Berlin. Hipsterska stolica Europy - Jakob Hein - ebook

Berlin. Hipsterska stolica Europy ebook

Jakob Hein

5,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mnóstwo dworców, co najmniej dwa śródmieścia, ale żadnego nowoczesnego lotniska – to możliwe tylko w Berlinie! Jakob Hein z sympatią i humorem opisuje miasto, które zmienia się jak żadne inne, i przygląda się jego mieszkańcom. Specjalnie dla nas degustuje latte macchiato w dzielnicy z rekordową liczbą wózków dziecięcych, staje w kolejce do budek z kebabem w Neukölln i odwiedza najmodniejsze kluby w mieście. Udowadnia, że Berlin, a nawet każdą jego dzielnicę, można rozpoznać po zapachu.

 

„Wielu przybyszów chce koniecznie zobaczyć mur berliński. To przedziwne: kiedy mur jeszcze stał, wszystkim przeszkadzał; teraz, gdy go nie ma, wszyscy muszą go obejrzeć. Kierując się czystym instynktem obronnym oraz aby zadowolić gości, wielu berlińczyków pokazuje jako kawałek muru pierwszą lepszą betonową ścianę. Amerykanie stają więc przed ozdobionym rysunkami zwierząt murem przy Dworcu ZOO, podziwiają go, robią kilka zdjęć i odchodzą zachwyceni. W rzeczywistości istnieje już tylko jeden, bardzo krótki fragment muru w pobliżu Muzeum Muru Berlińskiego; „mur” nie był przecież jedynie wąską betonową ścianą, bo w przeciwnym razie usiłowałoby go pewnie przeskoczyć więcej osób.

 

W Berlinie nikt nie ma powodu, żeby ukrywać się jako turysta. Jeśli do nich należycie, cieszcie się po prostu, że tu jesteście, a berlińczycy powinni się cieszyć razem z wami. Miasto jest bowiem zadłużone na dwanaście pokoleń do przodu i jeżeli w najbliższym czasie pod ogrodem zoologicznym nie zostaną odkryte złoża ropy lub pod Alexanderplatz nie otworzy się ziemia, odsłaniając pokłady diamentów, turyści są i pozostaną przez wiele jeszcze lat najważniejszym, by nie rzec jedynym źródłem dochodów dla miasta. Przyjeżdżajcie więc, jest tu naprawdę wiele rzeczy do odkrycia!”

 

Jakob Hein urodził się pod koniec 1971 roku w Lipsku, a od początku 1972 roku mieszka w Berlinie, gdzie studiował oraz gdzie pracuje jako lekarz i pisarz. Jego żona i dzieci urodziły się w Berlinie, autor ma zatem wszelkie podstawy do tego, aby czuć się prawdziwym berlińczykiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 195

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria: MUNDUS

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Zdjęcie na okładce: Julien L. Balmer/Stocksy.com

Tytuł oryginału: Gebrauchsanweisung für Berlin

Gebrauchsanweisung für Berlin

© Piper Verlag GmbH, München / Berlin 2006, 2009 und 2015

Copyright © for Polish Translation by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Wydanie I, Kraków 2016

All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechnianyw jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4081-2

www.wuj.pl

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663-23-80, fax 12 663-23-83

Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98

tel. kom. 506-006-674, e-mail: [email protected]

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Trojgu moim ulubionym berlińczykom

Spis treści

Niezbędne wyznania. Zamiast wstępu 9

Berlin zaprasza 17

Zapachy miasta 31

Zwiedzanie po berlińsku 37

Kto i po co tutaj mieszka? 47

Niepoprawnie romantyczni 61

Normalność i wszystko inne 73

Ulice Berlina 81

Przyspieszony dialog 95

Aby się tylko najeść 111

Berlinz jednej... 123

... i z drugiej strony muru 135

Sportowy pępek świata 147

Sztuka po berlińsku 159

Tutaj śmierdzi, tutaj mi się podoba, tutaj zostaję 171

Powrót do domu 185

Brandenburgia, Balkonia albo Baleary – byle jak najdalej stąd 189

Na koniec. Zamiast posłowia 197

Inne dozwolone pomoce 201

Filmy 205

Niezbędne wyznania Zamiast wstępu

Minęło dobrych parę lat, odkąd po raz pierwszy odważyłem się zasiąść do napisania książki o Berlinie. Wtedy to przedsięwzięcie wydało mi się tak przerażające, że już na początku pisania przezornie ogłosiłem swoją klęskę. Jak to jednak wiele razy w życiu bywało, Berlin znów okazał się dla mnie łaskawszy, niż się spodziewałem. Przedstawiono mi kilka propozycji poprawek, skrytykowano niektóre pomysły, ale ogólnie rzecz biorąc, książka została w mieście przyjęta bardzo pozytywnie. Z ulgą otarłem potz czoła – jeszcze raz mi się udało.

Jednak jako korespondent z Berlina już wkrótce zacząłem się martwić czymś zupełnie innym: miasto, które dopiero co tak trafnie udało mi się sportretować, znikało na moich oczach. Zastępowały je sklepy, w których mówiono wyłącznie po angielsku, restauracje serwujące znośne potrawy, chodniki bez psich odchodów. Z początku sądziłem, że jest to pewna moda, że chodzi tu o tendencje, które niebawem skoryguje czas. W pewnym momencie zrozumiałem jednak, że Berlin znów się zmienił. Jeśli myślałem, że piętnaście lat po upadku muru będę mógł napisać o mieście książkę, która zachowa aktualność przez kilka lat, to się myliłem.

Aby pokazać miasto takie, jakie jest, aby opisać współczesny Berlin, musiałem raz po raz zabierać się ostro do pracy. Musiałem czytać i rozumieć, co się dzieje, starając się uchwycić w kadrze wciąż zmieniające się miasto. Czułem się jak fotograf, który otrzymał zlecenie wykonania zdjęcia portretowego dużej rodziny, ale nie ma flesza. Wobec przytłaczających rozmiarów wyzwania, przed jakim stoję, kusi mnie, aby znów przezornie ogłosić swoją klęskę.

Nurtuje mnie podstawowy problem: co tak w ogóle mam do powiedzenia o Berlinie?W końcu nie jestem berlińczykiem. Oczywiście za granicą podaję się za człowieka rodem ze stolicy Niemiec. Czy jestem w Tallinie, czyw Milwaukee, czyw Poczdamie, na pytanie o miasto pochodzenia bez mrugnięcia okiem odpowiadam: „Berlin”. Z mrugnięciem okiemi po wypiciu miejscowego trunku za granicą miałbym wręcz czelność oświadczyć, że jestem berlińczykiem. W samej stolicy Niemiec nauczyłem się zachowywać znacznie wstrzemięźliwiej i absolutnie nigdy, pod żadnym pozorem, nie wygłaszać podobnych stwierdzeń.

Już moi rodzice nie są prawdziwymi berlińczykami, i to do tego stopnia, że mój ojciec posługuje się standardową niemczyzną. Muszę powiedzieć, że naprawdę dostałem szansę, bo mój ojciec i moja matka poznali się w Berlinie. Niestety, wkrótce potem przenieśli się do Lipska, aby tam studiować. Podobno miasto to oferowało w tamtym czasie bardzo dobre możliwości studiowania. Już sama ta decyzja ujawniła duże braki w ich patriotyzmie lokalnym. Prawdziwy berlińczyk nigdy nie uznałby, że cokolwiek związanego z Lipskiem może być bardzo dobre. Do zaakceptowania, stosunkowo znośne – owszem, ale przecież nie bardzo dobre. Rodzice tolerowali nawet fakt, że mój urodzony w Lipsku brat przyswajał sobie w przedszkolu dialekt saksoński. Pozwala to zorientować się, że egoistycznie przedkładali oni osobiste cele nad dobro własnych dzieci. W końcu ojciec powrócił do Berlina – mój brat skończył wtedy akurat cztery lata. Teraz wszystko mogło się dobrze skończyć przynajmniej dla drugiego dziecka. Ale nie – po ukończeniu z dobrym wynikiem studiów moja pani matka musiała jeszcze zrobić doktorat.

W ten sposób stało się to, co się stać musiało – w październiku 1971 roku urodziłem się w Lipsku. I do tego faktu trudno byłoby zgłaszać zastrzeżenia, gdyby los przewidział dla mnie życie chłopca z tego saksońskiego miasta. Zaledwie kilka miesięcy po moim przyjściu na świat matka jednak z powrotem przeprowadziła się do Berlina. To był dla mnie początek wszystkich kłopotów. W Berlinie sprawy wyglądają bowiem podobnie jak w Stanach Zjednoczonych: kto urodził się na terytorium tego państwa, ma automatycznie status obywatela; wszyscy inni mają problem. W przedszkoluw dzielnicy Treptow na szczęście pozostawiono mnie w spokoju, w przeciwieństwie do mojego brata, któremu wszystkie dzieci z grupy oferowały ciasteczka i lizaki za powiedzenie czegokolwiek, bo kiedy mówił, brzmiało to bardzo śmiesznie. Prawdopodobnie właśnie wtedy raz na zawsze wyrzekł się komunikacji werbalnej – dziś jest matematykiem.

Zaledwie jednak moi koledzy ze szkoły podstawowej zrozumieli, co oznacza miejsce urodzenia, zaczęły się krępujące pytania. Zwłaszcza ci uczniowie, którzy poza tym nie mieli się absolutnie czym pochwalić, puszyli się, że ze względu na miejsce urodzenia są prawdziwymi berlińczykami. I mieli całkowitą rację, ponieważ żadne, nawet najlepsze noty, nie mogły zmyć ze mnie hańby. Cóż pozostało mi jako Saksończykowi oprócz podlizywania się dobrymi ocenami w nadziei, że może chociaż moje dzieci lub przynajmniej ich dzieci zostaną uznane za „swoich”? Sprawę dodatkowo utrudniał fakt, iż byłem niewysportowany, ale to już całkiem inna para kaloszy.

Bardzo utyskiwałem na swój los. Moja sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, gdy wreszcie otrzymaliśmy upragnione dowody osobiste. O ile w wypadku innych śmiano się tylko ze zdjęcia, u mnie powodem drwin było niezmiennie miejsce urodzenia. Co jednak dziwne, wcale nie chciałem być urodzony gdzie indziej. Nie ma w Berlinie szpitala, na którego sali porodowej życzyłbym sobie ujrzeć światło dzienne. W końcu przyszedłem na świat w Lipsku, a gdyby moja mama urodziła kogoś w Berlinie, toz pewnością nie byłbym to ja. Pragnąłem tylko tego, żeby moi koledzy pochodzili do tego faktu na większym luzie. Zmieniło się to niestety dopiero w chwili, gdyw naszym życiu nagle pojawił się kolejny wszechobecny temat – seks. Mimo to moje miejsce urodzenia wciąż stanowiło dobry powód, aby trochę się ze mnie ponabijać w czasie imprezy.

Większych kompleksów związanych z tymi sprawami pozbyłem się dopiero po spędzeniu pewnego czasu w Stanach Zjednoczonych, gdzie spotkałem na przykład osoby, których ojciec urodził się w Indiach, a matka – w Wisconsin. A gdy dziś ktoś mnie pyta, skąd pochodzę, opowiadam skróconą wersję powyższej historii lub oświadczam krótko: „Z Berlina”.

Ale wiecie co? Właśnie ze względu na tę historię uważam, że nie jestem kimś, kto aż tak bardzo nie nadaje się do roli korespondenta z Berlina. Przecież zupełnie niemożliwe jest napisanie o tym mieście książki, która usatysfakcjonowałaby choćby niewielką grupę berlińczyków. Z tego powodu literatura lokalna jest w dużej mierze związana z konkretnymi dzielnicami. Są książki o lekarzachz Pankow, restauracjachw Weddingui jeziorachw Köpenicku.

Pewien zrzędliwy rozmówca w jednymz lokali oznajmił mi wręcz, że po tym, jak mówię, nadal można poznać miejsce urodzenia. Oznaczałoby to, że w ciągu pierwszych sześciu miesięcy mojego życia nie tylko nauczyłem się mówić, ale i nieodwracalnie wpoiłem sobie dialekt, którego nie było w stanie zmienić czterdzieści lat życia w innym regionie. Hipoteza głosząca, iż poznałem tajniki mowy tak wcześnie i tak doskonale, wyjaśniałaby co prawda niektóre fakty z mojej biografii, ale mimo to uważam ją za mało prawdopodobną.

Jednow każdym razie musicie wiedzieć: prawdziwy berlińczyk nigdy nie zniżyłby się do opowiedzenia komuś czegokolwiek o swoim mieście. Mimo to należy podkreślić, że wielu rodowitych mieszkańców stolicy Niemiec przyczyniło się do ulepszenia tej książki. Po pierwszym jej wydaniu pojawiło się zadziwiająco mało pogróżek, za to – co cieszy – dużo przydatnych rad. Jak stwierdzano, przypisałem zarówno edykt tolerancyjny, jak i dewizę mówiącą, iż „każdy powinien osiągnąć szczęście na swój własny sposób”, Fryderykowi Wielkiemu*, pomyliłem Oranienburger Straße z Oranienstraße (gdy mówię, zdarza mi się to nieustannie, ale w rzeczywistości nigdy nie mylę traktu przebiegającego przez centrum Berlina z ulicą w Kreuzbergu) i popełniłem podobne niewybaczalne błędy. Pewien znakomity uczony skierował pod moim adresem pełen pasji list, w którym oskarżył mnieo to, że w moim opisie zmagań Herthy BSC o awans do Bundesligi jest wiele przesady. Ponieważ – jak pisał – walka ta trwała zaledwie dziewiętnaście lat, użyte przeze mnie sformułowanie „przez dziesiątki lat” stanowi bezwstydne nadużycie. Ponadto – kontynuował autor – drużyna Herthy reprezentuje obecnie o wiele lepszy poziom, a w tabeli znajduje się nawet przed, jak się wyraził uczony, „pieprzonym Bayernem”. Gdy kilka tygodni później znalazłem czas, aby odpisać szacownemu profesorowi, berliński klub już dawno był w dolnej połówce tabeli, by na koniec sezonu wypaść z Bundesligi, gdy tymczasem Bayern został mistrzem.

Niezależnie jednak od tego, co się dzieje, prawdziwy berlińczyk jest kimś szczęśliwie zakochanym i znajdującym oparciew sobie samym, kimś, kogo świat jest doskonały, a życie całkowicie uporządkowane. Zastanówcie się sami: ile powieści poświęcono szczęśliwie zakochanym? Berlińczyk nie ma potrzeby opowiadania komukolwiek o swoim mieście. Cóż takiego niezwykłego mógłby powiedzieć? Berlin jest najlepszym miastem na świecie, a kto twierdzi inaczej, dostaje lanie**.

Musi się zatem pojawić podejrzany Saksończyk, który chce udowodnić sam sobie, że ma coś wspólnego z Berlinem, i desperacko usiłuje zmazać hańbę swojego pochodzenia. Nikt tego tak do końca nie kupi, ale spróbować warto.

* Edykt tolerancyjny – tzw. edykt poczdamski Wielkiego Elektora Fryderyka Wilhelma z 1685 r., o którym będzie jeszcze mowa później; „każdy powinien osiągnąć szczęście...” – to zdanie jest faktycznie autorstwa Fryderyka Wielkiego [przyp. tłum.].

** Podczas jednego z pamiętnych, najbardziej nieszczęśliwych starć o urząd burmistrza Berlina Frankowi Steffelowi, berlińskiemu sprzedawcy dywanów, zdarzyło się nazwać „najpiękniejszym miastem Niemiec” i „sekretną stolicą tego kraju”... Monachium. Z punktu widzenia berlińczyków nie mogło się zdarzyć nic straszniejszego. Steffel został ojcem sukcesu swojego konkurenta Wowereita, dla którego od tych wyborów rozpoczął się trzynastoletni okres panowania [przyp. tłum.].

Berlin zaprasza

Ich hab noch einen Koffer in Berlin,

der bleibt auch dort, und das hat seinen Sinn

auf diese Weise lohnt sich die Reise

und wenn ich Sehnsucht hab, dann fahr ich wieder hin***.

Słowa: Aldo von Pinelli / muzyka: Ralph M. Siegel (1951)

Możecie się dowiedzieć o Berlinie prawie wszystkiego, jeszcze zanim postawicie stopę na jego terytorium. Zwłaszcza gdy przylecicie samolotem, znajdziecie się od razu w samym centrum wszystkiego, co jest charakterystyczne dla tego miasta. Gdyby sprawy potoczyły się normalnym torem, wylądowalibyście na nowym głównym lotnisku Berlin-Brandenburg International. Od roku 1991 trwają prace nad projektami nowego, większego portu lotniczego, który ma zastąpić trzy dotychczasowe: Tegel, Tempelhof i Schönefeld. Czymś rozsądnym byłoby zbudowanie tego lotniska na rozległych terenach Brandenburgii, w pewnej odległości od granic metropolii, podobnie jak to czynią wszystkie inne duże miasta. Jak jednak powiedział słynny berliński Szwab Bertolt Brecht, „żaden marsz naprzód nie jest tak trudny, jak ten z powrotem po rozum do głowy”.

W ramach ustępstwa wobec berlińskich korporacji taksówkarskich oraz ze względu na specyfikę lokalną (berlińskie lotnisko musi się znajdować na berlińskiej ziemi, bo co będzie, jeśli wrócą Rosjanie?) ówczesny zdominowany przez CDU zarząd miasta z burmistrzem Diepgenem na czele przeforsował lokalizację w podberlińskim Schönefeld; w końcu do otwarcia portu pozostawało jeszcze wiele kadencji. I rzeczywiście, problemy związane z budową lotniska w środku aglomeracji miejskiej spadły dopiero na następcę Diepgena, Klausa Wowereita; podobno katastrofa inwestycyjna stała się istotną przyczyną dymisji tego ostatniego. Jak się wydaje, w całym projekcie nie było chyba szczegółu, którego realizacja obyłaby się bez kłopotów. Okazało się nawet, że przewidziany dla lotniska kod BBI, który od lat pojawiał się w reklamach portu, już dziesięciolecia wcześniej przypisany został pewnemu prowincjonalnemu lotnisku we wschodnich Indiach.

Absolutny moment krytyczny nastąpił jednak w czerwcu 2012 roku. Po sześciu latach budowy, 2 czerwca ruch samolotów na lotnisku Tegel i na starym lotnisku w Schönefeld miał zostać wstrzymany, a na następny ranek przewidziano otwarcie nowego portu. W tym celu wynajęto trzy tysiące ciężarówek i złożono wniosek o zamknięcie na pięć godzin miejskiej autostrady. Wszystkie te plany nie przeszkodziły miastu w wydaniu zezwolenia na zorganizowanie właśnie 3 czerwca gwiaździstego rajdu rowerowego, z powodu którego konieczne było wyłączenie z ruchu znacznych obszarów w centrum Berlina.

Krótko mówiąc, w stolicy spóźnialstwa, ojczyźnie malkontentów, miejscu, gdzie „czy się stoi, czy się leży, dwieście euro się należy”, zamierzano ustanowić logistyczny rekord świata, na którego pobicie nie porwałyby się nawet zdyscyplinowane społeczności w Azji czy na południu Niemiec. Zamiast rekordu Berlin zaliczył twarde lądowanie: na trzy tygodnie przed planowanym otwarciem wszystko zostało odwołane i nawet dziś, po trzech latach, nie sposób powiedzieć, kiedy owo otwarcie nastąpi, przy czym już od dawna słychać poważne głosy wyrażające wątpliwości, czy lotnisko kiedykolwiek powstanie, skoro teraz jego budynki powoli niszczeją. Co ciekawe, jeszcze większej katastrofy udało się uniknąć tylko dzięki niesubordynacji pewnej sceptycznej pracownicy portów lotniczych – złożyła ona wniosek o przedłużenie pozwolenia na użytkowanie lotniska Tegel, tak aby było to możliwe również po 2 czerwca 2012 roku. Gdyby pozwolenie wygasło, trzeba by rozpocząć wielomiesięczną procedurę wydawania nowego.

Na szczęście i teraz możecie zdecydować, czy chcecie przybyć do Berlina samolotem, lądując na którymś z bądź co bądź dwóch działających jeszcze w mieście lotnisk, czy koleją, wysiadając na jednym z trzynastu dworców dalekobieżnych lub regionalnych****, czy też samochodem, choć w tym wypadku po przekroczeniu granicy miasta spędzicie jeszcze godzinę na autostradzie, zanim wreszcie dotrzecie do celu. Przy wyborze tego ostatniego wariantu odkryjecie w dodatku pewną tajemnicę, którą w Berlinie bardzo trudno ukryć przed światem zewnętrznym. Otóż jadąc autostradą i stając nagle przed koniecznością podjęcia decyzji, czy wybrać zjazd Berlin-Zentrum (Zoo), czy też kontynuować jazdę w kierunku węzła Berlin-Zentrum (Alexanderplatz), uświadomicie sobie jasno, że miasto Berlin jako takie nie istnieje.

Nie powinno to jednak skłonić was do odwrócenia się na pięcie i wyruszenia w drogę powrotną do domu, aby zażądać odszkodowania od lokalnego biura podróży. Oczywiście bowiem istnieje coś takiego jak „Berlin”, ale nie jest to jedno miasto, lecz połączenie bardzo wielu miast. Ten motyw przewodni pojawił się już u zarania jego historii. Osiedle nad Sprewą założono przecież około roku 1230 jako podwójne miasto Berlin-Cölln. Choć obie jego części otaczał jeden mur miejski, osada położona na północ od rzeki, w rejonie dzisiejszego Nikolaiviertel, nazywała się Berlinem, a ta w miejscu, gdzie później znajdowały się Molkenmarkt i Fischerinsel, nosiła nazwę Cölln. Podczas gdy tę ostatnią nazwę należy najprawdopodobniej tłumaczyć sentymentem mieszkańców osady do dawnych stron rodzinnych nad Renem, brak przekonującej hipotezy dotyczącej znaczenia słowa „Berlin”. Ponieważ miasto zostało założone na terenach bagnistych, przypuszcza się, że rdzeń jego nazwy pochodzi od słowiańskiego barl („bagno”). Berlińczycy rozwiązali problem w typowy dla siebie, pragmatyczny sposób: w roku 1280 bez długich namysłów wybrali na swoje zwierzę herboweniedźwiedzia jako dobre uzasadnienie nazwy miasta oraz dobrą przeciwwagę dla symbolu Cölln – orła.

Wraz z rozwojem Berlina do powstającej struktury miejskiej stopniowo włączano również osady położone poza murami. W toku tego procesu nowo wcielane do miasta osiedla bynajmniej nie traciły całkowicie samodzielności. Wręcz przeciwnie, do dziś Spandau i Köpenick mają własną starówkę, życie Neukölln skupia się wokół Hermannplatz, a najważniejszym punktem odniesienia dla mieszkańców Weißensee jest Antonplatz. Każda dzielnica ma własne święto, własne ciekawe miejsca, a nawet coś w rodzaju własnej mentalności. Stąd też w Berlinie istnieje więcej niż osiem ulic o nazwie Berliner Straße („Ulica Berlińska”) i aż trzy Königsweg („Droga Królewska”). Temu faktowi berlińscy taksówkarze zawdzięczają ważne źródło swoich dochodów. Jeżeli ktoś wyraźnie nietutejszy wsiada do auta i życzy sobie, aby zawieziono go na przykład na Fontanestraße, obrotny kierowca skieruje się na tę spośród sześciu berlińskich ulic Fontanestraße, która jest najbardziej oddalona od miejsca jego aktualnego postoju.

Między wieloma dzielnicami, a zatem w środku miasta, istnieją wręcz tereny przypominające peryferia. Zajmują je ogródki działkowe i wielkie centra handlowe z parkingami; ten, kto tędy przejeżdża, sądzi, że opuszcza już Berlin, gdy tymczasem po chwili jego oczom ukazuje się kolejna dzielnica.

Ponadto poszczególne części miasta dzielą się na niewielkie Unterbezirke („obszary”), które łączono ze sobą w wyniku kolejnych reform; noszą one tak dźwięczne nazwy, jak Französisch Buchholz („Francuska Buczyna”) czy Pichelsberg („Smolna Góra”). Mieszkańcy wspomnianych miejsc przywiązują wielką wagę do tych nazw i na przykład nikt z Rudow nie przyzna dobrowolnie, że tak naprawdę żyje w dzielnicy Neukölln. Aktualny rekord w tej dziedzinie należy do Treptow-Köpenick, dzielącej się na dwadzieścia pięć oficjalnie uznawanych obszarów. Składają się one z jeszcze mniejszych jednostek, skupionych zwykle wokół centralnie położonego placu lub głównej ulicy.

„Kiez! – zawoła zapewne w tym miejscu czytelnik – przecież takie miejsca noszą w Berlinie nazwę Kiez!” Tak, kiedyś z czystym sumieniem można było tak właśnie o nich mówić. W ostatnich czasach pojęcie Kiez zostało jednak do tego stopnia zawłaszczone przez agentów nieruchomości, polityków i innych morderców języka, że berlińczycy w zasadzie nie mają już ochoty się nim posługiwać. Słowo, które wcześniej oznaczało po prostu „moją okolicę”, dewaluuje się nieustannie na plakatach wyborczych, w przesyłkach reklamowych i w apelach do obywateli. Ten, kto dziś używa słowa Kiez, chce często powiedzieć: „Witajcie, co prawda przyjechaliśmy do was eleganckim samochodem i zaraz wrócimy nim do naszych willi w Schmargendorfie albo od razu do Niemiec Zachodnich, ale teraz bratamy się z ludem, aby sprzedać wam, prymitywnym tubylcom, błyszczące paciorki. Kiez-kultura, Kiez-klub, Kiez-porady. Kiez! Kiez! Kiez!”

Szkoda tego Kiezu, kiedyś było to naprawdę ładne słowo!

Oczywiście każdy berlińczyk musi z niechęcią przyznać, że największą liczbą atrakcji i turystów może się pochwalić dzielnica, która obecnie nazywa się Mitte i obejmuje cały obszar dawnego podwójnego miasta Berlin i Cölln, a nawet nieco większy (od czasu ostatniej reformy administracyjnej również dawny Wedding ). Przez Mitte przebiega aleja Unter den Linden, prowadząca w kierunku Bramy Brandenburskiej; tutaj znajdują się wieża telewizyjna, muzea Bodego, Pergamońskie i Stare, dwie opery, Deutsches Teater i Berliner Ensemble. Mimo to mieszkaniec Steglitz zawoła z przekorą: „Ale u nas też jest ładnie!”

Berlin to, jak widać, model federalizmu w skali mikro; żeby się dowiedzieć, jak Turkom, imigrantom z Afryki Zachodniej, przybyszom z odległych regionów Azji, a nawet Niemcom ze Wschodu i Zachodu udaje się wspólnie żyć w jego granicach, powinniście zgłębić to miasto. Żeby poznać je bliżej, warto zacząć od krańców i posuwać się ku środkowi, od peryferii w kierunku centrum.

Stolicę Niemiec otacza pas zuniformizowanych osiedli domków szeregowych, tak zwany Speckgürtel („Sadełko”), leżący już na terenie kraju związkowego Brandenburgia.*****W szeregowcach mieszkają ci berlińczycy, których skusiła perspektywa szybkiego zamieszkania we własnych czterech kątach, a potem powolnego spłacania kosztów związanych z tą przyjemnością. Zazwyczaj ludzie zamieszkujący owe tereny w dalszym ciągu pracują w mieście i chętnie uczestniczą w lokalnych dyskusjach jako jego mieszkańcy, w nadziei, iż rozmówcy nie zorientują się, że tak naprawdę mieszkają oni już w Brandenburgii.

Granica między Speckgürtela miastem jest płynna, ponieważ peryferyjne dzielnice Berlina uważają się za odrębne jednostki administracyjne. Ich mieszkańcy – zarówno ci z Köpenicku, ci ze Spandau, jak i ci z Reinickendorfu – mają własne gazety i własne sklepy, a gdy raz na rok jadą autobusem do centrum, przygotowują się do tego jak do prawdziwej podróży, mówiąc: „No, to dziś jadę do miasta”.

Posuwając się dalej w kierunku śródmieścia, natrafiamy na kilka dzielnic, które bez wyjątku uznają się za właściwe centrum Berlina. Na bogatym mieszczańskim zachodzie są to Steglitz, Tiergarten i Charlottenburg. Ich ludność z żalem przyjęła przełom demokratyczny w NRD oraz upadek muru i wciąż żywi nadzieję, że wydarzenia owe były jedynie przejawem chwilowej mody, takiej jak popularność spodni dzwonów. Od roku 1989 mentalne centrum tych rejonów nosi swoją nazwę Kaufhaus des Westens („Dom Towarowy Zachodu”), co jest wyrazem szczególnej, przekornej dumy.

Północna część Neukölln oraz Wedding to dwa miejsca, w których spora niemiecka mniejszość czuje się jak u siebie w środowisku o cechach wybitnie orientalnych. Obie dzielnice miały pierwotnie charakter robotniczy, który jednak z czasem zanikł. Większość dawnych robotników to dzisiejsi bezrobotni, najważniejsi zaś lokalni przedsiębiorcy sprzedają tu kebab, telefony komórkowe i sen o szybkim szczęściu. Można tu w każdej chwili dostać pitę, humus i olej sezamowy, problem sprawi natomiast kupienie tradycyjnych kiełbasek Bockwurst. Społeczności szkół podstawowych z Weddingu i Neukölln mogą wyśmiewać koncepcję szkoły europejskiej jako wyraz ograniczonych horyzontów. W jednej klasie uczą się tu często przedstawiciele tylu narodów i języków, ilu jest uczniów, a niemiecki zna w jakimś stopniu wyłącznie nauczyciel.

W ostatnich latach północna część Neukölln zaczęła się rozwijać w bardzo nieoczekiwany sposób. Najpierw ze względu na bliskość Kreuzbergu przechrzczono tę okolicę (w żargonie agentów nieruchomości) na „Kreuzkölln”, aby wynajmować mieszkania młodym cudzoziemcom z krajów Unii Europejskiej. Tutaj znaleźli swoją kwaterę główną berlińscy hipsterzy; zawsze można tu było łatwo kupić stare kurtki oraz kapelusze i zasiąść w nich w knajpie, ale nikt wcześniej nie wpadł na pomysł, że można taki kostium ująć w ironiczny nawias. Wkrótce sklepy z telefonami komórkowymi zostały wyparte przez wegańskie bary i eleganckie butiki. Ceny wynajmu mieszkań w północnym Neukölln są wyjątkowo bezwstydne, zwłaszcza dla kogoś, kto ruderę z ogrzewaniem węglowym uważa nie za ironiczny cytat, lecz za skandal.

Goście z innych dzielnic, takich jak Charlottenburg czy Hohenschönhausen, patrzą na obco brzmiące nazwy i egzotyczne sklepy ze zdziwieniem. Dlatego właśnie niektórzy młodzi ludzie w Neukölln i Weddingu wmawiają sobie, że żyją w getcie, i śpiewają przerażające pieśni o swoim gangsterskim życiu. W prawdziwym getcie ci gangsterzy z Neukölln nie wytrzymaliby pewnie nawet czterech minut******. Nawet jednak stacje telewizyjne dają się nabrać na ich chłopięce prężenie muskułów i wysyłają tam regularnie ekipy reporterów, aby sfilmowały wzorcową trudną dzielnicę niemieckiego miasta. Zwykle nie dzieje się tam wszakże nic ekscytującego, dlatego operatorzy muszą przekrzywiać kamery i nimi trząść, żeby ujęcia robiących zakupy emerytów oraz spacerujących z wózkami po parku kobiet wywołały choćby mały dreszczyk emocji.

Mieszkańcy położonych na wschodnim krańcu miasta dzielnic Marzahn i Hellersdorf najchętniej wyrzuciliby wyraz „getto” ze swoich słowników. Na przybyszach z zewnątrz tutejsza architektura robi duże wrażenie: jedno betonowe pudełko sąsiaduje z kolejnym. Te betonowe pudełka składają się z mniejszych betonowych pudełek, które są zbudowane z jeszcze mniejszych betonowych pudełek. Mieszkają w nich ludzie. Drzwi wszystkich domów wychodzą na olbrzymie podwórza, pośrodku których znajdują się zwykle place zabaw. Krążyły plotki, że za czasów NRD takie osiedla budowano, aby za pomocą dwóch czołgów bez problemów utrzymywać strategiczną kontrolę nad kilkunastoma domami mieszkalnymi. Co najmniej od 17 czerwca 1953 roku wschodnioniemieckie władze odczuwały bowiem głęboką nieufność wobec swojego społeczeństwa*******.

Kto się spodziewał, że po upadku muru wszyscy wyprowadzą się z tych ponurych blokowisk, grubo się mylił. Co prawda struktura demograficzna osiedli ulega stopniowemu przeobrażeniu, a odsetek imigrantów zaczyna się powoli zbliżać do poziomu charakterystycznego dla Berlina Zachodniego, nie jest to jednak bynajmniej powód, aby wszyscy stąd uciekali. Wręcz przeciwnie, na dwudziestolecie Marzahnu mieszkańcy zorganizowali akcję pisania listów wychwalających dzielnicę pod hasłem Moje pudełeczko skarbów. Dzięki większej liczbie sklepów lokalna infrastruktura w zasadzie się poprawiła, a czynsze pozostają bezkonkurencyjnie niskie. W dodatku położony w Marzahnie ogród botaniczny Gärten der Welt („Ogrody Świata”) oraz tamtejszy szpital należą do najlepszych miejsc, jakie ma do zaoferowania Berlin.

Północno-wschodnie rejony Berlina są oddalone od centrum o zaledwie kilka minut jazdy koleją miejską lub metrem, cierpią one jednak z powodu, nazwijmy to tak, subiektywnego dystansu do wielkomiejskiej rzeczywistości. Kto mieszka w Pankow lub Weißensee, żyje – jak to się tutaj mawia – na końcu świata. Ten wizerunek owych rejonów spotyka się niestety z coraz szerszą akceptacją samych mieszkańców, przez co trudno tu o bardziej egzotyczne towary niż cukinie w warzywniakach, a pod nazwą „cappuccino” serwuje się kawę ze śmietanką. A przecież są to przepiękne, zielone dzielnice, którym ośmieliłbym się przepowiadać w niedalekiej przyszłości los podobny do tego, który stał się udziałem opisanych niżej Prenzlauer Bergu i Friedrichshainu.

Podobnie jak mieszkańcy wszystkich innych dzielnic, również ludność tych dwóch uważa, że mieszka we właściwym centrum Berlina. Owe osiedla zbudowane dla pracowników nieistniejących już zakładów przemysłowych były Marzahnem okresu Gründerzeit – lat boomu gospodarczego, który nastąpił w Niemczech po zjednoczeniu w roku 1871. Nigdzie w Europie gęstość zaludnienia na kilometr kwadratowy nie była wyższa niż tutaj. Dobra strona procesów, które tu przebiegały, polega z dzisiejszego punktu widzenia na tym, że od okresu po zjednoczeniu Niemiec pod koniec XIX wieku aż do okresu po zjednoczeniu Niemiec pod koniec XX wieku do domów tych nie wchodził żaden majster, chyba że sam w nich mieszkał. Dzięki temu w schyłkowym okresie NRD tamtejsze mieszkania były w stanie, który zaakceptować mogli co najwyżej punkowcy lub ówcześni opozycjoniści; wszyscy inni cieszyli się pełnym komfortem w blokach z wielkiej płyty. Po upadku muru punkowcy i opozycjoniści zostali studentami i politykami, a Prenzlauer Berg – wzorcowym przykładem rewitalizacji. Zwłaszcza okolicę Kollwitzplatz uparcie opisywano w kolorowych magazynach i przewodnikach jako nieznaną perełka miasta – czyniono to nawet wtedy, gdy wszyscy co do jednego przybysze z zewnątrz znaleźli już tam mieszkanie. Kiedy czynsze poszły w górę tak bardzo, że w dzielnicy mogli mieszkać wyłącznie owi przybysze z zewnątrz, tytuł nieznanej perełki miasta powędrował do Friedrichshain, powodując wzmożony napływ studentów. Wciąż jeszcze było tam wiele pustych mieszkań z