W kraju Putina. Życie w prawdziwej Rosji - Anne Garrels - ebook

W kraju Putina. Życie w prawdziwej Rosji ebook

Anne Garrels

5,0
38,41 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Dwa lata po upadku ZSRR, kiedy nowa Rosja walczyła o przetrwanie, Anne Garrels była korespondentką w Moskwie. Szybko zauważyła, że podczas gdy cały kraj cierpi wskutek upadku mocarstwa, stolica kwitnie. Żeby mieć pełen obraz Rosji, autorka postanawia wyjechać na prowincję. Wybiera Czelabińsk, oddalony o prawie 1800 kilometrów ośrodek militarno-przemysłowy. Obwód czelabiński, gdzie przez lata rozwijano radziecki program nuklearny, to ziemia zachwycających jezior, nieczynnych fabryk, tajemniczych zamkniętych miast oraz najbardziej zanieczyszczonych na świecie miejsc. W kraju Putina pokazuje realia życia w prawdziwej Rosji. Poznajemy przedsiębiorców wspinających się po szczeblach drabiny społecznej, zapalonych aktywistów stojących na straży praw sierot i  niepełnosprawnych dzieci oraz pretensjonalnych mafiosów. Towarzyszymy też zwykłym lekarzom i nauczycielom, próbującym walczyć z wszechobecnym łapownictwem i niedbalstwem. Dzięki bliskim znajomościom z mieszkańcami regionu autorka dociera do przyczyn powszechnej wśród Rosjan lojalności wobec Putina, właściwej nawet tym, którzy potępiają nadużycia władzy.

„Kto chce zrozumieć Rosję Putina, powinien sięgnąć po tę książkę. Anne Garrels zgłębia centralny region kraju i prezentuje różnorodne głosy Rosjan z prowincji. Próbuje w ten sposób wytłumaczyć, jak doszło do tego, że państwem rządzi cieszący się nieprzemijającą popularnością Putin”. Bill Keller, redaktor naczelny „The Marshall Project”

„Porywająca opowieść Anne Garrels o mieszkańcach prowincjonalnej Rosji. Ta fascynująca książka pokazuje inną Rosję, niż ta, którą znamy z relacji większości osób mieszkających w Moskwie czy Petersburgu”. Jack F. Matlock

Anne Garrels pracowała jako korespondentka dla amerykańskiej publicznej rozgłośni radiowej NPR. Jest autorką książki Naked in Baghdad. W roku 2003 została uhonorowana nagrodą Courage in Journalism przyznawaną przez International Women’s Media Foundation oraz Nagrodą im. George’a Polka w kategorii reportaż radiowy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 352

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria: MUNDUS

Projekt okładki Agnieszka Winciorek

Ilustracja na okładce: kolaż ze zdjęć zaczerpniętych z Stocksy oraz iStock

Tytuł oryginału: Putin Country. A Journey to the Real Russia

Copyright © 2016 by Anne Garrels Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, LLC, New York All rights reserved

Copyright © for Polish Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Copyright © for Polish Translation by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Wydanie I, Kraków 2017 All rights reserved

Niniejszy utwór ani żaden jego fragment nie może być reprodukowany, przetwarzany i rozpowszechniany w jakikolwiek sposób za pomocą urządzeń elektronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych oraz nie może być przechowywany w żadnym systemie informatycznym bez uprzedniej pisemnej zgody Wydawcy.

ISBN 978-83-233-4219-9

ISBN 978-83-8179-530-2 (e-book)


www.wuj.pl

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków tel. 12 663-23-80, fax 12 663-23-83 Dystrybucja: tel. 12 631-01-97, tel./fax 12 631-01-98 tel. kom. 506-006-674, e-mail: [email protected] Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Dla Vinta, jak zawsze z wyrazami miłości

Spis treści

1Chaos 9

2Stabilizacja 23

3Tożsamość 43

4Taksówkarz 61

5(Nie)wesoły żywot geja 77

6Rosyjska rodzina 87

7Uparci rodzice 105

8Lekarze 125

9Narkomani 139

10Szkoły i koszary 153

11 Wierzący 177

12Wspólnota muzułmańska 199

13Obrońcy praw człowieka 219

14Biegły sądowy 241

15Wolność słowa 259

16Nuklearny koszmar 281

17Kalejdoskop krajobrazów 303

18Granice 325

Podziękowania 333

Informacja o autorce 335

1

Chaos

Pewnego zimowego dnia 2013 roku rosyjskie miasto Czelabińsk oślepiła struga białego światła, która rozbłysła na niebie. Rozświetliła późny poranek i zakreśliwszy łuk nad horyzontem, zniknęła, zostawiając za sobą smugę dymu. Uczniowie Liceum nr 31 przyklejali nosy do szyb klasowych okien, by dojrzeć „to niesamowite światło”. Kilka minut później nastąpiła olbrzymia eksplozja. Solidne okna szkoły ledwie zadrżały, ale odłamki rozbitych szyb i ekranów telewizorów fruwały po całym mieście. Włączyły się autoalarmy, a dach huty cynku uległ częściowemu zawaleniu. Około tysiąca dwustu osób zostało ranionych gradem odłamków. Jakimś cudem nikt nie zginął.

Internet błyskawicznie zalały spektakularne nagrania z kamerek samochodowych. Urządzenia służą tutejszym do rejestrowania – zdecydowanie zbyt częstych w regionie –wypadków, dostarczając dowodów na poparcie wniosków ubezpieczeniowych. Tym razem kamery samochodowe sfilmowały efekt zbliżania się do ziemi meteorytu o średnicy blisko 20 metrów, który nadleciał niespodziewanie z prędkością mniej więcej 67 000 km/h, czyli około 19 m/s. Zaczął wybuchać na wysokości 45 km w okolicy Czelabińska, eksplodując z siłą około 500 kiloton trotylu, trzydzieści razy większą niż bomba zrzucona na Hiroszimę. W apogeum swej intensywności superbolid jasnością trzydzieści razy przewyższył Słońce. Według uczonych to był największy fragment kosmicznej skały, jaki dotarł do naszej planety od roku 1908, gdy inny meteoryt uderzył w Ziemię w rejonie rzeki Tunguzka na Syberii.

Deszcz odłamków skalnych zasypał okolice Czelabińska, a największy z nich wybił olbrzymi okrągły przerębel w skutej grubym lodem tafli jeziora Czebarkul, oddalonego o kilka godzin jazdy samochodem od stolicy obwodu. Obyło się bez huku – upadkowi towarzyszył jedynie świetlisty błysk. Wierni zgromadzeni w pobliskiej cerkwi kontynuowali nabożeństwo. Wędkarze, drzemiący na zamarzniętej tafli, zostali brutalnie wybici z błogiego odurzenia, jednak cokolwiek spadło do jeziora, błyskawicznie zniknęło w wodnej głębinie, pozostawiając po sobie tylko ziejącą dziurę.

Osiem miesięcy później z dna jeziora nurkowie wydobyli półtonowy kawał kosmicznej skały. Podczas wyciągania kamień rozkruszył się na trzy części. Największa z nich spoczywa teraz spokojnie pod kopułą z pleksi w regionalnym muzeum. W zestawieniu z barwnymi kamieniami wydobywanymi w Uralu: lśniącym zielonym malachitem czy czaroitem, mieniącym się odcieniami głębokiego fioletu, pozostałość meteorytu jest nijaką szaroburą grudą, z ubytkami w miejscach, gdzie przytopiona materia odszczepiła się podczas swej niezwykłej podróży.

Zarówno przesądni, jak i religijni mieszkańcy regionu doszukiwali się szczególnych znaczeń w tym niecodziennym wydarzeniu. Dowcipnisie sugerowali, że to palec boży w końcu dotknął mianowanego przez Władimira Putina gubernatora obwodu, od dawna podejrzewanego o korupcję. Nikt nie miał wątpliwości co do tego, że surowy przemysłowy region czelabiński, oddalony o prawie dwa tysiące kilometrów od Moskwy, znowu znalazł się w centrum zainteresowania – tym razem nie z winy człowieka. Okryty niechlubną sławą jednego z najbardziej zanieczyszczonych miejsc na świecie z powodu niegdyś utrzymywanej w sekrecie katastrofy jądrowej, spowity kłębami fabrycznych wyziewów, region Czelabińska przeżył wiele upokorzeń. W mieszkańcach tych powszechnie pogardzanych ziem osobliwe zjawisko wzbudziło respekt, a także swoiste poczucie dumy. Przez chwilę kwitł handel domniemanym „kosmicznym kamieniem”, a miejscowa fabryka czekolady wypuściła na rynek luksusową serię wyrobów pod nazwą Meteor.

Czelabińsk to miasto, którego losy zaczęłam bacznie śledzić w roku 1993 – dwa lata po rozpadzie Związku Radziec­kiego, kiedy nowa niepodległa Rosja walczyła o przetrwanie. Przygotowywałam wówczas korespondencję z Moskwy dla amerykańskiego radia publicznego NPR, a wcześniej, pracując jako dziennikarka, odsłużyłam już wiele kontraktów w Związku Radzieckim i w Nowej Rosji. Jak powie każdy Rosjanin, Moskwa to nie Rosja, a w latach dziewięćdziesiątych było jasne, że przepaść pomiędzy najbogatszym i najpotężniejszym z miast a resztą kraju będzie się dalej pogłębiać. Moskwa to nie tylko stolica państwa i siedziba rządu. To także centrum finansowe, handlowe, kulturalne i rozrywkowe – słowem: Waszyngton, Nowy Jork, Chicago i Los Angeles w jednym. Jednak większość obywateli rosyjskich, włączając w to członków wielu różno­rodnych grup etnicznych, żyje gdzie indziej. Rozproszeni na ogromnej przestrzeni, jednocześnie podziwiają moskiewską metropolię i darzą ją niechęcią. Postanowiłam, że znajdę miejsce położone z dala od stołecznej obwodnicy, gdzie mogłabym przyjrzeć się życiu obywateli nowej Rosji, którzy zdecydowali się własną drogą brnąć przez gruzowisko pozostałe po politycznym, etnicznym, społecznym i ekonomicznym trzęsieniu ziemi.

Kiedy podjęłam decyzję, że skupię się na jednym oddalonym od stolicy obszarze, brałam pod uwagę wiele miast i regionów, aż wreszcie postanowiłam zaufać losowi. Z braku rzutki wycelowałam zaostrzonym ołówkiem w wielką mapę Rosji zawieszoną w moim biurze. Ołówek wylądował blisko centrum, znacząc malutkim rozdarciem region, który – tak jak większość rosyjskich ziem – przez długi czas był niedostępny dla obcokrajowców, a ostatnio otworzył się na świat. Zobowiązana niewypowiedzianą przysięgą, że udam się w miejsce wskazane przez czubek ołówka, uznałam mój układ z obwodem czelabińskim i jego stolicą za przypieczętowany. Od tamtej pory regularnie jeździłam w tamte strony. Właściwie stały się one moim drugim domem.

Obwód czelabiński – obszar wielkości Austrii, zamieszkany przez zaledwie trzy miliony ludzi, rozciąga się na południowych skrawkach gór Ural. „Góry” zdają się w tym przypadku określeniem nieco mylącym – wytarte przez czas uralskie szczyty to dzisiaj właściwie niewiele więcej niż pasmo wzgórz oddzielające zachodnią „europejską” część Rosji od Syberii. Tubylcy, wiodący życie równie odległe od Moskwy co od Pacyfiku, są dumni, że mieszkają na obszarze, który nazywają „kręgosłupem Rosji”: bogatym w minerały i węgiel, pełnym lasów, pól uprawnych i jezior. Wierzą, że należycie wsparli ojczyznę w jej działaniach wojennych i pokojowych. Jednak olbrzymich kosztów tego wsparcia nie sposób oszacować, a region wciąż jeszcze nie okrzepł po spustoszeniach, jakie poczyniła w nim historia.

Ta historia wciąż się tworzy. Kiedy tysiące przedstawicieli moskiewskiej klasy średniej w latach 2010 i 2012 wyszło na ulice, by protestować przeciwko oszustwom wyborczym, korupcji i nadużyciom, reszta kraju zachowała względne milczenie. Korespondenci zagranicznych mediów, śledzący wydarzenia ze swoich moskiewskich placówek, nagłośnili stołeczne protesty, jednak zlekceważyli ogólną sytuację w kraju. Gdyby sugerować się tym, co podawały wówczas zachodnie media, można było wysnuć wniosek, że cała Rosja stanęła o krok od powstania.

Ignorancja zagranicznych mediów umocniła moją determinację do obserwacji i rejestrowania wydarzeń w regionie Czelabińska. Tak jak przeważająca część obszaru Rosji, obwód czelabiński to ziemia Putina, a dziś, kiedy piszę te słowa, wpływ prezydenta staje się tam coraz bardziej przemożny. Przyczyn tego jest wiele i są one zawiłe.

Większość Rosjan zachowała bolesne wspomnienia z czasów nazywanych tu „anarchią” lat dziewięćdziesiątych, kiedy to po upadku Związku Radzieckiego zapanowało bezprawie, a poziom życia stopniowo się obniżał. Spragnieni stabilizacji, poczucia dumy narodowej wierzą, że zawdzięczają je prezydentowi Putinowi. Marzą o kraju wartym ich miłości i podziwu. Wielu z nich niechęcią darzy Zachód, zarzucając mu hipokryzję i arogancję. Trudno znaleźć osobę, która potra­fiłaby dostrzec alternatywę dla status quo – znacznie powszechniejszą postawą wobec rzeczywistości jest zgorzkniała bierność. Opozycja jest rozdrobniona, słaba i zastraszona.

Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, w roku 1993, Czelabińsk był przygnębiającym miejscem, zamieszkanym przez ludzi na przemian zdesperowanych, pełnych nadziei i zaniepokojonych w obliczu echa zmian zachodzących w Moskwie. Wcześniej, od końca lat trzydziestych ubiegłego wieku, cały region był zamknięty dla obcokrajowców z powodu znajdujących się na jego terenie tajnych obiektów wojskowych i przemysłowych. Teraz te należące do państwa i przez nie kontrolowane molochy, nierzadko zatrudniające dziesiątki tysięcy ludzi, znalazły się wśród instytucji najbardziej zagrożonych pojawieniem się gospodarki rynkowej. Nagle obwód Czelabiński stał się częścią świata. Pozbawione rządowych subwencji, bez odpowiednich struktur i zarządzania, by uchodzić za „konkurencyjne”, miejscowe fabryki wymagały gruntownej reorganizacji oraz inwestycji. Ze względu na panujący w kraju chaos i brak rodzimego kapitału konieczny był udział środków z Zachodu, co dla Rosjan stanowiło zupełną nowość. Karierę zaczęły robić obce do niedawna słowa, takie jak „zysk” i „bankructwo”. Cała gama nowych wyrażeń i towarzyszący im zestaw pojęć zawładnęły krajem, a Czelabińsk, tak jak większość Rosji, nie był na nie właściwie przygotowany.

Należałam do pierwszych osób z zagranicy przybyłych do Czelabińska, gdzie brak „akceptowalnych” warunków noclegowych wprawiał w zakłopotanie miejscowe władze. W mieście brakowało nawet hoteli Intouristu – państwowej agencji turystycznej – przybytków obskurnych i drogich niewspółmiernie w stosunku do niskiej jakości oferowanych usług, stworzonych z myślą o obcokrajowcach odwiedzających otwarte miasta Związku Radzieckiego. Jedyne działające w Czelabińsku hotele reprezentowały jeszcze nędzniejszy poziom, a ich goście musieli się zmagać z przerwami w dostawie wody i ciepła, więc lokalne władze nalegały, żebym zatrzymała się w dawnym pensjonacie Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Warunki, jakie tam zastałam, były ciut lepsze: wąskie pojedyncze łóżko, odchodząca od ścian tapeta, różowe nylonowe zasłonki, a do tego ten charakterystyczny zapach radzieckich środków dezynfekujących i dymu papierosowego – woń, którą wciąż jeszcze przesiąknięty był kraj.

Podczas gdy w Moskwie otwierano nowe restauracje i kasyna, w Czelabińsku trzeba było na nie jeszcze poczekać. Powstało za to kilka prywatnych klubów, obsługujących małe grupy zamożnych klientów. Miejsca te nie były w żaden sposób oznakowane, po prostu należało wiedzieć, gdzie się znajdują. Klientela, złożona głównie z mężczyzn w czarnych koszulach i czarnych krawatach, w towarzystwie zawsze milczących panienek, wyglądała jak żywcem wyjęta z kiepskiego filmu gangsterskiego. Bywalców tych przybytków nazywano „mafią” – słowa, które bardzo szybko się zadomowiło, zaczęto używać w odniesieniu do grup przestępczych, wymuszających haracze w zamian za „ochronę” sklepów, nowo powstałych prywatnych firm i tych państwowych przedsiębiorstw, które przetrwały przemiany. Szef lokalnego oddziału milicji przyznawał, że jego ludzie nie są w stanie sprostać grupom przestępczym, przewyższającym ich oddziały liczebnie, dają się wyprowadzać mafii w pole, a nawet wciągać do współpracy.

Niebo nad Czelabińskiem okazało się wolne od drażniącego dymu, przed którym mnie przestrzegano, ale czyste powietrze przynosiło zarówno ulgę, jak i zagrożenie. Oznaczało, że stanęła produkcja w stalowniach, zakładach chemicznych i fabrykach zbrojeniowych, od których zależał byt miejscowej ludności. Pracownicy nie otrzymywali pensji albo wypłacano im je w zupełnie niedorzecznych ekwiwalentach, takich jak choćby kryształowe wazony albo rury przemysłowe – towary uzyskiwane przez zakłady w wyniku wymiany barterowej. Do największych przedsiębiorstw należały fabryki sprzętu wojskowego, gdzie tysiące ludzi pracowały przy produkcji niskiej jakości kosztownego wyposażenia dla armii, która właśnie stanęła na skraju upadku. Kierownictwo fabryk rozgrabiało wszystko, co można było sprzedać, zazwyczaj dla własnej korzyści.

Górnicy, żyjący w warunkach skandalicznych nawet jak na sowieckie standardy, grozili strajkami. Szpitalom pokończyły się podstawowe środki medyczne, dlatego korzystały jedynie ze sporadycznego wsparcia z Zachodu. Kurczyły się również zapasy żywności, więc pod każdym fotelem, łóżkiem czy sofą składowano to, co udało się na własną rękę wyhodować, zabutelkować, wyżebrać albo uzyskać w wyniku wymiany lub kradzieży. PKB od roku 1991 do 1995 obniżyło się o 34 procent – to większy spadek niż ten, który dotknął gospodarkę Stanów Zjednoczonych w czasie Wielkiego Kryzysu, a zapaść najmocniej uderzyła w miasta takie jak Czelabińsk. Burmistrz obawiał się błyskawicznego wzrostu bezrobocia, rozruchów i kryzysu budżetowego, w wyniku których pozbawione dostaw energii miasto pogrążyłoby się w ciemnościach i zimnie. Niewiele brakowało, a spełniłyby się jego najgorsze sny. Zimą temperatury w regionie oscylują zwykle na poziomie −20° C, jednak niespotykanie ciepła zima roku 1993 doprowadziła do radykalnych cięć w rachunkach za ogrzewanie w mieście, przynosząc tak bardzo potrzebną wtedy ulgę. Fabrykom nakazano pozostawić większość pracowników na stanowiskach, nawet jeśli regularnie nie wypłacano im pensji.

Podobnie jak w wielu rosyjskich miastach, życie w Czelabińsku toczyło się wokół podupadających fabryk, które stanowiły rodzaj samowystarczalnych miasteczek z własnymi zrujnowanymi osiedlami mieszkaniowymi, szpitalami, klinikami i żłobkami. Teraz odpowiedzialność za utrzymanie tych obiektów została scedowana na lokalne władze, które okazały się zupełnie nieudolne. Z kolei rząd zapowiedział obywatelom możliwość uwłaszczenia zamieszkiwanych przez nich lokali. Szczęśliwcy rezydujący w państwowych mieszkaniach z miejsca stali się ich właścicielami, jednak wątpliwości, co to dokładnie oznaczało, mieli wszyscy, z wyjątkiem osób o skłonnościach przestępczych. Zważywszy na to, że nie było pożyczek ani kredytów hipotecznych, rynek nieruchomości praktycznie nie istniał – był wyłącznością ludzi zarabiających krocie. Gangsterzy pastwili się nad starszymi osobami: zastraszali je lub nawet mordowali, by przywłaszczyć sobie ich jednopokojowe mieszkanka. Tymczasem władze przestały przydzielać lokale osobom, które od dawna czekały na nie w kolejkach. Młodzi ludzie byli uziemieni w ciasnocie małych mieszkań, w których tkwili często wraz z kilkoma pokoleniami bliskich.

Zdarzały się jednak nieliczne osoby, dla których późne lata osiemdziesiąte oraz początek następnej dekady stanowiły ekscytujący czas objawienia i zmiany na lepsze. Wraz z nową erą pojawiły się szanse na zarobienie pieniędzy, a także na zadośćuczynienie za krzywdy z przeszłości i wyrównanie bieżących rachunków. Dawne nocne dysputy w ciasnych kuchniach przemieniły się w otwarte dyskusje. Pierwszym pytaniem, jakie ludzie zadawali sobie przy spotkaniu, było: „Co ostatnio czytałeś?” – choć trzeba przyznać, że nastolatki szybko znudziły się natłokiem wspomnień o stalinowskiej przeszłości, znacznie bardziej zaabsorbowane stertami pirackich płyt DVD, piętrzącymi się na bazarach. Telewizja nagle otwarła się na zagraniczne produkcje i zagościły w niej na dobre meksykańskie telenowele oraz brytyjskie seriale detektywistyczne. Kiedy w piątkowe wieczory nadawano program Vzglyad(Pogląd), wyludniały się ulice, bo każdy chciał być na bieżąco ze szczegółami ostatnich politycznych sensacji. Pewien program satyryczny, zatytułowany Marionetki, nikomu nie szczędził zjadliwości. W tych pierwszych latach przemian niemożliwością było powstrzymanie ludzi od mówienia, jednak wielu ludziom nowo pozyskane swobody, oprócz zadowolenia, przyniosły także traumę. Odchodziło wszystko to, co znali i czego byli pewni.

Nawet dzisiaj mało który mieszkaniec Zachodu w pełni zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo niepopularną postacią stał się Borys Jelcyn – otoczony doradcami zapatrzonymi na Zachód i przez kraje zachodnie wspieranymi – zanim w końcu zniedołężniały, nadużywający alkoholu prezydent podał się do dymisji ostatniego dnia roku 1999. Gdy dobiegł końca miodowy miesiąc Rosji z Zachodem, kiedy to wielu Rosjan rozkochało się w Ameryce, przyszedł czas na smak goryczy i gniewu właściwy odrzuconym kochankom, do których właśnie dotarło, że nie wyszło tak, jak tego oczekiwali. Podczas gdy Jelcyn i jego drużyna przekonywali, że niezbędna jest zakrojona na dużą skalę akcja prywatyzacyjna, nastawiona na przekazanie majątku narodowego ludziom, którzy będą potrafili efektywnie nim zarządzać, większość Rosjan dostrzegała tylko zamknięte, sekretne aukcje, kumoterskie układy, przekręty, przestępczość uliczną oraz wzrost potęgi uprzywilejowanych, niewyobrażalnie bogatych grup oligarchów, często dochodzących do swych fortun przy udziale tajnych funduszy Partii Komunistycznej. Pracownicy otrzymywali jedynie po kilka kuponów prywatyzacyjnych, tak zwanych udziałów. W desperackich wysiłkach zapewnienia rodzinom bytu większość z nich błyskawicznie za bezcen sprzedawała swoje udziały tym, którzy jakimś sposobem posiadali dostęp do gotówki.

Podczas gdy w Moskwie, gdzie skupiona była większość kapitału, ulice zakorkowały zagraniczne samochody, to na poznaczonych koleinami czelabińskich drogach ruch wciąż był niewielki, a zardzewiałe Żyguli i Wołgi pozostawały głównymi środkami transportu. Nieoficjalny handel bazarowy zastąpił państwowe sklepy. Na targowiskach miejscowi, zabezpieczeni przed zimnem warstwami ciepłej odzieży, handlowali czym się dało, by uciułać kilka rubli: ubraniami własnej produkcji, tanimi, nieopodatkowanymi towarami z Chin i Turcji czy materiałami budowlanymi pochodzącymi z podejrzanych źródeł. Ludzie, świadomi galopującej inflacji, zanosili swe zarobki do kantorów, których obroty mocno podskoczyły dzięki sprzedaży dolarów, pieczołowicie upychanych pod materacami przez nabywców. Wszyscy śledzili dzienny kurs dolara. Każdy do perfekcji opanował sztukę spekulacji walutą, by chronić swój niewielki dobytek. To było zarówno męczące, jak i demoralizujące.

Dla wielu ludzi w regionie Czelabińska, a także w pozostałych częściach Rosji słowa „demokracja” i „reforma” stały się synonimami głodu, przestępczości oraz gwałtownego pogorszenia poziomu usług społecznych. Niezwykle lukratywną działalnością stał się montaż wzmocnionych metalem drzwi do mieszkań i potrójnych zamków w celu ochrony przed coraz powszechniejszymi kradzieżami i przemocą. Rozczarowanie ulubieńcem Zachodu, Borysem Jelcynem, w roku 1996 skłoniło mieszkańców obwodu do odrzucenia popieranego przez prezydenta kandydata na gubernatora. Wybrano człowieka ze starej komunistycznej gwardii, jednak pomimo szumnych zapewnień o nastaniu demokracji, przy aprobacie Waszyngtonu Jelcyn nie przyjął wyników wyborów i na stanowisko gubernatora powołał swojego kandydata. Przez jakiś czas panowało totalne zamieszanie, wynikłe z prób objęcia stanowiska przez dwie rywalizujące o nie osoby. W końcu zwyciężył były komunistyczny aparatczyk.

W roku 1998, kiedy Rosja nie wywiązywała się ze spłaty kredytów zagranicznych, Czelabińsk, którego byt opierał się na przestarzałych, zatrudniających zbyt wielu pracowników fabrykach, otrzymał kolejny cios:

– Ile jeszcze możemy znieść? – pytali ludzie w obliczu ponownej utraty posad i oszczędności.

Byłe republiki radzieckie i wschodnioeuropejskie państwa satelickie dawnego mocarstwa napawały się niedawno uzyskaną niepodległością oraz dopiero nabywanym poczuciem tożsamości narodowej, chętnie prezentując się jako ofiary długich cierpień pod moskiewskim jarzmem. Tylko Rosjan potępiano za krzywdy sowieckich czasów, mimo że współwinnych było wielu, a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie. Rosjanie obserwowali, jak Unia Europejska i NATO wabią ich dawnych sojuszników. Zdawało się, że Zachód traktuje Rosję jak przegranego, nad którym można się pastwić albo całkiem go ignorować.

Kiedy coraz bardziej nieporadny Borys Jelcyn nieoczekiwanie podał się do dymisji, na swego następcę naznaczając stosunkowo nieznanego wówczas Władimira Putina, wielu Rosjan odczuło ulgę. Putin – były oficer KGB, zdrowy i elokwentny, potrafił szybko wykorzystać powszechne niezadowolenie. Zdawał sobie sprawę ze spustoszenia, jakie w rosyjskiej duszy poczyniła dekada zamętu, upokorzeń i nostalgii za supermocarstwową pozycją ZSRR. Na południu kraju brutalnie rozprawił się z czeczeńskimi powstańcami, którym wcześniej udało się wpędzić rosyjską armię w impas. Putin, zwróciwszy się do swych dawnych znajomych ze służb bezpieczeństwa, użył organów ochrony porządku publicznego, by zniszczyć rywali. Zablokował rejestrację większości opozycyjnych partii politycznych i kontynu­ował – niegdyś po cichu akceptowaną przez Stany Zjednoczone – grę Jelcyna, polegającą na tworzeniu słabej, fasadowej opozycji. Zniósł bezpośrednie wybory na gubernatorów obwodów, zastępując je kremlowskimi nadaniami.

Większość Rosjan nie narzekała. Odczuli nagłą poprawę, wynikającą z podwyżek cen ropy naftowej, gazu ziemnego i surowców. Znów wypłacano im pensje. Sprawniej zaczęły działać urzędy. Wzrosły zarobki. Pojawiła się możliwość zaciągania kredytów i pożyczek, aczkolwiek ich oprocentowanie dla większości było przytłaczająco wysokie. Zapanowano nad olbrzymią inflacją. Wzrosła konsumpcja. Można było odnieść wrażenie, że cenę za to wszystko – a było nią coraz mniej wolności i wzrastająca korupcja – płacono nader chętnie. Wyczerpani rewelacjami, jakie przyniósł czas głasnosti, która przez wielu odbierana była jako publiczne pranie brudów z przeszłości kraju, Rosjanie mieli serdecznie dość. Biernie patrzyli, jak Putin przejmuje kontrolę nad głównymi stacjami telewizji państwowej i jak zastrasza garstkę niezależnych mediów, wciąż usiłujących, zgodnie ze swoją misją, dostarczać rzetelnych informacji rosyjskiej opinii publicznej.

Przez cały ten okres w miarę możliwości co roku odwiedzałam Czelabińsk, chociaż z powodu wyjazdów służbowych do Iraku i innych miejsc były to krótkie pobyty. W roku 2012 nie pracowałam już dla NPR i mogłam sobie pozwolić na spędzenie w obwodzie czelabińskim kilku miesięcy. Okazało się, że miałam doskonałe wyczucie czasu. Stabilizacja rządów prezydenta Putina zdawała się osiągać szczyty, a kraj stanął w obliczu całej gamy nowych problemów.

2

Stabilizacja

Jest rok 2012 – minęło nieco ponad dziesięć lat od dojścia Władimira Putina do władzy. Czelabińskie śródmieście zmieniło się nie do poznania, ale i tak nie sposób pomylić je z centrum Moskwy, obwołanej najdroższym miastem świata. Spaceruję po ulicach stolicy obwodu w piękny jesienny poranek, ostatni przed nadejściem śniegów. Wybrukowana alejka spacerowa zupełnie odmieniła tę niegdyś bezbarwną, zrujnowaną okolicę. Były mer Czelabińska, który położył bruk, był także jego producentem i sprzedał go miastu, zarabiając na tym krocie. To nie był jedyny raz, gdy zdarzyło się mu czerpać prywatne korzyści z piastowanej funkcji, dlatego teraz żyje w luksusie. Jednak jego działania zostały przyćmione przez znacznie bezczelniejsze postępki i o wiele bardziej spektakularne przemiany. Rosyjska gospodarka pod rządami Putina przyspieszyła niemal dziesięciokrotnie, co zaowocowało boomem konsumpcyjnym i pojawieniem się klasy średniej. Realne przychody wzrosły. Ubóstwo i bezrobocie wśród Rosjan zmniejszyły się niemal o połowę.

Odnowione centrum miasta stało się popularnym miejscem zgromadzeń. Za fasadami odrestaurowanych przedrewolucyjnych kamienic, stojących przy wybrukowanej promenadzie, kryją się eleganckie sklepy, restauracje i bary. Ulica pretenduje do miana kopii Arbatu, słynnego deptaku w Moskwie. Pojawiło się tam mnóstwo nowych rzeźb. Odlani z brązu muzycy zastygli ze swymi instrumentami obok dzieciaków w dizajnerskich dżinsach, które, sącząc piwo, muzykowaniem próbują zarobić kilka rubli, nareszcie cokolwiek wartych. Rozentuzjazmowani chłopcy wraz ze swymi rodzinami wpychają się do kamiennego powozu, pozując do zdjęć pstrykanych wszechobecnymi zagranicznymi smartfonami. Wyrzeźbiony żebrak siedzi, dzierżąc w dłoni czapkę. Przechodnie wrzucają do niej monety na szczęście. Drobne błyskawicznie znikają, zgarniane przez obdartych pijaczków. Nieskończenie przesądni Rosjanie stają na zodiakalnym kole, wkomponowanym w bruk chodnika, by rzucić przez ramię rublówkę, w myślach wypowiadając przy tym życzenie. Ci sami Rosjanie, rozmiłowani w astrologicznych wróżbach i jasnowidzach, teraz także noszą krzyże i zachodzą do cerkwi, by wypraszać opiekę u popularnych świętych.

Rosyjski Kościół Prawosławny, coraz bardziej konserwatywny i coraz potężniejszy, odzyskuje swoje przed laty skonfiskowane dobra – wszędzie powstają nowe cerkwie, a stare świątynie poddawane są konserwacji i przywracane wiernym. Coraz bardziej dezorientują sprzeczności pomiędzy nastrojem defensywnego nacjonalizmu i apetytu na wszystko, co zachodnie. Moi znajomi zaczynają z aprobatą mówić o odradzającej się rosyjskiej tożsamości, choć trzeba mocno naciskać, by wyjaśnili, co rozumieją przez to pojęcie. Państwowe media nadają coraz więcej programów pełnych antyamerykańskich treści, jednak wszystkie sklepy i restauracje noszą obco brzmiące nazwy, które mają świadczyć o jakości i obsłudze na światowym poziomie.

Obce słowa od wieków były przyswajane przez język rosyjski, ale teraz ich lista nie ma końca. Obejmuje niemal całą terminologię informatyczną (jak choćby „browser”, „upgrade”, „provider”, „hacker” czy „chat”) oraz wyrazy takie jak „smailik”, używany w odniesieniu do uśmiechniętej emotikonowej buźki przesyłanej w „e-mailach”. Podobnie jest z giełdą, gdzie usłyszeć można mnóstwo znajomo brzmiących w uszach anglojęzycznych słuchaczy wyrażeń, takich jak „market call”, „broker” albo „bonus”. Angielszczyzna przenika także do rosyjskiego języka potocznego, którego użytkownicy chadzają na „shopping”, jeśli chcą być „cool”. Mieszkanie Rosjanin kupuje za pośrednictwem „realtora”, a zanim dotrze do „managera”, by sprawdzić „price list”, wita go „receptionist”. By sprezentować swojej „girlfriend” samochód, rosyjski mężczyzna wybiera się do „dealera”. Mnogość angielskich słów, wypowiadanych z rosyjskim akcentem i zapisywanych cyrylicą, może przyprawić o zawrót głowy. Zatem „restauran” swoim „kreizy menu” wabi klientów na „biznes lancz”, a nowobogaccy mieszkają w „taun hauzes” lub „kottedżes”, bo takimi cokolwiek fantazyjnymi wyrażeniami określa się nowoczesne mini­rezydencje dorobkiewiczów. To wszystko doprowadza do szaleństwa co poniektórych populistów w parlamencie rosyjskim, ale mimo że są „kreizy”, to – „oh my God”, kolejny nowy językowy nabytek – jak dotąd nie znaleźli sposobu na zatrzymanie lawiny obcych słów.

Przy deptaku zwanym Kirowką olbrzymi plastikowy deser lodowy wabi do Pretty Betty, lokalu wzorowanego na amerykańskich barach, gdzie nawet kelnerki, wystylizowane na lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku: odziane w żółte sukienki, wywijane skarpetki do kostek i adidasy, podają cieszące się olbrzymią popularnością „gamburgery” i „szejki”. Kilka bram dalej mieści się nieco bardziej wyrafinowany lokal, Wall Street Café, gdzie młodzi wykształceni ludzie sączą cappuccino i wysokogatunkową whisky. Do najelegantszych lokali gastronomicznych w okolicy, nastawionych na zamożną klientelę, należą Venice, Basilio, Deja-Vu, Avignon oraz Titanic, którego wystrój inspirowany jest pechowym transatlantykiem. Jednak ostatnim krzykiem mody są bardziej przystępne cenowo restauracje japońskie i chińskie, które, pod szyldami wypisanymi łacińskim alfabetem, jako danie dnia serwują sushi.

The Rome, OK Karaoke oraz Meet Point to tylko kilka spośród klubów przyciągających modnie odzianych nocnych marków. W McQueen, restauracji połączonej z barem, zespół otwiera koncert piosenką „Oh, Pretty Woman”, śpiewaną nieskazitelną angielszczyzną. Kiedy po występie rozmawiam z czterema wykonawcami, ubranymi w dżinsy i T-shirty, którzy wyglądem niczym nie różnią się od zachodnich muzyków, szybko musimy przejść na rosyjski, bo okazuje się, że bezbłędnie odśpiewywane teksty piosenek nijak się mają do stopnia ich znajomości angielskiego. Należą do najpopularniejszych lokalnych zespołów, a swój repertuar, złożony głównie z brytyjskich oraz amerykańskich utworów rockowych, często wykonują na koncertach organizowanych przez fabryki z okazji dorocznych festiwali takich jak Święto Policji, Dzień Hutnika czy Dzień Czołgisty. Szansą na zarobienie naprawdę konkretnych pieniędzy są dla nich występy na weselach i urodzinach wyprawianych przez nowobogackich, którzy swe fortuny zbili przeważnie na nieruchomościach i budownictwie. Jak mówią członkowie zespołu, „nuworysze”, ostatnio się „ukulturalniają”. Ostentacyjne, wulgarne rozrzucanie pieniędzy na lewo i prawo, jak to bywało w czasach dawnych przepychanek, wyszło z mody. Brokat i gangsterskie czarne koszule z wczesnych lat zostały wyparte przez projekty Ralpha Laurena.

Sklepy z ubraniami – od ekskluzywnych butików Chanel, przez salony MaxMara i Escada, po bardziej przystępne cenowo sieciówki typu H&M – sprzedają zachodnią odzież modnym Rosjankom, które bez wysiłku spacerują po bruku na dziesięciocentymetrowych obcasach, sprawiających, że ich i tak długie nogi zdają się nie mieć końca. Nowe pokolenie rosyjskich kobiet cieszy się dostępem do najlepszych kosmetyków, salonów urody, gabinetów odnowy biologicznej i fitness clubów (także tych należących do międzynarodowej sieci Curves), nie wspominając o gabinetach chirurgii plastycznej. Od babuszek z minionej epoki dzielą je lata świetlne.

Był czas, że cała Rosja spowita była mdławo słodkim zapachem sprzedawanym pod nazwą Moskiewskich Nocy. Dzisiaj sklepowe półki uginają się pod ciężarem niezliczonych perfum i smarowideł. W jednym ze sklepów obserwuję, jak młody człowiek zwraca się do ekspedientki z prośbą o pomoc w wyborze perfum. Dziewczyna proponuje mu najnowszy zapach.

– Używałaby ich pani? – pyta uprzejmie chłopak, stosując formę grzecznościową. – Tylko proszę powiedzieć szczerze.

– Nie – odpowiada sprzedawczyni.

Na to młodzieniec pyta o jej ulubiony zapach. Dziewczyna zastanawia się chwilę, po czym biegnie ku półkom i przynosi buteleczkę perfum.

– W takim razie wezmę te – mówi klient. Po kilku minutach wraca ze swoim nabytkiem opakowanym w papier prezentowy. Wręcza perfumy ekspedientce ze słowami:

– To dla pani.

Pozostali klienci, uśmiechając się, dyskretnie odsuwają się na bok, by umożliwić im dalszą rozmowę w cztery oczy.

Wróćmy na Kirowkę, pełną biur podróży, świetnie prosperujących dzięki masowo wybieranym ofertom tanich wycieczek do Egiptu, Turcji, Tajlandii oraz Dubaju, gdzie przedsiębiorczy hotelarze wychodzą naprzeciw oczekiwaniom tłumów słowiańskich gości, spragnionych słońca i zabawy. Tych, którym znudziły się już najpopularniejsze miejsca wypoczynku, z oddali kusi Ameryka Południowa. Plakaty, adresowane do żądnych przygód turystów, namawiają na wyprawę do Machu Picchu. Najzamożniejszym agencje nieruchomości oferują apartamenty w Hiszpanii i Miami.

W mieście, gdzie do niedawna nie było nawet jednego przyzwoitego hotelu, dziś jest ich mnóstwo: jedne wybudowane zostały przez miejscowych, inne w ramach franczyzy działają pod szyldami amerykańskich i europejskich sieci, takich jak Holiday Inn czy Radisson. Goszczą one rosyjskich i zagranicznych inwestorów, zachodnich doradców biznesowych, przybywających do Czelabińska w nadziei na kontrakty z właścicielami tutejszych przestarzałych zakładów przemysłowych, a także drużyny sportowe, które przyjeżdżają, by zmierzyć się z miejscowymi gwiazdami hokeja i judo. Najbardziej wystawny hotel, trafnie nazwany Grand, przepełniony marmurami, atłasem i frędzlami, ma przywoływać blask lat dwudziestych ubiegłego wieku – splendor, jakiego Czelabińsk nigdy nie zaznał. Wszystkie hotele łączy jedno: ich właściciele lub udziałowcy to członkowie rządu oraz osoby blisko, bardzo blisko z nimi powiązane. Kwestie dostępu do dóbr, które jeszcze całkiem niedawno stanowiły własność państwową, to tajemnicze sprawy, a przy przetargach publicznych można dowolnie majstrować, jednak pod warunkiem, że dysponuje się odpowiednimi kontaktami. Tak w Rosji wygląda „przedsiębiorczość”: żeby utrzymać ważne kontakty, trzeba opłacać się pachołkom głównego majstra, którym w końcu zawsze okazuje się Władimir Putin.

Spacerując po Czelabińsku w ten późnojesienny dzień, natykam się na członków gangu motocyklowego, spędzających czas na placu obok głównego budynku poczty. Odziani w skóry, dopieszczają swoje cenne yamahy i harleye. Oleg Alechin, mężczyzna po pięćdziesiątce, jest zdecydowanie najstarszym i najlepiej ustawionym członkiem grupy. Jako krewny urzędnika wysoko postawionego we władzach miasta, otwarcie przyznaje się do zarabiania pieniędzy na pośredniczeniu w szemranym handlu ziemią i nieruchomościami. Proponuje mi przejażdżkę. Żal nie wykorzystać rzadkiej okazji do rozmowy z osobą, która bierze udział w tych grach. Zgadzam się i wskakuję na tylne siedzenie motocykla. Pędem ruszamy do restauracji ulokowanej w samym środku parku Gagarina, której Oleg jest stałym bywalcem. Przedstawia mnie swojemu przyjacielowi, a zarazem partnerowi w interesach – Andriejowi oraz dwóm ślicznym nastolatkom – Polinie i Wice. Dziewczyny nie są zachwycone moją obecnością.

Oleg mówi, że pomaga dziewczynom w rozwiązaniu problemów, ale o jakie kłopoty dokładnie chodzi, pozostaje dla mnie zagadką. Podczas gdy mój nowy znajomy wychyla kolejkę za kolejką, dziewczęta odgarniają swoje długie włosy, nerwowo obracają w palcach zawieszone na szyjach prawosławne krzyżyki i apatycznie bawią się telefonami, na zmianę pisząc SMS-y i odwiedzając rosyjski odpowiednik Facebooka. Udaje mi się od nich wyciągnąć jedynie tyle, że obie są córkami rozwiedzionych rodziców i chociaż mają dopiero po szesnaście lat, mieszkają ze swoimi chłopakami w mieście, gdzie uczęszczają do prestiżowych szkół średnich. W pewnym momencie Oleg i dziewczyny znikają. Andriej informuje mnie, że raczej nieprędko wrócą, bo poszli uprawiać seks w restauracyjnej łazience. Tłumaczy, że dziewczyny nie są prostytutkami, tylko zdemoralizowanymi nastolatkami. Zapisuję jego numer telefonu w nadziei, że uda mi się dowiedzieć czegoś więcej, i wychodzę na umówione spotkanie. Próby ponownego skontaktowania się z Andriejem kończą się niepowodzeniem: zasłania się chorobą, wyjazdami i kłamstwami. Jakiś czas później znów natykam się na Olega, który zgadza się wpaść na spotkanie do mojego hotelu.

Tym razem Oleg zamienił motocykl na drogi zagraniczny samochód wyposażony we wszystkie możliwe gadżety. Nieczysty handel nieruchomościami i ziemią, w którym uczestniczy dzięki uprzejmości krewnego, najwyraźniej się opłaca. Dumnym krokiem wkracza do hotelowej kawiarni, błyskając sygnetami z olbrzymimi kamieniami. Na głowie ma wielką futrzaną czapę, a ubrany jest w skórzaną kurtkę z futrzanym kołnierzem, drogą już na pierwszy rzut oka. Kelnerom ledwie udaje się ukryć zaskoczenie, że spotykam się z kimś takim. Podczas gdy większość zamożnych Rosjan z czasem przekonała się, że zwykle lepiej postawić na umiar, Oleg wciąż pozostaje wierny stylowi „rosyjskiego mafiosa”. Poza ciągle wplatanymi w rozmowę półsłówkami na temat jego działalności biznesowej, nie uzyskuję od Olega żadnych przydatnych informacji. Odnoszę wrażenie, że zdecydował się na spotkanie ze mną, bo jego wniosek o amerykańską wizę został odrzucony i ma nadzieję na moją pomoc w tej sprawie. Tłumaczę mu, że nic nie mogę dla niego zrobić, ale niezrażony Oleg i tak jest pewien, iż jego dobrze ustawiony kuzyn pomoże mu rozwiązać problem. Tak oto zawiodłam się na znajomości z Olegiem, ale w końcu nie każda żaba musi okazać się księciem.

W czasie moich wędrówek po mieście spotykam się z sympatią ludzi, a kiedy dowiadują się, że bywałam tu już nieraz, spieszą z pytaniem:

– Prawda, że drogi są lepsze niż dawniej? – Owszem, chociaż koszty każdego przejechanego kilometra, śrubowane korupcją, są astronomiczne. Ludzie lekceważącym wzruszeniem ramion kwitują paragony z cenami, mówiąc, że teraz przynajmniej mają szosy z prawdziwego zdarzenia. Często bywam nakłaniana do wychwalania nowego parku, niedawno otwartego lodowiska hokejowego, galerii handlowych i supermarketów, gdzie zaopatrzenie jest równie dobre – o ile nie lepsze – jak w moim lokalnym sklepie Stop & Shop w Ameryce. Odkąd pojawiła się możliwość zacią­gania pożyczek hipotecznych, rynek nieruchomości zaczął się rozwijać, aczkolwiek słone koszty kredytów nieraz przekraczają 20%. Ci, którzy zdołali sprywatyzować swoje państwowe mieszkania czy proste wiejskie domy, często obserwowali, jak wartość ich własności szybuje w górę, zaprowadzając równowagę pośród przedłużającej się ekonomicznej zawieruchy. Zameldowanie dzieci i wnuków w mieszkaniach dziadków czy rodziców jest sposobem na nieopodatkowane przekazanie nieruchomości potomkom, a co za tym idzie – zabezpieczenie ich przyszłości i ulokowanie kapitału na czarną godzinę.

Na północnozachodnich krańcach miasta, daleko od centralnie ulokowanych fabryk, linię horyzontu zniekształcają dźwigi. Powstaje nowa dzielnica bloków mieszkalnych. Trwają gorączkowe wysiłki, by zaradzić kryzysowi mieszkaniowemu – wciąż dającej się we znaki spuściźnie po Związku Radzieckim. Bloki budowane są znacznie staranniej niż popadające w ruinę baraki, internaty, proste drewniane domy czy poradzieckie budynki mieszkalne wzniesione przy olbrzymich, paskudnych fabrykach. Pojawiły się także osiedla eleganckich „taun hauzes”, nazywane z angielska, jak choćby Green Park. Te minirezydencje, wystylizowane na fortece: ozdobione krenelażami i zwieńczone licznymi wieżyczkami, stały się bardziej wytworne i wysmakowane, odkąd Rosjanie podróżują, wertują fachowe czasopisma poświęcone architekturze i zatrudniają zagranicznych projektantów lub młodych rodzimych dekoratorów zainspirowanych światowymi trendami.

Dzięki możliwości zaciągnięcia pożyczek – a dzisiaj każdy żyje na kredyt – wielu właścicieli mieszkań robi co może, by swe lokum urządzić w sposób niepowtarzalny, funkcjonalny i nadać mu „zachodni” charakter. Po obowiązkowym zainstalowaniu antywłamaniowych drzwi wejściowych przychodzi pora na zastąpienie łuszczących się, nieszczelnych ram okiennych nowymi, wyposażonymi w szyby ciepłochronne. Na szkle okiennym zbijane są krocie. Rozciągnięte w poprzek ulic, przyciągające wzrok banery reklamują „włoską glazurę łazienkową i armaturę” oraz „europejskie kuchnie”. IKEA, oddalona o kilka godzin jazdy samochodem, jest popularnym celem podróży. Pralka to już standardowy element wyposażenia mieszkania, jednak suszarka wciąż stanowi luksus. Pewna moja rosyjska znajoma, stosunkowo dobrze sytuowana, po powrocie z wycieczki do Stanów, gdzie przyzwyczaiła się do wrzucania mokrego prania do suszarki, utwierdziła się w przekonaniu, że ma dość cieknącej pościeli porozwieszanej po całym salonie. Teraz non stop przyjaciele wpadają do niej po to, by zrobić pranie i – co ważniejsze – wysuszyć je.

W całym Czelabińsku namnożyło się małych i średnich przedsiębiorstw, które powstały w odpowiedzi na wzrost konsumpcji i zapotrzebowania przemysłu budowlanego. Firmy już nie są nękane mafijnymi szantażami, jak to bywało w latach dziewięćdziesiątych i, w przeciwieństwie do „poważnych graczy”, zazwyczaj udaje im się uniknąć presji politycznej, lecz pod warunkiem, że nie będą próbowały zachwiać ustalonego porządku. Wciąż poważnym, czasochłonnym i kosztownym utrudnieniem w prowadzeniu biznesu pozostaje skorumpowana, nieudolna i przesadnie skomplikowana biurokracja.

Kiedy próbuję się dowiedzieć, jak wygląda takie przykładowe młode przedsiębiorstwo w Czelabińsku, zostaję wysłana do pewnej fabryki. Ledwie udaje mi się utrzymać równowagę na oblodzonej alejce, gdy mijając ochroniarzy, kieruję się w stronę kiści balonów – Czelabińska Fabryka Kompresorów właśnie świętuje kolejny rok swej działalności. Na fabrycznym podwórzu, pełnym jaskrawopomarańczowych segmentów, szykowanych do wysyłki, trwa gorączkowa krzątanina.

Albert Raisowicz Jałaletdinow, dyrektor naczelny i właściciel zakładu, pracował jako wykładowca technologii rolniczej do wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kiedy to kryzys ekonomiczny pozbawił go wynagrodzenia. By utrzymać rodzinę, jak wszyscy zaczął handlować czym popadło. Jednocześnie rozglądał się za nowymi możliwościami. Był rok 1996, gdy pewnego dnia w gazecie natknął się na ogłoszenie następującej treści: „Z placu budowy skradziono kompresor. Na osoby dysponujące informacjami, gdzie znajduje się urządzenie, czeka nagroda”. Z jakiegoś powodu anons wzbudził jego ciekawość. Nic wtedy nie wiedział na temat kompresorów i postanowił zgłębić temat. Internet nie był jeszcze ogólnodostępnym źródłem informacji, więc Jałaletdinow spędzał długie godziny w lokalnej bibliotece, a wreszcie, w pogoni za wiedzą, zaczął odbywać dalekie podróże.

Dowiedział się, że kompresory, wykorzystując średnio- i wysoko sprężone powietrze, służą do napędzania przyrządów, takich jak młoty pneumatyczne czy maszyny wiertnicze. Okazało się, że za czasów radzieckich kompresory produkowano na terenie obecnie należącym do niepodleg­łego Uzbekistanu, gdzie właśnie panował kryzys. Istniało zapotrzebowanie na lepszej jakości sprzęt, stosunkowo niedrogi i wytwarzany w Rosji. Zaciągnięcie kredytu nie było jeszcze wówczas możliwe, mimo to Jałaletdinow z pomocą przyjaciół przystąpił do projektowania i budowy pierwszego własnego kompresora. Urządzenie wymagało wielu przeróbek. Żeby pozyskiwać środki na realizację swych planów, wciąż handlowali złomem i oponami – byle tylko zdobyć pieniądze. Zdołali przejąć jedną z wielu opuszczonych fabryk, splądrowaną i zawaloną odpadkami. Wspólnie uporządkowali pomieszczenia, a następnie zainstalowali ogrzewanie i podłączyli obiekt do sieci wodociągowej.

W roku 1998, po okresie nazywanym przez Jałaletdinowa „dwuleciem prób i błędów”, jego zespół wyprodukował pierwszy kompresor. To był rok, w którym Rosja, nie wywiązawszy się ze spłaty czterdziestomiliardowego długu, zdewaluowała swą walutę, w wyniku czego oszczędności potraciły miliony ludzi, w tym także wielu początkujących biznesmenów. Jałaletdinow zdołał się utrzymać, a w 2002 roku w końcu mógł skorzystać z możliwości wzięcia kredytu bankowego.

Obecnie zatrudnia czterystu pracowników, dobrze opłacanych jak na lokalne standardy, którzy darzą zarząd firmy zaufaniem. Sprzedaż wzrasta, a zyski Jałaletdinow wciąż inwestuje w firmę. Ten małomówny pięćdziesięcioparo­latek jest zupełnym przeciwieństwem stereotypowego „nowego Rosjanina”. Nie ma w nim śladu zuchwałości: sukces przedsięwzięcia nazywa „zespołowym”, po czym wręcza mi księgę, w której utrwalone są okupione wielkim wysiłkiem sukcesy jego pracowników, wzloty i upadki przedsiębiorstwa oraz firmowe imprezy piknikowe. Już na wstępie Jałaletdinow ostrzega mnie:

– Nie lubię dużo gadać. Wolę pracować.

Jest uprzejmy, choć niewylewny, dokładny i nieco surowy. Nie mówi o polityce, ale wyraża zniecierpliwienie postawą państwa, które wciąż polega na złożach ropy i gazu, zapominając o nowych przedsiębiorcach, takich jak on. Ubolewa nad upadkiem szkolnictwa zawodowego i związanymi z tym trudnościami w pozyskaniu młodych pracowników posiadających minimum umiejętności. W latach dziewięćdziesiątych, gdy zawodówki wstrzymywały wypłaty pensji nauczycielom, a fabryki z rzadka płaciły swym pracownikom albo wypłacały im głodowe pensje, utalentowani ludzie porzucali przemysł na rzecz takich profesji, jak prawo, bankowość, handel czy budownictwo.

Pytam Jałaletdinowa, do jakiego stopnia musiał „wykazać się lojalnością”, jak się zwykło dyskretnie określać płacenie przez firmy łapówek lokalnym władzom w zamian za możliwość utrzymania się na rynku. Mówi, że jeśli przedsiębiorca liczy na korzyści pozyskane nielegalnie, to musi w pewnej mierze zaangażować się w politykę, jednak kiedy prowadzi otwartą działalność, nie jest mu to potrzebne.

– Ameryka ma za sobą podobne przejścia – twierdzi. – Damy sobie z tym radę. Spokojna głowa.

Kiedy nalegam, by określił skalę korupcji, nazywa ją olbrzymią. Gdy naciskam mocniej, zaczyna rozwijać swą wypowiedź. Jałaletdinow zaopatruje w kompresory branżę budownictwa drogowego, kolejnictwo i przemysł naftowy – przedsiębiorstwa w większości kontrolowane przez państwo. Urzędnicy państwowi często domagają się fałszywych, zawyżonych potwierdzeń wpłaty, by móc zatrzymać różnicę dla siebie. Mówi, że nie będzie tańczył, jak mu zagrają. Omija kontakty z nimi, korzystając z pośrednika.

– To, co on z tym zrobi, to już jego sprawa. Mój interes to produkcja dobrych kompresorów i ich sprzedaż w odpowiednich do jakości cenach.

Długoletnie zmagania opłaciły się: Jałaletdinow mówi, że jego kompresorami interesuje się coraz więcej zagranicznych firm.

Ci, którym marzy się prawdziwy rozwój ekonomiczny, Jałaletdinowa uważają za odosobniony przypadek biznes­mena wyprzedzającego swoje czasy, jednak optymiści wierzą, że uczciwych przedsiębiorców, odpornych na groźby i szantaż ze strony władz, będzie w Rosji coraz więcej. Obecnie niemal każdy z rosyjskich przedsiębiorców sprawia wrażenie bezwolnego, zastraszonego lub skorumpowanego.

Nawet z oficjalnych statystyk wynika, że w roku 2012 korupcja pożarła jedną trzecią budżetu państwa. Po tym, jak Putin oficjalnie wypowiedział łapownictwu wojnę, aresztowano sekretarzy urzędów większości miast obwodu. Zarzuty i więzienie nie ominęły nawet kilku urzędników z samego szczytu czelabińskiej nomenklatury. Takie działania powinny zadziałać mobilizująco na społeczeństwo, jednak postawy nie uległy zmianie. Tę „wojnę” Putina moi rozmówcy uważają za ustawioną walkę.

Celeste Wallander, wnikliwa obserwatorka rosyjskiej rzeczywistości, przyrównała tamtejszy system do impasu, sytuacji, w której wszyscy antagoniści trzymają się na muszce. Ich spluwy naładowane są kompromatem – takim skrótem Rosjanie określają kompromitujące materiały. Każdy ma coś na każdego. Jeśli ktoś zostaje aresztowany i skazany, to znaczy, że albo znajduje się poza systemem, albo ukradł więcej, niż było dla niego przewidziane, i układ został zaburzony. Mało który aresztowany wydaje współsprawców czy „idzie na współpracę z oskarżeniem”, bo wysypanie innych tylko pogorszyłoby sprawę. Ludzie trzymają usta na kłódkę w nadziei, że dzięki milczeniu ubiją jeszcze lepszy interes. Poza tym obawiają się, że jeśli zaczęliby mówić, mogliby ucierpieć na tym ich najbliżsi.

*

Największą zmorą obwodu czelabińskiego są poradzieckie fabryki, których wciąż nie udało się zmodernizować. Po latach walki o utrzymanie się, pomimo zwyżkujących cen ropy i surowców, zakłady produkcyjne padają. Prowincjonalne miasta, zależne od jednej fabryki czy wyeksploatowanej kopalni, stoją w obliczu zagłady. Najbardziej niepokoi złe położenie firmy Mieczeł, giganta branży górniczo-hutniczej, która popadła w poważne tarapaty. Jednak nawet jeśli do powstania tych kłopotów osobiście przyczynił się Putin, nikt go nie obwinia – podobnie jak nikt nie wymawia mu braku zróżnicowania rosyjskiej gospodarki, która zbyt mocno polega na dochodach z ropy i gazu ziemnego. Być może wpływ na to, że prezydentowi udaje się uniknąć odpowiedzialności, mają uległość mediów względem władz i brak rozeznania społeczeństwa w tematyce handlu między­narodowego. A może chodzi po prostu o to, że mało kto potrafi sobie wyobrazić inną osobę na jego miejscu.

Przed rokiem 2008 Igor Ziuzin, miliarder i dyrektor generalny firmy Mieczeł, starał się, jak mógł, unikać reflektorów i nie angażować w politykę. Doskonale wiedział, jak skończyli inni „oligarchowie”, którzy postawili się Putinowi. Ale prezydent był podobno poirytowany niewystarczającym stopniem lojalności z jego strony. Skargi od innych przemysłowców, że Mieczeł sprzedaje za granicę węgiel koksujący po cenach niższych niż w kraju, podsyciły gniew głowy państwa. Niska cena była podyktowana długimi terminami kontraktów, ale to nie miało znaczenia. Prezydent zażądał od Ziuzina udziału w posiedzeniu rządowym. Po tym, jak biznesmen wymówił się od spotkania chorobą, Putin skomentował jego ociąganie się w typowy dla siebie, złośliwy sposób:

– Jasne. Choroba chorobą, ale moim zdaniem Ziuzin powinien wyzdrowieć tak szybko, jak to możliwe. W przeciwnym razie będziemy musieli wysłać go do doktora i uporządkować sprawy.

Pomoc medyczna, o której mówił Putin, miała nadejść z prokuratury i z urzędu antymonopolowego. Nie trzeba było długo czekać na skutki publicznej nagany, którą otrzymał Ziuzin, oraz bezpodstawnych oskarżeń, że jego firma ustawionymi cenami wyrządziła szkodę rosyjskiej gospodarce. Ceny akcji Mieczeła gwałtownie poszły w dół i przez jedną noc wartość firmy zmniejszyła się o jakieś sześć miliardów dolarów. Następnie cała rosyjska giełda zanotowała 5-procentowy spadek – to był początek spirali spadkowej, wkrótce podkręconej jeszcze mocniej przez globalny kryzys finansowy. Tym, co liczyło się dla Putina najbardziej, było dobitne wskazanie winnego.

Niedługo potem Putin wyraził ubolewanie, że jego atak na Ziuzina i Mieczeł doprowadził do spadku kapitalizacji rynkowej przedsiębiorstwa. Używając wyrażenia adekwatnego raczej do określenia krnąbrnego dziecka, stwierdził, że Ziuzin wreszcie „się zachowuje”. Gdyby jednak przekaz nie był wystarczająco jasny, prezydent napomniał inne znaczniejsze firmy, by uważnie słuchały państwa. Jednak szkody poczynione Mieczełowi już nastąpiły, a majątek firmy znacznie się skurczył.

*

Mój pobyt w Czelabińsku w roku 2012 po kilku miesiącach został nieoczekiwanie przerwany, mimo iż do daty upływu ważności wizy pozostawało kilka tygodni. Było jeszcze ciemno, że oko wykol, gdy o wpół do siódmej rano obudził mnie dzwonek hotelowego telefonu. Wyraźnie zasmucona recepcjonistka powiedziała, że ktoś chce się ze mną spotkać. Otrząsnąwszy się z tej odrobiny snu, jakiej udało mi się zażyć minionej nocy, chwiejnym krokiem dotarłam do lobby, pewna, że to mój kierowca o wiele za wcześnie przyjechał po mnie na umówiony kurs. Jednak recepcjonistka nerwowym ruchem głowy wskazała dwóch, zupełnie mi nieznanych, mężczyzn.

Z miejsca domyśliłam się, kim są. Wiele razy miałam do czynienia z ludźmi tego typu: gliniarzami w cywilnych ubraniach, które nijak nie skrywają ich prawdziwej tożsamości. Skórzane płaszcze są dla nich niczym uniformy, a pozbawione wyrazu spojrzenie to ich znak rozpoznawczy.

Błysnęli odznakami i oznajmili, że mam się z nimi udać do Federalnego Biura Imigracyjnego, gdzie będę musiała odpowiedzieć na kilka pytań. Kiedy próbowałam opóźnić tę wizytę o jeden dzień, stało się jasne, iż nie przyszli do mnie z prośbą, ale z żądaniem.

– To potrwa tylko chwilę – powiedzieli. I to było wszystko, co powiedzieli. Kiedy narzucałam płaszcz na byle jakie ciuchy do spania, recepcjonistka, tak żeby nie słyszeli jej nasi poranni goście, pełnym przerażenia szeptem spytała, czy dobrze się czuję. W pośpiechu zapisała mi numer telefonu do hotelu, tak na wszelki wypadek. Wyczuła to, czego ja nie chciałam sobie uzmysłowić.

Na początku najbardziej martwiła mnie konieczność odwołania rozmowy, na którą tak długo czekałam. Przecież miałam ważną wizę. Byłam przepisowo zarejestrowana. Przebywałam w Czelabińsku od dwóch miesięcy, pracując nad książką. Przeprowadziłam rozmowy z dziesiątkami osób, w tym z kilkorgiem urzędników, tłumacząc im, że przez pryzmat tego przemysłowego miasta pragnę ukazać, jak Rosja rozwinęła się w ciągu ostatnich dekad.

W miarę jak godziny mijały jedna za drugą, stawało się jasne, że wbrew początkowym zapowiedziom przesłuchanie wcale nie potrwa chwilę. Urzędnik przydzielony do mojej sprawy zapisywał każde wypowiedziane przeze mnie słowo starannym pismem odręcznym, podczas gdy pozostali bezładnie krążyli dokoła, w ciszy pojawiając się i odchodząc. Zostałam ukarana grzywną za rzekome niedotrzymanie warunków wizy. Nie otrzymałam żadnych dodatkowych wyjaśnień, ale początkowo poczułam ulgę, kiedy powiedziano mi, że mogę zostać w Czelabińsku. Jednak wciąż tkwiłam na krześle, a moja teczka stawała się coraz grubsza, w miarę jak kolejne papiery tajemniczymi sposobami dostarczano z innych pomieszczeń. W końcu przewieziono mnie do innego budynku w centrum miasta, który okazał się siedzibą Federalnej Służby Bezpieczeństwa, czyli FSB, kontynuatora KGB. Zostałam zaprowadzona na spotkanie z szefem biura imigracyjnego. Wysoki, przystojny męż­czyzna o pozbawionych wyrazu niebieskich oczach, pułkownik Siergiej Riazanow pojawił się w pełnym umundurowaniu. (Kiedy później wyszukiwałam informacji o nim w Internecie, na wszystkich zdjęciach, jakie znalazłam, ubrany był w garnitur). Nie wstał, kiedy weszłam. Odmówił podania mi ręki. Otaczała go grupa mężczyzn i kobiet, którzy cały dzień w milczeniu gromadzili dokumenty. To nie wróżyło nic dobrego. Podarowawszy sobie wstęp, oświadczył, że do trzech dni mam opuścić Czelabińsk, a w ciągu pięciu muszę wyjechać z Rosji. Kiedy poprosiłam o wyjaśnienie i o szansę na wniesienie odwołania od tego rozporządzenia, jego drwiąca odpowiedź aż ociekała sarkazmem:

– Jeszcze nie jesteśmy tak demokratycznym państwem jak Stany Zjednoczone i tutaj nie ma pani prawa do adwokata.

Kiedy zaprotestowałam, mówiąc, że jestem osobą „prawomyślną”, dłonią poklepał opasłą teczkę z dokumentacją na mój temat i odniósł się do wydarzeń z mojego pierwszego kontraktu w Moskwie, gdy przed trzydziestu laty pracowałam tam jako korespondentka ABC News. Wtedy też skończyło się na wydaleniu. Ale to było w roku 1982, w Związku Radzieckim, w innym państwie, w innej epoce. Przygotowywałam wtedy materiał o ruchu dysydenckim. Zostałam oskarżona o szpiegostwo, ale nigdy nie postawiono mi formalnych zarzutów, za to otrzymałam nakaz opuszczenia kraju. W tamtym czasie wydalanie dziennikarzy, którzy mieli za sobą ponad dwa lata spędzone w ZSRR i znali język, nie było niczym niezwykłym. Potem już wolno mi było wracać do nowej – niepodległej i „demokratycznej” Rosji, z czego korzystałam wiele razy i często przyjeżdżałam tu pracować. Okolice Czelabińska odwiedzałam wielokrotnie. Co się stało tym razem? W jaki czuły punkt trafiłam? Czy ktoś uznał moje pytania o to, czym determinowane są działania Rosjan, za zbyt niebezpieczne? A jeśli tak, to kto i dlaczego?

Starałam się przypomnieć sobie każdą osobę, z którą zetknęłam się w Rosji przez te wszystkie lata: pracowników fabryk, sklepikarzy i odnoszących sukcesy biznesmenów, alfonsów i prostytutki, nauczycieli, lekarzy i pracowników socjalnych, chrześcijan i muzułmanów, obrońców praw człowieka i przywódców stowarzyszeń obywatelskich.

Pierwszą reakcją moich znajomych na wiadomość o moim wydaleniu było pytanie:

– A czy oni po prostu nie domagali się łapówki?

Jednak kiedy szczegółowo przedstawiałam im bieg wydarzeń, przyznawali, że to zwyczajowe rosyjskie rozwiązanie problemu akurat tym razem było poza zasięgiem i coś poważniejszego musiało być na rzeczy. Ale co? Czyżby władze chciały się pozbyć świadka poważnego lokalnego skandalu korupcyjnego, który właśnie wychodził na światło dzienne? Obawiały się, że zobaczę ohydne utarczki pomiędzy mianowanym przez Kreml gubernatorem a sędzią głównym, także z kremlowskiego nadania piastującym swe stanowisko, obydwoma zajętymi odpieraniem zarzutów o łapownictwo? A może padłam ofiarą coraz silniejszej antyamerykańskiej propagandy? Moskwa przywykła do obcokrajowców, ale być może prowincjonalne władze po prostu nie były przyzwyczajone do węszących dookoła przybyszów z zewnątrz? Takie domysły snuli później moi znajomi – widziałam ich olbrzymie zdenerwowanie – zastanawiając się, co też znajduje się w ich teczkach. Byli zażenowani faktem, że się denerwują. Już miało być inaczej. Nie czułam się tak od czasów sowieckich: bałam się o moich przyjaciół i martwiłam tym, że nieumyślnie naraziłam ich na niebezpieczeństwo. Ci, którzy jeszcze kilka dni temu podczas rozmów ochoczo podawali mi swoje pełne imiona i nazwiska, teraz prosili, żebym nie ujawniała ich prawdziwej tożsamości.

3

Tożsamość

Rozpaczałam, że wydalenie z Czelabińska wraz z zawoalowanymi pomówieniami o szpiegostwo będzie oznaczało koniec kilkudziesięciu lat moich rosyjskich podróży, jednak – ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu – wciąż otrzymywałam wizy. Kolejną niespodzianką było to, że pan mojego losu, Siergiej Riazanow, szef biura imigracyjnego, został potem aresztowany za wręczanie łapówek „na znaczną skalę”. W wyniku takiego biegu wydarzeń udało mi się podtrzymać kontakt z ludźmi, których poznałam w Czelabińsku, między innymi z Iriną Korsunową, trzydziestokilkuletnią redaktorką czasopisma. Po moim powrocie spotkałyśmy się w jej biurze przy sushi i pizzy. Miała na sobie elegancką brązową sukienkę i modnie skrojone kozaki. Irina pracuje w redakcji magazynu, równie szykownego co ona sama. Dotowane przez lokalne władze czasopismo ma za zadanie promować Czelabińsk wśród potencjalnych inwestorów przez ukazywanie miasta w jak najlepszym świetle. Po przejrzeniu magazynu można odnieść wrażenie, że odwiedziło się Berlin, nie zaś nękane kłopotami, skorumpowane rosyjskie miasto przemysłowe. Jednak istnieje maleńka część miasta, której mieszkańcy mogą sobie pozwolić na życie w stylu promowanym przez magazyn, a Irina woli zwracać uwagę tylko na to, co w Czelabińsku najlepsze. Wierzy, że Rosja niegdyś stanowiła wzór dla świata i że znowu może nim być oraz że zachodni krytycyzm wobec państwa rosyjskiego jest jedynie wyrazem chęci ponownego rzucenia jej ojczyzny na kolana. Pomimo licznych bieżących problemów Irina żywi nadzieję, że Rosja, dzięki swym zasobom naturalnym, olbrzymiej powierzchni i talentowi obywateli, znów będzie krajem, z którym inni naprawdę będą musieli się liczyć.

Rozmowa z nią jest spotkaniem z zaciekłą defensywnością i z mnóstwem sprzeczności, ale w tym właśnie rzecz. Rosjanie usiłują zrozumieć, kim naprawdę są, próbują określić swoje miejsce w świecie. Przejęcie ogółu zachodniej kultury przy jednoczesnym odrzuceniu tych jej treści, które nie wpisują się w oficjalny „rosyjski” model rzeczywistości, rzadko można logicznie wytłumaczyć.

W pewnym sensie trudno o osobę bardziej zachodnią niż Irina. Jej matka błyskawicznie wykorzystała rosyjskie otwarcie na Zachód: z powodzeniem rozkręciła własny biznes, a córkę posłała do elitarnej szwajcarskiej szkoły dla dziewcząt z dobrych domów. Irina zwiedziła kawał świata. Ubiera się u najlepszych europejskich projektantów. Wychodząc za mąż za przedsiębiorczego inżyniera, ugruntowała swą przynależność do klasy średniej, a teraz cieszy się, że jej syn ma dostęp do całej gamy zachodnich dóbr i technologii, o jakich ona jako radzieckie dziecko nawet nie marzyła.

Mimo to Irina żywi niechęć, a wręcz otwartą nienawiść do Zachodu. Jest dumną Rosjanką, która stanowczo wierzy, że Rosja dała światu to, co miała najlepsze, nie otrzymując prawie nic w zamian. Jest również przekonana, iż japońska przedsiębiorczość i technologie oparte są na rosyjskich badaniach z czasów Związku Radzieckiego. Twierdzi, że za dzisiejszymi sukcesami chińskich sportowców stoją radzieckie techniki treningowe. Żałuje rozpadu Związku Radzieckiego i wini przybyłą z Zachodu korupcję za zniszczenie tego, co było w jej kraju najlepsze. Jej stanowisko podziela wiele poznanych przeze mnie w Czelabińsku osób. Mają dość bicia się w piersi. Są już znużeni postrzeganiem ich kraju jako napędzanego korupcją i rządzonego przez złodziei państwa, mimo że sami ciągle narzekają na łapownictwo. Mają po dziurki w nosie wypominania im grzechów przez państwa zachodnie, zwłaszcza teraz, gdy pełniej zdają sobie sprawę z przewin Zachodu.

W sytuacji braku świadomości narodowej Rosjanie, zamiast rozwiązywać problemy od ręki, winą za nie zaczęli obarczać obcych. Jak dowodzi historia, Rosjanie szczyt formy osiągają wtedy, gdy przychodzi im stawiać czoła najeźdźcy: Szwedom w osiemnastym wieku, wojskom Napoleona w dziewiętnastym, czy wreszcie Niemcom w 1941 roku. Dzisiaj zarówno rząd, jak i Cerkiew, a także kontrolowane przez władze media jednym głosem ostrzegają przed bliżej nieokreślonym wrogiem – „obcym wpływem”. Te trzy potężne opiniotwórcze siły mogą zapisać na swym koncie sukces w zaszczepianiu podejrzeń co do amerykańsko-zachodnioeuropejskiego spisku przeciw osłabionej Rosji.

Przekonanie Rosjan o należnej im pozycji w świecie ma korzenie w ich burzliwych dziejach – historii cierpienia, dumy i kontrowersji, doskonale znanych Czelabińskowi. Miasto zostało założone w osiemnastym wieku jako garnizon wojskowy, gdy carska armia posuwała się w głąb nieznanych wschodnich ziem, zmierzając ku Syberii i Pacyfikowi. Wojska carskie wydzierały ziemie tubylczym Baszkirom i Tatarom – koczowniczym pasterzom bydła wyznającym islam. Lokalny historyk Władimir Boże, który skrupulatnie opracował te wydarzenia, przyrównuje je do krwawego podboju amerykańskiego Zachodu. Rosjanie, których poznałam, nawet ci wykształceni, przeważnie nigdy nie słyszeli o tym wyrugowaniu tubylców z ich ziem albo zaprzeczali, jakoby kiedykolwiek to nastąpiło.

W dziewiętnastym wieku Czelabińsk pełnił funkcję ośrodka handlowego, łączącego coraz rozleglejsze Imperium Rosyjskie i Chiny. Centrum miasta wciąż usiane jest resztkami dwupiętrowych drewnianych domów, należących niegdyś do kupców. Nieliczne z tych zdobionych misterną snycerką budynków, przywodzące na myśl dekorowane domki z piernika, odnowiono, jednak większość niszczeje, straszy pozapadanymi dachami i czeka, aż ktoś w końcu wyciągnie rękę po działki, na których stoją. W ślad za wojskowymi posterunkami do Czelabińska podążyła Rosyjska Cerkiew Prawosławna: w górę wystrzeliły zwieńczone cebulastymi kopułami wieże rozległego zespołu klasztornego, który zaczął górować nad rozrastającym się miastem. Po monastyrze zostały tylko fotografie – zausznicy Stalina wysadzili go w powietrze, by na miejscu klasztornych budynków założyć surowy plac defiladowy, do dzisiaj zaszczycany przez potężny pomnik Lenina.

Dzieje miasta to historia wzlotów i upadków. Pod koniec dziewiętnastego wieku Czelabińsk przecięły tory kolei transsyberyjskiej. Liczba ludności błyskawicznie zwiększyła się z siedmiu i pół tysiąca do siedemdziesięciu pięciu tysięcy. Mimo że oficjalnie nie wolno im było osiedlać się poza wyznaczonymi obszarami Rosji, do Czelabińska zaczęli ściągać żydowscy kupcy, zwabieni coraz bardziej sprzyjającymi warunkami do rozwijania biznesu. Byli tu potrzebni i powszechnie tolerowani. Niedługo postała wzniesiona w roku 1905 synagoga: zmiotła ją rewolucja.

Rewolucja roku 1917 i wojna domowa, która po niej nastąpiła, zahamowały rozwój. Nowe radzieckie władze raz za razem konfiskowały zebrane plony, przez co rozpanoszył się głód. Historyk Władimir Boże szacuje, że głód doprowadził do śmierci dziesiątek tysięcy mieszkańców obwodu czelabińskiego, przetrzebiając ludność regionu. Mało gdzie prześladowania na tle religijnym cechowało podobne okrucieństwo. Chociaż prawo w Związku Radzieckim zezwalało na funkcjonowanie w danej społeczności po jednej świątyni każdego wyznania, w Czelabińsku ostała się tylko jedna czynna cerkiew prawosławna. Meczety, synagoga i kościoły pozostałych wyznań chrześcijańskich zostały zamknięte. Lokalne kierownictwo radzieckie z dumą zapowiedziało, że Czelabińsk zostanie miastem „bezbożnym”.

W Moskwie zapadła decyzja, że region Czelabińska, ze względu na bogactwa mineralne i kopalnie, pełnić będzie funkcję centrum przemysłowego, jednak w okolicy brakowało ludzi do pracy. Na początku lat trzydziestych ubiegłego stulecia konieczne było pozyskanie robotników i specjalistów do realizacji stołecznych planów budowy oraz rozwoju zakładów metalurgicznych i chemicznych, a także nowej ogromnej fabryki ciągników i czołgów, chluby pierwszego stalinowskiego planu pięcioletniego. Wielu spośród przesiedlonych było więźniami politycznymi dowożonymi na miejsce pod strażą. Przywożono także kułaków, tak zwanych „bogatych chłopów”, pozbawionych skrawków ziemi, na których gospodarowali, i skazanych na więzienie lub wygnanie.

Po wybuchu wojny z Niemcami w roku 1941 do pracy w regionie zesłano kolejnych więźniów – tym razem byli to radzieccy obywatele niemieckiego pochodzenia, których nawet to, że ich rodziny od pokoleń mieszkały w kraju, nie uchroniło od podejrzeń o potencjalne szpiegostwo. Opierając się na rejestrach, które na początku lat dziewięćdziesiątych wreszcie ujrzały światło dzienne, historyczka Jelena Turowa zdołała ustalić nazwiska trzydziestu ośmiu tysięcy obywateli radzieckich narodowości niemieckiej, którzy zostali zesłani do Czelabińska:

– Przywożono ich w środku zimy i pozostawiano na otwartej przestrzeni, gdzie, by zapewnić sobie schronienie, zaczynali kopać podziemne nory, a równocześnie byli zmuszani do pracy przy budowie zakładu metalurgicznego.

Turowa pamięta, jak w kartotece natknęła się na fiszkę z nazwiskiem młodego chłopca, zastrzelonego z powodu niewyrobienia dziennej „normy”. Wysoka śmiertelność wśród zesłańców wynikała z kar, z zimna, głodu i chorób.

– Kiedy umierali, po prostu przysyłano na ich miejsce nowych wygnańców, wcześniej zesłanych na Syberię lub do Kazachstanu. Początkowo byli to mężczyźni, potem nastolatkowie, a wreszcie kobiety, które musiały zostawić swoje dzieci pod opieką Bóg wie kogo.

Zarówno Moskwa, jak i władze lokalne poskąpiły Turowej środków na dofinansowanie prowadzonych przez nią rzetelnych, skrupulatnych badań. Pieniądze przyszły z Niemiec w okresie względnej otwartości lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i w początkach nowego stulecia. Podczas przenoszenia danych z pożółkłych dokumentów epoki stalinowskiej do bazy elektronicznej Turowa często czuła się fizycznie chora. Miotały nią sprzeczne uczucia: przerażało ją bestialstwo władz własnego kraju, a przy tym była dumna ze swoich rodaków, którzy, tworząc przemysł zbrojeniowy, zwyciężyli Hitlera. Ślęcząc nad świeżo odtajnionymi aktami, Turowa odkryła, że jej własny dziadek został zastrzelony w 1931 roku. Według dokumentów ktoś podsłuchał, jak śpiewa uznaną za antyradziecką piosenkę. Zabrano go i słuch po nim zaginął. Matka Turowej nigdy o nim nie opowiadała, aby nie splamić honoru rodziny piętnem jego rzekomej „zdrady”.

Takimi, niegdyś skrywanymi, historiami może podzielić się niemal każda rodzina w mieście. Jednak oburzenie, jakie wywoływały te opowieści w latach dziewięćdziesiątych, przygasło. Dziś Rosjan nakłania się, by zamiast zaprzątać sobie głowy masowymi morderstwami, skupili się na tych działaniach Stalina, które zapewniły krajowi rozwój oraz osiągnięte, na przekór wszystkiemu, zwycięstwo w drugiej wojnie światowej. Przekaz jest jasny: cel uświęca środki. Wolontariusze, którzy pod koniec lat osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych gromadzili informacje na temat ofiar prześladowań, w nadziei na zadośćuczynienie za ich krzywdy, dzisiaj mówią:

– Żyjemy w cieniu.

Wielu z nich należało do Memoriału, organizacji poświęconej badaniu historii i walce o prawa człowieka, które powstało, by zapobiec powrotowi totalitaryzmu. Memoriał stał się celem krytyki putinowskich władz, ponieważ, według słów jednego z przywódców stowarzyszenia: „organizacja stoi w sprzeczności z ideologią putinizmu, w szczególności z przekonaniem o sukcesie Stalina i sowieckiego reżimu w budowaniu wspaniałego państwa”. Czelabiński oddział Memoriału został zamknięty.

Wróćmy jednak do historii. Czelabińsk stał się centrum wysiłku wojennego. Podczas wojny gwałtownie wzrosła w mieście liczba ludności. Przeniesiono tu robotników i zakłady zbrojeniowe z pobliża linii frontu, daleko poza zasięg hitlerowskich sił powietrznych. Przez jakiś czas miasto znane było pod dumną nazwą Tankogrodu – zakwaterowani w opłakanych warunkach robotnicy wyprodukowali tutaj osiemnaście tysięcy czołgów, prawie piętnaście tysięcy wysokoprężnych silników do ich napędzania i ponad siedemnaście milionów jednostek amunicji. Wraz z nastaniem zimnej wojny Stalin wybrał region Czelabińska na miejsce realizacji tajnego programu jądrowego.

*

Jako bastion zbrojeniowo-przemysłowo-nuklearny, Czelabińsk został zamknięty dla wszystkich obcokrajowców, co dla miasta oznaczało zarówno prestiż, jak i izolację. Śmierć Stalina w roku 1953 przyniosła pozory stabilizacji: koniec terroru, a w konsekwencji mniejszy strach przez nocnymi aresztowaniami i głodem. Warunki życia zaczynały się poprawiać – dotąd wielu robotników mieszkało w wykopanych przez siebie ziemiankach lub zatłoczonych barakach komunalnych. Sowieci stworzyli broń jądrową, by pokazać Stanom Zjednoczonym, na co ich stać. Wysłali w kosmos pierwszego człowieka. Kreml obiecał „dogonić i przechwycić” Zachód. Jednak wskutek nieudolnej działalności przedsiębiorstw i braku bodźców do działania coraz bardziej dawał o sobie znać zastój: Imperium Sowieckie i jego sojusznicy, wśród nich Afganistan, opróżnili swoje sakiewki. Już pod koniec lat osiemdziesiątych było jasne, że kraj stoi na skraju bankructwa. Klęska głodu po raz kolejny stanowiła realne zagrożenie. Radziecki przywódca Michaił Gorbaczow stanął w obliczu wielu wyzwań, jednak jego propozycje większej „otwartości”, publicznego wyrażania poglądów, zwiększenia swobody prasy i bardziej wolnych wyborów nie wystarczyły, by utrzymać jedność Związku Radzieckiego. Głównym rywalem Gorbaczowa był Borys Jelcyn, nowo wybrany prezydent Rosji – jednej z republik radzieckich. W roku 1990 Jelcyn prowadził tajne rozmowy ze swoimi odpowiednikami z Ukrainy i Białorusi, zmierzające do zastąpienia Związku Radzieckiego luźno powiązaną i słabą wspólnotą państw.

Tamte wydarzenia oraz to, co nastąpiło później, pod wieloma względami tkwi u podstaw dzisiejszego kryzysu w stosunkach Rosji z Zachodem. Podczas gdy na Zachodzie masowo świętowano rozpad Związku Radzieckiego, większość z piętnastu republik, w tym także Rosja, nie były przygotowane do skorzystania ze swobód i możliwości ekonomicznych, jakie niespodziewanie przyniosła im niepodległość. Borys Jelcyn i „liberałowie”, którzy przejęli władzę w Rosji, nie potrafili oprzeć się pokusie szybkiego zbicia majątku za pomocą nieetycznych metod. Podczas gdy wiele wspieranych przez Zachód organizacji pozarządowych promowało rozsądne programy i zaangażowanie w tworzenie społeczeństwa obywatelskiego, winą za krycie skorumpowanych urzędników oraz za napędzanie łapownictwa ostatecznie i tak obciążano obcokrajowców. Rosjanie doszli do wniosku, że zagranica próbuje podważyć autorytet ich państwa.

Takie myślenie do dziś pokutuje wśród Rosjan – utwierdza mnie w tym spotkanie z Iriną. Moja rozmówczyni uważa, że w tak dużym państwie demokracja nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem, bo nadmiar wolności prowadzi do anarchii. Twierdzi, że Rosyjski Kościół Prawosławny powinien wykorzystać swój autorytet, by kierować ludźmi, jednoczyć ich i utwierdzać w patriotyzmie. Tym, jak na takie stanowisko zareagowałaby spora populacja czelabińskich muzułmanów, Irina w ogóle nie zaprząta sobie głowy, mimo że hołduje cokolwiek romantycznej wizji radzieckiej przeszłości, kiedy wiele grup etnicznych zamieszkujących kraj szczęśliwie żyło razem w zgodzie.

Prezydent Putin wiedział, jak zagrać, by trafić do ludzi takich jak Irina. Aneksja Krymu w roku 2014, a następnie wzięcie pod opiekę rosyjskojęzycznej ludności Ukrainy sprawiły, że jego spadająca wówczas popularność znów poszybowała w górę, by osiągnąć oszałamiającą wartość ponad osiemdziesięciu procent. Putin odtrąbił wyższość moralną Rosji nad indywidualizmem, zepsuciem i obłudą Zachodu. Jeśli mu się to opłacało, wspierał roszczenia Cerkwi do miana głosiciela jedynej słusznej wiary i źródła rosyjskiej potęgi. Nawoływał do przygotowania uniwersalnego podręcznika do historii dla uczniów szkół średnich, „wolnego od wewnętrznych sprzeczności i niejasności” – stworzenie takiego opracowania byłoby wyzwaniem dla historyków każdego państwa, nie tylko Rosji. W czasie mojej pracy nad niniejszą książką zebrała się komisja, która nie zdołała wypracować i zatwierdzić tekstu podręcznika.

Aleksandr Fokin, młody profesor historii na Czelabińskim Uniwersytecie Państwowym, mówi, że od naukowców żąda się, by dowodzili wyjątkowości Rosji, uwzględniając tylko to, co w jej dziejach zasługuje na pochwałę. Twierdzi, że to zadanie niewykonalne, a jego realizacja oznacza wypaczenie historii jako nauki. Jednak naciski wywierane przez nacjonalistów i tak zwanych patriotów ograniczają wolność Fokina w kwestii obierania przedmiotu badań oraz treści przekazywanych studentom. W Czelabińsku nie jest jeszcze najgorzej, jeśli zestawić go z sąsiednim Jekateryn­burgiem, gdzie młodzieżówka putinowskiej partii Jedna Rosja publicz­nie ogłosiła nazwiska wykładowców, których uznała za wiarołomnych. Zdarzają się za to, teoretycznie anonimowe, ataki hakerskie wymierzone w czelabińskich naukowców, którzy śmieli przeciwstawić się władzy.

Federalna Służba Bezpieczeństwa próbuje przedefiniować pojęcie zdrady stanu, tak by obejmowało „wsparcie finansowe, techniczne, doradcze lub jakąkolwiek inną pomoc udzieloną obcemu krajowi lub organizacjom międzynarodowym, obliczoną na szkodę bezpieczeństwa Rosji”. Przed międzynarodową konferencją naukową uczelnia Fokina zażądała od niego podpisania zobowiązania, że nie będzie ujawniać tajemnic zagranicznym kolegom naukowcom, mimo że nikt do końca nie wie, co dziś stanowi tajemnicę. Formularz przygotowany przez uniwersytet obligował do nieujawniania niczego, co mogłoby „przysporzyć Rosji problemów”. Sarkastyczny post, który Fokin zamieścił na Facebooku, zaczynał się od słów: „Po raz kolejny moja ojczyzna doprowadziła mnie do śmiechu”. Reakcje jego kolegów po fachu, uczonych z całego kraju, wyrażały podobne obawy: „ZSRR wita ponownie”.

Coraz trudniejszy jest dostęp do archiwów rządowych, a urzędnicy mówią, że lepiej nie poruszać niewygodnych zagadnień. Kartoteki, dostępne w latach dziewięćdziesiątych, czyli w szczytowym okresie „otwartości”, są teraz zamknięte. Dostęp do dokumentów uważanych dziś za drażliwe nie jest możliwy bez uzyskania specjalnej zgody – a nawet jeśli takie pozwolenie zostanie wydane, trzeba liczyć się z tym, że dokument zawierać będzie nakaz ograniczenia wyjazdów zagranicznych, a tego wielu wolałoby uniknąć.

Przed badaczami z zagranicy stoi oczywiście jeszcze więcej przeszkód, jak choćby uzyskanie pozwolenia od służb bezpieczeństwa. Szczęśliwie udaje mi się spotkać z kilkorgiem lokalnych historyków i archiwistów jeszcze przed tym totalnym zaostrzeniem ograniczeń. Mówią, że gdybym chciała się z nimi spotkać teraz, nie mieliby wyboru i z wielką przykrością odmówiliby.