu te spotkania także mogą ubarwić życie. Być może także pozna kogoś w klubie i zakocha się…

– Najlepiej z wzajemnością – podpowiedziała zza regału Anetka.

– I tyle wiemy na ten moment o potencjalnych kandydatach. Tak mi się wydaje.

– A pani Lukrecja? – nieopatrznie wtrąciła stażystka.

Jarek nie zdążył powiedzieć, że Anetce coś się pomyliło i pani Lukrecja wcale nie ma ochoty dyskutować o książkach, choć jest bibliotekarką w gradowskim liceum, bo zanim zdołał cokolwiek wytłumaczyć, wójt wpadł w szał.

– Miałem rację! Miałem rację! – wykrzykiwał. – Ten wasz klub to nic innego jak przykrywka dla spotkań, których celem jest odsunięcie mnie od władzy! Wy tu chcecie przychodzić nie po to, żeby o książkach gadać, tylko planować, kto ma na moje miejsce wójtem zostać! Myślicie, że już do mnie nie dotarło, że ta zwariowana kościelna, nie wiem, dlaczego nazywana panią Blanż, a nie Funcią, choć ona tak się naprawdę nazywa, ubzdurała sobie w starej łepetynie, że tego swojego grubego wnuka wójtem zrobi? Wiem. Wiem o tym już od dawna. Tak samo jak się domyślam, że ten cholerny rzeźnik, mąż niejakiej Lukrecji, też zamierza kandydować na moje stanowisko! Jemu też się władzy zachciało. Myśli, baran jeden, że jak dochodową ubojnię ma, to sobie głosy kupi i ze stołka mnie zrzuci. Niedoczekanie jego! I niedoczekanie wasze! – wrzasnął na pożegnanie w stronę Anetki, która już nie śmiała nosa wysunąć zza regału.

Potem, ruszając z impetem do drzwi biblioteki, zagroził Jarkowi, że jeśli nie usunie wszystkich informacji o DKK nie tylko z różnych drzwi, na których poprzyklejał plakaty, ale również ze strony biblioteki i Facebooka, to jego żona dopiero zobaczy, jakie problemy może mieć wiejska fryzjerka. Skoro on, Pokora, nie martwi się o własne stanowisko, to może zacznie się martwić o firmę żony!

I tymi słowami wójt pożegnał się z nimi, gwałtownie trzaskając drzwiami. Nie myślał przy tym, że gdyby wskutek jego lekkomyślnego trzaśnięcia te uległy uszkodzeniu, to budżet gminy kolejny raz musiałby ponosić niezaplanowane koszty utrzymania biblioteki. A przecież tego wójt Gradowa najbardziej nie lubił – wydawać pieniędzy na magazyn z książkami, jak zazwyczaj nazywał nielubianą instytucję bez względu na to, kto stał na jej czele.

 

2

Zanim Bodzio został wójtem Gradowa, przez wiele lat pełnił funkcję magazyniera w dziale nawozów sztucznych w gradowskim geesie. Zajęcie to może i nie należało do zbyt ambitnych, ale w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a nawet na początku lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy foliowe torby wypełnione azotem, potasem, suprofoską, saletrą czy też mocznikiem były towarem równie deficytowym i pożądanym jak kawa czy czekolada albo papier toaletowy, a osoba, która nimi rozporządzała, miała niezwykłe poważanie w wiejskim światku, Bodziowi nie mogło się trafić lepsze stanowisko.

Okoliczni rolnicy zawsze byli dla niego mili i serdeczni. Bez względu na to, gdzie się pojawił: czy w szkole, na zebraniu u któregoś z gromadki swoich dzieci, pod kościołem czy też na targu w niedalekiej Kociej Woli, zawsze był otoczony wianuszkiem okazujących mu serdeczność znajomych. Kojarzył ich głównie z tego, że albo go częstowali papierosami, których z tego powodu sami sobie musieli często odmawiać z racji ograniczeń kartkowych, albo pojawiali się w magazynie tuż przed nową dostawą nawozów i przy użyciu różnych cennych środków perswazji, typu wódka, czekoladki tudzież wspomniane papierosy lub banknot wsuwany mu dyskretnie w dłoń przy męskim przywitaniu, zapewniali sobie pierwszeństwo w dystrybucji wspomnianych towarów.

Dzięki nawozom sztucznym Bodzio przez długie lata żył jak pączek w maśle i niczego mu nie brakowało. Dlatego też często i z dumą powtarzał, że, parafrazując pewne bardzo popularne powiedzenie, nie matura, a chęć szczera zrobi z ciebie magazyniera. Przy czym od razu podkreślał, że on jednak, na wszelki wypadek, gdyby w geesie, który w Gradowie porównywany był do krainy mlekiem i miodem płynącej, wydarzyło się coś złego, ukończył zaoczne technikum i zdał maturę, nie czytając ani jednej lektury. ANI JEDNEJ LEKTURY – podkreślał odpowiednio modulowanym głosem, żeby słuchacz od razu zrozumiał, że dla Bodzia, owszem, matura miała znaczenie, ale książki już nie.

Przyszły wójt nie lubił czytać. Choć określenie „nie lubił” zapewne było zbyt delikatne, gdyż na sam widok książek innych niż te, które dotyczyły naprawy urządzeń rolniczych, Bodzio dostawał dreszczy, spazmów i wysypki. Dlatego też, oświadczając Jarkowi, że w ich zakurzonej bibliotece on, wójt, dostaje alergii, mówił prawdę. Z tym tylko, że owa alergia umiejscowiona była nie na skórze, ale głęboko w podświadomości, skrywającej pierwsze szkolne niepowodzenia Bodzia i upokorzenia z tym związane.

W czasach, kiedy przyszły wójt przekroczył próg szkoły, nikt jeszcze nie znał ani słowa, ani pojęcia „dysleksja”. Takich jak on biedaków, którzy to w klasie pierwszej, drugiej czy nawet trzeciej potrafili mylić literę T z M czy G z D, nie otaczano wtedy opieką i wsparciem, tylko nauczyciele bez pardonu nazywali ich matołkami, debilami, a nawet sugerowali zmianę placówki bądź, nie czekając długo, wysyłali do szkoły specjalnej.

Bodzio na szczęście nie trafił do owego miejsca, gdzie naprawdę upośledzone dzieci przebywały z takimi, które, owszem, myliły litery i przez długi czas nie potrafiły nauczyć się czytać, ale poza tym świetnie funkcjonowały w społeczeństwie. Były bystre, pracowite, uzdolnione manualnie, a wszedłszy w wiek dorosły, szybko zakładały rodziny i w zawodach, do których trafiały zupełnie przez przypadek, wyróżniały się nawet na tle osób niebędących niezdiagnozowanymi dyslektykami.

On natomiast przebrnął przez normalną podstawówkę dzięki uporowi i wielkiemu poświęceniu matki, która, aby uniknąć wstydu spowodowanego faktem posiadania syna uczącego się w szkole specjalnej, regularnie dokarmiała nauczycielki, przynosząc im ukradkiem a to mendel jajek, a to oskubaną i oczywiście wypatroszoną gęś, a czasami po świniobiciu kaszaneczkę lub pasztetową, własnoręcznie przyrządzoną. Niestety, wstręt do słowa pisanego pozostał Bodziowi na całe życie. I choć praca magazyniera wymagała od niego zliczania czasami długich kolumn cyfr, z którymi jednak jako tako sobie radził, to nie liczenie, a czytanie stało się jego piętą achillesową.

Konieczność zdobycia umiejętności liczenia potrafił jeszcze wytłumaczyć, gdyż miała ona przełożenie na liczbę worków nawozu w magazynie, kwotę utargu w kasetce czy oszczędności, jakie dzięki drobnym łapówkom z czasem zaczął gromadzić. Natomiast potrzeby czytania z własnej woli, nie z konieczności, nigdy nie potrafił zrozumieć.

I nawet wtedy, gdy nadszedł czas powolnego upadku królestwa geesów, a nawozy sztuczne stały się równie dostępne jak papier toaletowy, ich zakup zaś nie był już uzależniony od dobrych układów z magazynierem, tylko od odpowiedniej zawartości portfela, Bodzio nadal nie zmienił postrzegania świata i ludzi. Dzielił ich na tych, którzy nie lubią czytać, czytają, ale się z tym nie afiszują, i tych, według niego najgorszych, którzy nie dość, że dużo czytają, to jeszcze oczekują, że ktoś będzie im te książki kupował.

A w momencie, kiedy dzięki dobremu układowi gwiazd, jak sam zwykł mawiać o swej wygranej, został wójtem, to od niego zaczęto oczekiwać, aby ze skromnego gminnego budżetu, który miał więcej dziur niż ser szwajcarski, wysupływać jeszcze pieniądze na utrzymanie biblioteki, choć według jego wyliczeń korzystało z niej zaledwie kilkuset mieszkańców. Kilkuset! Wykrzykiwał podczas posiedzeń rady gminy do radnych i sołtysów. Co to jest kilkuset czytelników przy kilku tysiącach mieszkańców gminy Gradów, oczekujących od włodarzy łatania dziur w drogach, budowy szkół, zakładania wodociągów, a potem kanalizacji, światłowodów, trawników, rabatek, zakupu samochodu dla Ochotniczej Straży Pożarnej i tysiąca innych ważnych inwestycji. Przy tych zamierzeniach utrzymanie biblioteki i zakup nowości wydawniczych wydawało się błahostką, o której nawet nie warto było myśleć.

I zazwyczaj Bodzio nie zaprzątał sobie głowy kwestiami czytelniczymi. Wypierał je, jak tylko potrafił. Szerokim łukiem omijał siedzibę gminnej biblioteki. A na widok wieloletniej bibliotekarki, nazywanej przez niego złośliwie Starym Czytadłem – tej samej, która tuż przed jego maturą, wówczas stojącą pod wielkim znakiem zapytania, podsunęła mu kilka bryków ze streszczeniami lektur – przechodził na drugą stronę ulicy. Krótko mówiąc, robił, co mógł, aby ani biblioteka, ani jej pracownica, a tym bardziej sami czytelnicy, w liczbie zaledwie kilkuset osób, nie zaprzątali jego zmęczonej głowy.

Niestety, kilka razy w roku nadchodził taki moment, kiedy słowa „biblioteka”, „budżet biblioteki” czy „bibliotekarka” padały w jego gabinecie dość często i zawsze przy tej okazji zastanawiał się, co zrobić, aby w kolejnym roku nie mieć już tego problemu. Niestety, prawo, dzięki któremu ze zwykłego magazyniera w szaroniebieskim drelichu mógł się przemienić w wójta, ubranego w przyzwoicie skrojony garnitur, zmuszało go też do prowadzenia i utrzymywania biblioteki. I nieważne, jak długo myślał na ten temat, a także kogo się radził, nikt nie potrafił mu podpowiedzieć, co mógłby zrobić, żeby obejść przepisy i raz na zawsze pozbyć się niedochodowej placówki.

Jednak po latach poszukiwań nadszedł długo wyczekiwany dzień i dla Bodzia pojawiło się światełko w tunelu. Co prawda, świeciło bardzo blado i czasami miał wrażenie, że maleńki ognik zaraz zgaśnie, lecz z uporem maniaka podtrzymywał owo bladziutkie światełko i wierzył, że jeszcze kilka posunięć, kilka intryg, a biblioteka raz na zawsze zniknie z mapy, przede wszystkim zaś z budżetu gminy Gradów.

 

3

Dwieście cztery kraje, osiemset pięć wysp, siedem oceanów (ciekawe, kto aż tyle ich naliczył? Przemknęło mu przez myśl, jakie głupoty ludzie zamieszczają w internecie, ale mimo to czytał dalej), ponad siedem miliardów ludzi, a ja wciąż jestem singlem!

– To tak samo jak ja – mruknął pod nosem Michał, przeglądając profile facebookowe znajomych, a potem jeszcze przez chwilę przyglądał się ulubionej grafice, którą jakiś czas temu zobaczył na koncie jednego z gradowskich ministrantów i bardzo się z nią utożsamiał. Grafika ta – czy też raczej przerobione zdjęcie – przedstawiała twarze mężczyzny i młodej kobiety, zakryte kominiarkami, spod których widać było tylko oczy obojga i usta, złożone do pocałunku (jej).

Zdjęcie to dawało nadzwyczaj sugestywną wizję pełnej i spełnionej miłości, a umieszczony poniżej napis: „Prawdziwy mężczyzna nie kocha miliona dziewcząt. Kocha jedną na milion sposobów”, objawiał to, czego mało domyślny oglądający mógłby nie zauważyć.

Ten wielokrotnie udostępniany w mediach społecznościowych obraz był tak banalny, a jednocześnie tak prawdziwy, że Michał niemalże miał wrażenie, iż ktoś kiedyś wymyślił go tylko po to, aby on, Michał Funcia, informatyk z wykształcenia, organista, kościelny, a czasami i grabarz z konieczności, mógł się pocieszać, że jest owym prawdziwym mężczyzną, który od lat kocha jedną i tę samą dziewczynę na milion sposobów. A odkąd całkiem niedawno owdowiała, zaczął ją kochać milion pierwszym sposobem. I jedyne, czego mu brakowało w tej jego wyjątkowej miłości, to fizycznego spełnienia.

Im dłużej przyglądał się grafice, tym bardziej czuł się podniecony i oczyma wyobraźni ściągał z głowy Jagody kominiarkę, całował pulsujące namiętnością usta ukochanej, palcami rozczesywał zapewne lekko spocone, krótkie włosy, a na koniec, jak to zawsze bywa, tulił ją nagą w ramionach i szeptał najczulsze wyrazy, które od wielu lat gromadził w słowniku tych nigdy lub rzadko wypowiadanych, a im dłużej jego wybranka była wdową, tym bardziej pragnął, aby to, co zgromadził w owym słowniku, utworzonym w zakamarkach pamięci tylko dla jego jedynej miłości, mogło w końcu zostać wypowiedziane.

Marzył, aby pragnienia, które pomimo upływu tylu lat od rozstania obojga za nic nie chciały zniknąć, w końcu mogły się spełnić. Niestety, choć babcia każdego dnia zapewniała go, że cierpliwość w końcu zostanie wynagrodzona, Michał z każdym dniem coraz mniej w to wierzył. Odkąd włamał się na konto pocztowe ukochanej i odczytał ostatni mejl, jaki napisała do zmarłego męża, ciągle narastał w nim strach, że choćby kochał ją platonicznie nie na milion, lecz na dwa czy trzy miliony sposobów, to i tak Jagoda będzie żyła wspomnieniami o Krzysztofie, a na niego, Michała, nawet nie spojrzy. Słowa, którymi pożegnała zmarłego, nawet jemu, choć gdzieś podświadomie cieszył się z tej niespodziewanej śmierci, rozdzierały serce i poruszały go do głębi naprawdę wrażliwej natury.

 

Minęło kilka dni od Twojej śmierci, Krzysztofie, a nadal mi się wydaje, że nadejdzie sobota i jak zawsze wrócisz z trasy do domu. Nie wiem, gdzie teraz jesteś, to znaczy wiem, gdzie jest Twoje ciało, ale myślę o Twojej duszy lub myślach, które chyba są z nią nierozerwalnie połączone. I kiedy tak myślę, że umarłeś, po chwili mam wrażenie, że to niemożliwe, bo kto tak naprawdę, na sto procent może być pewien, że człowiek już nie żyje? Ja, pomimo kilkakrotnych zapewnień lekarzy – tak, pytałam kilka razy, czy NA PEWNO i NIEODWRACALNIE NIE ŻYJESZ – ciągle mam wątpliwości. Budzę się rano, zmuszam do wstania i zajęcia się dziećmi, a gdzieś w głowie kołacze mi się myśl, że to nieprawda, wszyscy się mylą, bo Ty żyjesz i wrócisz do domu. I będzie jak zawsze, raz dobrze, raz źle, i tak w nieskończoność. A kiedy nadchodzi noc i w ciemnościach słyszę tylko spokojny oddech Milenki, minuta po minucie przypominam sobie Twoje ostatnie chwile. Najpierw diagnozę lekarzy, która od razu pozbawiła nas nadziei. Nowotwór jelita grubego w ostatnim stadium zaawansowania z licznymi przerzutami na wszystkie możliwe organy wewnętrzne. Potem Twój paniczny strach i wołanie, żebym coś zrobiła, żebym Cię ratowała, bo Ty nie chcesz do piachu. A potem mnóstwo kroplówek, które miały za zadanie przedłużać Twój ziemski byt. Jedne miały Cię wzmacniać, inne ułatwiać oddychanie, a jeszcze inne łagodzić potworny ból, rozrywający Cię od środka. I choć Twoje umieranie trwało zaledwie (albo aż) kilka dni, wiele się wtedy o nas obojgu dowiedziałam. Dlatego teraz o tym piszę. Piszę, bo jestem zaskoczona, jak bardzo oboje byliśmy bezbronni wobec tak szybko nadchodzącej śmierci. Jak bardzo się baliśmy, choć Twój strach był gwałtowny, a mój smutny, chłodny, a czasami wyrachowany. Bałam się nie tylko Twojego odejścia, ale również tego, jak sobie ze wszystkim sama poradzę. Czy dam radę zorganizować Twój pogrzeb, czy wytrzymam płacz dzieci i cierpienie Twojej matki. I dopiero gdzieś na końcu tych moich obaw był strach o to, co będzie ze mną. Jak będę żyła bez Ciebie. Bo choć wiele razy chciałam od Ciebie odejść, tamto planowane odejście byłoby inne. Inne, ponieważ Ty byś żył i był. A teraz, kiedy odszedłeś, choć tak naprawdę nie chciałeś i do ostatniej chwili nie pogodziłeś się z myślą, że musisz umrzeć, mam wrażenie, że to nieprawda. Że to tylko sen, z którego wkrótce się obudzimy. Twoja przedśmiertna panika tak bardzo zapadła mi w pamięć, że nie mogę o niej myśleć bez lęku. Kiedy kurczowo trzymałeś moje ręce i krzyczałeś, że nie chcesz umierać, ja też tego nie chciałam. Wolałabym, abyś nadal był dla mnie taki, jaki byłeś, ale żebyś wyzdrowiał i wrócił do domu. Czy to znaczy, że naprawdę Cię, Krzysztofie, kochałam?

Gdy kolejny raz zadaję sobie pytanie, czy Cię kochałam, wiem, że tak właśnie było. Tylko dopóki żyłeś i przez te wspólne lata kłóciliśmy się, milczeliśmy, a czasami coś wspólnie robiliśmy, nie zdawałam sobie sprawy z moich uczuć. Z tego, że miłość nie jest prosta. Teraz mam taki mętlik w głowie, że już sama nie wiem, co naprawdę czuję. Zamykam oczy i widzę Twoje ostatnie chwile, jak się dusiłeś, szarpałeś, a potem bezwładnie opadłeś w moje ramiona. I długi czas Twoje ciepło. Nie pozwoliłam Cię zabrać do prosektorium, dopóki nie zrobiłeś się zimny. Nie chciałam wierzyć lekarzom, że to już koniec. Dotykałam Twojego ciała i czułam jego ciepło, głaskałam Cię po twarzy, po włosach i nie chciałam wierzyć, że to już koniec. Dopiero gdy Twoje dłonie zaczęły być chłodne, poddałam się wreszcie. Ale i tak nie uwierzyłam. Nawet jak już, zupełnie lodowatego, pocałowałam Cię na pożeg­nanie tuż przed zamknięciem trumny. I tak jest do dziś. Wiem, że Ciebie nie ma, że nie żyjesz, ale i tak w to nie wierzę. I czekam. Każdego dnia czekam na noc i na sen. I każdej nocy śnisz mi się na łące pełnej dmuchawców. Z uśmiechem na twarzy zrywasz długie łodygi zakończone delikatnym białym puchem, a potem bardzo delikatnie splatasz wianek. Kiedy jest już gotowy, wołasz mnie i jeszcze delikatniej, tak żeby wianek się nie popsuł, wkładasz mi go na głowę. A ja jestem wtedy tak bardzo szczęśliwa. Że mnie nie okłamałeś, że w końcu dałeś mi ten obiecany wianek z dmuchawców. I że warto było na niego czekać. Tyle lat. I że nadal jesteśmy razem.

Nie wiem, jak będę żyć bez Ciebie. Nie wiem, co się stanie, gdy w końcu uwierzę, że już nie wrócisz. Boję się każdego kolejnego dnia, który mam przeżyć bez Ciebie. I choć przez całe nasze wspólne życie wydawało mi się, że jestem sama, to dopiero teraz wiem, co znaczy prawdziwa samotność. Tęsknię za Tobą, Krzysztofie, i z niecierpliwością czekam na noc, żeby znów śnić o łące pełnej dmuchawców i Twoich ramionach. Kocham Cię, Krzysztofie. I tak już zostanie.

 

Im częściej czytał ten pożegnalny mejl, tym bardziej wątpił, aby niezwykły plan babci mógł się powieść. I choć pani Blanż, ukochana babcia Michała, twierdziła, że wystarczy tylko, aby wygrał najbliższe wybory samorządowe i został wójtem, a Jagoda bez chwili namysłu padnie mu w ramiona, on jednak żywił coraz poważniejsze wątpliwości. Zastanawiał się, czy nie tylko on, jej dawny kolega, a nawet można by rzec chłopak, ale w ogóle ktokolwiek miał szansę przebić gruby wdowi pancerz, którym w momencie śmierci Krzysztofa otoczyło się jej serce.

I choć wszyscy w Gradowie wiedzieli, że za życia mąż bardzo jej dokuczał i biedaczka miała z nim piekło na ziemi, to jego nagła śmierć w jednej chwili z tyrana, despoty i psychopaty, znęcającego się nad nią bez względu na to, czy była akurat w ciąży, czy też nie, wyniosła go we wspomnieniach Jagody na piedestał, na który być może już żadnemu mężczyźnie nie uda się dostać i przysłonić swą osobą zmarłego, a tym samym zdobyć serce niedostępnej, zgorzkniałej, a do tego we wdowim ubraniu mało atrakcyjnej, młodej kobiety.

Jednak cokolwiek by w tym momencie Michał sądził, klamka zapadła i właściwie nie było już odwrotu.

Babcia, jak to babcia, od słów przeszła do czynów, działała szybko i zanim się nad tym wszystkim głębiej zastanowił, już miał swój komitet wyborczy, któremu teraz nie mógł powiedzieć, że się rozmyślił i nie chce zostać wójtem. Takiego wstydu pani Blanż z pewnością by nie przeżyła. A Michał, jak na dobrego wnuka przystało, za nic nie zamierzał się przyczynić do babcinego zejścia z tego świata. Dlatego też kolejny raz zamknął plik, w którym miał zapisane mejle Jagody, potem wylogował się z fejsa, a na koniec z bardzo głośnym westchnieniem zaczął poprawiać program wyborczy, który z pomocą zaprzyjaźnionej osoby, bliżej mu, niestety, nieznanej, babcia niedawno ułożyła. Jako kandydat na wójta, a wkrótce być może ewentualny zwycięzca wyborów, musiał go dobrze poznać i z nim się utożsamiać. Co prawda, ilość absurdów, które program zawierał, była dość znaczna, ale w opinii babci i owej bliżej nieznanej osoby zawarte tam kłamstwa mieściły się w granicach normy, tak że spokojnie i bez wstydu mógł je na prawo i lewo przedstawiać potencjalnym wyborcom.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI