Kolekcjoner porzuconych dusz. Reportaże z Brazylii - Eliane Brum - ebook

Kolekcjoner porzuconych dusz. Reportaże z Brazylii ebook

Brum Eliane

0,0
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nieznane oblicza Brazylii

Zbiór reportaży Eliane Brum, wielokrotnie nagradzanej dziennikarki, przedstawia przejmujący obraz życia w Brazylii, którego próżno szukać w przewodnikach turystycznych.  Autorka odwiedza indiańskie i metyskie akuszerki na północnym krańcu puszczy amazońskiej, opowiada o życiu mieszkańców jednej z faweli w São Paulo i śledzi walkę aktywistów społecznych z międzynarodowymi korporacjami o prawa kobiet, środowisko naturalne i dach nad głową.

Kloszard z Porto Alegre, poszukiwacze złota z Belo Monte, matki straconego pokolenia… Kolekcjoner porzuconych dusz to galeria niezwykłych postaci, do których autorka podchodzi z niezwykłą wrażliwością, pokazując świat z ich perspektywy. Jej wysmakowane literacko teksty nie tylko opisują aktualne problemy społeczne, lecz także stanowią prawdziwe ćwiczenie z empatii.

To książka, wobec której nie można przejść obojętnie.

 

Jest wiele powodów, dla których warto, a może nawet trzeba przeczytać tę książkę. Eliane Brum jak nikt inny tłumaczy światu Brazylię, a Brazylijczykom ich samych. Jak nikt inny potrafi spleść w całość przemoc i poezję, niesprawiedliwość i piękno, ekstremalne wykluczenie i zwykłe życie. Dla mnie jednym z takich powodów może też być zawarta w tym zbiorze „Karmicielka” - jeden z najpiękniejszych reportaży o umieraniu, jakie kiedykolwiek napisano.

Aleksandra Lipczak, autorka książki "Ludzie z Placu Słońca"

 

Poetyckie i wciągające teksty Brum oddają chór wielu języków Brazylii: akuszerek z lasu deszczowego, mieszkańców domów starców i odciętych od świata plemion amazońskich.

„The New Yorker”

Eliane Brum – dziennikarka, dokumentalistka i autorka pięciu książek non-fiction. Laureatka ponad czterdziestu nagród dziennikarskich w Brazylii. Publicystka dziennika „El País”, współpracuje z „Guardianem”. Kolekcjoner porzuconych dusz to jej pierwsza książka wydana poza Brazylią. W czasie przygotowania polskiego tłumaczenia Brum przebywała na statku Greenpeace płynącym na Antarktydę, opisując walkę ekologów z kryzysem klimatycznym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 290

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Słowo od tłumacza

W pierwszym zdaniu niniejszej książki Eliane Brum stwierdza, że zajmowanie się dziennikarstwem oznacza w jej przypadku wejście w cudzą skórę. Jaw drugim zdaniu tego krótkiego wprowadzenia dodam, że dokładnie to samo oznacza zajmowanie się przekładem, oraz postaram się przygotować Czytelników do kolejnej inkarnacji, jaką stanowi lektura Kolekcjonera porzuconych duszw języku polskim.

Dla autorki pisanie to czynność fizyczna, a tekst nigdy nie przestaje stanowić jednej z jej tkanek. W podziękowaniach dla swojej tłumaczki na język angielski Brum opowiada o tym, jak otworzyła się przed nią, aby ta mogła przeniknąć i „posiąść jej ciało”. Choć metaforyka korporalna stanowi dość częsty motyww próbach ujęcia zjawiska przekładu, w tym przypadku mamy do czynienia z relacją, która zdaje się sięgać do granic przenośni i potencjalnie poza nią wykraczać. Psychofizyczne zaangażowanie tłumaczek i tłumaczy, konieczne do wejścia w skórę autora – godziny, dnie, tygodniei miesiące wewnątrz rzeczywistości istniejącej równolegle do codzienności autorek i autorów przekładów – to temat poruszany rzadko, więc być może polskie wydanie książki Eliane Brum, słynącej z ukazywania „życia, którego nikt nie dostrzega”, to dobra okazja, żeby wspomnieć o kulisach tłumaczenia.

Już w pierwszym reportażu składającym się na niniejszy zbiór musiałem jako mężczyzna zagłębić się w zjawisko określane jako „kobieca tajemnica”. Ostatnie strony reportażu poświęconego ofierze pylicy tłumaczyłem na bezdechu, z bardzo realnym poczuciem ciężaru i bólu w piersi. Ledwo przebrnąłem przez scenę znoszenia umierającej bohaterki po schodach domu w tekście zamykającym książkę. Praca nad Kolekcjonerem… udowodniła mi po raz kolejny, że tłumaczenie może się okazać czynnością równie cielesną, jak w przypadku Eliane samo pisanie.

Autorka we wstępie ostrzega, że gdy ktoś zaczyna wtrącać się w jej tekst, drażni ją to w uszach, oraz zapewnia, że zauważa każdą, nawet najmniejszą ingerencję w pierwotny zapis. Stojące przede mną zadanie zdawało się więc skazane na niepowodzenie, ponieważ nie istnieje chyba większa ingerencja niż zastąpienie cudzego tekstu swoim własnym, czyli tekstem przekładu, w którym – jak mówi sama Eliane Brum – słów się nie przemienia, ale się je podmienia. Jest to tym widoczniejsze w polszczyźnie, która wymagała nieraz przebudowy struktury zdania i przepisania kreślonej za każdym razem, subtelnej metaforyki organizującej oryginał. W niemalże każdym z reportaży składających się na tę książkę można odnaleźć wynajdywany na nowo, często ledwie wytłumaczalny (dla autorki) i ledwie przetłumaczalny (dla mnie) stosunek do języka, niekiedy oddziałującego na odbiorcę poza sensem słów. Zdania stanowią tutaj przedłużenie cielesnego doświadczenia obcości.

W polskim przekładzie dążyłem do oddania afektywnego języka Eliane Brum, która często pozwala, aby jej niejasne przeżywanie odmienności skrystalizowało się w zaskakujących połączeniach słów, w zmiennych rytmach, w subtelnych współbrzmieniach lub w otwarciu się na nieoswojony leksykon, który umożliwia innym ludziom nadać kształt swojemu istnieniu. Widać to między innymi w Puszczy akuszerek (gdzie przyjmowanie porodów nazywane jest „łapaniem dzieci”, a przenośnie krążą niezmiennie wokół porodu i przyrody), w nagłych ucieczkachw strumienie świadomości w Szmerze, w napięciu między deformacją a kształtowaniem przeznaczeniaw reportażu Eva kontra wypaczone dusze, w klaustrofobicznej przestrzeni Domu starców, w kumulatywności i fragmentaryczności organizujących mikrokosmosKolekcjonera porzuconych dusz, w metaforyce więzów, wątków i snucia opowieści w Karmicielce. Uważna lektura każdego z tekstów zdradza odmienne formy otwarcia się na drugiego człowieka oraz na swoisty i nieswojski język, co zmuszało mnie nieraz do odkrywania granic elastyczności polszczyzny, aby nie zawłaszczyć i nie zubożyć znaczeń uchwyconych w oryginale nie tylko rozumem, lecz często także uchem i całym ciałem.

Gdy kończyłem pracę nad przekładem, Eliane, uczestniczącaw tym czasie w wyprawie na Antarktydę, skontaktowała mnie ze swoją tłumaczką na język angielski, Diane Grosklaus Whitty, która podzieliła się ze mną fragmentami swojej bardzo obszernej korespondencji z autorką, za co serdecznie dziękuję. Doświadczeniami wymieniliśmy się następnie z tłumaczem na język włoski, Vincenzo Barcą, a dyskusje na temat napotkanych przez nas niezliczonych trudności znacznie przyczyniły się do kształtu niniejszego przekładu.

Dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi dotrzeć do tak różnych obszarów doświadczenia i odnaleźć dla nich odpowiednią – mam nadzieję – formę w języku polskim, w tym członkom Forum Tłumaczy Literatury oraz studentkom i studentom filologii portugalskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, na których wypróbowywałem różne rozwiązaniai którzy cierpliwie dzielili się ze mną swoimi przemyśleniami.

Dziękuję Darii Mikockiej, która nie tylko ma znakomite ucho i niebywały językowy instynkt, lecz także nieraz pomogła mi w kwestiach kluczowych (jej zasługa to między innymi pojawiający się w tytule jednego z reportaży „Zé Boruta”) oraz umożliwiła mi pokonanie chwil rozpaczy pośród rozkoszy w trakcie pracy nad przekładem Kolekcjonera porzuconych dusz.

Gabriel Borowski

Wstęp. między światami

Uprawianie dziennikarstwa, przynajmniej w moim przypadku, oznacza wejście w cudzą skórę. Dokonuje się to przez język będący pierwszym z zamieszkiwanych przez nas światów. Wszystkie osoby żyjące w słowach składających się na tę książkę mieszkają w języku brazylijskim, czyli w portugalszczyźnie, która dotarła do Ameryki wraz z kolonizatorami, ale z czasem uległa inwazji języków ludów rdzennych żyjących tu, jeszcze zanim powstała Brazylia, oraz języków różnych ludów afrykańskich przybyłych w okresie niewolnictwa. Ludy te buntowały się na wiele różnych sposobów, również przez zanieczyszczanie samogłosek i spółgłosek zarządców nadzorujących ich pracę na plantacjach. Zaraziły one ciało języka i nadały mu krągłości tam, gdzie u Portugalczyków sterczały groźne kąty proste, ostre, tnące. Wniosły muzykę tam, gdzie dawniej rozbrzmiewał trzask bata. Tak więc to, co nazywam językiem brazylijskim, to język buntu – mojego, a także wszystkich mieszkańców tych stronic.

Teraz te prawdziwe, opowiedziane w nieposłusznym języku historie przełożono na język polski. Moim marzeniem jest, aby to spotkanie okazało się nie tyle zderzeniem, ile otwarciem na nowe możliwości. Niniejsza książka ukazuje się w chwili, gdy część świata dąży do wzniesienia coraz to wyższych murów mających uniemożliwić inwazję buntowniczych języków na terytoria należące do tych, którzy są przekonani o własnej czystości i boją się zakazić doświadczeniem innych sposobów istnienia. Właśnie dlatego teraz, gdy bunty wyrażone pierwotnie w moim języku trafiają do czytelnika polskiego, niniejszy zbiór postrzegam zarazem jako to, czym powinny być wszystkie książki: ciężkim młotem burzącym mury. Skoro sięgasz po reportaże jakiejś brazylijskiej dziennikarki i czytasz te słowa, oznacza to, że również nie znosisz barier.

Za każdym razem, gdy jestem za granicą, uświadamiam sobie, że dla większości czytelników na świecie Brazylia w ogóle nie istnieje –albo istnieje co najwyżej przez stereotypy dotyczące karnawału i piłki nożnej, faweli i przemocy, a ostatnio także ogromu korupcji. Mój kraj wzbudził zainteresowanie w pierwszym dziesięcioleciu tego wieku, gdy pewien robotnik, a następnie prezydent, Luiz Inácio Lula da Silva, dokonał czegoś niezwykłego: obniżył poziom ubóstwa, nie uderzając przy tym w przywileje najbogatszych. Sztuczka spodobała się tak zwanemu Pierwszemu Światu, ponieważ zamazywała ona dostrzegalną w globalnej geopolityce, głęboko zakorzenioną historycznie nierówność, oraz sprawiała, że wszyscy byli zadowoleni, bo nikt nie musiał niczego tracić, aby dało się osiągnąć choćby minimum sprawiedliwości społecznej. Jak pokazały jednak kolejne lata, można to już włożyć między bajki. Odczarowana Brazylia z powrotem zajęła w wyobraźni zamożnej części świata miejsce drugorzędne. Nie można zyskać popularności, nawołując do redystrybucji dóbr, a ta jest konieczna, żeby ci najbardziej narażeni na śmierć przestali umierać z głodu lub ginąć od kuli.

Oczy świata ponownie zwróciły się ku Brazylii w 2018 roku, gdy na prezydenta wybrano człowieka stającego w obronie tortur i oprawców, obrażającego czarnoskórych, kobiety i homoseksualistów, stwierdzającego, że mniejszości powinny zniknąć, a jego przeciwników czeka wygnanie lub więzienie. Stawiając na czele państwa osobę opowiadającą się za dyktaturą, Brazylia dołączyła do grona krajów, które pod koniec drugiego dziesięciolecia tego wieku paradoksalnie wyparły się demokracji na drodze wyborów.

Ponownie wszystko to, co odbiega od normy, zmuszone jest do wytrwałego istnienia gdzieś między słowami. Za sprawą niewielkich aktów codziennego buntu życie nie ulega naciskowi kultury wyznającej śmierć. Ponownie mój kraj przyjmuje rolę wielkiego budowniczego ruin, a trzeba wiedzieć, że są to zgliszcza o kontynentalnych rozmiarach.

Brazylia istnieje jedynie w liczbie mnogiej, jako Brazylie. Liczba pojedyncza nie ma sensu. A skoro nie ma wyłącznie jednej Brazylii, tylko różne Brazylie, są także liczne brazylijskie mowy. Wyzwaniem stojącym przede mną jako reporterką jest dotarcie do tych różnorodnych języków i przeniesienie ich na słowo pisane, tak aby niczego im nie ująć ani nie ująć niczego opowiedzianemu w nich światu. To wyzwanie, którego się podejmuję i z którego nie potrafię zarazem się wywiązać.

Brazylie obejmują większość lasu tropikalnego, stanowiącego bogactwo o strategicznym znaczeniu w świecie stojącym w obliczu groźby wywołanych przez człowieka zmian klimatycznych. Od 1998 roku przemierzam różne Amazonie i słucham opowieści o ludziach, drzewach i zwierzętach. W chwili, gdy piszę ten wstęp, mieszkam już od niemalże roku w pewnej amazońskiej miejscowości nad brzegiem rzeki Xingu.

Niniejszą książkę otwiera opowieść o życiu rodzącym się w puszczy i zamyka śmierć na obrzeżach São Paulo, będącego największym ośrodkiem miejskim w Brazylii i jednym z dziesięciu największych na świecie, liczącym ponad dwadzieścia milionów mieszkańców, czyli więcej niż w krajach takich jak Portugalia czy Niderlandy. Kiedy nie ma mnie w Amazoniach, jestem na tej gęsto zabudowanej betonem pustyni, gdzie rzeki pochowano i pokryto cementem. Pomostem między tak odmiennymi Brazyliami czynię swoje ciało.

W niniejszej książce można odnaleźć opowieści powstałe w dwóch odrębnych okresach w mojej karierze reporterskiej. Krótsze teksty napisałam w 1999 roku, gdy pracowałam w „Zero Hora”, czasopiśmie z samego południa Brazylii, gdzie się urodziłam. Osobę z tego regionu nazywa się gauczem – od dawnych, milczących mieszkańców, pół-Indian, półbiałych, wolnych nawet w niewoli i ginących na licznych wojnach o ruchomą granicę, będącą przez kilkaset lat przedmiotem sporu między Hiszpanami a Portugalczykami. Mityczny gauczo to osobnik dziki, dosiadający konia na oklep i błądzący po pampie, czyli równinie tak płaskiej, że przemierzając ją, można wręcz zwątpić, czy Ziemia jest naprawdę okrągła.

Dziś gauczo istnieje już tylko jako mieszanina wspomnienia i fantazji, a pampa to zaledwie kolejny zniszczony przez ludzi ekosystem, który targany wiatrem umiera w milczeniu. Ze zderzenia tego świata ze snu z rzeczywistością pochodzi Vanderlei, gauczo dosiadający drewnianego konia, który pojawi się niebawem na stronicach tej książki. Po trzydziestu latach pracy dziennikarskiej, w ciągu których wysłuchałam osób wszelkiej maści, mogę stwierdzić, że to od niego poznałam najlepszą definicję ludzkiego życia.

Moje felietony ukazywały się co sobotę w ramach serii pod tytułem A vida que ninguém vê (Życie, którego nikt nie dostrzega). Na jednej stronie przedstawiałam losy osób zwykle określanych jako „zwykli ludzie”. Próżno szukać ich imion w nagłówkach gazet, a doniesienia o ich życiu – i śmierci – sprowadzają się co najwyżej do wzmianki drobnym druczkiem. Pisałam o nich właśnie po to, aby pokazać, że nie ma czegoś takiego jak zwyczajne życie. Można mieć natomiast oswojone spojrzenie, czyli wzrok niezdolny do uchwycenia faktu, że każdy los to splot niezwykłości. Niestety, to przeważnie tak właśnie spoglądamy na świat.

Celem tych niewielkich reportaży było stawienie czoła temu oswojonemu spojrzeniu, aby uchwycić jednostkowość każdego losu. Polityczne przesłanie tych „niewydarzeń” – ukułam ten termin na określenie uprawianego przeze mnie dziennikarstwa – jest takie, że niczyjego życia nie da się zastąpić, bo każde jest wyjątkowe. Śmierć jednych nie może znaczyć więcej niż śmierć drugich, ponieważ życie jednych nie może znaczyć więcej niż życie drugich. Zbiór opowieści po latach przekształcił się w książkę, która zdobyła najważniejszą brazylijską nagrodę literacką w kategorii reportażu.

Osiem niewielkich historii, które tutaj uwzględniam, świadczy o tym, co porusza mnie jako dziennikarkę. Skoro życie to pozbawiony sensu chaos, fascynuje mnie, jak każdy człowiek, z początku nagi i z tak ograniczonymi zasobami, wynajduje swój los. Wiedzie mnie to również przez różne światy i języki, bo chcę zrozumieć, w jaki sposób zawzięcie nadaje się znaczenie temu, co pozbawione jest jakiegokolwiek sensu, i tworzy się coś, co można nazwać ludzkim istnieniem. Chcę opowiedzieć o jakimś niewydarzeniu, aby mogło się wydarzyć. Nasze życie to nasza pierwsza opowieść.

W tym właśnie tkwi istota niewielkich reportaży, które otwierają tę książkę. Historii tak prawdziwych, że aż wydają się zmyślone: Evy, która odmawia bycia ofiarą i demaskuje wypaczone dusze; tragarza Adaila, pragnącego latać; małpy nazywanej Niemcem i doświadczającej tragicznej przemiany w człowieka; Oscara udowadniającego, że „rupieciarz” to niekiedy ktoś więcej; ślepca Clodaira, którego głos dostrzega każdy w mieście; połykacza szkła imieniem Jorge, którego może zranić jedynie niewidoczność.

Małe opowieści – ogrom pracy. Każdą informację, choćby z pozoru zupełnie nieistotną, dokładnie sprawdziłam. Na przykład przy Pogrzebie biedaka spędziłam wiele godzin na ustalaniu, jaki ptak zaśpiewał podczas opisywanego pochówku. Gdy udało mi się to w końcu sprawdzić, doznałam wielkiego rozczarowania: był to drozd rudobrzuchy, ptaszek bardzo w Brazylii powszechny, o którym narodowi poeci pisywali niegdyś wątpliwej jakości utwory. Wolałabym jakiś rzadszy i ciekawszy gatunek, ale jako dziennikarka nie mogę działać wbrew rzeczywistości.

Aby móc z pełnym przekonaniem zapewnić czytelnika, że świeciło słońce lub padał deszcz, wypytuję różnych mieszkańców miasta, gdzie dane wydarzenie miało miejsce, a następnie jeszcze sprawdzam to na kilku stronach poświęconych meteorologii. Oto blaski i cienie reportażu jako takiej odmiany pisania, która ręce i nogi ma dopiero po wyczerpującym zbadaniu każdej informacji. Jeśli pomyliłabym się w czymś tak podstawowym jak pogoda, czytelnik miałby pełne prawo – o ile nie obowiązek – zwątpić w cały mój tekst. Dziennikarstwo ma to do siebie, że nawet laureat Literackiej Nagrody Nobla nie napisze wartościowego reportażu, jeśli nie wyleje siódmych potów, żeby ustalić szczegóły wydarzenia.

Dla mnie reportaż to zapis powszedniej historii, opowiedziane życie, świadectwo. Gdy zajmuję się dziennikarstwem, w każdym kręgu kręgosłupa czuję ciężar odpowiedzialności za zachowanie dziejów w czasie teraźniejszym, dziejów w ruchu. Dlatego biorę swoją pracę na poważnie oraz rzetelnie dążę do precyzji i do poszanowania kształtu każdej wypowiedzi, choć jestem jednocześnie przekonana, że rzeczywistość to zagmatwana kanwa utkana nie tylko ze słów, lecz także z faktur, zapachów, barw i gestów. Śladów. Również z braków, nadmiarów, niuansów i ciszy. Z ruin. Gdy ustalam szczegóły opisywanych przez siebie zdarzeń, pragnę przekazać czytelnikowi jak najwięcej z bogactwa rzeczywistości, aby mógł znaleźć się tam, gdzie byłam, i dokonać własnych wyborów.

Jako że większość czytelników mnie nie zna, warto, żebym przedstawiła swoje pojęcie reportażu. Wypracowałam je w ciągu ostatnich trzydziestu lat, gdy prawie codziennie starałam się dosięgnąć świata, który był mi obcy i traktował mnie jak obcą. Reportaż nie powstaje jedynie w terenie, jak niekiedy się uważa. Wymaga ode mnie najpierw jednego zasadniczego kroku: przekroczenia szerokiego gościńca samej siebie. To być może najgłębszy i najtrudniejszy gest. Nie potrzeba jedynie wylanego potu, ale także doświadczenia obcości.

Reportaż oznacza konieczność opuszczenia siebie i zamieszkania w drugim człowieku – w świecie będącym drugim człowiekiem. Ruch ten możemy wykonać wyłącznie przez słuchanie angażujące wszystkie zmysły, a więc docierające zarówno do tego, co wypowiedziane, jak i do tego, co niewypowiedziane; do tego, co brzmi i wybrzmiewa, jak i do ciszy. Zarówno do powierzchni mebli, jak i do wyboru obrazków na ścianach. Do zapachów i nieobecności. Zaprzeczeń, zaskoczeń i wahań. Obgryzionych paznokci, nałożonego lub zapomnianego lakieru. Szczelin. Pozostałości.

Słuchanie pozwala nie tylko poznać drugiego człowieka, lecz także umożliwia nam opuszczenie siebie i wejście w jego skórę. Reportaż oznacza wyjście poza uprzedzenia, sądy, światopogląd, aby wkroczyć w odmienne doświadczenie istnienia na świecie. Następnie trzeba udać się w długą drogę powrotną, wydać na świat słowa składające się na historię zapośredniczoną przez ciało powracające z nieznanego miejsca i opowiadające o pewnym „gdzieś”, które dzięki reportażowi stało się również „tu”.

W ten sposób docieram też do ludzi, dla których słowo i pismo to dwie różne rzeczy. Jako reporterka wielokrotnie spotykałam analfabetów tworzących literaturę ustną. Jestem tym, kim jestem, w takim samym stopniu dzięki uznanym pisarzom odnajdywanym na półkach bibliotek, jak i dzięki nim: mężczyznom i kobietom opierającym motykę o kamień lub odkładającym wędkę na dno łódki, aby prozą poetycką zrodzoną z wyjątkowego doświadczenia świata przedstawić mi swoje losy. Opowiadają bogato i czasami nie zauważają nawet, że ich słowa powołują do istnienia całe wszechświaty. Wszyscy ci ludzie – całkiem spora gromada w trakcie trzydziestu lat mojej pracy – mieszkają we mnie i mnie sobą zarażają, bo rzeczywiste spotkanie z drugim człowiekiem nie może być jałowe.

Siedem z dziewięciu dużych reportaży zawartych w niniejszej książce napisałam w latach 2000–2008, gdy pracowałam dla tygodnika „Época” z São Paulo. Pochodzą z innego zbioru, który ukazał się pod tytułem O olho da rua: uma repórter em busca da literatura da vida real (Znalezione na bruku: reporterka w poszukiwaniu literatury prawdziwego życia). Każdemu tekstowi towarzyszył rozdział, w którym omawiałam dylematy, wybory, odkrycia i błędy popełnione w trakcie jego powstawania. Dziennikarze mają przeważnie olbrzymie trudności w opowiadaniu o swoich pomyłkach, a mylimy się często. Zawsze uważałam za istotne dzielenie się moimi potknięciami, bo szybko zrozumiałam, że błędowi dziennikarskiemu nie da się zaradzić.

Przedstawiałam kulisy każdego reportażu, ale skupiłam się również na subiektywnych doświadczeniach. Przyglądanie się losom wielkich i możnych tego świata nauczyło mnie, że istotne wydarzenia zależą od drobnych niewydarzeń: zazdrości, bezsilności, lęku przed odrzuceniem, chęci zdobycia uznania, doświadczenia starzenia się i pozostawania w tyle. Małe rzeczy prowadzą nieraz do zagłady. Książka O olho da rua została lekturą w wielu brazylijskich szkołach wyższych uczących dziennikarstwa.

Jako że rozdziałów poświęconych kulisom reportaży nie uwzględniono w niniejszej książce, opowiem tutaj o tym, co w uprawianym przeze mnie dziennikarstwie nie podlega dyskusji. W Puszczy akuszerek widać jak na dłoni moje całkowite, wynikające z doświadczenia przekonanie, że główne narzędzie pracy reportera to słuchanie obejmujące wszystkie zmysły. To także najodważniejsze, co można zrobić, ponieważ ten, kto słucha, otwiera się na to, co zaskakujące i niespodziewane. Naraża się na niebezpieczeństwo, bo podejmuje ryzyko przeobrażenia i naruszenia znanego porządku.

To, o czym ludzie opowiadają, oraz jak mówią to, co mają do powiedzenia, jak dobierają wyrazy, jakie brzmienie ma ich głos i w jakich momentach milkną – wszystko zdradza o nich tyle samo albo i więcej niż sama treść ich słów. Słuchanie to więcej niż słyszenie. Obejmuje uchwycenie rytmu, tonu i nasycenia mowy. Oznacza rozumienie zarówno tego, co wypowiedziane, jak i tego, co niewypowiedziane. Polega na uzmysłowieniu sobie, że milczenie także coś nam mówi, czyli na zrozumieniu, że ludzie wyrażają się również wtedy, gdy przestają się odzywać.

Znam dziennikarzy, którzy „poprawiają”, zmieniają wypowiedzi swoich źródeł. Podobno jest i taki, który wstawia słowa swoich „postaci” w cudzysłowie, chociaż to tak naprawdę parafrazy. Nie wiem, czy to prawda. Moim zdaniem „poprawianie wypowiedzi” to oszustwo. Pracujemy w słowach i sposób, w jaki ludzie mówią to, co mają do powiedzenia, jest istotny dla zrozumienia ich historii. Wstawienie synonimu w zapisie wywiadu z daną osobą to dopuszczenie się wobec niej zdrady. Co najmniej od czasów Freuda wiemy, że to, jakie słowa wybieramy – a jeszcze bardziej to, jakie pomijamy – wiele o nas mówi.

Słuchanie zakłada również powstrzymywanie się od wtrąceń, gdy ktoś nie mówi w tempie, które by nam odpowiadało, albo nie tak jasno, jak byśmy chcieli, lub szczególnie wtedy, gdy nie mówi tego, czego oczekujemy. Oznacza, że nie możemy sprawiać, aby inni powiedzieli nam to, co chcielibyśmy usłyszeć. Reportaż wzrasta, gdy dociera do nas coś niespodziewanego, zaskakującego. Słuchanie umożliwia nadejście czegoś nowego.

Jest to także oczekiwanie na swoją kolej nie tylko, aby mówić, ale także, by milczeć. Jako reporterka – i jako człowiek – zawsze uważałam, że od umiejętności zadawania pytań ważniejsza jest umiejętność wysłuchiwania odpowiedzi. Gdy tylko mogę, nie zadaję nawet pierwszego pytania, bo sądzę, że mówi ono więcej o mnie niż o nieznanej osobie, do której chcę dotrzeć. Udziela naszemu rozmówcy wskazówek na temat naszego domniemanego celu. Pierwsze pytanie to pewna forma kontroli, z której muszę zrezygnować, jeśli chcę być dobrą reporterką. Proszę więc tylko: „Opowiadaj”. To zaskakujące, od jakiego miejsca ludzie zaczynają swoją historię. Do głowy by mi nie przyszło.

Bogactwo języka kobiet z Puszczy akuszerek oraz wyjątkowy sposób wyrażania się każdej z nich stanowią samo jądro tego reportażu. Słowa rodziły się u nich równie naturalnie jak dzieci. Ich łona wydawały na świat literaturę prawdziwego życia. Mówiły tak pięknie, z tak imponującą różnorodnością i rozmachem, że mój udział okazał się minimalny. Wystarczyło słuchać i notować każde westchnienie, żeby nic nie uronić. Nawet gdybym chciała, gdybym tworzyła fikcję i miała swobodę korzystania z pokładów wyobraźni, nie zbliżyłabym się nawet do piękna ich wypowiedzi. W tym tekście w sposób szczególny moja rola jako reporterki sprowadzała się do słuchania, zwracania uwagi na każdy gest, emfazę i minę oraz przelanie tego wszystkiego na papier. To było prawie jak pisanie automatyczne, ale źródłem słów były nie duchy, tylko żywi ludzie. Poza tym musiałam jedynie pozwolić, aby doświadczenie mnie zmieniło, bo dziennikarstwo ma sens tylko wówczas, gdy oddajemy się swojemu zadaniu i pozwalamy, aby nas przenicowało. Jeśli kiedykolwiek powrócę niezmieniona z podróży do puszczy w stanie Amapá lub na przedmieścia São Paulo, porzucę ten zawód. Bycie reporterką oznacza ponowne wynajdywanie siebie, ponowne narodziny wraz z każdym kolejnym tekstem. Najlepiej, gdy jest to poród naturalny.

Jeśli czytanie przypomina Ci słuchanie muzyki, odkryjesz, że każdy z zawartych w tej książce reportaży charakteryzuje się własnymi słowami, rytmami i harmonią. Gdyby okazało się inaczej, oznaczałoby to, że jestem zgubiona, że przemierzyłam różne Brazylie, Brazylie wewnątrz każdej z Brazylii, tak naprawdę nigdy nie opuściwszy swojego domu i swojego języka. Gdybym nie dostrzegła wartości mowy drugiego człowieka oraz rytmu, w jakim opowiada się w danym miejscu losy jednostki, byłabym skazana na pisanie wyłącznie o sobie samej i o swoim ograniczonym językowo świecie. Nawet gdyby w moich tekstach pojawiały się różne imiona i różne – przynajmniej w założeniu – historie, ostatecznie byłabym autorką zaledwie jednego reportażu skupionego na jednej postaci: na sobie.

W trakcie pisania Domu starców spędziłam tydzień w placówce, gdzie mieszkańcy należący do wszystkich klas społecznych odtwarzają istniejącą na zewnątrz nierówność. Od razu przygniótł mnie ciężar otaczających mnie ścian. Prędko poczułam się odcięta od świata zewnętrznego. Tak już mam: zamiast się w czymś stopniowo zanurzać, skaczę na główkę. Łatwo przystosowuję się do odwiedzanych miejsc: przykopalnianych baraków, dobudówki w faweli, szpitalnego pokoju. Lubię wiedzieć, że mam dom, do którego mogę wrócić, ale w głębi serca czuję się u siebie wtedy, gdy nie jestem u siebie. Ze względu na intensywność, z jaką otwieram się na obce miejsca, oswajanie się z powrotem nastręcza mi trudności. Gdy wracam do domu, czuję, jakby moje ciało było rozciągnięte, rozwieszone pomiędzy dwoma światami. Gdzieś indziej zostawiłam stopę, łokieć, czasem oko. Muszę przyciągać się powoli i nieraz wlec za włosy.

Pisanie to dla mnie czynność fizyczna, cielesna. Słynę z tego, że nazywam rzeczy po imieniu i że tak rozumiana dosłowność ma w moim życiu wielkie znaczenie. Dosłowna jestem jednak przede wszystkim w pisaniu. Jestem tym, co piszę. To nie figura retoryczna. Czuję, jakby każde słowo było zapisane w moim ciele krwią, płynami i nerwami – jakby było rzeczywiście moją krwią, płynami i nerwami. Kiedy tekst przeistacza się w zapis, kod na ekranie komputera, nadal stanowi część mnie. W trakcie tego porodu odczuwam fizyczny, prawdziwy i konkretny ból. To doświadczenie ogarnia mnie bez reszty.

Piszę, jakbym układała muzykę. Słowa podlegają dla mnie pewnej wyobrażonej kompozycji, jakiejś melodii. Wypróbowuję różne aranżacje, staram się nie powielać tych samych chwytów brzmieniowych, stawiam przed sobą wyzwania i toczę z samą sobą pojedynki muzyczne. A kiedy ktoś zaczyna się wtrącać w mój tekst, słyszę, jak fałszuje, że aż drażni mnie w uszach. Przez wiele lat grałam na fortepianie i dziś rozumiem, że przestałam się tym interesować, dopiero gdy gdzieś u progu nastoletniego życia pierwsze skrzypce w moim życiu zaczęło grać pisanie. Zmieniłam instrument.

Zaskakuję wielu ludzi, gdy od razu spostrzegam przecinek wstawiony przez kogoś innego. Zaburza rytm, fałszuje, brzmi jak bemol w nieodpowiednim miejscu. Od pewnego czasu podejrzewam, że czytam uszami.

Mówię o tym wszystkim, żeby dało się zrozumieć, jak powstawał Dom starców. Tekst miał zabrać czytelnika w głąb placówki, której progu większość ludzi woli nie przekraczać nawet jako gość. Wszystkie głosy miały wybrzmieć, chociaż nie jednocześnie. Musiały włączać się po kolei jak instrumenty w orkiestrze, zgodnie z porządkiem partytury, pod batutą. Małe akty buntu powinny były pojawiać się tak, jak w życiu, czyli wmieszane w codzienność ośrodka. Chciałam pokazać, co oznaczało przebywanie w Domu, smutek i radość z życia w jego wnętrzu, zachowując przy tym rzeczywistą proporcję między dramatem i komedią.

To był błąd. Żaden reportaż nie jest ważniejszy od człowieka. Jako dziennikarka jestem winna jasne i szczere wyjaśnienie każdej z osób darzących mnie zaufaniem i otwierających przede mną drzwi swojego domu. Ich opowieść trafi do wielu czytelników, stanie się świadectwem. Chociaż wiedzą, że opublikuję swój tekst, nie wszyscy rozumieją, co to oznacza. Naszym obowiązkiem jest rzetelne uświadomienie im możliwego wpływu reportażu na ich życie, gdy czasopismo trafi już do kiosków albo pojawi się na ekranie komputera lub tabletu.

W Domu byłam gościem nietypowym. Miałam trzydzieści pięć lat, czyli połowę średniego wieku mieszkańców, oraz mogłam opuścić to miejsce za tydzień lub półtora. Stanowiłam również ucieleśnienie marzeń wielu osób, które przebywały tam wbrew własnej woli wyłącznie dlatego, że świat miał ich dość, chociaż oni sami nie mieli dość świata. Nie tylko byłam w pełni gotowa ich wysłuchać, podczas gdy nikt inny nie miał na to ochoty, ale zapowiadałam im również, że mogę poświęcić im tyle czasu, ile będzie trzeba. Mieszkańcy i mieszkanki Domu otworzyli się przede mną i opowiedzieli mi o pragnieniach skrywanych pod wieloma warstwami ubrań w szufladach. Z każdym kolejnym wyznaniem wydawało mi się to coraz piękniejsze, bo pragnąć to żyć, a także sprzeciwiać się wszelkim formom śmierci.

Oczarowana tą ideą piękna, opowiedziałam o tym, czego wysłuchałam. Nawet przez chwilę nie przeszło mi przez myśl, że moi rozmówcy będą musieli zmierzyć się z tym, co przyniesie jutro – że to wciąż ci sami ludzie, ale teraz wszyscy inni dowiedzą się, o czym marzą. To był mój błąd. Gdy opuszczałam Dom, przechodząc przez jego straszliwą bramę, wyniosłam z niego tak wiele życia, a w zamian dałam jedynie gorycz. Przepraszałam publicznie, ale za spowodowany przeze mnie smutek nie ma zadośćuczynienia.

Czasami ktoś mnie zapyta, czy czuję się związana ze swoimi źródłami. Oczywiście, że tak. Wkraczanie w życie drugiego człowieka ma konsekwencje. Na szczęście. Niekiedy intensywna relacja słuchającego i opowiadającego domyka się, gdy zebrano już materiał na reportaż, i choć wspólne doświadczenie prowadzi do przemiany obydwu stron, ich drogi nigdy więcej się nie zejdą. Czasami relacja dobiega końca dopiero wraz z publikacją tekstu, ponieważ dana osoba potrzebuje pozostawić tę chwilę za sobą jako opowiedziane – i domknięte – dzieje.

Każdy reportaż to spotkanie. To coś całkowicie wyjątkowego i zdajemy sobie z tego sprawę. Dlatego nie wierzę w wymuszanie opowieści. Kiedy ktoś mnie pyta o „technikę” stosowaną przeze mnie w trakcie wywiadów, nigdy nie wiem, co odpowiedzieć. Nie znam ani nie interesuje się chwytami kolegów po fachu, szczycącymi się tym, że „wyciągają” z ludzi zwierzenia.

Ja niczego nie wyciągam. Zobowiązuję się jedynie słuchać, naprawdę nastawić uszu, bez uprzedzeń. Jeśli ktoś opowiada mi swoją historię, to dlatego, że zechciał obdarzyć mnie czymś drogocennym: swoim zaufaniem. To właśnie szacunek wobec przywileju, jakim jest wkroczenie do jego domu i możliwość wysłuchania opowieści o jego życiu, prowadzi mnie przez cały proces powstawania reportażu aż do momentu publikacji, a nawet później.

Jako pierwsza brazylijska dziennikarka dotarłam do zamieszkującej amazońską puszczę wspólnoty, o której opowiadam wŚródziemiu. Od razu ogarnął mnie olbrzymi niepokój towarzyszący sprowadzaniu czyjegoś życia do słów. Jak dać świadectwo zmagań zapomnianej, niewidzialnej i przerażająco kruchej garstki Brazylijczyków żyjących gdzieś za krańcem świata w kilku akapitach lub na paru stronach?

Mogłabym zacząć tak: „Przez cztery dni płynęliśmy po dwanaście godzin na dobę i spaliśmy w puszczy, aż w końcu dotarliśmy do ujścia Riozinho”. To prawda, ale nic nie znaczy. Albo tak: „Mieszkańcom Riozinho grozi śmierć ze strony zawłaszczających ziemię grileiros,pragnących znajdującego się na ich terytorium mahoniu i złota”. To też fakt, a nic nie znaczy. Nie mówi o tym, co dla tych odciętych od świata mężczyzn i kobiet oznacza ciągłe zagrożenie utratą wszystkiego, co mają, włącznie z życiem. Ten sam niepokój odczuwałam, gdy zakonnice w szkole, do której uczęszczałam, powtarzały: „Bóg stworzył świat w sześć dni, a siódmego odpoczywał”. Jak to?!

Stwierdzenie, że pojechałam do Amazonii, warte jest tyle, co oznajmienie, że udałam się na pierścienie Saturna. Który z nich? W ramach jednego zwyczajowego określenia geopolitycznego mieści się wiele różnych lasów, ludów i rzeczywistości. Trzeba przy tym podkreślić, że do którejkolwiek Amazonii by się nie ruszyło, będzie to zawsze niebezpieczna wyprawa. Nie mówię o trudach podróży, grileiros ani o komarach, które bezczelnie lekceważą repelenty i boleśnie kąsają, także przez ubranie, każdego wieczora i ranka. Mam na myśli największe ryzyko dla reportera, czyli przyjęcie niewłaściwego tonu. W trakcie pracy nie można być ani naiwnym (i myśleć, że trafiło się do raju utraconego), ani zblazowanym (i sądzić, że to tylko kolejna odsłona czegoś znanego). Trzeba wpaść w zachwyt bez zachwytu, a to bardzo wąska ścieżka.

Niektóre doświadczenia nie układają się same w podmiot i orzeczenie. Wyprawa do Terra do Meio, czyli Śródziemia, to jedno z tych niesprowadzalnych do pisma doświadczeń, podobnie jak moja miłość do Amazonii, którą kocham znacznie bardziej niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie, oraz moja wdzięczność za okazję do napisania reportażu, dzięki któremu trafiłam do Śródziemia, nieprawdopodobnego nawet jak na amazońskie warunki. Kiedy odczuwamy niemożność przekształcenia doświadczenia w jego zapis, pozostaje nam jedynie pokorne pogodzenie się z istniejącymi ograniczeniami oraz potajemna radość z przywileju, jakim jest doświadczenie czegoś, czego nie da się wyrazić słowami.

Napisany przeze mnie reportaż, tak niewystarczająco ukazujący ogrom tamtej rzeczywistości, okazał się przełomowy, bo za jego sprawą mieszkańcy Śródziemia przestali ginąć od kuli. Dzięki niemu lokalni przywódcy – Herculano, Raimundo i Luiz znany jako Łatka – zostali dostrzeżeni i przewiezieni z puszczy do oficjalnej Brazylii, tej stołecznej, aby o swoich doświadczeniach mogli opowiedzieć rządowi. Zaistnieli dla innych Brazylii. Riozinho stało się chronionym przez prawo federalne rezerwatem, który umożliwia mieszkańcom utrzymanie się dzięki tradycyjnym praktykom zbieracko-łowieckim oraz rolniczym. Ja natomiast pojawiam się w opowieściach przekazywanych najmłodszym przez najstarszych członków społeczności. Starzejemy się razem, ja i oni, i podziwiamy młodzież pragnącą walczyć o puszczę, której zdaje się częścią. To jedna z tych chwil, gdy radość z bycia reporterką jest nie do opisania. Dla takich momentów warto żyć.

Uważam, że najlepsze reportaże są wynikiem zagmatwania konspektu. Kiedy inny dziennikarz prosi mnie o radę, odpowiadam, żeby przede wszystkim namieszał w planie swojego tekstu. Najprostsze rozwiązanie to zawsze największy banał przychodzący nam do głowy, bo już go skądś znamy, i powtarzający tylko coś, co już wiadomo. To sztuka dla sztuki. Latami starałam się przekonać moich przełożonych, że na dziennikarstwie spoczywa etyczny obowiązek pokazania, że nie ma nic „normalnego” w istnieniu całego pokolenia młodych Brazylijczyków, w większości czarnoskórych, dożywających co najwyżej dwudziestki. Jako że w ciągu ostatnich parudziesięciu lat redakcje przejęli dziennikarze wywodzący się z klasy średniej, w większości biali, trudno mi było do nich przemówić. Wychowali się i osiągnęli dorosłość w kraju, gdzie śmierć czarnoskórej młodzieży to powszednie niewydarzenie, równie „naturalne” jak korki na ulicach São Paulo.

Reportaż Żywe matki martwego pokolenia udało mi się rozpocząć dopiero po zagmatwaniu konspektu. Istniało bowiem coś istniejącego ponad napiętymi podziałami rasowymi i klasowymi, zwalczanego przeze mnie na innych frontach, ale mogącego stanowić pomost między światami: mit macierzyństwa. Postanowiłam opowiedzieć o śmierci dzieci przez ból ich matek. Wówczas mnie wysłuchano.

Kiedy zamieszkałam na pewien czas w Brasilândiii, dzielnicy na przedmieściach São Paulo, szukałam czegoś innego. Gdyby w brazylijskich fawelach panowały jedynie przemoc i śmierć, można by oczekiwać prawdziwej epidemii samobójstw. Nie ma jej jednak, a wręcz przeciwnie: mieszkańcy nie tylko wytrwale żyją, lecz równie wytrwale odnajdują w życiu radość.

Wyruszyłam do Brasilândii, żeby zbadać, jakie drobiazgi czynią życie możliwym nawet w najtrudniejszych chwilach. W tym celu przez pierwsze dwa dni jedynie obserwowałam ten nowy świat i pozwalałam, żeby Tuca i pani Eugênia, które gościły mnie u siebie, wszędzie mnie zabierały. Siedziałam cicho jak mysz pod miotłą, przeciwdziałając nadmiernym oczekiwaniom wobec nowo przybyłej „dziennikarki”. Tylko tak udało mi się dotrzeć do psów traktowanych jak ludzie oraz do poruszającego, pięknego, zbiorowego wysiłku podczas przygotowań do ślubu Adriany i Luiza.

Stojące przede mną wyzwanie polegało na pozostaniu obcą. Musiałam zachować umiejętność dziwienia się temu, co widzę, bez której dostrzec da się jedynie warstwę oczywistości. Nie mogłam jednocześnie pozwolić, żeby moje postrzeganie przypominało spojrzenie turysty, przepuszczające rzeczywistość przez filtry własnych uprzedzeń i wyobrażeń. Turysta widzi bowiem tylko to, czego się spodziewa, co jego zdaniem stanowi prawdę na temat danej rzeczywistości – a w tym celu nie trzeba nawet ruszać się z domu.

Dziennikarz to najbliższy obcy. Za każdym razem, gdy wkraczam w uniwersum drugiego człowieka, muszę pojąć jedną podstawową rzecz: kiedy ktoś przedstawia mi swój świat, co pokazuje, a czego mi nie pokazuje? Którymi ścieżkami mnie prowadzi? Jakimi słowami nazywa swoje terytorium? Dlaczego? Odkryłam, na przykład, że fawela znajduje się zawsze nieco dalej. Pytałam, gdzie się zaczyna, a mój rozmówca wskazywał jakieś oddalone o sto metrów miejsce. Szłam tam i pytałam stojącego przed domem mieszkańca: „Czy tutaj już jest fawela?”. Odpowiedź nadal była przecząca. Fawela znajdowala się zawsze sto metrów dalej.

W ciągu tygodnia, gdy mieszkałam w domu tych niezwykłych kobiet, miewałam chwile zwątpienia. Zdarzało się, że nie wiedziałam od razu, co „należało” zrobić. Zwieńczenie tej codziennej ekwilibrystyki stanowił ślub w urzędzie stanu cywilnego. Znalazłam się tam wyłącznie jako obserwatorka, dziennikarka w gościnie. W trakcie ceremonii okazało się jednak, że w celu sporządzenia wpisu do księgi konieczne było posiadanie dowodu osobistego. Nikt go nie miał, a być może niektórzy woleli nie okazywać swojego dokumentu, bo nie chcieli widnieć w urzędowym systemie.

Luiz i Adriana uroczyście poprosili mnie, żebym została świadkową. Zgodziłam się od razu, wręcz z radością. Po chwili przebiegł mi jednak przez głowę ciąg wątpliwości (i głupot), ponieważ świadkiem ślubu miał zostać diler prowadzący lokalną metę. Nasze powiązanie miało zostać odnotowane w urzędzie stanu cywilnego, zapisane na zawsze. Rzucało mnie to wprost w sieć niebezpiecznych związków pozwalających na przeżycie w Brasilândii. Trafiłam w sam ich środek, podczas gdy jako reporterka zawsze znajdowałam się na zewnątrz i bezpiecznie obserwowałam życie innych ludzi przez okno.

W tamtej chwili nie byłam turystką ani nikim obcym. Kim byłam? Kimś dopiero uczącym się tego, co pani Eugênia i Tuca wiedziały od zawsze: że w życiu trudno jest określić swoje miejsce na ziemi. Po weselu powróciłam do roli dziennikarki, ale przez wzgląd na Tukę i panią Eugênię, na siebie samą i na wszystkich, których historię jeszcze opowiem, nigdy nie zapomnę tego ślubu w Kraju zwanym Brasilândią.

W reportażu W Brazylii ZéBoruty opowiadam o narodzinach kopalni złota w samym sercu puszczy. Zanurzam się w błocie ludzkich namiętności, żeby pokazać, kim są ci nienasyceni mężczyźni i kobiety.

Tylko dziwki docierają do kopalni jeszcze przed poszukiwaczami – albo razem z nimi. Postrzegany jako prymityw, bandyta i niszczyciel lasu, garimpeiro to ubogi Brazylijczyk odmawiający poddania się. Ukazywany jako brzydki, brudny i okrutny, poszukiwacz złota sprzeciwia się logice kapitału, przedstawiającej wielkie koncerny górnicze, przeważnie międzynarodowe, jako „przedsiębiorcze”, „czyste” i „legalne”. Pragnie odnaleźć swoje miejsce w którejś z Brazylii i ciska swoje ciało w sam środek najstarszego na świecie konfliktu. W tym boju może liczyć na pachnącą miłość dziwek. I nie daje za wygraną.

Pod koniec tej książki opowiadam o ostatnich stu piętnastu dniach życia kobiety cierpiącej na nieuleczalny nowotwór. Gdy ją poznałam, Ailce de Oliveira Souza patrzyła na mnie wyczekująco. Miałam przedstawić jej losy aż po kres, choć ona udawała, że nie wie, że ten kres oznacza śmierć. Gdy wstawała rano z łóżka, zawzięcie wierzyła, że nie umrze. Jak my wszyscy.

Kim wówczas byłam? Tamtego dnia, 26 marca 2008 roku, byłam reporterką, która nie wie, czego się podejmuje. Postanowiłam towarzyszyć komuś nieuleczalnie choremu aż do końca, ale nie zdawałam sobie sprawy z ogromu konsekwencji swojej decyzji. Gdy tylko nasze spojrzenia skrzyżowały się pośród ciszy panującej w jej salonie podczas naszego pierwszego spotkania, znalazłam się w niemożliwym położeniu: moje życie splatało się z jej śmiercią.

Nie powinnam była chcieć, żeby praca nad tym reportażem się skończyła, a zarazem marzyłam, żeby stało się to jak najszybciej. Coraz mocniej pragnęłam uwolnić się od tego codziennego i głębokiego kontaktu z