Ucieczka z labiryntu sekretów - Zbigniew Zbikowski - ebook

Ucieczka z labiryntu sekretów ebook

Zbigniew Zbikowski

4,0

Opis

Irmina i Zuzanna lecą do Kanady. Starsza z kobiet chce spotkać się z umierającym bratem. Młodsza – wypełnić zobowiązanie, dzięki któremu stała się współwłaścicielką i zarządcą kornelińskiej willi. Na łożu śmierci stryj wyjawia jej sekret rodziny Ludwigów. Dziewczyna nabiera pewności, że pojawienie się w Morenie tajemniczego Paola Vecchiego nie miało ani trochę znamion przypadku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 481

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
3
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Najdłuższy cień

1

SMS przysłany przez Marka nie dawał Zuzannie spokoju. Siedząc w fotelu na zacienionej jeszcze o tej porze dnia werandzie, którą ledwie zaczynały lizać promienie opadającego ku horyzontowi słońca, snuła długie rozważania. Czy dobrze robi, że nie odpowiada na jego wiadomość? Przecież już wie, że kiedy on zjawi się w Polsce, ona będzie daleko, za oceanem. Gdy chłopak przyleci z Irlandii i nie zastanie jej w kraju, ich wątły związek definitywnie się rozpadnie. Może lepiej odłożyć lot do Kanady, poczekać na Marka, rozmówić się z nim otwarcie, bez chowania głowy w piasek? Z drugiej strony, czy ten związek naprawdę jeszcze istnieje? Czy warto się oszukiwać? Raz już zdecydowała, że nie przeniesie się do żadnej Irlandii, a on zadeklarował, że nie wróci do Polski. Nie do pomyślenia było, żeby sprzedała dopiero co podarowaną jej część Moreny i wyjechała z pieniędzmi do niego. A jego nie interesuje plan zamieszkania w jakiejś starej willi pod Warszawą. Czy jednak nie jest tak… Nie, Zuzanna nie chciała ciągnąć tej myśli, lecz ta uparcie wracała. Czy przypadkiem Marek, mimo długiego milczenia, nie przypomniał sobie o niej z powodu tej darowizny i gdy poprzez e-maile nie zdołał jej przekonać do swojej wizji wspólnej przyszłości, postanowił spróbować perswazji osobistej, w cztery oczy?

I czy ja jeszcze za nim tęsknię? – zapytała po raz kolejny samą siebie. Znowu nie umiała jednoznacznie odpowiedzieć na własne pytanie. Z jednej strony żadnego mężczyzny nie znała tak dobrze jak jego, z żadnym nie była tak blisko, z drugiej zaś… Zdawało jej się, że to było tak dawno, jakby w innym życiu, w innym jej wcieleniu. Gdy wyjeżdżał z Polski, żeby się rozejrzeć i przygotować dla nich obojga grunt w nowym miejscu, była ubogą krewną swojej ciotki Irminy, mimo skończonych studiów prawniczych raczej średnio zarabiającą w rządowej agencji, bez jakichś szalonych perspektyw na przyszłość i bez szczególnych zobowiązań wobec innych. Teraz zaś stała się, na mocy decyzji ciotki, współwłaścicielką domu i działki o niemałej wartości oraz posiadaczką dwóch cennych – jeszcze nie wiadomo jak bardzo – płócien uznanego malarza, a przy tym kimś niezwykle potrzebnym innym. Na jej wsparcie – nie finansowe, raczej duchowe i organizacyjne – liczyło przynajmniej kilka ważnych dla niej osób. Zaczęła sobie wyliczać: najpierw ciotka i ta szalona Wioleta, którą niechcący wciągnęła w kłopoty, a teraz jeszcze Paolo, Gabrysia, no i Aga. A Pysio? Ten akurat da sobie radę sam, pomyślała, to ja bardziej potrzebuję jego, ale przecież i jego kłopoty życiowe przestały być jej zupełnie obojętne.

– Nie mogę ich zawieść ani zdradzić – szepnęła do siebie, kręcąc głową. – Liczą na mnie. Wybacz, Marku, wydaje mi się, że każde z nas musi pójść swoją drogą.

– I nad czym tak rozmyślasz? – zapytała niespodziewanie Irmina, stojąca od dłuższej chwili w drzwiach werandy i obserwująca swoją krewną.

Zuzanna, siedząca tyłem do wejścia, nie mogła jej widzieć. Teraz, odwróciwszy się gwałtownie, jakby przyłapana na wstydliwych myślach, z niewyraźną miną szukała jakiejś wymówki.

– Ach, ciociu – odrzekła, machając ręką. – Nieważne.

– Jakieś kłopoty? – Irmina nie ustępowała. – Z remontem chyba wszystko ustalone? Nie wycofają się, jak ci miejscowi?

– Nie sądzę – oznajmiła Zuza mało zdecydowanie, po czym, czując, że jej oświadczenie jest mało wiarygodne, odwróciła się i dodała z przekonaniem: – Co ja mówię! To wykluczone! Za kilka dni oddajemy im klucze i zaczynają. A my, siup do Kanady. – Mówiąc to, wykonała szeroki gest oznaczający odlot w nieznane.

Irmina zajęła wolne krzesło naprzeciw Zuzanny.

– Nie nalegałabym, żeby tak nagle tam lecieć, ale wiesz – rzekła skrępowana, jakby raz jeszcze chciała się usprawiedliwić. – Antoś. Nie orientuję się, w jakim jest stanie, jak długo to potrwa, te wiadomości są takie niejasne. Może być różnie. Żebyśmy tylko zdążyły go zobaczyć.

– Wiem, ciociu. – Zuzanna ujęła ją za rękę. Irmina, zwykle wymagająca i pewna siebie, teraz niespodziewanie wydała się jej miękka i niezdecydowana. – Wiem, dlatego nie będziemy zwlekać. Zresztą, co tam, bilety zabukowane, nie ma odwrotu.

– Zawsze można zmienić termin, jeśli coś ci nie odpowiada, przesunąć o kilka dni.

– Co też ciocia! Raz ustalone, klamka zapadła. Czy to nie cioci dewiza?

– No tak, tak – bąknęła Irmina na zgodę i uśmiechnęła się. – Tak uważam. Zawsze tak uważałam.

– Czyżby? – rzekła Zuzanna zaczepnie, żeby przestawić rozmowę na inny tor. – Z tego, co ostatnio od cioci usłyszałam, można wysnuć wniosek, że nie zawsze była ciocia zdecydowana, co robić w trudnych momentach. Wahała się ciocia. Choćby ta historia z Giuliem.

Po dwóch długich, wspólnie przesiedzianych wieczorach, Zuzanna znała już dzieje pierwszego małżeństwa Irminy. A przynajmniej jego pierwszy burzliwy okres.

– Ech, za dużo ci ostatnio nagadałam.

– Odwrotnie – stwierdziła Zuza. – O wiele za mało. Ciągle nie wiem, co stało się potem, jak Antoni z Dominikiem wyjechali z Moreny, a wy zostaliście sami. I Biernatowie z wami. Jak głodne lwy ze swymi ofiarami.

Irmina pokiwała głową.

– Poczekaj, nie wszystko naraz. Mnie samej trudno do tamtych spraw wracać. – Zadumała się na chwilę. – Wahałam się. I nierzadko waham się dalej w różnych sprawach. Ale tylko wtedy, gdy rozmawiam sama ze sobą. Jak coś postanowię, to koniec.

– Też bym tak chciała – zamarzyła Zuzanna. – Postanowić coś i uznać, że nie ma odwrotu. I więcej się tym nie zamartwiać.

Ciotka popatrzyła na nią uważniej.

– Tak postępują wszyscy Ludwigowie – stwierdziła. – Już twój pra… – Zastanowi-ła się, żeby ustalić, którego przodka ma na myśli.– Twój prapradziadek, który postanowił wybudować tę willę, wahał się, czy zostać tu, w Polsce, czy wracać do Szwajcarii, lecz gdy decyzja zapadła, nic nie było w stanie go zniechęcić. Nawet wojna. Ty, jako Ludwiżanka, też tak masz, tylko o tym jeszcze nie wiesz. Nie przekonałaś się.

– Tak dobrze ciocia mnie zna?

– Dziecko, znam cię lepiej, niż sądzisz. Czy inaczej postanowiłabym, jak postanowiłam, jeśli chodzi o Morenę?

Zuzanna poczuła ciepło w sercu i zarazem niepokój. Bo choć miło było to słyszeć, nie uznała się za pewną nosicielkę rodowej cechy.

– A jednak – powiedziała – mimo że jestem Ludwiżanką, jak ciocia mówi, czasami nie umiem się zdecydować.

– Ciągle się wahasz? – stwierdziła Irmina.

Pytająca intonacja pojawiła się dopiero przy ostatniej sylabie.

– Otóż to – odparła Zuza. – Ciocia wie, co mam na myśli.

– Odezwał się? – zapytała Irmina po chwili, jakby potrzebowała czasu na rozwiązanie zagadki.

Zuzanna roześmiała się.

– Nie mówmy o tym – odrzekła i podniosła się. Przestraszyła się, że jeśli teraz powie o ostatniej wiadomości od Marka, ciotka gotowa przełożyć wylot do Kanady. A jeśli z wujem Antonim jest tak źle, jak przypuszczają… W dodatku na koniec może się okazać, że Marek wcale nie przyleci, że odwoła, wynajdując sto powodów, a w Montrealu rozegra się dramat. Nie mogła brać na swe sumienie tego, że ciotka nie zdąży pożegnać się z bratem. Klamka zapadła. – Lepiej przygotuję coś do picia i przekąszenia, a ciocia opowie mi, co dalej przydarzyło się wam z Giuliem. Na razie wiem tyle, że potem mieszkaliście jakiś czas razem w tym mieszkaniu na Mokotowie, wynajmowanym przez ambasadę Włoch, ale chyba długo to nie trwało, bo coś mi się zdaje, że później mieszkaliście gdzie indziej?

Irmina pokręciła głową.

– Dwa czy trzy tygodnie pozwolono Giuliowi tam przebywać w zastępstwie tego Pietra z ambasady – powiedziała. – Dokładnie nie pamiętam. Później musiał za wynajem płacić z tego, co zarobił. Aż wrócił z Włoch prawdziwy Pietro Capelini i musieliśmy się wynieść.

– Ale jak wrócił? Jako kto? – zapytała Zuza, stojąc w drzwiach. – Jego paszportem posługiwał się przecież Giulio, a ten Pietro wyleciał wcześniej z Polski jako Luigi. To wszystko takie skomplikowane, zagmatwane, a jednak jakoś w końcu poukładało się w całość.

– Nie wiem, jak to się stało, moje dziecko – stwierdziła smutno Irmina. – Masz rację, poukładało się. Ale jakim kosztem!

– Musi mi to ciocia opowiedzieć do końca.

Irmina także wstała.

– Pójdę z tobą do kuchni – powiedziała.

Nim wzięły się do robienia herbaty i krojenia drożdżówki, ktoś zapukał do drzwi. Nie dostrzegły go wcześniej na ścieżce prowadzącej od furtki, ale Irmina nie miała wątpliwości, kto to.

– Kajetan! – jęknęła. – Sama go poprosiłam przez znajomych, żeby przyszedł.

Obie wiedziały, że Kajetan nigdy nie korzysta z dzwonka, pukając zaś, najpierw uderza mocno środkowym palcem kułaka, po czym dodaje trzy lekkie puknięcia. To był jego znak rozpoznawczy.

– Proszę! – zawołała Zuzanna i przeszła do sieni.

Kajetan zaszurał butami i otworzył drzwi.

– Doobry! – rzekł od progu, zdejmując płócienny kaszkiet. – Pani Irmina to w domu? Bo ma jakiś interes do mnie. Tylko od razu mówię, jak trawę ciąć, to odradzam.

Irmina wyszła z kuchni.

– A cóż to pan taki niechętny do roboty? – zaatakowała. – U Biernata podobno już czynne, byłoby gdzie wydać.

– Ot, widzisz, panno Zuzanno. – Kajetan ścisnął czapkę i zrobił kwaśną minę. – Pani ciocia jak człeka nie ukąsi na powitanie, to humoru nie ma. A ja u Biernata już kiedy nie był.

Podniósł oczy, jakby chciał policzyć, ile to dni ostatnio nie zaglądał do knajpy, ale Irmina nie pozwoliła mu na rachunki.

– Bo pewnie przez ten pożar u niego jakąś nową melinę sobie z kolegami znaleźliście – rzekła kąśliwie.

– No, pani to czysta siostra moja, jak Boga kocham. Na którą słowa nie powiem, Boże uchowaj, choć swoje pomyślę. A pani jedno powiem. Ten policzek, co to pani mi teraz wymierzyła, że jakaś melina czy coś, przemilczę, tylko grzecznie zapytam, jak nie trawa, to po co mnie pani Irmina widzieć chciała, ha?

– Pan wejdzie dalej, panie Kajetanie, usiądzie – rzekła Irmina, porzucając zaczepny ton. – Porozmawiamy.

– Uhu, znaczy się, większa sprawa jest – skomentował Kajetan i zaszedł do kuchni.

Usiadł na stołku, a na propozycję napicia się kompotu, skrzywił się i machnął lekceważąco ręką, co miało oznaczać zdecydowaną odmowę.

– Nic mocniejszego dla pana nie mam – oznajmiła Irmina.

– O, widzi panna Zuzanna – obruszył się Kajetan, pokazując palcem Irminę. – A czy ja coś mówię, czy mnie na tym zależy? Toż żeby ja taki opój był, jak pani Irmina mnie podejrzewa, to by mnie ksiądz dobrodziej do baldachimu noszenia nie brał. Prawdę mówię czy nie?

– Już dobrze – zamknęła Irmina temat. – Sprawa jest taka, panie Kajetanie, że w poniedziałek wylatujemy z Zuzią do Kanady.

– Jezus Maria! – jęknął Kajetan. – Toż to w Ameryce. – Podrapał się po głowie. – Znaczy się musi, że do brata pani.

– Właśnie, do Antoniego, który jest bardzo chory. Szczerze mówiąc… – Zawiesiła na moment głos. – Śmiertelnie.

– Boże mój! Rak pewnie. Ten najwięcej ludzi morduje. Biednyś czy bogaty, jednakowo. Jak chwyci, to żadne pieniądze nie pomogą.

– Pan chyba brata nie znał.

– Jakżeż nie znał! Toż poznałem go, jak był tu, za Gierka jeszcze, z wizytą, a ja już u siostry wtedy mieszkał, w Kornelinie. No, młodszy ja był, jak i pani, za przeproszeniem. Jeszcze rodzice pani żyli i pan Karol, znaczy małżonek, ma się rozumieć. I pani kuzynka tu była, z córką.

– Tak, Sabina. Z Julitką – potwierdziła Irma w zadumie.

– I nawet panna Zuzanna.

– Ja? – zdziwiła się Zuza. – To niemożliwe. W każdym razie nie pamiętam.

– Bo jak pamiętać ma, jak dopiero w brzuchu, za przeproszeniem, była – roześmiał się Kajetan po swojemu. – Panny mama dopiero w ciąży z panną chodziła, ot co.

Zuzanna popatrzyła na ciotkę, szukając potwierdzenia, ale Irmina tylko lekko potrząsnęła głową i zmieniła temat.

– No więc, panie Kajetanie, przez ten czas, gdy nas tu nie będzie, chciałybyśmy, żeby pan doglądał, czy wszystko w willi i w ogrodzie jest w porządku.

– Ja? – Kajetan wystraszył się, a potem aż pokraśniał, czując się wyróżniony. – A bo to nie ma kogo lepszego?

– Jest – burknęła Irmina. – Jeden lepszy od drugiego.

– Pan to zrobi najlepiej – oznajmiła szybko Zuzanna. – Trzeba dbać o ogród, podlewać kwiaty w domu…

– Od razu mówię, ja ręki do kwiatów nie mam. To już lepiej do tego moją siostrę nająć.

Zuza uniosła palec.

– Można i tak, ale wtedy jej przyjdzie zapłacić.

– Chociaż z drugiej strony – żachnął się Kajetan – co to za filozofia, kwiaty podlać. Tak samo jak w ogródku, tylko żeby ja wiedział, ile wody lać.

– Sam pan widzi, że to proste. – Zuza uśmiechnęła się. – A teraz najważniejsze. Pan słucha. Przez te dwa tygodnie, jak będziemy z ciocią w Kanadzie, tu będzie trwał remont. W środku, potem na zewnątrz. Rozumie pan? Będzie tu dużo różnych materiałów budowlanych.

– Co mam nie rozumieć. Rozumiem. Jest remont, muszą być materiały.

– Trzeba to wszystko ogarnąć okiem. Jak gospodarz. Wie pan, dobry materiał bez nadzoru zawsze amatora znajdzie.

– Na mnie panna Zuzanna może liczyć.

– O, i to rozumiem, panie Kajetanie. Byłby pan tu kimś w rodzaju strażnika.

– Mundurowego? – zapytał z niedowierzaniem i przestrachem.

– Nie, zwyczajnie, po cywilnemu.

– Znaczy na stróża chce mnie panna – stwierdził z ulgą i zamyślił się na moment, coś kalkulując. – Bo na strażnika to się nie piszę. Ale jak tak, to mam taką propozycję, jak panie się zgodzą. – Panie popatrzyły wyczekująco. – Chodzi o to, żeby, no, żeby w gospodarczym, znaczy w garażu, wiecie, panie, żebym ja tam mógł stróżować w nocy. Bo jak tu będą materiały, pewnie drogie…

– Ależ oczywiście – wyrwało się Zuzannie.

– Tylko żeby mi tam – Irmina pogroziła energicznie palcem – kolegów jakich nie sprowadzał.

– Toż ja tyle razy powtarzał, że pani Irmina już to wiedzieć powinna – zaperzył się Kajetan. – Dla mnie robota pierwsza jest. A po robocie to i ksiądz dobrodziej nie odmawia. Znaczy się, dozwala. Ale jak pani nie ma zaufania… – Wstał i założył czapkę.

– Spokojnie, panie Kajetanie, ciocia tylko tak, na wszelki wypadek. W gruncie rzeczy bardzo pana ceni.

Kajetan usiadł.

– Słowo daję, jak na spowiedzi, ja tylko dla panny Zuzanny to zrobię.

– Tylko, panie Kajetanie, ta robota będzie na okrągło, całodobowo.

– Znaczy się… – Kajetan podrapał się pod kaszkietem. – Na okrągło? I bym miał tych majstrów dozorować za dnia? Nie uchodzi, panno Zuzanno, żeby ja, bez szkoły, tylko po zawodówce. A oni po technikum przynajmniej, jak nie inżyniery.

– Ma rację – wtrąciła się Irmina. – W dzień nie musi się tu kręcić. Jak by to wyglądało. Będzie przychodził po południu, jak oni skończą, i wychodził rano.

– Ot, jednak mądra kobieta – skomentował Kajetan i znowu zdjął czapkę. – Takiej to i posłuchać warto.

– Aha, mądra, bo daje czas, żeby od rana do popołudnia, kiedy pilnować nie trzeba, wspierał pan monopol spirytusowy?

– Ale aż tak ja by z tą mądrością nie przesadzał – dodał z przekąsem.

– Patrzcie go! – Irmina gotowa była zacząć besztać gościa. – Bo to nikt nie wie, jak czas wolny spędza. Lepiej by siostrze pomógł, bo schorowana.

– O, dobrze pani mówi. Jak ja by tu na okrągło pilnował, to siostra by żadnej pomocy nie miała – zaczął bronić się Kajetan.

– Aha, a koledzy towarzystwa.

– I znowu szpila – stwierdził Kajetan zrezygnowany. – Anielską cierpliwość musi mieć panna Zuzanna, jak i pannę pani ciocia tak beszta na każdym kroku. Ale ja już nawykły, to i wybaczam, po chrześcijańsku.

– Czyli co? Zgoda? Przypilnuje pan? – zapytała Zuzanna, zaniepokojona, że Kajetan na serio może się obrazić.

– Ja zawsze mówię, że dla panny Zuzanny by w ogień wskoczył, to i tę robotę wezmę, bo dużo łatwiejsza niż takie skakanie. Kiedy mam przyjść?

– Remont zacznie się w poniedziałek. Ale my wylatujemy w sobotę, to może już wtedy by się pan tu urządził? Praktycznie by trzeba tu być od poniedziałku, jak już zwiozą materiały. – Kajetan pokiwał ze zrozumieniem głową, ale nie ruszał się ze stołka. Zuzanna pochyliła się nad nim. – Zostaje jeszcze kwestia zapłaty.

– No, w zasadzie, panna Zuzanna to zawsze w sedno trafi – mruknął gość.

– Pan się zastanowi do piątku, jak przyjdzie po klucze, jaka suma będzie dla pana uczciwa, a my wtedy z ciocią powiemy, czy na tyle nas stać, zgoda?

Kajetan wstał.

– Ech, z panną Zuzanną na pewno się dogadamy – oznajmił i ruszył ku drzwiom. Tam się zatrzymał. – Serdeczne dzięki, że mnie, staremu, panie chcą dać swój dom pod opiekę. Bóg wam zapłać. Do zobaczenia.

– Do widzenia, panie Kajetanie – powiedziała Zuzanna i dodała: – Proszę pozdrowić od nas siostrę.

– Oj, ucieszy się – rzekł Kajetan i przeszedł przez próg. – Dziękuję.

Założył kaszkiet i wyszedł z domu. Zuzanna patrzyła za nim przez kuchenne okno.

– Nie za bardzo mu ciocia dokucza? – zapytała, gdy Kajetan zamknął za sobą furtkę.

– Żeby nie poczuł się zbyt pewnie – odrzekła Irmina. – Niech wie, że tej jego skłonności nie akceptujemy.

– Czy nie warto jednak, żeby czasem usłyszał od cioci dobre słowo?

– To pięknie, że tak się za nim bez ustanku ujmujesz – rzekła ciotka kwaśno. – Ale on i tak wie, że go cenię, inaczej bym go nie zapraszała.

– Jednakże…

Irmina machnęła niecierpliwie ręką.

– Przecież nie muszę ci tłumaczyć, ile zła może przynieść rodzinie alkohol – rzekła dobitnie, nie dopuszczając Zuzanny do głosu. – Tobie szczególnie.

– No tak – bąknęła Zuza i zamilkła.

Nie chciała rozwijać bolesnego tematu. Wiedziała, że ciotka czyni aluzje do jej życiowego dramatu. Irmina miała za złe jej ojcu jego alkoholizm. Uważała, że doprowadził do przedwczesnej śmierci nie tylko swojej, ale w konsekwencji także matki Zuzanny. Irmina nie umiała mu tego wybaczyć. Zuza nie pojmowała tego jej zacięcia w złości. Można było odnieść wrażenie, że ciotka straciła nie siostrzenicę, a własną córkę. A przecież Sabina, babcia Zuzanny, nawet nie była siostrą rodzoną Irminy, tylko cioteczną.

Zuzanna już wcześniej zauważyła, że za sprawą ciotki niezwykle rzadko poruszały w rozmowach ten temat. Jeśli tylko się pojawiał, szybko gasł. Raz tylko Irmina w przypływie szczerości pozwoliła sobie otwarcie powiedzieć, co o tej historii myśli. Oznajmiła wtedy: Julita zdawała się być z nim taka szczęśliwa. Dopóki nie zaczął pić. A potem ta depresja i choroba. Nie nazywała nigdy raka po imieniu, zawsze była to „ta choroba”. Ta sama, która wcześniej zabrała Sabinę. Stąd Zuzanna była przekonana, że w ich rodzinie jest to choroba dziedziczna.

– Przepraszam, moje dziecko, że znowu o tym mówię, ale czasem tak sobie myślę – rzekła ciotka ze skruchą. – Czasem sobie tak myślę, że gdyby nie ten jego alkoholizm, choroba Julity, znaczy twojej mamy, tak szybko by się nie ujawniła, może nawet nigdy. I pewnie ty byłabyś szczęśliwsza.

Zgrzyt, który popsuł popołudniowy spokojny nastrój, należało szybo zagłuszyć.

– Ciociu, takie rozważania nie mają sensu – stwierdziła Zuzanna. – Co było to było, jest jak jest, niczego już nie zmienimy. Ja mam swoje lęki z dzieciństwa, których nie umiem pokonać, ciocia ma swoje żale, których trudno się pozbyć, każdy żywi jakieś urazy i tajemnice, których nie chce ujawnić.

– Tajemnice, powiadasz? – zaniepokoiła się Irmina. – Co masz na myśli?

– Ojej, różne rzeczy. Z dzieciństwa, z młodości. Przecież nie wszystko o sobie wszystkim mówimy. Pewne rzeczy, nawet te dobre, ale także złe, człowiek zachowuje tylko dla siebie.

– Miałyśmy zrobić herbatę – powiedziała ciotka. – Przez tego Kajetana woda wystygła.

Odwróciła się, żeby raz jeszcze włączyć wyłączony przed chwilą elektryczny czajnik i rozlać herbaciany napar do kubków.

– Kiedyś, jako dziewczynka, o złych rzeczach, gdy mi się już przytrafiły, mówiłam księdzu na spowiedzi, ale teraz jakoś to zaniedbałam – ciągnęła Zuzanna swoją myśl.

Irmina, ciągle odwrócona, westchnęła głęboko.

– Spowiedź, dziecko, cóż… Może przynieść ulgę, jeśli jest szczera, ale pamięci ci nie wykasuje. Człowiek, nawet uwolniony od winy, musi żyć dalej z poczuciem, że zrobił coś złego.

Zuzanna miała ochotę zapytać, co konkretnego ciotka ma na myśli, ale nie chciała być zbyt wścibska. Pomyślała, że może chodzić o jakiś incydent z lat pięćdziesiątych – z okresu, kiedy była w związku z Giuliem. Mogła dotąd nic nie wiedzieć na ten temat, bo Irmina, opowiadając swoje dzieje, nie doszła jeszcze do tego momentu. Może dziś, jak się rozkręci, coś niecoś opowie?

– Zawsze może tę winę odpokutować – rzuciła filozoficznie, żeby nie przeciągać ciszy, jaka zaległa na moment.

– Tak, można, a nawet powinno się. Ale co, jeśli próba naprawienia zła przyniesie w zamian ból komuś innemu? – odrzekła Irmina pewnie, jakby miała tę kwestię wcześniej głęboko przemyślaną.

Zaczęła energicznie kroić drożdżówkę na grube plastry. Zagwizdał czajnik.

Teraz Zuzanna była już pewna, że myśli ciotki krążą wokół jakiegoś bolesnego szczegółu z jej życia, o którym nie wspomina, a który nie daje jej spokoju. Podeszła do blatu kuchennego, rozlała wrzątek do kubków i uniosła je oba, gotowa wyjść na werandę.

– To jak będzie? Opowie mi dziś ciocia dalszy ciąg waszych niezwykłych przygód z Giuliem? – zapytała. – Ta opowieść naprawdę wciąga jak film.

– Chodźmy – zgodziła się Irmina. – Dobrze mieć ją z głowy, nim znajdziemy się w Kanadzie. Bo tam – zaczęła zdanie i utknęła. – Bóg raczy wiedzieć, czego się dowiemy – zakończyła tajemniczo.

2

Zuzanna gotowa była zarzucić Irminę szczegółowymi pytaniami dotyczącymi dalszych losów jej związku z Giuliem, ta jednak nie była skłonna do udzielania jej wywiadu. Wolała sama opowiadać, jedynie od czasu do czasu pozwalała wtrącić jakieś zapytanie, jakby dla złapania oddechu bądź uniknięcia rozwijania wątku, w który we własnej ocenie zbyt głęboko zabrnęła. Zuza wtedy nie pytała „I co dalej?”, tylko, wyczuwając moment, przeskakiwała na inny temat, pytając w stylu: a jak to było z tym czy tamtym?

Tak też zaczęła rozmowę.

– Ciociu, a jak to było z waszym mieszkaniem? Mówiłaś, że wrócił Pietro. I co? Musieliście się wyprowadzić. Ale dokąd? Tutaj przyjechaliście? Do Kornelina?

– Ba, gdyby to było takie proste – odrzekła Irmina i zamyśliła się. – Wtedy nic nie było proste – podsumowała swoje zamyślenie i zaczęła wyjaśniać: – Na Mokotowie mieszkaliśmy i tak za długo. Na szczęście ambasada przez zimę nie potrzebowała pilnie tego mieszkania, a że Giulio pracował dla nich, jakoś prawem kaduka udało nam się przetrwać do wiosny.

– I do tego nie wyrzucili cioci z politechniki.

Irmina machnęła niecierpliwie ręką.

– Poczekaj. Nie wszystko naraz. To też nie jest proste. Wrócił Pietro, jak mówiłam…

– Ale jak? Tak zwyczajnie? I nagle mieliśmy w Warszawie dwóch Włochów o tym samym imieniu i nazwisku?

– W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Słuchaj, nie przerywaj.

Kim ten Pietro był naprawdę i jaki miał zakres obowiązków w ambasadzie, trudno było dociec. Nawet Giulio tego nie wiedział. Wydawało mi się niekiedy – opowiadała Irmina – że cała operacja z jego wyjazdem z Polski na cudzy paszport nie służyła ratowaniu Giulia, tylko zupełnie innym, niezwiązanym z nim celom. Także upór Giulia, że zostanie nielegalnie w Warszawie, był im z jakichś powodów na rękę. Pietro mógł dzięki temu zniknąć niespostrzeżenie jako Luigi, a Giulio w roli Pietra nie zajmował się niczym takim, co mogłoby dać ubekom podstawę do zatrzymania go i wydalenia z Polski.

Tajemniczy Pietro Capelini pojawił się krótko po Wielkanocy, zaopatrzony w nowy paszport dyplomatyczny. A przyleciał nie z Rzymu, lecz z Moskwy, gdzie przez kilka miesięcy pełnił jakąś podrzędną funkcję we włoskim konsulacie. Tak przynajmniej utrzymywał. Nie mówił o sobie za wiele. Więcej czasu poświęcał na naświetlanie sytuacji politycznej. Podobno na Kremlu miało wkrótce dojść do przesilenia, stalinizm po śmierci Stalina dogorywał, do władzy parła nowa ekipa, toteż także w Polsce należało spodziewać się zmian. Miało to i taki mały skutek, że nikt już nie zajmował się sprawą domniemanego szpiegostwa Giulia Pavone, bo funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa zajęci byli swoimi sprawami, zwłaszcza obroną zagrożonych pozycji. Giulio mógłby więc wyjść z ukrycia i przestać udawać kogoś innego, gdyby nie to, że w razie zatrzymania nie wiedziałby co odpowiedzieć na pytanie, dlaczego przebywa w Polsce, skoro jego wiza jest już nieważna. I wtedy ktoś mógłby przypomnieć sobie przykurzoną sprawę założoną kilka miesięcy wcześniej przez byłego ubeka przeniesionego do milicji.

Lecz mieszkać we trójkę w jednym niewielkim mieszkaniu też na stałe nie mogli.

Nie mogli także przenieść się do Moreny. Mniej z powodu braku ślubu kościelnego, bardziej ze względu na niebezpieczeństwo spotkania się z Tadeuszem Biernatem, który wprawdzie – jak Irmina dowiedziała się od ojca – przez długi czas od pamiętnego zajścia nad Wisłą nie zaglądał do domu rodzinnego, ale więzów z krewnymi całkowicie nie zerwał. Oni także się go nie wyrzekli, toteż raz czy dwa pojawił się w Morenie. Irma w ogóle nie chciała go widzieć. Obawiała się, że jeśli Giulio natknie się na niego, dojdzie do skandalu, bo krewki Włoch, gdy dowiedział się, że Tadeusz usiłował zgwałcić jego żonę, poprzysiągł mu zemstę. W rezultacie dawny kolega Zuzy z sąsiedztwa i jej cichy adorator nie mógł czuć się bezpieczny – jak mu to w twarz wykrzyczał w złości Antoni, a Giulio, słysząc tę pogróżkę, nie zaprzeczył.

– No właśnie – przerwała opowieść Zuzanna. – A co się stało wtedy z wujkiem Antonim? Wiem, że musiał uciekać.

– Znowu przerywasz – skarciła ją ciotka i pokiwała głową, jakby chciała powitać odległe wspomnienia z innej półki. – Uciekł. Z fałszywym paszportem, jaki na czarnym rynku wyrabiał dla siebie Giulio. Rozumiesz? Mój mąż uratował mojego brata, wysyłając go za granicę…

– …a sam został w Polsce.

– Otóż to. W ostatniej chwili, kiedy okazało się, że Tosiek ma kłopoty, wstawili do paszportu jego zdjęcie. On jako Włoch. Wyobrażasz sobie? Podobny może był, ale znał najwyżej kilkanaście słów po włosku. Na szczęście ci nasi przy odprawie nie znali nawet tyle.

– I tak zwyczajnie go przepuścili?

– Tadeusz nie zgłosił tego incydentu z pobiciem. Ze swoim bratem, tym Genkiem, też milicjantem, jakoś zdołali wszystko zatuszować. Później, po latach, dowiedziałam się, że ich ojciec tak im doradził, może nawet nakazał, bo sam Tadeusz nie myślał za wiele. Był wściekły na cały świat i dyszał chęcią zemsty. Stary Biernat natomiast kalkulował na chłodno. Bał się, że przez to wszystko, gdyby sprawy źle poszły, także z milicji mogliby syna wyrzucić, jak wcześniej z UB, i ich pozycja, jako rodziny, by spadła. Może nawet mieszkanie w Morenie by stracili, a na to nie mógł pozwolić. Antek nie był więc oficjalnie poszukiwany, straż graniczna nie miała jego portretu. Lecz gdyby nie uciekł, życia by już w Polsce nie miał. Biernatowie wykończyliby go prywatnie, ze strachu i z zemsty. I przez to, w sumie przez nich, swojego brata nie widziałam następne dziesięć lat. Przyjechał do nas w odwiedziny dopiero w sześćdziesiątym szóstym roku, już jako obywatel Kanady. Ale nie o tym teraz mówimy.

Pietro radził im obojgu, żeby spróbowali mimo wszystko, skoro postępowała w kraju polityczna odwilż, spróbować wyjechać legalnie z Polski jako włoskie małżeństwo na prawdziwy paszport Giulia. Irmina jednak nalegała, by kilka tygodni poczekać. Skoro bowiem dotąd nie wyrzucili jej z uczelni, dając szansę zdania zaległego egzaminu z filozofii marksistowskiej w sesji letniej, chciała spróbować dokończyć drugi rok studiów. I jej na tym zależało, i rodzicom. Giulio zaś uparcie bez niej wyjechać nie chciał. Trzeba więc było znowu prosić o pomoc szkolnego przyjaciela ojca z warszawskiej palestry, by znalazł jakieś lokum, bo dla kogoś przypadkowego przyjęcie na pokój obcokrajowca z żoną Polką to nie była prosta sprawa. Zwykły obywatel mający „na pokoju” zagraniczniaka, ściągał na siebie od razu uwagę organów bezpieczeństwa.

Mecenas Uziembło, poproszony przez Władysława Ludwiga, zarekomendował ich swojemu znajomemu, który z kolei polecił oboje innym znajomym i tak Irmina z Giuliem trafili na pokój w pewnym domu blisko Chotomowa. Zaczął się nowy koszmar z dojazdami do Warszawy zatłoczonymi pociągami. Po trzech tygodniach uprzejmie podziękowali swoim gospodarzom. Przez następne dwa tygodnie na przełomie maja i czerwca, kiedy trwała sesja egzaminacyjna, Giulio znowu mieszkał u Pietra, a Irmina w Kornelinie.

Potem wszystko posypało się na dobre.

– A ten Dominik, który ciocię uratował, można chyba tak powiedzieć, prawda? Bo gdyby nie wezwał na czas brata cioci, to nie wiem. Co z nim?

– Nie mam pojęcia. Zniknął. Więcej go nie widziałam. Ale też nie próbowałam szukać. Wtedy byłam nawet zadowolona, że nie ma go w pobliżu i nie przypomina mi swoją obecnością o tamtym wydarzeniu, potem jakoś zapomniałam. Może uciekł gdzieś na ziemie zachodnie albo nawet za granicę.

– A to jego nazwisko, Berezyński, nie dziwi cioci? Jak naszego malarza. I sam też malował.

– Tak mówił, ale kto go tam wie, kim był. Zresztą wtedy nie miałam pojęcia o autorze tych obrazów, nie znałam nawet nazwiska. Chcesz teraz o nim rozmawiać?

– Raczej nie. No więc, gdzie w końcu zamieszkaliście?

Irmina machnęła z rezygnacją ręką.

– Ja tu, on tam, znowu jak para narzeczonych.

Zuzanna odniosła wrażenie, że ciotka chce na tym zakończyć opowiadanie.

– Długo? – zapytała dla podtrzymania rozmowy.

– Czy długo? – odrzekła Irmina w zamyśleniu. – Aż do tak zwanych wydarzeń poznańskich.

– Tych robotniczych zamieszek, co to władza ludowa obiecała, że kto podniesie na nią rękę, to mu tę rękę odrąbie?

– Tak, tych samych. Giulio gdzieś się dowiedział, pewnie w ambasadzie, że Poznań się buntuje, że do Warszawy przyjechała jakaś delegacja robotnicza z postulatami. Dość, że postanowił pojechać na miejsce, rzekomo na Targi Poznańskie.

– Sam?

– Uznał, że dla mnie to zbyt niebezpieczne. Powiem szczerze, moje dziecko, kto go tam wie, po co i z czyjego polecenia pojechał. Tak teraz myślę. Wtedy mu wierzyłam. Naprawdę zdawało mi się, że nie zabrał mnie z troski o moje bezpieczeństwo. Miałam nawet na to dowód, bo okazało się, że milicjanci zatrzymali go, jak robił zdjęcia tą swoją nieszczęsną leiką. Zapomniał na chwilę, w jakim żyje kraju i że już raz mieliśmy z powodu tej jego pasji poważne kłopoty. Wyobrażasz sobie, co by się działo, gdybym i tym razem przy nim była?

– Znowu szpiegostwo?

– Tym razem nie. Gdyby postawili mu taki zarzut, a przy okazji odkryli, że nazywa się Pavone, a nie Capelini, i odgrzebali sprawę sprzed roku, kiedy Tadeusz Biernat uznał go za szpiega, byłaby większa chryja. Chociaż może nie. Mecenas Uziembło uważał, że tamtego szpiegostwa przy dobrym obrońcy nie dałoby się już udowodnić, bo klimat we władzach zmienił się na łagodniejszy i takie lipne dowody, jakie zebrał Tadeusz, by się w sądzie nie obroniły.

– Co w takim razie stało się z Giuliem?

– Kiedy go zatrzymali, utrzymywał, że jest zagranicznym korespondentem, który przyjechał na targi, ale nie potrafił tego wykazać. Nie miał pozwolenia na robienie zdjęć ani żadnej legitymacji prasowej, tylko włoski paszport. Szybko wyszło na jaw, że nie ma go na liście akredytowanych dziennikarzy. Zabrali mu filmy, potrzymali w areszcie, znowu musiał interweniować konsul, bo Giulio zmienił front, zaczął utrzymywać, że jest pracownikiem ambasady Włoch. Skończyło się na tym, że kazali mu jak najszybciej opuścić Polskę.

– Miał opuścić kraj jako kto? Giulio czy Pietro?

– Tego do dzisiaj dobrze nie wiem, mam tylko pewne podejrzenia. Giulio posługiwał się ciągle paszportem Pietra i dalej za niego uchodził. Prawdziwy Pietro z kolei, jak się domyślałam, bo nie śmiałam o to pytać, zresztą i tak nie powiedzieliby mi prawdy, miał dokumenty na jeszcze inne nazwisko. Istniała między nimi jakaś umowa, o której nie miałam pojęcia. Na tego Capeliniego nasi ubecy już wcześniej krzywo patrzyli, coś na niego mieli, no więc jak go przyłapali, jak im się zdawało, na fotografowaniu ulicznych zajść w Poznaniu, nie dali mu wyboru. To znaczy Giuliowi, ale nie wiedzieli, że to on. Nadążasz za tym?

– Czyli jednak Giulio nie wszystko cioci o sobie mówił.

– Miałam wrażenie, że od powrotu Pietra coś się w jego położeniu zmieniło, o czym nie tyle nie chciał, ile nie mógł mówić. Już nie przebywaliśmy cały czas razem, nie wiedziałam, co Giulio robi całe dnie, on sam coraz mniej opowiadał o sobie, o swoich zajęciach. Myślę też, że przy tym wszystkim coraz mocniej tęsknił za swoją rodziną w Turynie, jak to Włoch. – Irmina zamyśliła się na dłużej. – Coś się psuło między nami – zakończyła.

Zuzanna nie wiedziała, o co zapytać.

– A więc wyjechał? – rzuciła, a nie słysząc odpowiedzi, dodała: – A jak się znalazł na Węgrzech?

Ciotka pokręciła głową.

– Nie, nie, moje dziecko, w tej historii nic nie jest proste. Owszem, wyjechał, ale nie Giulio, tylko Pietro. Na swój stary paszport, legalnie. Z Polski do Włoch. To był znowu element ich gry, której pewnie nigdy nie zrozumiem. Giulio został ze swoimi prawdziwymi papierami i wreszcie mógł na stałe zgolić brodę. I chodzić prosto. Nikogo już nie udawał. Znów nazywał się Pavone.

Zuzanna klasnęła radośnie w dłonie jak mała dziewczynka.

– I znowu mogliście zamieszkać razem – dopowiedziała .

– Owszem, mogliśmy – odrzekła Irmina z zadumą. – Pietro wyjechał w połowie lipca i mogło się zdawać, że historia zatoczyła koło. Znowu było lato, wakacje, i my dwoje…

– …zakochani…

Ciotka uśmiechnęła się ledwo zauważalnie.

– Miałam jeszcze do zdania ten zaległy egzamin z marksizmu. Wykładowca ciągle nie miał dla mnie czasu. Być może sam nie wiedział, jak ze mną postąpić. Nikt już pewnie na niego nie naciskał, żeby mnie oblał, ani żaden Tadeusz z UB, ani nikt z ZMP, a on wiedział, że gdyby wszystko przeprowadził uczciwie, zdałabym na pewno. Nie wiedząc co robić, przesunął mnie na wrzesień.

– Czyli co? Zdała w końcu ciocia czy nie?

Irmina postukała palcem wskazującym o blat stołu. Dała znak, że zaraz powie coś niezwykle ważnego.

– Zanim przystąpiłam do egzaminu, wyrzucili mnie z uczelni – oznajmiła.

– Serio? – Zuzanna znowu poczuła się zaskoczona. – Czyli jednak! A za co w końcu? Myślałam, że mimo wszystko ciocia pozostała na studiach.

– Jędrzej, ten karierowicz, wszystkiego dopilnował. Lubił doprowadzać swoje sprawy do końca. Nie zapominaj, moja droga, że dla niego i jego kolegów uchodziłam za związaną nieformalnie z wrogim dla nich elementem. Z podejrzanym Włochem, prawie szpiegiem, wrogiem ludu, którego władza zmusiła do wyjazdu z Polski. Okazałam się według nich niegodna, aby studiować na socjalistycznej uczelni na koszt ludu pracującego miast i wsi. W dodatku niewdzięczna. Mimo mojego pochodzenia, pozwolili mi na studia politechniczne, a ja… – Irmina machnęła ręką. – Tyle dobrego dla mnie z tego całego zamieszania wyniknęło, że nie doznałam ostatecznego upokorzenia. Zasady dialektyki miałam wykute na blachę, ale nie musiałam już tego udowadniać, zdając zaległy egzamin przed jakimiś pajacami, starającymi się wykazać, że nie dość dobrze rozumiem Marksa i Lenina.

Zuzanna zasępiła się. Gorzki żart ciotki nie rozbawił jej.

– W sumie to smutne – powiedziała. – I niesprawiedliwe. Żeby przez jakąś filozofię marksistowską wylecieć ze studiów technicznych!

– Wiesz, co w tym wszystkim najzabawniejsze? Albo raczej najsmutniejsze, jeśli sprawy brać poważnie? Wyrzucili mnie w sierpniu, prawie dokładnie w rocznicę naszej znajomości z Giuliem. Gdyby nie upór Jędrzeja, żeby przeprowadzić ten ich głupi sąd nade mną w wakacje, gdyby wstrzymali się dwa miesiące, do rozpoczęcia nowego semestru, wszystko potoczyłoby się inaczej. Nie byłoby żadnego sądu ani relegowania z uczelni.

– Bo?

– Co tu dużo mówić. Nie minęły nawet trzy miesiące, jak praktycznie zniknęło i ZMP, i UB, a wszyscy ci Jędrzeje prawie z dnia na dzień stracili pozycje i znaczenie. On, ten nasz Jędrzej, który wygryzł Ankę z funkcji, a mnie wylał z ZMP, i chwała mu za to, był przebiegły i mściwy. Anki nie mógł dosięgnąć, była za mocna, chyba za silnych miała protektorów, to postanowił dobić mnie. Pewnie po tych wydarzeniach w Poznaniu poczuł, co się święci, zrozumiał, że wszystko się zmienia i może się zdarzyć, że od nowego roku akademickiego nie będzie już zasiadał z dziekanem we władzach wydziału ani z rektorem w senacie uczelni, dlatego nalegał na szybkie rozstrzygnięcie. O ile był na tyle przenikliwy, to z jego punktu widzenia patrząc, miał rację. Przyszedł październik i wszystko rzeczywiście się zmieniło, odwróciło, nazwij to jak chcesz.

Irmina nie mówiła tego z entuzjazmem. Przeciwnie, z każdym słowem popadała w coraz głębsze przygnębienie.

– Ale, ciociu, to chyba dobrze, że tak się stało? – zapytała Zuzanna niepewnie.

– Jak dla kogo – odrzekła ciotka szorstko i niespodziewanie podniosła się z fotela. – Dla kraju dobrze, bo trzy lata po śmierci Stalina skończył się w końcu w Polsce stalinizm, dla mnie osobiście niekoniecznie.

– To znaczy? – dopytała Zuza, widząc, że tym razem rozmowa definitywnie się kończy.

Ciotka pokręciła głową. Poprawiła nerwowo włosy. Na jej policzkach pojawił się rumieniec.

– Przepraszam cię, moja droga, nie mogę, nie zdołam – oznajmiła. – Nie dziś. Za dużo emocji, nawet nie przypuszczałam, że tak to przeżyję. Przecież minęło tyle lat. Ale opowiem wszystko do końca, jak obiecywałam. Tylko innym razem.

Zuzanna westchnęła z głośnym „ech!”. Irmina stanęła w drzwiach wejściowych.

– Lecz pamiętaj – powiedziała tajemniczo, unosząc palec. – Odtąd to będzie także twoja historia.

– Oj, ciocia to umie dawkować napięcie – rzekła Zuza, nie zastanawiając się nad sensem ostatniego zdania ciotki. – Nabawiła się chyba ciocia tego, czytając kryminały.

Próbowała dowcipkować, lecz tym razem to jej żarty trafiły w próżnię.

3

Zuzanna spisała na kartce wszystko, co miała do załatwienia przed wylotem do Kanady, ujmując całość w punkty. Lista zamknęła się na pięciu pozycjach, lecz gdyby każdą z nich opisać szczegółowo, pojawiłoby się przynajmniej kilkanaście podpunktów.

Najważniejszą z nich – organizację remontu Moreny – mogłaby od razu uznać za ostatecznie dopiętą, gdyby nie jeden drobiazg. Kolejne spotkanie z Filipem było właściwie zbędne, ten jednak na nie nalegał, twierdząc, że Zuzanna, jako zleceniodawczyni remontu, powinna podpisać przed wylotem jakieś pełnomocnictwo dla przedstawiciela firmy Ekoreno, na wypadek, gdyby trzeba było podjąć nieprzewidzianą szybką decyzję dotyczącą zakresu robót, a właścicielek willi nie będzie pod ręką.

– Nigdy nie wiesz, na co się natkniesz pod warstwą tynku bądź pod podłogą – tłumaczył jej podczas ostatniej rozmowy w jej ulubionej włoskiej restauracji, gdy już zaczęli mówić sobie po imieniu. – Może się zdarzyć, że trzeba będzie wykonać coś ekstra.

– W takiej sytuacji zawsze możesz zadzwonić – odrzekł Zuzanna. – A jeśli to dla was problem, że Kanada i koszty, możesz wysłać maila.

– Niby tak – zgodził się Filip niechętnie. – Z tym że wiesz, szef woli mieć wszystko na piśmie. Wchodzimy na wasz obiekt poza wszelkimi harmonogramami – zaczął objaśniać, a dostrzegłszy w oczach Zuzy zaskoczenie, szybko dodał: – No wiesz, udało się wcisnąć to zadanie w napięty plan robót, bo to dla nas ważne, rzekłbym prestiżowe, gdyż obiekt niezwyczajny, ale nie możemy sobie pozwolić nawet na dzień obsuwy. Dlatego sama rozumiesz.

– Ale przecież… – Zuzanna próbowała przejrzeć intencje Filipa. – Te koszty nie mogą rosnąć w sposób nieograniczony. Nie damy z ciocią rady.

– Dlatego określimy sobie górny pułap i po sprawie. Na przykład dziesięć procent.

– A co, jeśli koszty okażą się wyższe?

– Wtedy, no cóż, będziemy szukać tańszego rozwiązania. Z czegoś zrezygnujemy, a w innym miejscu coś dołożymy. Są różne możliwości.

– A co na to konserwator zabytków?

– Nie mówię o elementach zabytkowych, przecież samej drewnianej fasady nie ruszamy, to nie jest robota na dwa tygodnie, tylko dach, żeby nie przeciekał, i wnętrza, żeby były bardziej funkcjonalne i nowoczesne, jak się umawialiśmy.

– Tak się zastanawiałam. Czy to tego rodzaju robót naprawdę potrzebna jest aż tak specjalistyczna firma, jak wasza?

– Oczywiście, Zuzanno! Nie powinnaś mieć wątpliwości. Pierwszy lepszy majster, nawet dobry w swoim fachu, mógłby tylko narobić szkód, niszcząc zabytkowe elementy, które nie mają dla niego wagi i znaczenia. To dlatego konserwator ma do nas zaufanie, że my się na tym znamy!

Zuzanna zgodziła się z ociąganiem. Filip nie miał jednak przy sobie gotowego dokumentu, umówili się zatem na jeszcze jeden kontakt. Zuza gotowa była wpaść następnego dnia do Ekoreno, lecz Filip zaprotestował:

– Nie mogę na to pozwolić – oznajmił dżentelmeńsko. – To ja do ciebie wpadnę, najdalej w piątek przed piętnastą.

– Do agencji? – W głosie Zuzanny pojawiło się najwyższe zdumienie.

– No tak, a co, nie można?

– Nie, nie, oczywiście, że można. – Zuza opanowała się. – W końcu masz tam znajomości – dodała z przekąsem. – Iza cię podziwia, Ewa, nasza szefowa, ceni…

Filip zrobił minę, która mogła oznaczać wszystko – od „no co ty, serio?” po „sama widzisz, jak jest”.

– A ty? – spytał prowokacyjnie.

– Co ja? – odrzekła Zuza, wzruszając ramieniem, by zyskać na czasie.

– No tak. Iza to, Ewa tamto, a ty?

– A ja owo – stwierdziła w tym samym stylu. Dostrzegłszy zaś na ustach Filipa dziwny uśmieszek, dodała: – Uważam cię za profesjonalistę. Ufam twojej wiedzy. Wystarczy?

– Aż nadto. Po tej historii z Pysznym, jak ci ją naświetliła Gabriela, mogłabyś mieć o mnie jak najgorsze zdanie.

– Mówimy o sprawach zawodowych, prywatne zostawiamy na boku, okej? Tamte historie wyjaśniajcie sobie sami, bez mojego pośrednictwa.

– Okej, okej! – zgodził się Filip, unosząc dłonie w geście poddania. – Ciekawi mnie tylko jedno. Bo widzisz, oni się niby rozwodzą, a ta Gabi tak broniła Pysznego, wtedy, u ciebie, jak się spotkaliśmy…

– Bo to porządna dziewczyna jest – oznajmiła Zuzanna. – I ani słowa więcej na ten temat. Proszę.

Filip tylko pokiwał w zadumie głową.

Inaczej było z niemal równie ważną, a dotąd niewyjaśnioną sprawą Paola i Wiolety. Zuzanna nie chciała zawieść zaufania, jakim została obdarzona przez Włocha, uważającego, że tylko ona jest w stanie odwrócić rzucone na niego podejrzenie policji, jakoby był sprawcą pożaru gospody Janusza Biernata, a Wioleta była jego wspólniczką. Choć poszlaki wskazywać mogły na ich winę, Zuza uwierzyła, że to tylko skutek czyichś intryg, toteż gotowa była poświęcić wiele, by prawda wyszła na jaw – jak często powtarzała ciotka Irmina. Jednak prowadzący śledztwo komisarz Makuła nie odzywał się, a Zuzanna nie mogła się zdecydować, by zadzwonić pierwsza. Lecz czas naglił. Paolo zniknął policji z oczu, ukrywał też gdzieś Wioletę i wyglądało na to, że przez najbliższe dwa tygodnie nic się tu nie zmieni. „Telefon” – napisała przy punkcie drugim, opatrując wpisane słowo trzema wykrzyknikami.

Pod trójką umieściła opracowanie zlecone jej przez Ewę. Było właściwie gotowe. Na tyle, że Iza nie mogła go już zepsuć swoimi ewentualnymi poprawkami. Na wszelki wypadek postanowiła postawić sprawę jasno przed jedną i drugą: nie będą pod jej nieobecność grzebać w tekście, żeby na przykład zmienić coś we wnioskach.

Zuzanna, pisząc opracowanie, uwzględniła już sugestie Ewy na tyle, na ile wydały się jej logiczne i możliwe do przyjęcia. Nie chciała, aby na koniec to, co opatrzyła komentarzem „ewentualnie można by rozważyć” zamieniło się w „jest konieczne i niezbędne”. Na przykład przyznawanie rządowych koncesji na roboty renowacyjne kilku wybranym firmom.

Czwarty punkt dotyczył obrazów Berezyńskiego. Zgodnie z planem, jaki omówili z Marcinem Pysznym, jego teść zabrał je do swojego zabezpieczonego i ubezpieczonego skarbca, ale umowa, jaką zawarli, miała formę tylko ustną. Pysio zapewniał ją, że mimo to nie powinna niczego się obawiać.

– Możesz mówić i myśleć o nim, co chcesz, ale w tych sprawach, mówię o sztuce, to osobnik honorowy. Stara szkoła – oznajmił jej podczas kolejnego wspólnego lunchu, gdy wyraziła zaniepokojenie, że jeśli chodzi o przechowanie, nie spisali niczego na papierze.

– Bądź konsekwentny – przyłapała go na słówkach Zuzanna. – Kto mnie usilnie ostatnio przekonywał, żebym nie była zbyt ufna? Nie ty przypadkiem?

– No dobrze. – Pysio niespodziewanie opuścił gardę. – Miałem na myśli inny krąg ludzi niż Gogołek, ale zgoda. Jeszcze dziś zwrócę się do niego o papier.

– To znaczy sam wszystko napiszesz, wydrukujesz i poprosisz o łaskawy podpis?

Pysio rzucił na nią znad talerza przenikliwe spojrzenie.

– Wyrabiasz się – stwierdził. – Dasz sobie w życiu radę. Musisz tylko więcej atakować, a nie wiecznie chować się za tarczą i gdy przeciwnik tupnie nogą, zmykać z pola walki.

– I pamiętaj. – Zuza, wycelowawszy w niego widelcem niczym nacierający ułan lancą, przełknęła porcję makaronu. – Pamiętaj, że zobowiązał się przechować je nieodpłatnie.

– Oczywiście, to przede wszystkim.

– I na prośbę właścicielki zwrócić niezwłocznie w stanie nieuszkodzonym.

Tym razem Pysio dziwnie cmoknął, z żachnięciem.

– Nie przeginaj, dobrze? Człowiek w końcu robi ci uprzejmość.

– Aj, żartowałam, a ty zaraz…

Zuza znowu poczuła, że dystans, jaki Pysio wytwarzał w stosunku do swoich współpracowniczek z agencji, w jej przypadku topniał z tygodnia na tydzień. Teraz rozmawiali jak starzy dobrzy znajomi, niemal przyjaciele. Niepokoiło ją to, ale jednocześnie dodawało pewności siebie.

– Widzisz, chodzi o to – ciągnął Pysio, już spokojniej – że w waszej umowie nie mogą pojawiać się zobowiązania tylko po jego stronie. Skoro nic nie płacisz…

– Wiedziałam – stwierdziła Zuzanna. – Nie ma darmowych obiadków. Zawsze jest coś za coś. Czego więc Gogołek ode mnie oczekuje za swą usługę, skoro nie chce pieniędzy?

– Ty coś zaproponuj.

– Ja? Nie mam pojęcia. Na czym mu zależy?

– Mogę zapytać.

– Na prawie pierwokupu? Miał przecież chęć nabyć te płótna.

Pysio ożywił się. Wykonał głową głęboki skłon.

– Możesz wystąpić z taką propozycją, pod warunkiem, że zapłaci najwyższą cenę, jaką rynek zaoferuje – zasugerował.

Zuzanna spojrzała mu w oczy.

– I gdzie tu przywilej? – spytała. – To oczywiste, że obrazy kupi ten, kto zaoferuje najwięcej, nie potrzeba do tego specjalnej klauzuli.

– Niekoniecznie – odparł spokojnie. – A co zrobisz, jeśli muzeum też zechce kupić, ale zaoferuje mniej, bo budżet, jednostka państwowa? Znasz to.

– A, tu was boli! – zawołała Zuza triumfalnie. – Żeby przypadkiem Gabrysia nie ściągnęła obrazów do muzeum sztuki?

Pysio odczekał moment potrzebny na przełknięcie większego kęsa. Następnie uniósł palec i nim potrząsnął.

– Nie chodzi personalnie o nią – oznajmił nieprzekonująco. – Nie muszę ci przypominać, że jest córką Gogołka i jego jedyną spadkobierczynią.

– Jedyną? – wyrwało się Zuzannie. – Czyżby?

Chciała powiedzieć, że przecież córką teścia Marcina Pysznego jest także Aga, ale ugryzła się w język. Nie była to właściwa chwila na poruszanie tego tematu. Pysio jednak chwycił w lot jej niedopowiedzenie.

– W obecnym stanie prawnym, jedyną – rzekł z naciskiem. – Tak więc Gabriela… Chodzi o to, że patrząc na sprawę w szerszej perspektywie, więcej by zyskała, gdyby obrazy trafiły do ojca, niż gdyby ściągnęła je do muzeum. Mówiąc wprost: wszyscy więcej by zyskali. I Gogołkowie, i ty.

– I ty.

– Ja? No, może, w jakimś sensie.

– Ciągle jesteś jego zięciem. I adwokatem, jak widzę.

– Zuza, do cholery! – Pysio powiedział to ostrym szeptem, pochylając głowę. – Jeśli jestem czyimś adwokatem, to przede wszystkim twoim, nie widzisz? Ale w każdej chwili możesz mnie zwolnić z tego przywileju, jeśli uważasz, że na nim tracisz.

Zuzanna poczuła szybsze bicie serca, oznaczające zdenerwowanie. W mgnieniu oka przypomniała sobie wszystkie gadki Agi o tym, jakim to pająkiem, oplatającym powoli swoje ofiary, jest Pysio, i sytuację Gabrysi, próbującej wyrwać się z jego objęć. Z drugiej strony czuła, że bez jego pomocy nie poradzi sobie z problemami, jakich nastręczyło jej odkrycie w Morenie obrazów Juliana Berezyńskiego. Postanowiła podjąć coś w rodzaju negocjacji.

– A nie pomyślałeś, że Gabi kieruje się czymś więcej? Czymś wyższym niż interes własny? – zaczęła. – Może źle ją oceniasz? Może chodzi jej o to, żeby szerzej promować Berezyńskiego, dać możliwość oglądania jego obrazów publice większej niż tylko grono koneserów?

Pysio prychnął po swojemu.

– Gabi chodzi przede wszystkim o dwie rzeczy – oznajmił. – Najpierw, żeby jej ojciec uznał prawnie Agę za swoją córkę. – Widząc, że Zuza chce coś powiedzieć, uniósł dłoń na znak, by milczała. – Nie zaprzeczaj, widzę, że już znasz tę tajemnicę. Dopóki tak się nie stanie, będzie mu robiła wszystko na złość. Po drugie, chce się na Berezyńskim doktoryzować, dlatego zależy jej, choć według mnie to irracjonalne, żeby te jego obrazy mieć bezustannie w zasięgu ręki.

– To dlaczego nie mielibyśmy zrobić tak, żeby je miała?

– Przecież może je mieć tak czy inaczej! – Pysio nie krył zdziwienia, że Zuza nie pojmuje tak prostej rzeczy. – Czy to w muzeum, czy u ojca. To drugie nawet pewniejsze, bo robotę może stracić, a ojca raczej nie.

– Pod warunkiem, że przestanie uznawać Agę za swoją przyrodnią siostrę.

Kolejne prychnięcie Pysio wykonał niemal bezgłośnie.

– Aż tak radykalnie bym tego nie ujął – rzekł, nadąwszy policzki i wydmuchnąwszy powietrze. – Ich relacji, mam na myśli Gabi i Agę, nie da się już zmienić. Ale zrozum, dziewczyno, Gogołek nie jest w stanie przeprowadzić tego, czego obie od niego oczekują. Znaczy nie potrafi przysposobić Agi, uznać jej za córkę. Psychicznie nie jest na taki akt gotowy. Przynajmniej na razie.

– Bo nie chce mnożyć spadkobierców?

– Może to też dla niego istotne, nie będę zaprzeczał. Ale pewnie chodzi też o coś głębszego, czego wolałbym teraz zanadto nie roztrząsać. Zrozum, Gabi zawsze była jego jedyną ukochaną córeczką. Możliwe, że nie okazywał swych emocji zbyt wylewnie, ale w sercu tak czuł. Wiem, bo sam mi się kiedyś w chwili słabości z tego zwierzył. I nagle teraz wychodzi coś takiego. Miałby dzielić uczucia między córki? Tłumaczyć się? Rozdrapywać rany?

– Ja to widzę inaczej – przerwała mu Zuza, dając jednocześnie znak, że zbiera się do wyjścia. – Gabi nie ustąpi, to pewne, za daleko zabrnęła. Dąży do tego, by mieć prawnie uznaną siostrę i nie spocznie, dopóki tak się nie stanie. Jeśli Gogołek nie chce stracić jednej jedynej, jego zdaniem, córki, musi przystać na dwie. Wiedz, że Adze za bardzo na tym uznaniu ojcostwa nie zależy, pamięć o porządnym ojczymie, którego zawsze uważała za tatę, jej wystarczy, ale nie opuści przyrodniej siostry w potrzebie. I jeszcze ty w tym wszystkim, biedaku. Tak łatwo godzisz się na rolę syna, którego on zawsze pragnął? – Pysio zerwał się z krzesła i znowu uniósł palec, gotów zaprzeczać. Zuza patrzyła mu prosto w oczy. – Nie przestraszysz mnie – oświadczyła hardo, choć miała chęć czmychnąć do najbliższej nory.

– Baby – burknął Pysio, kręcąc głową. – Ta wasza babska solidarność. Teraz już trzy na jednego.

– Poddajesz się? – Zuzanna nie ustępowała.

Pyszny nie odpowiedział. Nie miał zamiaru kapitulować, to nie w jego charakterze. Wskazał energicznym gestem drogę do drzwi.

– Jutro przyniosę ci to pismo z podpisem Gogołka – zakończył.

Mimo że pod koniec rozmowy pojawiło się między nimi niemiłe napięcie, nie żegnali się w gniewie. Zuza odniosła wrażenie, że po tej scenie zyskała nawet w oczach Pysia uznanie. Wiedziała, że ma rację i że trafiła go w czułe miejsce, ale on nie był skłonny głośno się do tego przyznać.

Piąty punkt Zuzanna zapisała na kartce dwa razy i dwa razy go skreśliła. Początkowo zamierzała poprosić niedawno poznaną sąsiadkę z naprzeciwka, aby zechciała wespół ze swoją cierpiącą na bezsenność mamą prowadzić dyskretną obserwację tego, co się będzie działo w Morenie, podczas gdy one dwie – Zuza i Irmina – przebywać będą w Kanadzie. I by w razie dostrzeżenia czegoś niepokojącego, Weronika wysłała maila z informacją. Potem jednak zreflektowała się, że prośba ta może niechcący wyjść na jaw i zarówno Filip, jak i Kajetan, poczują się dotknięci, że Zuzanna bez ich wiedzy ustanowiła im jakiegoś poufnego superinspektora, jak gdyby, powierzając im pieczę nad willą, nie miała do nich pełnego zaufania. Następnie uświadomiła sobie, że obie sąsiadki, zwłaszcza starsza pani, i tak będą przyglądać się temu, co się dzieje po drugiej stronie ulicy, dlaczego więc nie wykorzystać ich ciekawości? Zapisała punkt ponownie. Ale to tak, pomyślała, jakbym je nakłaniała do donosicielstwa. Skreśliła. Na koniec postanowiła, że po prostu poprosi Weronikę o jej adres mailowy i w rewanżu poda swój, bez żadnych próśb czy zobowiązań. Jedynie na wypadek, gdyby trzeba było się skontaktować w jakiejś pilnej sprawie.

Ja zwariuję, doszła do wniosku Zuzanna, wodząc wzrokiem po kartce. Tyle spraw, a tylko półtora dnia na ich załatwienie. I nikogo, kto mógłby mnie w czymkolwiek zastąpić. A tu jeszcze trzeba się spakować, może coś kupić, nowe ubrania, jakieś prezenty dla krewnych w Kanadzie. I dla tych mieszkających w Stanach, uświadomiła sobie, bo pewnie też się pojawią w Montrealu. Ale co? Chyba tylko polską kiełbasę, o ile celnicy pozwolą im ją wwieźć, zaśmiała się w myślach. Bo czy w Ameryce brak im czegokolwiek z rzeczy materialnych, co mogłyby dowieźć im z Warszawy? Czy oni tam żywią jeszcze jakiekolwiek polskie sentymenty? Syn wuja Antoniego, Robert, mało co mówi po polsku, jego dzieci pewnie wcale, zaginiona gdzieś w Kalifornii córka Jane zapewne zapomniała o polskich korzeniach, jak i o włoskich, nawet najbliższa rodzina nic o niej nie wie. Jedyną rzeczą, jaka może ich łączyć z ojczyzną Antoniego, jest willa Morena, o której brat Irminy pewnie wiele im opowiadał i która formalnie w jakiejś części im się należy. Wuj wprawdzie w porozumieniu z Robertem rozporządził przypadającą na niego częścią spadku po swojemu – dzięki czemu Zuzanna stanie się kiedyś jedyną właścicielką rodzinnego gniazda Ludwigów, a przy okazji zyskała fundusze na remont – ale co na to powie Jane, jeśli w ogóle się odnajdzie?

Później nad tym się zastanowię, pomyślała Zuzanna, kiedy ewentualnie pojawi się problem. Na razie postanowiła zrobić dużo zdjęć willi w obecnym stanie, jaki pewnie w trakcie jej pobytu w Kanadzie przejdzie do historii, żeby móc je pokazywać wujowi Antoniemu i jego rodzinie.

Zdecydowała, że zrobi to zaraz, póki ma jeszcze dobre popołudniowe światło. Wstała od biurka, sięgnęła do szafki po aparat fotograficzny i zeszła na dół. Ciotkę Irminę znalazła na werandzie. Zuzanna zaczęła pstrykać zdjęcia.

– Co robisz, wariatko, jestem nieuczesana! – broniła się Irmina, zasłaniając twarz dłońmi.

– Nie szkodzi, pokażemy im, jak wygląda cała prawda o nas, bez upiększania – zażartowała Zuza.

– Im, to znaczy komu? – zaniepokoiła się Irma.

– No tym tam, w Kanadzie i w całej Ameryce. – Zuzanna nie porzucała żartobliwego tonu.

– Ani mi się waż! – postraszyła ją ciotka, wstając energicznie z fotela. – Dom tak, ale beze mnie.

– Ale dlaczego, ciociu?

– Powiedziałam! – ucięła Irmina i opuściła werandę.

Zuzanna podążyła za nią. Ciotka zamknęła za sobą drzwi swojego pokoju. Pewnie chce się wyszykować do zdjęć, pomyślała Zuza i wzięła się do pstrykania w salonie i kuchni. Potem wyszła do ogrodu. Naciskała spust migawki wielokrotnie, stając w różnych miejscach i pod różnymi kątami. W pewnej chwili zbliżyła się do ogrodzenia oddzielającego ich posesję od ogrodu sąsiada, właściciela budynku nazywanego willą Gargamela. Niemal oparła się o płot. Wtedy przyszło jej do głowy, że sfotografuje też ten dziwny dom z wieżyczką. Odwróciła się i – żeby parkan nie przesłaniał jej ujęcia – podniosła ręce z aparatem ponad nim. W tej samej chwili usłyszała sapanie, które zawsze wprawiało ją w przerażenie. Niemal bezgłośnie podbiegał do płotu potężny pies stróża posesji. Nim jednak zdołał naprawdę wystraszyć Zuzannę, jego pan przywołał go do porządku. Zuza zrezygnowała z fotografowania. I wtedy stała się rzecz dla niej najdziwniejsza. Osiłek w odzieniu w stylu militarnym, w maskujący deseń, zwykle mrukliwy i niereagujący na obecność w pobliżu innych osób, sięgnął palcami do daszka polowej czapki wojskowego kroju.

– Dzień dobry, sąsiadko! – powiedział z lekką chrypką w niskim głosie.

Zuzannę tak zamurowało, że na moment straciła głos.

– Dzień dobry panu – wyjąkała po chwili.

– Spacerek? – rzekł stróż czy strażnik, Zuza miała problem z określeniem jego funkcji.

Stając w rozkroku, dał jednocześnie psu znak, by ten przysiadł.

– A tak – odrzekła Zuza, ciągle zszokowana.

Tamten pokiwał głową.

– Ładny dzień – odezwał się, patrząc w czyste niebo.

Zuzanna zamierzała jak najszybciej skończyć niezręczną rozmowę i czmychnąć. Już miała się pożegnać, gdy nagle przypomniały się jej wszystkie nauki Pysznego.

– A pan w pracy, jak widzę? – rzuciła odważnie.

On zaśmiał się krótko i chrapliwie.

– Tak jakby – stwierdził i wypluł źdźbło, które żuł w kąciku ust, po czym burknął obojętnie: – Służba nie drużba.

– Tak na okrągło? – indagowała go dalej Zuza, na co on wykonał kilka ruchów głową, oznaczających „może tak, może nie, nie twoja sprawa, panienko”. – Bo z tego, co słyszę, wynika, że to nie pański dom – usprawiedliwiła się. – Pan tu tylko pracuje.

Tym razem kiwnął potakująco, bez słowa, jakby na znak, że wraca do małomówności. Ale nie wytrwał w milczeniu.

– A pani jest tu właścicielką, czy tylko mieszka u starszej pani? – zapytał zaczepnie.

Zuza wzmogła uwagę.

– I tak, i tak – odparła tajemniczo. Żeby nie dopuścić go do drążenia tematu dalszymi pytaniami, zaczęła mówić, co jej ślina na język przyniosła. – Wie pan – ciągnęła. – Pojutrze wyjeżdżamy z ciocią na dwa tygodnie, a w tym czasie nasza willa będzie remontowana. Tak sobie pomyślałam, gdyby pan, skoro już pan tu jest i tak sobie chodzi, od czasu do czasu, no wie pan, rzucił okiem, zwłaszcza po pracy, ich pracy, nie pana oczywiście. Będzie tu co prawda stróżował taki starszy pan, ale… no wie pan, starszy, gdyby coś, to nie wiem.

Mówiła urywkami zdań, obawiając się jego reakcji. On jednak przyjął propozycję spokojnie.

– Nie ma problemu – odrzekł i wykonał nieokreślony ruch ręką. – Mogę rzucić, czemu nie. Tak jakby niezobowiązująco, ma się rozumieć. Nie znamy się za dobrze, więc tylko tak, z daleka, bez zobowiązań.

Wciąż stał, a pies siedział posłusznie, dysząc z wywalonym językiem.

– To może, gdy wrócimy, zajdzie pan do nas na kawę, żeby się lepiej poznać? – zapytała Zuzanna z uśmiechem i zaczepnym błyskiem w oku. On przyjął propozycję bez protestu, ale i bez wyraźniej akceptacji. Zdawać by się mogło, że wciąż na coś czeka. Zuza czuła, że znowu musi coś powiedzieć, żeby przerwać ciszę. – Nie nudno tak samemu? – rzekła. – Właściciela raczej rzadko tu się widuje. Nawet nie wiem, jak wygląda. Raz czy dwa razy widziałam jedynie jego samochód z przyciemnianymi szybami. Właściwie nie wiem, czy jego, czy to ktoś inny przyjechał, ludzie w Kornelinie tylko tak mówią, mogą się mylić.

Sama nie mogła uwierzyć, że wszystko to mówi do kogoś, kto budził w niej dotąd tylko strach.

– To nie moje sprawy – stwierdził krótko mężczyzna za płotem. – Cerber! – rzucił do psa, który natychmiast zerwał się na równe nogi. – Idziemy! Miło było sąsiadkę poznać – rzucił szorstko do Zuzanny, zbierając się do odejścia. – I nie robimy zdjęć – dodał, wykonując ręką gest, który jednoznacznie wyjaśniał, że zakaz odnosi się do willi Gargamela.

A więc o to ci chodziło, pomyślała Zuzanna, uśmiechając się do niego pojednawczo na pożegnanie, by nie odgadł jej myśli. Ciekawe, dlaczego nie chce, aby fotografować nieruchomość jego pracodawcy, która swoim wyglądem aż się o to prosi. Zakaz wydał zapewne właściciel. Nie, to nie. Wszystkich i tak nie upilnuje. Ktoś na pewno kiedyś umieści to cudo w Internecie, bez jego pozwolenia.

Przypomniała sobie, że wcześniej Paolo sfotografował ten dziwny dom.

Odwróciła się i pomaszerowała do willi.

Irmina akurat wychodziła z łazienki. Uczesana, lekko przypudrowana, w letniej sukni, z ledwie dostrzegalnym makijażem, wyglądała teraz bardziej elegancko niż kwadrans wcześniej.

– No, możesz robić te swoje zdjęcia – rzuciła, naśladując żartobliwie pozę modelki.

Zuzanna machnęła ręką, nie zwracając uwagi na gotowość ciotki do poświęceń.

– Żeby ciocia wiedziała, co mi się przytrafiło – rzuciła. Irmina zaraz spoważniała, zastygając w oczekiwaniu na relację z czegoś niezwykłego. – W ogrodzie. Ten strażnik od Gargamela. Odezwał się do mnie!

– Naprawdę? Niemożliwe! I co powiedział?

Ciotka, wyrażając swoje zdumienie, zrobiła taką minę, że Zuza natychmiast uniosła cyfrowy aparat, by ją utrwalić.

– Nie mogę, muszę najpierw wziąć coś na uspokojenie – zażartowała w odpowiedzi. Dostrzegłszy jednak cień zawodu w oczach Irminy, która przygotowana do pokazowej fotografii, liczyła na inną kolejność zdarzeń, zmieniła zamiar: – Albo nie, najpierw sesja zdjęciowa, kawa może poczekać – orzekła. – Chodźmy na werandę, tam wszystko cioci opowiem. Ale to cwaniak jest, ten mięśniak z psem, od razu uprzedzam.

4

Komisarz Makuła przyjął telefon od Zuzanny jak coś równie oczywistego, że po dniu następuje noc. Zdziwiło go tylko, że nie odezwała się wcześniej.

– Po tym artykule o Biernacie czułem, że zaraz pani zadzwoni – wyjaśnił.

Zuza nie wiedziała, o czym mowa.

– Jakim znowu artykule? Nic nie wiem – powiedziała.

– Proszę nie udawać.

– I o którym Biernacie? Znam ich przynajmniej czterech. O Januszu?

– Naprawdę nic pani nie wie? Nie wierzę. – Makuła wydawał się szczerze zaskoczony. – Inspektor Biernat, emerytowany policjant, o którym pani raz wspomniałem. Jeden jedyny raz. I tylko ja oraz pani wiedzieliśmy, że może mieć jakiś wpływ na przebieg wydarzeń po pożarze. Jeśli nie ja zainspirowałem tego dziennikarza, to kto?

– Ach, ten. – Zuzanna starała się opanować gonitwę myśli. Przypomniała sobie, że rozmawiała o tym Biernacie jedynie z Pysznym. – Tak, wspominał pan. Ale zaraz, jakiego dziennikarza? Nie znam żadnego.

– Chwila, jak on się nazywa? – Zdawało się, że komisarz czegoś szuka. – Nieważne. „Kurier” z soboty. Znajdzie pani i przeczyta. Ten sam redaktor pisał wcześniej o pożarze w restauracji Biernata, ale wtedy to była tylko krótka informacja. To na pewno pani czytała.

– Też nie. A ten artykuł o czym jest? – gorączkowała się Zuzanna.

– Musi pani sama przeczytać. Jest między innymi o tym, co się kryje za spaleniem się kornelińskiej knajpy. Nie pisze wprost, że podpaleniem, tylko spaleniem, ale wyraźnie sugeruje, że ten pożar mógł mieć swego sprawcę. Trochę przeholował, bo to same insynuacje bez dowodów. Powołuje się głównie na anonimowe źródła. Mam takie wrażenie, że albo autor naprawdę coś wie, ale nie chce zdradzić skąd się dowiedział, albo blefuje, żeby wypłoszyć wilka z lasu.

Zuza uśmiechnęła się w duchu. Nie miała zamiaru go poprawiać. Pomyślała tylko, że przekręcanie powiedzonek to specjalność Makuły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki