Dymy nad Birkenau - Seweryna Szmaglewska - ebook + audiobook + książka

Dymy nad Birkenau ebook i audiobook

Seweryna Szmaglewska

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedno z najważniejszych świadectw losu więźniów i ofiar obozu Auschwitz-Birkenau i jednocześnie jedna z pierwszych literackich relacji z piekła na ziemi.

"Na ściany, podłogi, cegły padła tu krew i opowiada o ludziach, którzy tu ginęli. Zostali tam, gdzie polała się ich krew. To nic, że ściany później zabielono wapnem. Te ściany są nadal czerwone."

Seweryna Szmaglewska po aresztowaniu przez gestapo spędziła dwa i pół roku w obozie Auschwitz-Birkenau, gdzie doświadczyła wyczerpującej pracy fizycznej i kilku ciężkich chorób. Gdy w styczniu 1945 r. więźniów obozu pognano w marszu śmierci, udało jej się uciec. Od pierwszych dni wolności przystąpiła do opisania tego, co niewyobrażalne. Tak w ciągu kilku miesięcy powstał pierwszy dokument o nazistowskiej machinie zagłady. Książka ukazała się przed końcem 1945 roku.
Wydanie zawiera niepublikowane listy z obozu, rysunki Seweryny Szmaglewskiej tworzone w trakcie pisania oraz fragmenty najważniejszych recenzji oraz wypowiedzi samej autorki o książce.

Pisałam w obawie, że hitlerowcy umiejący w mistrzowski sposób zacierać ślady swoich zbrodni zdołają zatrzeć je tak, by uniknąć kary. Pisałam jednym tchem, jak zeznanie świadka przed sądem, niemal akt oskarżenia, w przekonaniu, że uzupełniony innymi dowodami, natchnie on narody wolą unieszkodliwienia mordercy.
Seweryna Szmaglewska

Ta książka jest spokojna i skupiona. Nie znajdziesz w niej tanich łez, lirycznej łatwizny, koniunkturalnej kalkulacji na efekt, na egzaltację, na histerię. Znajdziesz za to surowe w swej prostocie, przejmujące prawdą oskarżenie zbrodni, oskarżenie wypisane czarną smugą krematoryjnego dymu.
Wilhelm Mach

Seweryna Szmaglewska (1916-1992) - pisarka i jedyna Polka zaproszona do złożenia zeznań w procesie norymberskim. Przyszła na świat w Przygłowie, niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie Łódzkim. Po wybuchy wojny wróciła do Piotrkowa, gdzie pracowała jako ratowniczka w szpitalu i uczyła na tajnych kompletach. Osiemnastego lipca 1942 roku została aresztowana przez gestapo i przewieziona do obozu Auschwitz-Birkenau. 18 stycznia 1945 roku udało jej się uciec z marszu śmierci. Debiutowała w 1945 roku książką "Dymy nad Birkenau", w której opisała swoje obozowe przeżycia. W lutym 1946 książka została włączona jako materiał dowodowy przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Przez lata była wiceprezesem Rady Naczelnej ZBoWiD. Opublikowała między innymi: "Zapowiada się piękny dzień" (1960), "Czarne stopy" (1960), "Niewinni w Norymberdze" (1972), "Dwoje smutnych ludzi" (1986). Odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi i Nagrodą Ministra Kultury i Sztuki I stopnia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 58 min

Lektor: Katarzyna Błaszczyńska

Oceny
4,7 (149 ocen)
109
33
5
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doroteja1981

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca i wstrząsająca…. Lektura obowiązkowa
00
thechimericalreader

Nie oderwiesz się od lektury

To była zdecydowanie najcięższa lektura w całym dotychczasowym moim życiu Czytelnika. Autorka w sposób prosty i niewyszukany opisuje rzeczywistość obozową tworząc przez to literaturę wstrząsającą, uderzającą w samą duszę czytającego. Pokazuje to co wiele książek literatury okołoobozowej stara się przekazać w sposób mniej dosadny; ona zaś odziera wszystko z pięknej otoczki słów ukazując gołą i przerażającą prawdę o sytuacji w Birkenau. Z tej książki wyziera ból, beznadzieja i strach. Z drugiej jednak strony Szmaglewska między tą szarą i bolesną historią, ukazała nadzieję i człowieczeństwo. Pokazała, że nawet w piekle ludzie potrafią sobie pomagać i nie zapominać o najbliższych. Te drobne przejawy dobroci działały na moje serce jak najlepszy lek. Sprawiały, że nabierałam oddechu podczas czytania tej trudnej lektury i dawały mi nadzieję. Polecam z całego serca.
00
lizak123

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo realistycznie opisana sytuacja więźniów, polecam
00
Sengatime

Nie oderwiesz się od lektury

Tylko dla osób psychicznie gotowych na ogromną skondensowaną dawkę wspomnień Holocaustu.
00
Jamajka82

Nie oderwiesz się od lektury

Niełatwy opis obozowej rzeczywistości. Bardzo wierna opowieść o woli przetrwania w nieludzkich czasach. O pracy ponad siły, walce z głodem i obozowym systemem, dla współczesnych ludzi nie do uwierzenia...
00

Popularność




 

 

Copyright © Jacek Wiśniewski, 2020

Projekt okładki

Michał Poniedzielski

 

Redaktor wydania

Michał Nalewski

 

Korekta

Grażyna Nawrocka

 

Tłumaczenie listów z języka niemieckiego

Maciej Łysakowski

 

ISBN 978-83-8169-902-0

 

Warszawa 2020

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

 

Najważniejsze recenzje

Pierwsza książka Szmaglewskiej stanowiła załącznik do aktu oskarżenia w procesie norymberskim, lecz była nie tylko dokumentem. Dymy nad Birkenau były nie tylko świadectwem i protestem, były utworem literackim o niezaprzeczalnych walorach artystycznych, dowodem jakże trudnej dyskrecji autorki wobec tragicznych przeżyć obozowych. Szmaglewska okazała się obserwatorem niezwykłym: w obliczu śmierci umiała patrzeć i zapamiętywać. W sytuacji, gdy nikt już myśleć nie umiał, gdy bliskość śmierci paraliżowała świadomość, pchała ją w nicość, Szmaglewska umiała spokojnie i uważnie obserwować mechanizm tortur i śmierci.

Adam Budzyński, Powrót do źródeł,

„Kultura” 1966, nr 6

 

Pierwsza jej publikacja książkowa Dymy nad Birkenau (1945) stanowiła jedną z najbardziej wstrząsających pozycji literackich wydanych w roku powojennym. Książka ta, utrzymana na pograniczu pamiętnika, reportażu, dokumentu i powieści, opisująca w sposób rzeczowy, powściągliwy, dokładny, wierny szczegółom doświadczenia autorki jako wieloletniej więźniarki obozu oświęcimskiego – stanowiła autentyczny, dojrzały w swej artystycznej formie wyraz najcięższych okupacyjnych przeżyć człowieka poddanego torturom faszystowskiego barbarzyństwa.

„Nowe Książki” 1965, nr 24

 

Ta książka jest wstrząsająca. Każde jej zdanie pisane potem i krwią. Pod symbolami znaczków literowych czujesz żywy, drgający miąższ ludzkiego bólu. Trudny do objęcia i udźwigania jest ciężar nieskłamanych słów o cierpieniu, o ileż trudniejsze i cięższe musiało być cierpienie samo!

Ta książka jest spokojna i skupiona. Nie znajdziesz w niej tanich łez, lirycznej łatwizny, koniunkturalnej kalkulacji na efekt, na egzaltację, na histerię. Znajdziesz za to surowe w swej prostocie, przejmujące prawdą oskarżenie zbrodni, oskarżenie wypisane czarną smugą krematoryjnego dymu.

Ta książka jest krzepiąca i radosna. Trudnym szlakiem, znaczonym milionami unicestwionych żywotów ludzkich, wiedzie do prawdy pozytywnej – o bohaterstwie podjętym nie dla sprawy śmierci, lecz dla sprawy życia.

Kto przeczyta Dymy nad Birkenau, pojmie, że niełatwo mówić, a trudniej jeszcze pisać o takim cierpieniu, takiej zbrodni i takim bohaterstwie.

Wilhelm Mach,

Opowieść o najtrudniejszym zwycięstwie,

„Odrodzenie” 1946, nr 4

 

W ciągu pierwszych trzech lat po wyzwoleniu pojawiały się opowiadania Hołuja, A. Rudnickiego, Nałkowskiej, Borowskiego, książki Kossak-Szczuckiej, Wandy Żółkiewskiej, Róży Bauminger, Krystyny Żywulskiej, Poli Gojawiczyńskiej, Gustawa Morcinka, Michała Rusinka. Stworzyły one zjawisko „literatury obozowej”, na poły epickiej, na poły dokumentalnej, jakże słusznie określonej przez Kazimierza Wykę „pograniczem powieści”, niezdolnej do zachowania epickiego dystansu wobec świata, który odległość między ludźmi mierzył zasięgiem kija lub kuli karabinowej. Po książce Szmaglewskiej przyszły wstrząsające Medaliony i najokrutniejsza proza światowa o czasach pogardy – proza Borowskiego. Czy więc w tym kontekście Dymy nad Birkenau zbladły w swojej przerażającej prawdzie, czy utraciwszy priorytet jedyności, obroniły swą wartość dokumentalną i literacką? Miarą wartości książki Szmaglewskiej jako dokumentu jest stwierdzenie dość proste. Żaden mianowicie z przywołanych tu autorów nie zawierał w swej książce rozleglejszego obrazu obozu zagłady. I nie jest przecież istotne, czy mamy do czynienia z obozem męskim czy kobiecym, nie jest także istotne, na ile różnią się charaktery funkcjonariuszy niemieckich, na ile różnorodne mogą być sposoby zadawania śmierci. W zakresie bogactwa realiów ta książka wśród innych relacji obozowych nadal zachowuje pierwszeństwo. Obejmując swą powieścią trzy lata funkcjonowania Birkenau, lata 1942–1944 (a nawet do stycznia 1945), była Szmaglewska w stanie ukazać właściwie wszystko, co zawiera się w określeniu „obóz zagłady”. Baraki i łaźnie, kommanda i rewiry, głód i choroby, śmierć i ucieczki, odwszenia i apele, szubienice i bunkry, transporty i krematoria, zezwierzęcenie katów i upodlenie ofiar, przerażenie i obłęd – świat więźnia. I także inny aspekt tego świat – nadzieja, moralna obrona przed zniszczeniem w człowieku ludzkich odruchów, poświęcenie jednostek, szczególny typ solidarności na dnie upadku. W drapieżności widzenia przerasta książkę Szmaglewskiej proza Borowskiego, być może także, iż poetyka Medalionów jest ciekawszym chwytem pisarskim. W wierności opisu Dymów nad Birkenau nie zdystansował dotąd nikt.

Andrzej Z. Makowiecki,

Opowieść o zagładzie: Seweryny Szmaglewskiej

„Dymy nad Birkenau”, „Kultura” 1969, nr 26

 

Autorka o książce

– Jak to się stało, że znalazła się Pani w hitlerowskim obozie śmierci?

Jesienią 1939 roku byłam ochotniczą pielęgniarką w czasie działań wojennych, potem wstąpiłam do studenckiej organizacji konspiracyjnej. Aresztowana w lipcu 1942 roku, w październiku tegoż roku stałam się więźniem Oświęcimia. W styczniu 1945, podczas ewakuacji więźniów, kiedy Niemcy wycofywali się pośpiesznie przed frontem wschodnim, a nas pędzili bez wytchnienie męczeńską drogą, spróbowałam uciec razem z dwiema koleżankami. Położyłam się na śniegu pod białym płótnem; był wieczór, ale księżyc w pełni świecił jasno i ujawniał każda nierówność. Jednak się udało. Ucieczka nasza i wędrówka w stronę Krakowa było to niewątpliwe ryzyko; mogło się udać tylko dzięki pomocy ludzi, na których progi przyganiał nas mróz, głód i strach. Ani razu w żadnej wsi nie zdarzyło się, żeby gospodarz powiedział nam: – Odejdźcie.

Przyjmowali nas na noc, dawali czystą pościel, kładli na stole chleb i mówili: – Zostańcie. My was ukryjemy do końca wojny. Niemcy już uciekają.

Nie skorzystałyśmy z zaprosin, szłyśmy uparcie dalej. Ale nigdy żadna z nas trzech nie zapomni, jak ogromną miłość i ufność i ulgę budzili w nas gospodarze, którzy tak serdecznie przyjmowali nas pod swój dach.

– Kiedy zasiadła pani do pisania swojej pierwszej książki?

– Od pierwszych dni po powrocie do domu zaczęłam pośpiesznie pisać. Dymy nad Birkenau były moją pierwszą książką. Powieść Zapowiada się piękny dzień, która weszła na listę „Złotego Kłosa”, jest jakby dalszym ciągiem Dymów, mówi o transporcie z Oświęcimia, o ucieczce kobiet i wędrówce polnymi bezdrożami w stronę Krakowa.

Kiedy rozpoczynałam pracę nad pierwszą książką – debiutantka, nieświadoma w najmniejszym stopniu tajników sztuki pisarskiej (a był to czas radosnego śpiewu po klęsce Niemiec hitlerowskich) – kiedy pochylałam się nad kartkami papieru, moja myśl niespokojnie szukała adresata. Był nim idealny czytelnik oddalony może o setki kilometrów od wielkich miast, zaabsorbowany pracą zawodową, dążący jednak przez godziny dnia do wieczornego spokoju będącego porą czytelnika. Przeczuwałam istnienie takiego czytelnika. Pragnęłam go widzieć przy jego stole, pod jego lampą. Ufałam, że potrafi zrozumieć najbardziej zawiłe i najbardziej osobiste wyznania autora, nabierałam pewności, ze można, że warto mówić do niego z głębi serca.

Przychodziły oczywiście wahania i wątpliwości, strach zaczynał jeżyć włosy na głowie. Książka! Na cóż ja się porwałam?! Ale wtedy zjawiała się myśl nikła i wątlejsza może niż smuga babiego lata przylatująca nad biurko zza otwartych okien – o dalekim czytelniku, który na pewno jest. I czeka. Dłoń odnajdywała ołówek. Dziwna niewidzialna busola zaczynała znowu działać.

Seweryna Szmaglewska,

rozmowę przeprowadziła K. Nepomucka,

„Chłopska Droga” 1966, nr 97

 

W. – Seweryno, wiele twoich książek wyrasta z twych doświadczeń oświęcimskich, niektóre są projekcją oświęcimskich czasów na dalsze losy twoich bohaterów. Mówi się przez to nieraz, że jesteś pisarzem jednego tematu, co ogranicza jakoś twoją wyobraźnię i perspektywy na inne ludzie sprawy. Czy uważasz to za słuszne?

S. – „Autor jednego tematu” – to takie uproszczenie szufladkujące, typowe dla naszej krytyki. Ostatecznie mogę nawet przyjąć to sformułowanie, pod warunkiem że zgodzimy się upatrywać funkcję literatury w jej zajmowaniu się sprawami człowieka: człowieka w sytuacjach wojny, w obliczu śmierci, w obozach koncentracyjnych. Ten gigantyczny temat fascynuje wielu pisarzy, dramaturgów, ale i psychologów, lekarzy, socjologów. Spójrzmy na gotowe już utwory, jak ten „jeden temat” wygląda: Stalingrad Plieviera obok Stalingradu Niekrasowa, Niemcy Kruczkowskiego, Pamiętnik Anny Frank, Caputt Malapartego, I boję się snów Wandy Półtawskiej, Pamiętnik lekarski z Pawiaka dr. Felicjana Lotha, proza Borowskiego – popatrz ile barw, ile odcieni. Te wszystkie książki są rozdziałami epopei naszego czasu, jakiejś Boskiej komedii dwudziestego wieku. Może się łudzę, ale autorzy tego typu książek, czy chcą czy nie chcą, stanowią rodzaj międzynarodowego pogotowia antywojennego. Jeżeli moja twórczość zajmuje w tym dziele zbiorowym odrobinę ważkiego miejsca, to jest to wielka zachęta do walki o ludzką świadomość. Zresztą nie należę wcale do rekordzistów, tylko w czterech moich książkach znajdziesz okupację, inne są wolne od tej ponurej sprawy, co nie znaczy, ze obiecuje już odejść od tego tematu.

W. – Czy to Oświęcim był dla ciebie pierwszym bodźcem pisarskim?

S. – Ależ skąd, będąc jeszcze w szkole, pisywałam wiersze, felietony, drobne prozy, w latach studenckich była to już tylko proza. Moje młodzieńcze próby wyrosły na gruncie znakomicie prowadzonego języka polskiego w piotrkowskiej szkole przez Aleksandrę Matusiakową, wychowankę Uniwersytetu Jagiellońskiego, słuchaczkę prof. Zenona Klemensiewicza. Posiada ona niezwykły wśród Polaków dar żywego słowa i umiejętnością tą hojnie obdarowała całe pokolenie wychowanek piotrkowskiej szkoły. Myślę, że gdyby nie zetknięcie się z wojną, z hitleryzmem, pisałabym na pewno książki o treści społecznej, psychologicznej. Ostatecznie przyznasz chyba, że nikt nie rodzi się z tematem okupacji tkwiącym w głowie. Zetknięcie się oko w oko z hitleryzmem zobowiązuje, próba omijania go byłaby objawem tak nieludzkim, że chyba zdumiewającym.

Poza tym cóż – mój sposób pisania wyrósł (i może za długo taki pozostał) z chęci przekazania ludziom szybko i prosto – może zbyt prosto (choć teraz już nie piszę szybko) – tego, co nazywamy doświadczeniem albo tematem okupacyjnym, ale za to – i nie wiem, czy to przynosi chwałę autorowi, czy powinno go martwić – moje książki trafiają często do czytelników z odległych małych miast, wsi, z gminnych punktów bibliotecznych, gdzie miewam sporo wieczorów autorskich. Może to jest sprawa sprawdzalności, realizmu, sprawa prawdziwego zdarzenia, nazwij to, jak chcesz.

Seweryna Szmaglewska, Złoty kłos,

rozmowę przeprowadziła W. Karczewska,

„Odgłosy” 1964, nr 10

 

– W nowej serii wydawniczej „Biblioteka 30-lecia” ukazała się niedawna pierwsza, głośna Pani książka Dymy nad Birkenau, która od roku 1945 nie przestała być czytana. Co według Pani decyduje o tak wielkim powodzeniu i oddźwięku u czytelników zarówno w kraju, jak i za granicą?

– To trudne pytanie i autor jest chyba ostatnim człowiekiem, który może na nie odpowiedzieć trafnie. Kiedy zaczęłam pisać Dymy nad Birkenau, trwała jeszcze wojna, był luty 1945 roku. Traktowałam swoją pracę nad utworem niemal jak relację korespondenta wojennego. Chciałam przełamać milczenie, jakim hitlerowcy zdołali otoczyć zbrodnicze działania realizowane z przerażającą konsekwencją, planowo i na ogromną skalę w rejonie otoczonym drutami i kilometrami pustki naokoło. Wydawało mi się, że przekazanie prawdy o obozie zagłady, wszystkiego, co nurtowało moje myśli i pamięć – a czego społeczeństwo, ściśle odizolowane przez hitlerowców od treści obozu koncentracyjnego, nie wiedziało – jest koniecznością polityczną w obronie pokoju. Kierował mną po prostu jakiś instynkt i wewnętrzny przymus.

– W jakim stopniu fakt powstania Dymów nad Birkenau w bardzo krótkim czasie po ucieczce z transportu wpłynął na charakter utworu?

– Pisałam tę książkę niesłychanie szybko, jednym tchem. Żyjąc w jakiejś bolesnej próżni, która rozciągnęła się od lutego do zakończenia wojny, wiedząc że moje towarzyszki wciąż posuwają się w transportach do Gross-Rosen, do Buchenwaldu, do Ravensbrück, narzuciłam sobie tok pracy zgodny z ich dniem wędrówki – nastawiałam budzik na piąta rano i nie odrywając się od tematu, pracowałam aż do zmierzchu. Ledwo kończyłam rozdział, odwoziłam rękopis do „Czytelnika”.

– Czy nie uważa Pani, że na ekspresji tego „autentyku moralnego” – jak nazwał Kazimierz Wyka Dymy nad Birkenau – zaważył szczególnie sposób ujmowania rzeczywistości i kształt narracji: dokumentalność podszyta jednocześnie liryzmem? „Alegri ze słonecznej Grecji”, na przykład, to rozdział mający charakter prozy poetyckiej.

– Nic z tego, co zamknęłam w Dymach nad Birkenau nie jest wymysłem literackim. W przedstawionych sytuacjach rodziny mogą odnaleźć i odnajdują swoich bliskich, a ci nieliczni, którzy przeżyli – dojrzeć siebie i potwierdzić realność zdarzeń. Słowo: „Birkenau” stało się symbolem grozy. Proszę pomyśleć, do ilu krajów Europy nadchodziły listy z abstrakcyjnego miejsca zwanego Birkenau!

Siła dramatyczna samego tworzywa i ciężar faktów żyjących w pamięci przesądziły o ekspresji. W mniejszym stopniu było to chyba moją zasługa pisarską; pragnęłam wiernie zrelacjonować zdarzenia, których wymowa wpłynęła w rezultacie na układ kompozycyjny. Nie zrodziła się zresztą taka forma od razu. Początkowo męczyłam się, miałam wątpliwości. Zaczęłam przecież pisać po latach przymusowego głodu intelektualnego i muszę przyznać, że nie mogłam nabrać rozpędu. Pierwsze fragmenty budziły moje niezadowolenie.

Pamiętam: dałam do przeczytania część rękopisu młodej dziewczynie przygotowującej się na wyższe studia, Antoninie Kłoskowskiej (obecnie profesor socjologii na Uniwersytecie w Łodzi) i ona wyraziła obawę, iż pisząc w pierwszej osobie, narażam się na niebezpieczeństwo, że zanim skończę książkę, stworzę już właściwie opowieść o sobie samej. Siłą rzeczy będzie to relacja o upartym, wręcz bohaterskim przejściu przez wszystkie fazy obozu koncentracyjnego. Tymczasem ja pragnęłam utrwalić owe miliony ludzi, gromady wypędzane z bloków na apel, chore kobiety dźwigające podkłady kolejowe, zimą i latem kopiące rowy; kobiety głodne, zziębnięte, bez sił, transporty do komór gazowych, rozpacz dzieci zabieranych matkom i rozpacz matek odrywanych uderzeniem kolby od dzieci.

Wtedy właśnie przemodelowałam sposób narracji: spróbowałam, nie rezygnując z subiektywnego stosunku do sprawy, ukryć jednocześnie za faktami samą siebie. Powstała forma, którą Kazimierz Wyka nazwał pograniczem powieści – a więc nie powieść, nie wspomnienie, nie reportaż. Dziś jest to może już forma niewystarczająca, ponieważ zdarza mi się spotkać młodych czytelników, którzy pytają, jaka była moja rola w obozie i nie dostrzegają mnie wtopionej w wielki tłum.

– Na tle literatury obozowej zarówno Dymy nad Birkenau, jak i inne Pani utwory cechuje obok oskarżania pewien optymizm oraz wiara w człowieka i człowieczeństwo.

– Różnica w spojrzeniu poszczególnych pisarzy na rzeczywistość obozu wynika z odmiennych warunków, w jakich się znaleźli; każdy obóz czy filia obozu to był zupełnie inny krąg piekła. Materiał dany autorom inspirował do całkowicie innych kształtów literackich i ocen. Jeśli chodzi o moje doświadczenia – przeżyłam tylko dzięki ludzkiej życzliwości. Pierwsza pomoc, pierwsza kromka chleba, pierwsza wskazówka, jak należy chronić głowę przed kijem sztubowej – to wszystko były sprawy, o których może nie myślałam, pisząc, ale które z pewnością nadały jakiś ton mojemu pisarstwu. Pokazały mi człowieka, który będąc na samym dnie, potrafił jednak podeprzeć kogoś drugiego. Upodlenie nie stanowiło jedynej treści…

– Problematyce obozowej, a szerzej: tematyce niemieckiej, pozostaje Pani wierna w wielu swoich utworach – raz traktując ją w sposób bardziej dokumentalny, kiedy indziej – bardziej zbeletryzowany. Czym tłumaczyć tę ciągłość tematyczną?

– Trybunał Norymberski włączył Dymy nad Birkenau do aktu oskarżenia w procesie przeciwko ludobójcom i w ślad za książką wezwano do Norymbergo także mnie. To w jakiś sposób zwiększyło moje poczucie odpowiedzialności i słuszności świadczenia w tych sprawach.

Ponadto istotną rolę odegrało także stanowisko czytelników, którzy na wielu spotkaniach domagali się kontunuowania tego typu literatury. Przypominam sobie, jak podczas wieczory autorskiego w Siemianowicach jeden z górników surowo skarcił mnie, że nie dopilnowuję wznawiania Dymów nad Birkenau; sądził, że nowe wydanie zależy od autora. Były to, nawiasem mówiąc, czasy, kiedy nowa edycja stanowiła ogromną trudność. Ze strony czytelników padały pytania, ot, chociażby: jak się pani wydostała z obozu? Odpowiedzią stała się kolejna książka: Zapowiada się piękny dzień.

Miałam wiele serdecznych i przyjaznych rozmów z czytelnikami. Ktoś powiedział mi pewnego dnia, że chociaż hitlerowcy zamordowali miliony ludzi, skazując ich na zagładę, w Dymach nad Birkenau ludzie ci żyją i będą żyć. Te słowa wywarły na mnie wielkie wrażenie. Pisząc tak pospiesznie, w roku 1945 nie zdawałam sobie sprawy, że mogę jakieś istoty uchronić od zapomnienia.

Seweryna Szmaglewska, Życie inspiruje,

rozmowę przeprowadziła Rita Gołębiowska,

„Tygodnik Kulturalny” 1973, nr 24

 

– Większość Pani książek, od bodajże najbardziej znanych Dymów nad Birkenau poczynając, osnuta jest wokół Pani wspomnień z lat wojny. Pozostałe także w mniejszym lub większym stopniu pozostają jakby w zaklętym kręgu wspomnień z nią związanych. Czytelnik odnosi wrażenie, iż nigdy tak naprawdę nie udało się Pani uciec od koszmarów okupacji, walki, obozów…

– Pisząc zaraz po wyzwoleniu Dymy, sądziłam, iż ujawniwszy przed światem, czym był Oświęcim, będę mogła otrząsnąć się z obozowych doświadczeń, zacząć życie na nowo. Przekonana byłam, że Międzynarodowy Trybunał doprowadzi rzecz do oczekiwanego finału, że winni – tytułem przestrogi – poniosą zasłużoną karę. Gdyby np. Niemcy przez pięćdziesiąt lat po wojnie pracowali na konto okupowanych uprzednio przez siebie krajów, można by uznać, że jest to jakaś namiastka rekompensaty… Łudziłam się wtedy, że ludzkość uczyni wszystko, co w jej mocy, by już nigdy więcej nic podobnego nie mogło się zdarzyć. Czas, jak wiemy, mocno może ówczesne wyobrażenia skorygował… Bardzo chciałam nie wracać do przeszłości, a tymczasem stale obracałam się wśród ludzi, których wojna okaleczyła na trwałe pod względem psychicznym, tkwiłam ciągle wśród spraw, które nie pozwalały zapominać… Brałam przez wiele lat udział w pracach Rady Ochrony Pomników Walk i Męczeństwa, mam swoją cegiełkę w powstaniu projektu budowy Centrum Zdrowia Dziecka. Niezmiernie długo po wojnie dręczyły mnie koszmary senne, w których obóz był, jeśli można to sobie wyobrazić, jeszcze gorszy niż w rzeczywistości. Bardziej przerażający: w snach widziałam na horyzoncie Beskid, jak to się czasem zdarzało przy pięknej, słonecznej pogodzie, i wiedziałam z całą pewnością, że pozostanę dożywotnim więźniem Oświęcimia, że moje dzieci znajdują się na zewnątrz, a już nigdy ani nie będę miała żadnych szans ucieczki stamtąd, ani nie będę miała dokąd uciekać… Wracając do mojej pierwszej książki: uznałam, że opisanie tego, co przeżyłam jako numer 22090, jest niejako moją powinnością wobec milionów tych, którzy przemówić już nie mogli. Stwierdziłam, rozmawiając z ludźmi, iż Niemcy dołożyli starań, by prawda o lagrach nie przedarła się poza druty. Dla większości społeczeństwa były to sprawy wtedy mało znane, nawet przyjmowane jakby z pewnym niedowierzaniem. Powieść narodziła się w Łodzi, gdzie znalazłam po powrocie swoje pierwsze przytulisko. Pisało mi się tam znakomicie, wyrzucałam z siebie niedawne przeżycia w tempie niesamowitym zupełnie, niemalże jak w transie.

– Trudno wprost uwierzyć, by ta książka tak ważka i dość w końcu obszerna mogła powstać w ciągu kilku zaledwie miesięcy, jak to wynika z zamieszczonej na końcu adnotacji.

– Niech pani zwróci uwagę, że została ona przede wszystkim wówczas imponująco szybko wydana. Zobaczyłam ją po raz pierwszy w dniu św. Barbary 1945 r. na wystawie księgarni w Krakowie. No cóż, było to w innej epoce. Pamiętam, ze bałam się wejść do środka, wydawało mi się, że zobaczę ludzi, którzy kartkują Dymy i odkładają jako rzecz nudną, może nawet odpychającą… Potem z całego świata zaczęły do mnie napływać ogromne ilości listów: od byłych więźniów obozów, od osób, które straciły w nich całe rodziny, od tych, którzy szukali, ba, do dziś szukają swoich bliskich. Zupełnie niedawno zwróciła się do mnie o pomoc pani wciąż mająca nadzieję, iż odnajdzie brata, który grał w obozowej orkiestrze.

Seweryna Szmaglewska, Czterdzieści lat później,

rozmowę przeprowadziła Anna Borowa,

„Walka Młodych” 1984, nr 23

 

Wśród życia dróg bosych stóp krwawy ślad

Oznajmia nam, że przechodził nasz brat.

Szubienic rząd, naszych dni czarny stróż,

Oznajmia nam, że nasz brat odszedł już.

Z piosenki więźniów Oświęcimia

 

Wstęp

W krematoriach Oświęcimia i Birkenau spłonęło do 18 stycznia 1945 roku około pięciu milionów ludzi1. Byli to Polacy aresztowani przez gestapo lub powstańcy przywiezieni z Warszawy, Rosjanie, Jugosłowianie, Czesi, Anglicy, Holendrzy, Francuzi, Belgowie, Włosi, Ukraińcy, Estończycy, niemieccy kryminaliści i dzieci różnych narodowości, przywiezione do obozu koncentracyjnego lub urodzone tu, oraz Cyganie, których potraktowano podobnie jak Żydów, zabierając do gazu cały ich obóz, mieszczący mężczyzn, kobiety i dzieci. Dane te zaczerpnięte zostały w okresie likwidacji obozu od osób zatrudnionych w wydziale politycznym Oświęcimia.

Długi pobyt mój w Birkenau (1942–1945) i różnorodność prac pozwoliły mi zgłębić wiele tajemnic. Sprawy najskrytsze wykonywane były rękami więźniów. Przez te ręce, pracowicie spełniające wszystko, co im spełnić kazano, przechodziła cała ewidencja żywych oraz rejestracja tych, którzy wprost z pociągu szli na śmierć, nie podlegając ewidencji ani tatuowaniu.

Niesłychany chaos i niemożność stwierdzenia tożsamości tysięcy żywych i zmarłych spowodowały wprowadzenie tatuażu. Był to wielki błąd taktyczny, popełniony przez władze obozu. Dziś w sposób naoczny stwierdzić można, jak nikły procent więźniów Oświęcimia pozostał przy życiu. Wprawdzie papiery zostały zniszczone, całe wozy Todesmeldungów wypadło nam ciągnąć do spalenia, lecz znając liczbę końcową, bardzo łatwo obliczyć, ile osób zginęło w Oświęcimiu. Miliony ludzi weszło do lagru. Gdzież są? Opuściło lager zaledwie kilkadziesiąt tysięcy. Niemcy nie przypuszczali, że każdy numer nakłuty na ręce więźnia stanie się dokumentem. Tatuując, ustawiano słupy graniczne tysięcy, dziesiątków i setek tysięcy. Spróbujmy powołać ich na jeden jeszcze generalny apel. Spróbujmy ustawić ich piątkami i zliczyć, ilu ocalało z każdego tysiąca. Wiem, że wynik byłby przygnębiający. Stanęlibyśmy nieliczni, jako żywy, tragiczny dokument, jako pojedyncze, kaprysem losu zachowane ogniwa wielkiego łańcucha ludzi, których pozbawiono życia.

Dziś w Oświęcimiu i Birkenau stoją puste baraki. Przypadek zrządził, że pośpieszna likwidacja obozu została przerwana. Plan likwidacji przewidywał zatarcie wszelkich śladów po najkrwawszej części oświęcimskiego obozu, zwanej Birkenau. Gdyby na miejscu baraków i krematoriów wyrosła trawa, łatwiej może byłoby wybielić tę sprawę wobec Europy i całego świata. Tymczasem stało się inaczej. Czerwona Armia jak pożar pędziła naprzód w niespodzianie szybkim tempie. Obóz został zaskoczony.

Dziś można wskazać dokładnie te miejsca, gdzie krew lała się najobficiej (zresztą piędzi ziemi tam nie ma, na którą by krew nie padła). Wprawdzie w roku 1944 zakładano ogródki, siano kwiaty i urządzano koncerty, lecz to nie zatarło w pamięci naszej widoku nagich trupów leżących w potwornych stosach pod barakami. To nie zatarło w nas wspomnienia selekcji, w wyniku których osoby stare, schorzałe i niedołężne wleczono na dwudziesty piąty blok, który był blokiem śmierci. Zbyt długo trwały godziny konania chorych na tyfus i czerwonkę, leżących w błocie, żeby to można było kiedykolwiek zapomnieć. Zbyt wyraźnie mówiły apele generalne, jak nikły procent zostaje przy życiu. Marli artyści, ludzie talentu, ludzie geniuszu, ludzie przeszłości i ludzie przyszłości. Z tych licznych śmierci, z tych strasznych hekatomb ludzkich, z każdych gasnących oczu podnosiła się niema prośba, ostatnia wola konających. Wola ta zapadła w pamięć zostających przy życiu, rozszerzała ścianki serca, zdawało się, że rozerwie druty, rozewrze bramy, że na świat cały zakrzyknie, że krzyk ten doleci aż do państw wolnych, do narodów miłujących wolność.

Z Oświęcimia wraca nas niewielu. Gdy pamiętnych dni styczniowych 1945 roku otwarto szeroko bramy i wyprowadzano pośpiesznie pod gęstym konwojem tysiące ludzi, gdy na trasie Oświęcim–Gross-Rosen rozwinął się wielokilometrowy pochód zgiętych w trudzie nędzarzy i ciągnął nieprzerwanie drogami śląskimi, zostawiając tu i ówdzie na śniegu ciemną postać więźnia dobitego przez SS-mana, Ślązacy z pobliskich miast i wsi przystawali w zdumieniu. Z daleka, z progów domu, bojąc się zbliżyć do złowieszczej drogi, unosili dłonie i kreślili znak krzyża nad idącymi.

– Jak to – mówili – więc tylu ludzi mieścił Oświęcim? To nieprawdopodobne!

Idącym nie wolno było odezwać się ani słowem, nie wolno było zatrzymać się przed nimi i krzyknąć:

– Nie, nieprawda! Nie tylu ludzi mieścił Oświęcim. Mieścił znacznie więcej. Ci, którzy idą, to tylko garstka, to niedobitki. Większość spośród żywych wywieziono już wcześniej w głąb Niemiec, wywożono w ciągu całego ostatniego roku.

Dziś, gdy piszę te słowa, po nieznanych drogach Deutschlandu idą w nieprzerwanym trudzie zbolałe stopy moich powracających towarzyszy. Idą ciągle. Poprzez gwar życia, poprzez ciszę samotności słychać ich ociężały, znużony krok.

Opowieść moja obejmuje tylko fragment gigantycznej machiny śmierci, jaką był Oświęcim. Zamierzam podać wyłącznie fakty bezpośrednio zaobserwowane albo przeżyte. Wydarzenia opisane przeze mnie działy się w Birkenau (Oświęcim II). Dla uniknięcia nieporozumień wyjaśniam, że nie zamierzam powiększać niczym doniosłości faktów ani zmieniać ich ze względów propagandowych. Są rzeczy, których powiększać nie potrzeba. Wszystko, cokolwiek tu podam, jestem w stanie udowodnić przed każdym trybunałem.

Są to przeżycia i obserwacje jednej osoby. To tylko kropla w wielkim, niezmierzonym oceanie.

Przemówią niewątpliwie i inni, którzy obóz ten przeżyli. Przemówią też ci, którzy wrócą z innych, licznych obozów.

Lecz większość nie wróci nigdy i nigdy nie przemówi.

1 W Auschwitz i Birkenau zginęło ponad 1 300 000 osób. Liczba wymieniona przez autorkę była podawana przez ówczesną propagandę, która chciała wyolbrzymić zbrodnię popełnioną przez Niemcy w II wojnie światowej.

 

Część pierwsza. Rok 1942

Rozdział pierwszy

Arbeit... Arbeit... Arbeit...2

Ciemna noc. W baraku niepodzielonym na izby ani części śpi na dziwnych rusztowaniach około tysiąca kobiet. Ciemność gęsta, pełna oddechów i wyziewów. Koce, których więzień nie ma okazji zobaczyć nigdy przy świetle, wydają się również ciemne. Każdy zawija się w nie jak najszczelniej i czuje wdzięczność za odrobinę ciepła daną znużonemu ciału, lecz jednocześnie mimo woli usiłuje odgadnąć poprzednie przeznaczenie tych koców i doznaje wstrętu. Skulone ciała drętwieją na twardym posłaniu. Jakieś krótkie przebudzenie, nagłe rozdarcie ekranu sennych marzeń bolesną świadomością, że to Oświęcim. Człowiek przygarnia się bliżej jeszcze do swego śpiącego sąsiada – z radością, jeśli jest to ktoś bliski, ze smutkiem, gdy to ktoś obcy lub wrogi. Sen, wierny sprzymierzeniec, spada szybko na śmiertelnie znużonych ludzi, głusząc odczucia. Kto może, śpi mocno snem skondensowanym niejako, całym systemem nerwowym chłonąc wypoczynek. Krótkie są noce w obozie. A trzeba w ciągu nich, leżąc nieruchomo w ciemnej czeluści barłogu, zrzucić z siebie zmęczenie dnia minionego i znaleźć siły potrzebne na dzień następny.

W ciszy uśpionego baraku brzmi nieprzerwanie kaskadą wielogłosową kaszel. Czasem ktoś krzyczy przez sen, wymawiając w przerażeniu niemieckie słowa, których boi się w ciągu dnia.

Nikt ze śpiących nie słyszy przeciągłych gwizdków na wstawanie, rozlegających się w kilku stronach obozu. Ale już wewnętrzna policja więźniów pełniąca gorliwie służbę w dzień i w nocy daje o sobie znać. Ponure, jękliwe Aufstehen!3 niesie się po całym baraku, zatrzymując się nad śpiącymi, poparte uderzeniami kija o deski każdej pryczy. Jest zupełnie ciemno. Gdzieś z głębi barłogów rozlega się stłumiony jęk. To ktoś zbudził się i po raz pierwszy tej nocy poruszył zbolałe ciało. Przebudzenie to chwila najcięższa – bez względu na to, czy jest się w obozie pierwsze zaledwie dni pełne rozpaczy, w które co rano na nowo przeżywa się bolesny wstrząs, czy też jest się długo, bardzo długo, gdy każdy poranek przypomina, że brakuje sił, żeby rozpocząć znów dzień taki sam jak wszystkie poprzednie. Nękające Aufstehen! rozlega się nieprzerwanie, wreszcie zdenerwowany głos nocnej warty rozstaje się z językiem niemieckim, w którym zna tylko to jedno, źle wymawiane słowo, i przerzuca się na polski, w którym wysławia się biegle i swobodnie:

– Wstajać, gnoje pierońskie, inteligencjo przeklęta, wstajać! Looos!4Aufstehen!

Kij tym razem nie poprzestaje na deskach, lecz sięga głębiej, bijąc śpiące kobiety po nogach, ramionach i głowach. Wszczyna się ruch. Posłusznie podnoszą się obudzone, szukają błądzącymi w ciemności rękami butów ukrytych pod siennikiem. Potrącając się nawzajem, wdziewają te części odzienia, które zdjęły z siebie na noc. Z przyściennych czeluści, przypominających budową swą katakumby, zaczynają wydostawać się na wąskie przejście, w którym jest już ciasno. Barak może pomieścić tak wiele osób tylko wtedy, gdy znajdują się one na owych rusztowaniach zwanych kojami (u mężczyzn buksami). Gdy schodzą i stają na ziemi, mieszczą się z wielkim trudem. Ale barak nie jest miejscem, gdzie więzień przebywa w ciągu dnia. Sypia tu tylko i wychodzi w kilka minut po gwizdku na wstawanie, by wrócić dopiero wieczorem.

W roku 1942 Birkenau (tak zwany Oświęcim II) to pole bagniste, ogrodzone drutami elektrycznymi. Nie ma żadnych dróg, żadnych ścieżek pomiędzy blokami, cały lager pozbawiony jest wody, a równocześnie (do końca zresztą) jakichkolwiek ścieków. Wszelkie brudy, odchody, odpadki leżą, cuchnąc i gnijąc. Żaden ptak nie pokazuje się nisko nad Birkenau, choć w ciągu wielogodzinnych apelów więźniowie mają czas wypatrywać. Powodowane węchem czy instynktem ptaki omijają to miejsce. Birkenau oficjalnie nie istnieje. Nie jest wymieniane nigdy w adresie. Sposób budowania tego obozu świadczy, że nie zamierzano tu przetrzymywać ludzi dłużej. Jest to pewnego rodzaju poczekalnia przedkrematoryjna, obliczona na dwadzieścia do trzydziestu tysięcy ludzi. Oto jak powstała:

Na otoczonej drutami łące ustawiono zimą 1941/1942 w dwóch identycznych kompleksach po piętnaście baraków murowanych i po piętnaście drewnianych. Nie położono w nich podłóg ani sufitów, przykryto je tylko dachami, przez które śnieg wnika swobodnie do środka. Na wrotach wisiały metalowe tabliczki z napisem Pferdestelle5 i z zarządzeniami dotyczącymi wypadków zachorowań koni na pryszczycę. Tabliczki takie zachowały się w wielu barakach do ostatniego dnia. Zachowały się także umieszczone na wysokości głowy konia żelazne kółka.

W tej części obozu wcześniej niż ludzie zamieszkała śmierć: wielu z przychodzących do budowy więźniów Oświęcimia padało przy pracy i skonało w błocie Birkenau.

Początkowo barak drewniany był dla Polaków niedostępny i czas roku 1942 w Birkenau zrósł się z obrazem murowanych baraków. Obserwując strukturę wnętrza bloku murowanego, można z łatwością odtworzyć sobie jego pierwotny wygląd. Ciągną się tam cztery rzędy końskich przegród. Są to niewielkie stajenki bez sufitu i ścianki zewnętrznej, poprzedzielane cienkimi ściankami dwumetrowej wysokości. Cztery okienka w dachu i małe okienka w ścianach zewnętrznych oświetlają je skąpo. Dwa rzędy środkowe przegród przylegają do siebie nawzajem, a dwa zewnętrzne – do dłuższych ścian bloku. W ten sposób powstają pomiędzy przegrodami dwa wąskie przejścia dla obsługującego, który idąc, ma po dwóch stronach stojące we wnękach konie. Przegród w każdym baraku murowanym jest ponad 50. A oto prosty sposób, w jaki stajnie te przerobiono dla ludzi:

W każdą przegrodę wmurowano dwa pomosty drewniane, pierwszy całkiem w górze, na wysokości dwóch metrów, drugi o metr niżej. Pomosty te wykonano ze spojenia belkami dwojga drzwi przyniesionych z okolicznych domów. W ten sposób w każdej przegrodzie powstają trzy legowiska, jedno wprost na ziemi, drugie na wysokości metra, trzecie na wysokości dwóch metrów, a więc w całym baraku jest legowisk ponad sto pięćdziesiąt. Na każdym legowisku mieszczą się dwa sienniki wypchane (przepisowo – w dniu, gdy są nowe) czterema kilogramami wiórków albo trzciny z okolicznych stawów. Na posłaniu takim sypia od sześciu do dziesięciu osób, to znaczy na miejscu przeznaczonym dla jednego konia mieszka osiemnaście do trzydziestu osób. W okresach dużego napływu mieści się czasem ponad tysiąc dwieście ludzi w jednym baraku (to jest w jednej sali). Wnętrze bloku przypomina jakiś ogromny kurnik lub króliczarnię. Dolne koje są najgorsze. Mokro w nich i zimno od ziemi, która w dni deszczowe jest w przejściach rozdeptana tak dalece, że grzęźnie w niej obuwie. Jest w nich ciemno; dziesiątki nóg zasłaniają ustawicznie dopływ światła. Nigdy nie można usiąść prosto, bo nory są niskie. Nocami stada szczurów atakują najniższe legowiska. Koje środkowe są tak samo ciasne, lecz nieco widniejsze. Wprawdzie zabłocony but wchodzącej na górne posłanie trafia często w ciemnościach na głowę śpiącej, lecz za to sienniki są tu suche. Górne koje są widne. Na górnych kojach jest dość powietrza. Tu można nie tylko usiąść prosto, ale uklęknąć, a nawet stanąć. Wprawdzie w dni deszczowe ich zalety znikają wobec prostego faktu, że dach jest dziurawy, niemniej jednak są zawsze uważane za najlepsze. W murowanych blokach nie ma światła, więc ludzie wracający wieczorem z pracy po ciemku wchodzą w swe legowiska podobne do katakumb, po ciemku szukają koców, po ciemku zdejmują z siebie odzież. Jakże ciężko, gdy nie przychodzą paczki żywnościowe, zdobyć się na kupno świeczki od pracujących w magazynach. Ileż razy trzeba sobie odmówić chleba czy margaryny, żeby wreszcie wieczorem, ustawiwszy świeczkę obok siebie, zdjąć koszulę i w tym oświetleniu łapać wszy. Są kobiety, które to robią bez światła, po omacku, te jednak poprzestają na wyłowieniu wszy większych, darowując życie małym i gnidom.

W głębi ciemnych nor, jak w piętrowych klatkach, przy mętnym świetle tu i ówdzie płonących świeczek, nagie, wychudłe postacie, zgięte w pałąk, sine od zimna, pochylone nad kupką brudnych łachów, z wtuloną w ramiona ogoloną głową, co chwila łapiące chudymi palcami insekty i zabijające je ostrożnie na brzegu koi – to obraz baraku z 1942 roku. Bielizna brudna. Z braku wody nie pierze jej się, tylko oczyszcza z wszy.

Kobiety walczą z brudem. Tworzą się specjalne systemy, udoskonalane i stosowane powszechnie. Lecz walka jest bezcelowa. Jak wspominałam, na posłaniu sypia pokotem obok siebie kilka kobiet. Jeżeli nawet wszystkie one po niezliczonych wysiłkach oczyszczą koce i odzież i doprowadzą swoje legowisko do stanu względnej czystości, cały ich trud idzie na marne w chwili, gdy na blok przychodzi Zugang6 z innego baraku. Jeżeli wniosą wszy, jeżeli wniosą rozpowszechniony w obozie świerzb, to śpiąc pod wspólnymi kocami, wkrótce wszystkie są tą klęską dotknięte. I znowu podejmuje się wysiłek od początku.

Pomiędzy rusztowaniami legowisk nocna warta z blokową i sztubowymi popychają teraz ludzi przy pomocy rąk i kijów w kierunku drzwi. Gęsty tłum idzie powoli i niechętnie, ociągając się przed wyjściem w wilgotny chłód nocy. Suną wpółsennie, wpółprzytomnie, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu. Nie widać, kto jest obok pod powłoką ciemnych łachmanów. Od progu słychać już chlupot błota rozdeptywanego licznymi stopami. Światło gwiazd i księżyca, osłabione blaskiem płynącym od strony drutów na krańcach obozu, oświetla pochylone sylwetki kobiet, z trudem wyciągających z błota nogi poowijane w szmaty.

Niektóre twarze jawią się na chwilę w tym oświetleniu i nikną szybko w cieniach nocy. Niektóre mają w swych rysach ciszę zupełną i przedziwne piękno spokoju, jakby te kobiety umarły już wcześniej i oblicza ich zakrzepły w niemym wyrazie smutku. Tych zapomnieć niepodobna. Inne mają rysy wykrzywione pasją, wściekłością, gniewem. O tych pragnie się zapomnieć.

Kto czuje się na siłach, kto ma nieopuchnięte nogi, może jeszcze pobiec przed porannym apelem na poszukiwanie wody. W całym kobiecym obozie Birkenau jest w tym czasie ciężko z wodą. Do kuchni i baraku dezynfekcyjnego, pełnego zawsze nowo przywiezionych, nie wolno wchodzić, jeśli się chce uniknąć pogruchotania kości kijem SS-mana. Kilkudziesięciu tysiącom ludzi dostarcza wodę jeden kran za klozetem, czynny najczęściej nad ranem, przed gwizdkami na apel. (Gdy nawet otwierano niekiedy wodę w ciągu dnia, nie można było z niej korzystać, będąc przy pracy poza lagrem). Jeżeli wstanie się dość wcześnie, jeżeli ma się szczęście, że właśnie w tym dniu wodę otwarto, jeżeli uda się przecisnąć przez tłum setek lub tysięcy kobiet, jeżeli uniknie się kija jakiejś kapo7, nawet tu rozdającej ciosy z wrodzonego zamiłowania do porządku, to w szczęśliwym przypadku chwyci się do miski kwaterkę wody. Można teraz, jeżeli tłum rozkołysany nie wyleje jej, robić, co się tylko podoba: pić albo prać, albo myć się – co kto chce.

Po błocie, w którym nogi grzęzną do kostek, idą w stronę klozetów lub z powrotem postacie wlokące się z trudem, oświetlone białawym światłem lamp na betonowych słupach. Czasem ktoś pada i daremnie usiłuje wstać o własnych siłach. Padając i wstając, słabnie coraz bardziej, aż wreszcie atak boleści zmusza go do pozostania na miejscu. Upiorne widma leżą tu wszędzie. Ktoś jęczy. W słabym oświetleniu nie wiadomo, kto jest martwy, a kto wzywa pomocy.

Tymczasem blokowa i sztubowe zaczynają ustawiać apel. Nie mają one najczęściej pojęcia o musztrze, a czasem nawet i o rachunkach, przeto ustawianie i liczenie trwa niezwykle długo. Tymczasem rozdano kawę, jedyny posiłek poranny przed dniem pracy. Skostniałe dłonie chwytają skwapliwie blaszaną miskę, na której dnie widnieje trochę czarnego płynu. Nie unosi się już para nad napojem, ale drżące wargi szukają odrobiny ciepła dla siebie, ręce usiłują ogrzać się od miski.

Gwiazdy zaczynają blednąć, ale zorza nie zjawia się jeszcze na wschodzie. Policzywszy ludzi przed swoim blokiem, sztubowe zaczynają wyprowadzać gorączkujące lub osłabione czerwonką chore i umieszczać je na stołeczkach lub na ziemi. I wreszcie wynoszą konające, żeby ułożyć je przed blokiem do policzenia. Bezwładnie wyciągnięte na mokrej ziemi postacie ludzkie, przyrzucone taplającymi się w błocie kocami, przykuwają wzrok zdrowych, które przybyły do obozu niedawno. Ktoś mówi cicho:

– Niosą teraz panią Pietkiewiczową, żonę kapitana z Rawy Mazowieckiej. Umrze lada dzień. A tu leży pani Zahorska, literatka. Inteligencja znosi to wszystko najgorzej. Tam siedzi doktor Garlicka, lekarz ginekolog z Warszawy, obok niej pani Grocholska z Polskiego Radia.

Nie można odwrócić wzroku; wszędzie pod innymi barakami widać to samo. Trzeba patrzeć wprost i myśleć o nadejściu gorączki, która nie omija nikogo. Ktoś mówi szeptem, jakby do siebie:

– To jednak dobrze, że Oświęcim otoczony jest tajemnicą, że dzieci nie wiedzą, jak giną ich matki.

Z mroków nocy wyłaniają się stopniowo baraki i ustawione przed nimi w piątkach kobiety. Mgła z okolicznych bagien przesłoniła wszystko, co można byłoby ujrzeć za drutami, wchłonęła w siebie i uczyniła nieistniejącym dla wzroku. Owinęła cały obóz dokoła, stwarzając złudzenie samotnej wyspy. Tysiące ludzi widać przed barakami, lecz po drugiej stronie drutów nie ma nikogo na przestrzeni wielu kilometrów. Górą wybucha od czasu do czasu pąsowy znicz płomieni z krematorium. Świadomość pustki i zatraty skrada się wolno razem z poranną mgłą, która podchodzi pod same druty, walcząc ze światłem. Na drutach żarzy się tu i ówdzie krwistoczerwona lampa, świadcząc o śmiercionośnym napięciu prądu. Jest ona jak sygnał, jak przynęta. Patrzenie w nią budzi niepokój. A oto od kompleksu ciemnych baraków odrywa się mały punkt i z wolna dąży w kierunku owego światła. Ledwie widać z daleka, że to człowiek. Jak zahipnotyzowana czyjąś wolą, której ulega zupełnie, postać ta idzie pomału naprzód, nie oglądając się, nie zatrzymując ani na chwilę. Druty kolczaste oblane światłem elektrycznym, rozciągnięte równo między słupami z betonu, wyglądają jak pokryte szronem.

Pomiędzy nimi a rowem biegnącym wokół całego terenu jest wąski pas ziemi, półmetrowej może szerokości, niedeptany niczyimi stopami.

Ziemia obozu zeskorupiała jest i twarda od tysiąca stóp depczących ją bez przerwy, lecz tu, na tym wąskim pasie, rośnie bujnie trawa, pokryta rosą co rano, a zimą leży śnieg niepokalanie biały, nieznaczony nigdy śladem nóg. Ów pas ziemi czeka na tych wszystkich, którzy zwątpili, że wolność może przyjść, na tych, którzy chcą odejść tą wąską, czystą ścieżyną. Ciemna postać kobieca jest już blisko, mija mostek usypany z ziemi i staje pod płonącą czerwoną lampą. Słyszy już zapewne śpiew drutów, w których coś bez przerwy szumi, dzwoni, brzęczy. Wznosi ręce i pada. Strzał z budki wartowniczej rozlega się w chwili, gdy ciało jej zwisło na drutach. Cisza panuje wokoło. Apel poranny nie skończył się jeszcze. Nikt nie biegł ratować, przeszkadzać samobójstwu. Ktokolwiek poszedłby za nią na pas śmierci bez rozkazu SS-mana, padłby od kuli. Gdzieś w innych częściach obozu rozlegają się także strzały świadczące o dalszych samobójstwach. Poranne zimno zaczyna teraz dokuczać. Jak okiem sięgnąć stojące we mgle wzdłuż całego obozu postacie kurczą się, przytupują w miejscu albo podskakują dla rozgrzewki. Tymczasem blokowa przynosi najgorszą wiadomość.

– Apel się nie zgadza. – (W roku 1942 prawie nigdy apel się nie zgadzał). Blokowa przelicza w dalszym ciągu, SS-manki sprawdzają, a następnie obchodzą druty, żeby dodać liczbę martwych. Równocześnie gromada gorliwych kapo i Oberkapo8 z Lagerälteste9 na czele poszukują tych, które nie zgłosiły się na apel. W ciągu trzech kwadransów, czasem godziny, od chwili, gdy stwierdzono brak, zdołano wyciągnąć z rozmaitych ciemnych zakamarków nocy, z nieuczęszczanych kątów za blokami, z klozetów, z rowów i wgłębień ziemi te wszystkie istoty, które chciały już tylko skonać spokojnie, które resztą niknących sił szukały sobie ustronnego zakątka, żeby wydać ostatnie tchnienie. Odnaleziono je, wywleczono z ich schowków. Musiały raz jeszcze stanąć do apelu. Poszturchiwane, lżone, szły pomiędzy szeregi więźniów.

Prowadzą oto biedaczkę niemogącą rozpoznać, w którym z piętnastu murowanych baraków mieszka i gdzie powinna stanąć. Nie umie podać swego numeru ani nazwiska, bo ciężka choroba mąci jej świadomość. (W 1942 roku jeszcze nie tatuowano numerów na rękach).

Apel stoi ciągle w całym obozie, skostniałe kobiety proszą Boga, żeby wreszcie ktoś rozpoznał chorą. W głowach nie jawi się myśl żadna, ręce tylko rozcierają zziębnięte ciało.

Gwar dolatujący z obozu męskiego świadczy o tym, że stamtąd wyruszają już do pracy. Istotnie, na drodze pomiędzy dwoma ogrodzeniami z naelektryzowanych drutów zjawia się gromadka więźniów. We mgle, w której z trudem rozróżnić można cokolwiek, rozlega się cicha muzyka. Wychudłe postacie w pasiastej odzieży wtapiają się w szarość i stanowią dziwnie smutny kontrast z wesołą melodią. Są bardziej do mgły niż do ludzi podobni, kiedy tak zbici w gromadkę stoją na zimnie i grają w chwili, gdy dzień się jeszcze nie zaczął. W tej chwili rozwiera się naprzeciwko brama obozu męskiego i gęste kolumny wychodzą na drogę. U wylotu drogi przy małym domku stoją SS-mani i czekają. Mężczyźni idą równo w takt grającej orkiestry. Uważny kapo z żółtą opaską na ramieniu woła donośnie:

– Links!10links! links – und links!

Idą cisi i spokojni jak mary bezwolne, bez ochoty – i bez protestu. Pierwsi są już blisko SS-manów, a z bramy wychodzą ciągle nowi. Teraz kapo zrywa czapkę z głowy, krzyczy w stronę kolumny maszerującej:

– Mützen ab!11 – I pędem rzuca się w stronę SS-manów. Jest coś niemal hańbiącego w widoku ogolonych głów bezbronnych mężczyzn maszerujących karnie przed kilkoma uzbrojonymi Niemcami; jest coś przykrego w postawie kapo, który stoi na baczność, przycisnąwszy swoją czapkę do pasiastych spodni, i melduje. Rozwiera się druga brama i kolumna wychodzi, robiąc miejsce następnej. Znów kapo, znów piątki, znów links – to samo. Tak samo chudzi i czarni są wszyscy, tak samo nieruchomo sterczą ich ogolone głowy, tak samo ręce przywarły do spodni. Mechaniczność wykonywanych przez nich ruchów budzi przestrach. Idą jak jakieś wielkie martwe wojsko, odbywające swą defiladę, idą ciągle nowi i nowi, liczyć ich można łatwo, po pięciu. Minął tysiąc, dwa – dziesięć tysięcy, a oni ciągle idą. Gdyby tam szedł twój ojciec, twój brat lub syn – nie poznasz, tak starzec podobny jest do młodzieńca swą wątłą postacią, a młody chłopiec pooraną ma twarz jak starzec. Wszyscy jednakowo sztywni i martwi. I wciąż bez przerwy idą naprzód obok grającej orkiestry, obok SS-manów, obok domku wartowniczego, za bramę, za druty, w pole.

Gwiazdy zbladły już dawno, niebo zszarzało i na wschodzie zaczynają wykwitać pierwsze różowe zorze, budząc bolesną myśl, że to właśnie tam, na północny wschód od tego miejsca, jest Warszawa, jest dom, są ludzie bliscy. Kto z nich zrozumie kiedyś tajemnice Oświęcimia?

Robi się coraz jaśniej dokoła, każdy przedmiot rysuje się teraz wyraźnie, mgła ustąpiła zupełnie, otwierając widok na rozległe łąki. Różowy odblask zórz ubarwił delikatnym brzeżkiem nieruchomy kształt martwej kobiety leżącej na drutach. Jej prawe ramię wzniesione do góry zaczepiło się i tak pozostało, wyciągnięte ku niebu gestem prośby czy przysięgi. Głowa bezwładnie przegięta w tył ukazuje twarz dziewczęcą, posiniałą wskutek porażenia prądem.

Ciszę obozu kobiecego zakrzepłego w nieruchome grupy apelowe przecina wreszcie upragniony głos gwizdka, po którym fanfarą wielojęzyczną wybucha ogólny gwar. Jest to pora wychodzenia za bramę, pora nieopisanego zgiełku. Schrypnięte kapo i anwajzerki12 biegają nieustannie, zbierając ludzi. Ponad tą wrzawą rozlega się niemilknące szczekanie psów. SS-mani z wilczurami czekają pod bramą, żeby wyprowadzić kolumny do pracy.

Jest wewnątrz obozu mała, licząca zaledwie kilkanaście osób grupa, która nigdy nie wychodzi za bramę, a więc nie doświadcza przykrości związanych z pracą w polu. Należy do niej sprzątanie Lagerstrasse13. Odpowiedzialna za tę pracę jest Monika Galicyna, jedyna, zdaje się, w tym czasie Polka spełniająca funkcję anwajzerki. Czerwona opaska na jej ramieniu jest oznaką władzy. „U Moniki” starają się pracować te, które już w żaden sposób nie są zdolne do ciężkiej pracy. Co rano po zakończeniu apelu Monika odchodzi ze swą grupą do składu po narzędzia. Po drodze ciągle ktoś się dołącza, prosząc oczyma anwajzerkę, żeby pozwoliła zostać. Ona nikomu nie odmawia. Jej grupa jest zawsze zbyt liczna. Wchodzi z kobietami do składu narzędzi i tam, patrząc przez okno, pozwala się schronić pod dachem i ogrzać – możliwie najdłużej. Dopiero gdy mundur SS-mański zjawia się w pobliżu, Monika mówi:

– Wyjdziemy!

Uzbrojone w łopaty, miotły, taczki idą sprzątać obóz. Kilkanaście chorych kryje się tam codziennie, korzystając z tego, że Monika nie tylko nie bije, ale nie skłania nikogo do pracy. Jej zajęcie polega na patrzeniu bez przerwy w stronę Blockführerstuby14. Czasem podchodzi do kryjących się przed deszczem kobiet i mówi spokojnie:

– Proszę poruszać się trochę, idzie Oberaufseherin15.

Monika dowiodła swoim postępowaniem, że będąc funkcyjną, można ułatwiać życie i pomagać towarzyszkom. Niestety, bardzo szybko zastąpiono Monikę jakąś energiczną prostytutką krakowską, która z niezwykłą przyjemnością i znawstwem biła podlegające jej kobiety.

Wewnątrz obozu może znaleźć zatrudnienie mała zaledwie grupa. Dla większości pozostaje tak zwana Aussenarbeit16.

Przez bramę idą szeregi nędzarek. Idą sprężone, równo, rytmicznie, mijają groźną blondynę, Oberaufseherin Mandel, która bez drgnienia powieki skazuje na śmierć. Mijają Raportführera17 Taubego, który ma specjalny system uderzania znienacka kobiet pięścią w twarz ciosem tak niezawodnym, że nawet silne przewracają się momentalnie w tył. Mijają Aufseherin18 Drechsler, mającą w swej kościotrupiej twarzy, w degenerackim układzie wystających zębów wypisany wyraz nienawiści. Mijają Aufseherin Hassę, która lubi najpierw bić po twarzy, potem dopiero zaczynać rozmowę. Mijają Lagerälteste Bubi, długoletnią kryminalistkę, zdegenerowaną tak dalece, że na podstawie obserwacji jej ruchów, głosu, twarzy i sposobu bycia trudno byłoby określić, czy to kobieta, czy mężczyzna.

Każda z maszerujących kobiet pragnie uniknąć ich spojrzeń, niczym nie zwrócić na siebie uwagi, być cząstką sunącej gąsienicy i niczym więcej. Bezpieczniejsze są w tej chwili te, które idą w środku piątek, ponieważ kije podniesione przez SS-manów w celu liczenia kobiet bardzo często spadają z lada powodu na głowy idących z brzegu.

Po obu stronach bramy, jak u wrót mitycznych piekieł, wyją, ujadają, pienią się z wściekłości i prężą na smyczach wielkie psy wytresowane w rzucaniu się na ludzi. Za każdą kolumną, zależnie od jej liczebności, rusza od bramy kilku SS-manów, dźwigając ręczne karabiny maszynowe i prowadząc psy.

Jest świt, nie widać jeszcze słońca, tylko różowe smugi zorzy. Na drzewach i kępkach trawy srebrzy się szron. Niemiecki wartownik stoi w drzwiach przydrożnej budki, tonąc w ogromnym kożuchu. Podniósł futrzany kołnierz, uszy w nausznikach przechyla – to jedno, to drugie – w głąb kołnierza, bije się po bokach rękami w dużych rękawicach, wielkie buciska przytupują żwawo. Tak, zimny jest październikowy poranek.

Maszerującym sinieją nogi bez pończoch, kostnieją stopy, ciągnące z trudem płytkie drewniaki. Drżą zgarbione plecy odziane w jeden sweter – a wiele kobiet nie dostało swetrów i idzie w cienkich sukienkach drelichowych z krótkimi rękawami, odczuwając każde muśnięcie wiatru. Zimno nawet w głowy ogolone do samej skóry, na które wieje wiatr, unosząc rogi związanych pod brodą na sposób niemiecki chustek.

Wschód słońca zastaje wszystkich w marszu: w części przyległej do samego miasta i od niego noszącej nazwę Oświęcim, ze wszystkich bram zakonspirowanego Birkenau, odległego o trzy kilometry od Oświęcimia, wychodzą długie kolumny jednakowo głodne i zmarznięte i idą do pracy bliżej lub dalej, czasem nawet kilkanaście kilometrów. O ile droga nie jest zbyt uciążliwa z powodu zimna, błota czy grudy, jest to jedna z najlepszych okazji do swobodnego myślenia.

Kto z idących nie zaczynał wtedy dnia pytaniem: „Ileż dni jeszcze?”. Gdy czas płynął, nie przynosząc zmian, zastąpiono dni w pytaniu tygodniami, później miesiącami. Lecz minęły lata i ciągle tak samo wschodzące słońce witało kolumny szaro-pasiastych postaci w drodze do pracy. Wtedy jednak brakło już sercu odwagi pytać: „Kiedy?”.

Wielka kolumna Polek kieruje się na lewo i zatrzymuje się przy ostatnim narożniku obozu męskiego, mieszczącego później kwarantannę wstępną. Tam trzej szefowie biorą sobie odpowiednią liczbę kobiet do pracy. Pierwsza grupa zostaje na miejscu przy małych wagonikach, druga idzie znacznie dalej, aż pod nowo zbudowane baraki, trzecia udaje się drogą na lewo i znika w lesie. Jest to szczęśliwy okres, gdy nie trzeba koniecznie chodzić do tej samej kolumny i gdy można swobodnie zmieniać pracę, poznając okolicę i rodzaje zatrudnień więźniów.

Praca przy wagonikach ma wiele stron dodatnich, przede wszystkim tę, że czas do wieczora mierzy się ilością załadowanych i przewiezionych wózków. Ponadto ponieważ pracuje się na górze piasku, nigdy pod nogami nie ma błota, choć deszcz ze śniegiem tworzy gdzie indziej kałuże. Natomiast nie ma się gdzie schować przed nawałnicą niesioną jesiennym wichrem. Z miejsca pracy nie wolno się ruszyć pod żadnym pozorem. Tak więc gdy ręce trzymające łopatę stają się czerwone i martwe, gdy odzież i bielizna przemokły na wskroś, a woda spływa swobodnie po plecach, trzeba stać na swoim miejscu. Można wtedy nie pracować, bo dozorcy skryli się gdzieś sami przed ulewą, ale nie można odejść. Najlżejsze są te dni, w których deszczowa nawałnica mija szybko, a wiatr przewiewa i suszy ubranie na rozgrzewających się od pracy ciałach. Gorzej, gdy deszcz pada do wieczora; trzeba wtedy mokrą odzież ułożyć przed snem na posłaniu i przykryć własnym ciałem, żeby trochę przeschła.

W dni słotne trzeba sobie umieć wypełnić czas, żeby szybciej upłynęły godziny od wschodu słońca do wieczora. W pobliżu wagoników, po drugiej stronie drogi, stoi mała chata. Wzrok mimo woli kieruje się często ku niej jako ku jedynemu śladowi ludzkiego bytowania. W obrębie wielu kilometrów dokoła obozu usunięto wszystkich mieszkańców, zostawiając bezludną pustkę, w której ustawiono tablice broniące tu wstępu. A oto tak blisko stoi dom. W marzeniach, w rojeniach nierealnych mała chatynka nabiera osobliwego znaczenia, staje się pierwszym schronieniem na wypadek ucieczki. W niej właśnie można przyklęknąć, żeby z daleka nie dostrzeżono przez okno, zrzucić z siebie pasiastą odzież i zniszczyć swój numer przyszyty na piersiach. Wzrok bezwiednie bada sytuację, otoczenie najbliższe, położenie w stosunku do lagru i do drogi.

Znacznie później domek rozebrano. Na jego miejscu powstał piękny barak z oknami, mieszczący w sobie biuro budowlane. Zniknęło więc miejsce, w którym byłoby można ukryć się na wypadek ucieczki – ale nie snuło się już wtedy planów na temat nielegalnego opuszczenia obozu.

Praca grupy drugiej polega na montowaniu linii szyn w nowo zbudowanym obozie SS-manów. Baraki, które są właśnie na wykończeniu, mają wewnątrz podłogę, podzielone są na małe pokoiki, a przede wszystkim mają duże okna. Kanalizacja została już przeprowadzona. Niedługo jednak pozwolono łudzić się, że pomieszczenia te, w których można by stworzyć znośne warunki bytu, będą oddane do użytku więźniom. Niestety, przeznaczono je dla SS-manów na mieszkania, biura, lazaret oraz obóz wypoczynkowy dla powracających z frontu.

Prowadzący roboty szef chce przewozić wagonikami wszelkie ciężkie przedmioty na terenie budowy. Przenoszenie szyn to ciężka robota. Znajdują się one gdzieś pod lasem, poobrastane mchem i trawą, wgniecione częściowo w miękki grunt, połączone drewnianymi podkładami.

– Ich brauche zwanzig Stück, zwanzig junge kräftige Weiber19.

Należy odkręcić śruby, którymi były połączone całe tory, wejść w przegrody mniej więcej co drugie czy trzecie przęsło (zależy to od długości odcinka, który jest do przeniesienia tym razem), chwycić dłońmi po dwu stronach i – „hoch!”. Kręgosłup wygina się w łuk, ręce prężą się jak dwie napięte struny, w których z każdą chwilą powiększa się ból. Najciężej nieść wysokim, ale nikt nie myśli o tym, żeby do tej pracy dobrać kobiety równego wzrostu. Padnie jedna robotnica – tysiące, dziesiątki tysięcy następnych przyjdą do tej pracy i wiele z nich zerwie również swe siły.

W pewnej chwili idąca w środku wysoka Czeszka puszcza szyny i podnosi dłonie, krzycząc:

– Ne mohu, ne mohu!

Wskutek wstrząsu i dodatkowego obciążenia ramiona niosących wyciągają się jeszcze bardziej, grzbiet się napręża. Kapo, wieloletnia kryminalistka zatrudniona tu jako dozorczyni więźniów politycznych, zaczyna wrzeszczeć, używając ordynarnego dialektu śląskiego i bijąc kijem idącą nadal w kratce szyny Czeszkę. Wśród szarpaniny rozkołysany tor omal nie wyrywa rąk dźwigającym kobietom. Nie sposób nieść dalej. Pochód staje. Wtedy młody SS-man przychodzi z pomocą kapo. Wielki, szary wilczur posłusznie rzuca się na Czeszkę, przewraca ją i drze zębami jej uda. Szef ze spokojem odwraca się i przeczekuje to niespodziane opóźnienie w pracy. Kobiety ciągle trzymają szyny, lecz plecy ich uginają się, kilka rąk w końcu szeregu odrywa się od ciężaru i wtedy zardzewiałe żelazo opada końcami w piasek. Kapo nie wychodzi jednak ani na chwilę ze swej roli poganiacza. Jak bezmyślny woźnica smagający biczem pierwszego konia w zaprzęgu, żeby go zmusić do szarpnięcia, tak ona bije bez przerwy pierwszą kobietę idącą na czele grupy, aż kij pęka i z furkotem spada na ziemię. Pochód niosący szyny znów z wolna posuwa się naprzód, zbuntowaną Czeszkę zmuszono do powrotu i dźwigania wraz z innymi, mimo że zbita jest i pokaleczona przez psa. Płat sukni wydarty od góry do dołu zwisa do ziemi, z odsłoniętego ciała płynie po nogach strumyczkami krew.

Grupa druga w ogóle nie ma szczęścia. Praca tu jest bardzo pilna, od niej bowiem zależy wykończenie obozu SS-manów. Ustawiczny pośpiech i popędzanie często kończą się biciem. Kobiety wolą zrobić więcej, lepiej i szybciej, byleby uniknąć upokarzających i denerwujących awantur; pięć z nich popycha wagonik, zwany lorą, napełniony po brzegi żwirem. Należy go wsunąć na prymitywną zwrotnicę, odwrócić i wprowadzić na nowy tor, a potem pchać dalej w innym kierunku. Całe szyny ułożone są bardzo prowizorycznie, montowały je bowiem same kobiety bez pomocy fachowców i w nerwowym pośpiechu. Jest mokro, wszystko śliskie i oblepione żwirem. Jakiś większy kamyk dostał się widocznie pod koła, bo nagle na zwrotnicy wagonik ze zgrzytem wysunął się z szyn i ugrzązł w piasku, ujechawszy jeszcze dwa kroki siłą rozpędu, naciskany ramionami pchających. Kobiety stają zupełnie bezradne. Na szczęście w pobliżu nie widać szefa. Próby pociągnięcia ciężaru z powrotem okazują się najzupełniej daremne, lora pełna żwiru ani drgnęła, a tymczasem w każdej chwili może nadejść kapo. Zaczyna się ciche, sekretne zwoływanie. Czając się i chyląc, przemykają w stronę wykolejonego wagonika te kobiety, które pracują na piaszczystym wzgórzu. Rozglądając się na wszystkie strony, zbliżają się te, które wyrównują żwir, jakaś grupa wracająca na swoje miejsce po odniesieniu szyn dołącza się również. Wspólny wysiłek ramion, pleców dźwigających od spodu, łopat podważających wryte w piasek koła – i ciężar drgnął. Lęk dodaje sił. Pchnęły znów skutecznie: jednym kołem koleba stanęła na szynie. Z daleka biegnie kapo, dostrzegłszy pustkę przy kilku punktach pracy, lecz zanim się zbliży, jeszcze jedno szarpnięcie, jeszcze jeden podryw – i wagonik pełen żwiru jedzie znów po szynach. Ewa Niedzielska z Krakowa dźwigała razem z innymi. Była śmiertelnie blada, czoło pokryło się drobnymi kropelkami, ręce drżały. Może już wtedy rozwijała się w niej choroba płuc, która później zabiła jej młody organizm. Wówczas przy zbyt ciężkiej pracy, wśród ustawicznych zaziębień, o głodzie, gruźlica mogła się rozpocząć. Wtedy jednak nikt o tym nie wiedział. Blada twarz Ewy, owinięta czerwoną w białe kropki chusteczką, uśmiechała się do ludzi pogodnie i tak pozostała w naszej pamięci.

Grupa pracująca w lesie budzi ogólną zazdrość. Dość trudno znaleźć się w tej części wielkiej kolumny, żeby zostać na końcu razem z określoną ilością piątek idących do lasu. Las! Tęsknota do jego ciszy kojącej po straszliwym, niemilknącym gwarze lagru, tęsknota do chwili samotności, podczas gdy w obozie nigdy człowiek nie jest sam, w dzień ani w nocy, w żadnej sytuacji; tęsknota do trzasku gałęzi gnących się na wietrze, do cichego poświstu wilgi – ptaka zielonych ustroni – to wszystko sprawia, że wiele kobiet zna tajemnicę tak doskonałego ustawienia się w piątkach, żeby na pewno, nieomylnie znaleźć się w grupie pracujących w lesie. Robota jest tu lżejsza niż gdzie indziej; polega ona na brukowaniu drogi. Majster, Ślązak, nie upatruje w kobietach równowartościowej z mężczyznami siły fizycznej i nie wymaga wielkich wyników. Poza tym gąszcz osłania przed surowymi oczami SS-manów, obowiązujące bicie i popędzanie nie musi więc być koniecznie stosowane. Układa się tu ciężkie głazy kamienne, dobierając odpowiednie kształtem, zasypuje się szczeliny żwirem i wreszcie ubija się gotową drogę ciężkimi stemplami.

Droga! Dokąd może prowadzić? Dobrze czasem wiedzieć, dokąd prowadzi droga w lesie. Ale żadna z pracujących nie wie, majstra zaś pytać niebezpiecznie. Kierunek jej jest ze wschodu na zachód, ginie wśród krzewów i nikt nie zna jej kresu.

Nagle w ciszy szumiących drzew daje się słyszeć dudnienie samochodów i zaraz potem zbiorowy, rozpaczliwy krzyk przejeżdżających w głębi lasu ludzi, niknący w oddali protest i znak dla tych, którzy pozostają jeszcze przy życiu. Zawsze jadący na śmierć wydają taki krzyk i teraz jest zupełnie zrozumiałe, co to znaczy. Po chwili przejechało następne auto, znów krzyk przeleciał nad nami i ucichł, a potem jeszcze auto trzecie. Słychać tylko kobiece głosy. Dyskretnie to urządzono. Las – i nikt nie widzi, i nigdy nikt się nie dowie, i nigdy nikt światu nie powtórzy. Te, co pracują przy budowie dróg, kobiety cienie, choćby nawet przez gęstwę drzew coś widziały, nie wyjdą stąd. Spoglądają na nie czasami oczy SS-manów zwężone uśmiechem, a usta mówią przez zęby:

– So wie so Brzezinka, so wie so Krematorium20.

(Las ten zwie się Brzezinka, od niego dzielnica krematoryjna obozu wzięła swą nazwę).

Później miały powstać tam wysokie krematoria, luksusowo urządzone komory gazowe zbudowane dla masowego zabijania ludzi. Ta właśnie nowa trasa miała być drogą do krematoriów. Na razie jednak robi się to tak „od ręki”. Jest w lesie między gęstwiną drzew dom, którego ściany uszczelniono, i on to służy tymczasowo za komorę gazową.

Na prawo od nowo powstającej trasy wszczyna się niezwykłe widowisko. Płomienie ognia dobywają się z wielkiego dołu, wokół którego krzątają się więźniowie. Poprzez gałęzie drzew, zwłaszcza gdy się podejdzie trochę bliżej, można widzieć doskonale, jak mężczyźni długimi kijami spychają z wózka nagie ciała ludzkie i rzucają je w płomienie. W kłębach dymu migają ruchliwe sylwetki męskie i rzucane z wysoka rozjaśnione płomieniami nagie trupy. Wkrótce dym staje się gęsty, ciemny i nieprzejrzysty; ciężko wpełza pod gałęzie drzew, jest coraz bliżej, aż z wolna ogarnia pracujące przy drodze kobiety, budząc wstręt i grozę. Swąd spalonego ciała ludzkiego, który miał towarzyszyć wszystkim dniom i nocom lagrowym aż do końca, straszny, charakterystyczny zapach wtłacza się z bliska do ust, nosa, gardła.

Wszystkie trzy grupy owej wielkiej kolumny Polek zbierają się na przerwę obiadową pośrodku łączki pod lasem, gdzie wydaje się obiad. W tych złych czasach jedna jest rzecz dobra: kotły są hermetycznie zamknięte i wstrętna brukwiana zupa zaprawiana saletrą nabiera wielkiego znaczenia dla skostniałych ludzi, gdyż jest zupełnie gorąca. Z biegiem czasu kotły uległy zniszczeniu i zniknęła ta jedna z niewielu zalet. Tymczasem jednak około południa coraz częściej zwracają się głowy w stronę, z której nadjeżdża zwykle wóz wiozący zupę, i wszyscy liczą czas do chwili, gdy wreszcie można się będzie rozgrzać. Niestety, wózek nie przyjeżdża na samo miejsce i trzeba chodzić po pięćdziesięciolitrowe kotły pół kilometra po rozmiękłej drodze. Zwykle kapo bez namysłu wyznacza potrzebną do tego liczbę pracownic, które z rezygnacją brną po błocie. Nie wszystkie jednak są dość silne. Wybrano mizerną, bladą kobietę, która właśnie powróciła ze szpitala po ciężkim zapaleniu płuc. Kapo jest Ślązaczką rozumiejącą doskonale po polsku, używającą nieprawdopodobnie brzydkiej gwary. Jedna z kobiet wyznaczonych również do dźwigania kotłów zwraca się do kapo, wskazując na rekonwalescentkę, i prosi o zastąpienie jej zdrowszą.

W obozie jednak istnieje znamienne odwrócenie pojęć: wszystko, co słabe, delikatne, niezaradne, chore, zasługuje na prześladowanie, jest zepchnięte i zdeptane. Kryteria tego rodzaju przesiąkają z selekcji przedkrematoryjnych, gdzie siła fizyczna chroni, czasem zresztą tylko na krótko, od natychmiastowej śmierci.

A więc kapo jednym pchnięciem ramienia przewraca w błoto rekonwalescentkę, obrzucając ją przy tym spojrzeniem pełnym pogardy, i kopnąwszy kilka razy, zwraca się do Polki, która pozwoliła sobie na branie w obronę słabszej. Kilka uderzeń kija w czaszkę i kobieta zamroczona pada twarzą pomiędzy stojące towarzyszki.

Przerwa obiadowa trwa godzinę, z czego co najmniej połowę zabiera stanie w ogonku po zupę. Zupę uważa się za świetną, jeżeli wyłowi się w niej kilka kawałków ziemniaka albo skrawek mięsnej konserwy – to jednak przytrafia się tylko tym, które miały szczęście dostać porcję z dna kotła. Resztę czasu można poświęcić odpoczynkowi. Można umyć się wodą z małego rowka, tak czystą, że niektórym służy nawet do picia. Można by leżeć na żółknącej trawie – ale na to szkoda czasu. Ciało rozgrzane zupą i południowe światło – to rzadka okazja, a więc pośpiesznie ściąga się część odzieży, żeby się odwszyć. Jest to zajęcie, któremu poświęca się każdą, najkrótszą nawet wolną chwilę.

Razem z kolumną Polek dostaje na łączce obiad kolumna Żydówek z Belgii i Francji. Postawa ich pełna jest rezygnacji. Każda z Polek wie, że może ją tu spotkać śmierć, ale może również tej śmierci uniknąć, i wszelkimi sposobami stara się uodpornić. One natomiast wiedzą, że czeka je tylko zagłada, i nie mają nic przeciwko temu, by swój zgon przyśpieszyć i uniknąć męczarni w gazie.

Tego dnia, gdy lodowaty deszcz ze śniegiem bił bez przerwy aż do południa, zaczęto we właściwej porze dzielić obiad. Lecz śnieg błyskawicznie napełnia miski, ślepi oczy rozdzielającej obiad kapo, wicher porywa dzieloną zupę i rzuca ją na łąkę. Wtedy stała się rzecz niezwykła: wszystkim pozwolono przekroczyć granicę nowo budującego się lagru i wejść pod dach niewykończonego jeszcze drewnianego baraku. Jest to obóz B II c. Tam dokończono dzielenia wystygłego obiadu. Resztę czasu kobiety poświęcają wyżymaniu odzieży, z której płyną strumienie wody, i rozcieraniu sobie nawzajem pleców. Smutny lęk widać w wielu oczach. Tym razem zupa nie rozgrzała nikogo, zsiniałe ciała drżą z zimna. Jedna z Żydówek belgijskich, piętnastoletnia dziewczyna, dostała nagłego ataku febry. Leży na ziemi przemoczona, z zaciśniętymi ustami, podrzucana przez dreszcze. Nie ma na sobie nic prócz sukni i pantofli. Może gdyby zjadła trochę zupy, gdyby nie leżała tak niemal przez godzinę na mokrej ziemi, gdyby rozgrzała się ruchem i masażem – może dałoby się ją uratować. Ale w niej nie widać już chęci życia. Sinymi wargami, poprzez falę dreszczów, powtarza po francusku:

– Mamo, śmierć idzie.

Śmierć szła rzeczywiście i była już blisko, ale miało ją jeszcze poprzedzić cierpienie. Gwizdek na koniec obiadu nie poruszył jej. Nie poruszył jej również kij kapo. Leżących uważa się w obozie za sabotujących i kij jest jedynym środkiem, jakim się parlamentuje – częstokroć już z konającymi. Wreszcie, gdy do głowy kapo dotarła myśl, że to jednak nie sabotaż, nie upór, nie lenistwo – kazała dwóm Żydówkom wywlec leżącą i rzucić ją na mokrą kupkę ziemi. Tam umieściły ją w pozycji półsiedzącej, z głową przechyloną do tyłu i opartą o żwir. Dziewczyna była delikatna i wypielęgnowana, lecz już powlekała się szarością zgonu. Mimo to kapo znów usiłowała zmusić ją do podniesienia się. Ale ciało jej było już zwiotczałe. Pod wieczór wystąpiły na nim sine ślady uderzeń i zanim szef zagwizdał na koniec pracy – nie żyła.

Jeżeli ktoś chce zobaczyć obóz w samym mieście Oświęcim, a ma przy tym zdrowe nogi, to najlepiej postąpić, dając się zagarnąć rano do kolumny noszenia desek. Jest to mieszana kolumna polsko-żydowska. Jak dziwny kondukt pogrzebowy, długi, smutny i monotonnie szary, sunie pomiędzy lagrami, nosząc deski ze składu w Oświęcimiu do nowo ustawionych baraków w Birkenau. Obok budki wartownika przy skrzyżowaniu dróg, przez krótki tunel przecinający murowany budynek (później tamtędy przeprowadzono szyny kolejowe), drogą pomiędzy obozem kobiecym na lewo a niezamieszkanymi wtedy jeszcze obozami na prawo posuwa się pochód z deskami. Przy ukwieconej Blockführerstubie pochód skręca w prawo i idzie szarobiałą aleją z betonowych słupów, równych, identycznych, rozstawionych w jednakowych odstępach i gęsto pokrytych białymi izolatorami. Kolczaste druty nie wszędzie jeszcze są założone, prąd niewłączony i można, schyliwszy głowę, wsuwać się z deską na ramieniu przez szparę między drutami na nowo powstający obóz B II d.

Gdy wzrok napotka wszędzie baraki, druty, nowo budujące się lagry, marzenie o ucieczce zatraca realne kształty zamiarów i planów, staje się fikcją niezdolną budzić nic więcej prócz smutnego uśmiechu żalu. W miarę jak jesienne pogody stają się coraz gorsze, inne marzenia rodzą się podczas pracy w sercu skostniałego więźnia: o ciepłym, czystym kocu, w który byłoby można owinąć przeziębione ciało po powrocie do lagru, o pracy w jakimś magazynie, gdzie dach i ściany baraku chroniłyby od deszczu, o zapasowej bieliźnie na zmianę, o suchych butach, o szklance gorącej herbaty.

Na liściach drżą jeszcze krople wody, ale wiatr przegnał już chmury i wyczyścił niebo. Po całym dniu spędzonym na otwartej przestrzeni można ocenić teraz wyziewy obozu, do którego zbliża się powracająca z pracy kolumna. Czasem z odległości kilku kilometrów zatrute powietrze daje już o sobie znać, przypominając na przemian odkryte klozety, cuchnące okolice baraków szpitalnych lub najbardziej charakterystyczny oddech krematoriów. Wiatr nagłymi porywami nanosi wyziewy, rozwłóczy je po polach, rozciąga na dużej przestrzeni. Ze wszystkich stron jak okiem sięgnąć zbliżają się kolumny, suną szarym kształtem przez wszystkie polne drogi, przez zielone ścieżyny wśród łąk, przez groble pomiędzy trzęsawiskami. To więźniowie Oświęcimia. W przedwieczornej ciszy ogarniającej ziemię idą, niosąc na ramionach zamordowanych towarzyszy. Mężczyzn ginie znacznie więcej przy pracy niż kobiet, gdyż są oni jeszcze bezwzględniej traktowani. Każdą niemal kolumnę zamyka smutny pochód – krótkie „tragi”, przeznaczone do dźwigania żwiru czy kamieni, używane bywają często jako nosze, na których składa się i niesie do obozu ciała zmarłych. Czasem taczka popychana dłońmi wiernego towarzysza skrzypi i grzęźnie w mokrym żwirze, a z jej krawędzi zwisa bezwładnie głowa zabitego człowieka i z drugiej strony chyboczą w miarę wstrząsów nogi. W braku noszy i taczek więźniowie niosą zmarłego kolegę we dwóch w ten sposób, że jeden zarzuca sobie na szyję jego nogi, drugi ramiona i tak dźwigają wygiętą, bezwładną postać. W bramie orkiestra gra głośno niemieckie marsze, których melodia na zawsze zapada w serca chyba tylko po to, żeby niezmiennie budzić w pamięci obraz pochodów śmierci.

Obóz kobiecy wygląda w porze powrotu z pracy zupełnie inaczej niż rano. Zdawać by się mogło, że w ciągu dnia działo się tu coś niepojętego, czego rezultaty można teraz oglądać. Na ziemi pomiędzy barakami leżą w różnych pozycjach kobiety. Młode ich ciała mają sinawą barwę, twarze wykrzywione grymasem śmierci, zęby zacięte w sczerniałych, rozchylonych wargach. Żeby przejść do swojego baraku, trzeba je wymijać, przekraczać, przeskakiwać, tak pełno leży ich wszędzie, tarasując drogę. Na odchylonych wskutek śmiertelnych skurczów udach widać jeszcze opaleniznę z okresu letnich miesięcy, które spędzały w słońcu z dala od obozu koncentracyjnego. Wieczorny apel to znów przewlekłe przepędzanie ciężko chorych z bloku do bloku, ustawianie ich, układanie zmarłych, liczenie tych, które jeszcze żyją, i tych, którym dzień dzisiejszy przyniósł już wyzwolenie. Słońce zachodzi, gdy zaczyna się apel wieczorny, lecz jest już całkiem ciemno, gdy się kończy. Kończy się dzień – o jeden krok stała się krótsza nieznana droga, która pozostała jeszcze do przebycia. Ciemne baraki pełne zgiełku i wrzawy tchną gorączkowym podnieceniem, zioną odgłosami walki o byt, o kubek ciepłej kawy, o suchy kąt na posłaniu, o skrawek podartego koca.

Na drutach wszystkich lagrów zapalają się światła, wyznaczając dziwną mapę śmierci. Gdzieś daleko, w obozie cygańskim – a może w czeskim – dzwoni donośnie gong na ciszę. Lecz cisza nigdy nie spływa w to huczące rojowisko. Tysiące ludzi, tysiące spraw małych i powszednich, mających jednak swój wyraźny cel: ratowanie życia – kłębi się w ciemnych barakach i wokół nich.

A górą, ponad szumem obozowego życia, ponad liniami drutów szemrzących ustawicznie swe ciche ostrzeżenie przed śmiercią, wybucha snopami pąsowych płomieni ogień z krematoryjnego komina i trwa ruchliwą plamą w ciemności jak znicz zapalony z ludzkich ciał.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

PEŁNY SPIS TREŚCI:

Najważniejsze recenzje

Autorka o książce

Wstęp

Część pierwsza. Rok 1942

Rozdział pierwszy. Arbeit... Arbeit... Arbeit...

Rozdział drugi. To tylko grypa

Rozdział trzeci. Pierwsze wielkie odwszenie

Rozdział czwarty. Szef Effinger ma humor

Część druga. Rok 1943

Rozdział pierwszy. Kommando 117

Rozdział drugi. Niedziela

Rozdział trzeci. Es kommt hoher Besuch

Rozdział czwarty. Na wolność

Rozdział piąty. S.K.

Rozdział szósty. Nowy lager

Rozdział siódmy. Alegri ze słonecznej Grecji

Rozdział ósmy. Pole walki

Część trzecia. Rok 1944

Rozdział pierwszy. Obóz czeka

Rozdział drugi. Cyklon

Rozdział trzeci. Śmiech czy strach

Rozdział czwarty. Sen o wolności

Rozdział piąty. Nach Deutschland

Rozdział szósty. Likwidacja obozu

Styczeń 1945

Epilog

Seweryna Szmaglewska, czyli rzetelna odpowiedzialność

Listy i ilustracje

2 Arbeit – praca [to i pozostałe tłum. – z jęz. niemieckiego].

3 Aufstehen – wstać, powstać.

4 Los! – Jazda!

5 Pferdestelle – stajnie.

6 Zugang – tu: nowo przybyły do obozu więzień albo grupa więźniów.

7 Kapo – dozorca spośród więźniów.

8 Oberkapo – starszy dozorca spośród więźniów.

9 Lagerälteste – najstarszy obozu (więzień).

10 Links – lewa.

11 Mützen ab! – Zdjąć czapki!

12 Anwajzerka (Anweiserin) – kierująca pracą (więzień).

13 Lagerstrasse – ulica obozowa.

14 Blockführerstube – tu: budynek warty SS przy bramie.

15 Oberaufseherin – (SS-manka) starsza strażniczka.

16 Aussenarbeit – praca na zewnątrz obozu, w polu.

17 Raportführer – SS-man prowadzący raport.

18 Aufseherin – (SS-manka) dozorczyni, strażniczka.

19 Ich brauche zwanzig Stück, zwanzig junge kräftige Weiber – Potrzebuję dwudziestu sztuk, dwudziestu młodych, silnych kobiet.

20 So wie so Brzezinka, so wie so Krematorium – Tak czy inaczej, Brzezinka, tak czy inaczej, krematorium.