Zabić drozda - Harper Lee - ebook + audiobook + książka

Zabić drozda ebook i audiobook

Harper Lee

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

28 osób interesuje się tą książką

Opis

Międzynarodowy bestseller i laureat Nagrody Pulitzera.

Lata trzydzieste XX wieku, małe miasteczko na południu USA. Atticus Finch, adwokat i głowa rodziny, broni młodego Murzyna oskarżonego o zgwałcenie biednej białej dziewczyny Mayelli Ewell. Prosta sprawa sądowa z powodu wszechpanującego rasizmu, urasta do rangi symbolu. W codziennej walce o równouprawnienie czarnych jak echo powraca pytanie o to, gdzie przebiegają granice ludzkiej tolerancji. Zabić drozda to wstrząsająca historia o dzieciństwie i kryzysie sumienia. Poruszająca opowieść odwołuje się do tego, co o życiu człowieka najcenniejsze: miłości, współczucia i dobroci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 444

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 17 min

Lektor: Joanna Koroniewska

Oceny
4,6 (752 oceny)
499
183
61
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paola2929

Nie oderwiesz się od lektury

"Zabić drozda" to jedna z tych książek, które każdy z nas powinien przeczytać choć raz w swoim życiu, tzw. klasyk. Piękna i zarazem smutna historia opowiedziana z perspektywy dziecka. Niewinnej, szczerej i trochę naiwnej 9latki Scout. Jej ojciec - adwokat - zostaje obrońca mężczyzny który został niesłusznie oskarżony o gwałt. Wszystkie dowody i zeznania świadczą na korzyść niewinnego mężczyzny. Ale jego wyrok skazujący zapadł już dawno temu. W momencie gdy tylko przyszedł na świat jako czarnoskóry człowiek. Piękna książka, wzruszająca. Polecam!
30
askajod167

Nie oderwiesz się od lektury

-(...)Atticusie, on był naprawdę miły...(...) -Jak większość ludzi, Skaucie, kiedy wreszcie ich dostrzeżemy. kocham kocham kocham
20
Mlotki

Całkiem niezła

Książka uznana za arcydzieło. Nakreśla problemy z którymi borykało się społeczenstwo w latach 30, XX wieku w USA. I choć ukazana problematyka jest niezwykle istotna, to w mojej ocenie książka napisana w sposób mało interesujący, wciągający i pozostawiający w pamięci trwały ślad po jej przeczytaniu.
10
ayla55

Z braku laku…

Dokończyłam w nadziei na to, że książka się rozwinie, ale niestety. Zawiodłam się, historia jest bardzo mdła i nie polecam zaglądać do tej książki.
10
beakras67

Nie polecam

Nuda
10

Popularność




Dla pana Lee i Alice

przez wzgląd na Miłość i Sym­pa­tię

Praw­nicy, jak sądzę, też byli kie­dyś dziećmi.

Char­les Lamb

Część pierw­sza

Roz­dział 1

Mój brat Jem, gdy miał pra­wie trzy­na­ście lat, paskud­nie zła­mał sobie rękę w łok­ciu. Gdy wyzdro­wiał i prze­stał się lękać, że już ni­gdy nie będzie mógł grać w fut­bol, rzadko wra­cał myślą do tej kon­tu­zji. Jego lewe ramię było nie­znacz­nie krót­sze od pra­wego; gdy stał albo cho­dził, jego dłoń wisiała pro­sto­pa­dle do ciała, z kciu­kiem rów­no­le­głym do uda. Nie przej­mo­wał się tym jed­nak, skoro mógł poda­wać i wyko­py­wać piłkę.

Gdy minęło wystar­cza­jąco wiele lat, aby­śmy się nauczyli spo­glą­dać wstecz, roz­ma­wia­li­śmy cza­sem o wyda­rze­niach, które dopro­wa­dziły do jego wypadku. Ja twier­dzę, że zaczęli Ewel­lo­wie, ale Jem, cztery lata star­szy ode mnie, powie­dział, że zaczęło się znacz­nie wcze­śniej – podobno tego lata, gdy przy­je­chał do nas Dill i pod­su­nął nam pomysł na to, jak wywa­bić Boo Radleya.

Odrze­kłam mu, że jeśli koniecz­nie chce spoj­rzeć na sprawę sze­rzej, to powi­nien zacząć od Andrew Jack­sona. Bo gdyby gene­rał Jack­son nie pognał Kri­ków wzdłuż rzeki, Simon Finch ni­gdy nie powio­sło­wałby tak daleko wodami Ala­bamy, a gdyby tego nie zro­bił – co by było z nami? Byli­śmy za duzi na to, by roz­strzy­gać spory za pomocą pię­ści, więc zapy­ta­li­śmy Atti­cusa. Ojciec powie­dział, że oboje mamy rację.

Nie­któ­rzy człon­ko­wie naszej rodziny Połu­dniow­ców wsty­dzili się tego, że brak w naszym drze­wie gene­alo­gicz­nym uczest­ni­ków bitwy pod Hastings – po któ­rej­kol­wiek ze stron. Mie­li­śmy tylko Simona Fin­cha, apte­ka­rza-myśli­wego z Korn­wa­lii, któ­rego poboż­ność ustę­po­wała jedy­nie skąp­stwu. W Anglii ziry­to­wały go prze­śla­do­wa­nia ludzi, któ­rzy sami sie­bie nazy­wali meto­dy­stami, ze strony ich bar­dziej libe­ral­nych braci – ziry­to­wały tak bar­dzo, że Simon, który także nazy­wał sie­bie meto­dy­stą, wybrał się za Atlan­tyk, do Fila­del­fii, a potem na Jamajkę, następ­nie do Mobile i jesz­cze do Saint Ste­phens. Pamię­ta­jąc o napo­mnie­niach Johna Wesleya na temat uży­wa­nia nazbyt licz­nych słów w trans­ak­cjach kupna i sprze­daży, Simon wzbo­ga­cił się, han­dlu­jąc lekami, lecz nie zaznał szczę­ścia, gdyż kusiło go to, co – jak wie­dział – nie służy chwale Pana: na przy­kład złota biżu­te­ria i kosz­towne stroje. Dla­tego też Simon, zapo­mniaw­szy prze­stróg swego nauczy­ciela na temat posia­da­nia ludz­kiego inwen­ta­rza, zaku­pił trzech nie­wol­ni­ków i z ich pomocą zało­żył farmę nad brze­giem Ala­bama River, mniej wię­cej sześć­dzie­siąt kilo­me­trów powy­żej Saint Ste­phens. Powró­cił do mia­sta tylko raz, by zna­leźć sobie żonę, która uro­dziła mu wiele córek. Dożył sędzi­wego wieku i umarł bogaty.

Zwy­czaj w rodzi­nie był taki, że męż­czyźni pozo­sta­wali na far­mie Simona, Finch’s Lan­ding, i żyli z uprawy bawełny. Gospo­dar­stwo było samo­wy­star­czalne; skromne w porów­na­niu z oko­licz­nymi impe­riami Lan­ding pro­du­ko­wało wszystko, co potrzebne do życia, prócz lodu, mąki pszen­nej oraz odzieży, którą dostar­czano stat­kami z Mobile.

Simon zapewne z bez­silną wście­kło­ścią potrak­to­wałby nie­po­koje mię­dzy Pół­nocą a Połu­dniem, gdyż za ich sprawą jego przod­ko­wie stra­cili wszystko prócz ziemi. Tra­dy­cja utrzy­my­wa­nia się z jej pło­dów prze­trwała jed­nak bez szwanku aż do dwu­dzie­stego stu­le­cia, kiedy to mój ojciec, Atti­cus Finch, poje­chał do Mont­go­mery zgłę­biać prawo, jego brat zaś – do Bostonu na stu­dia medyczne. Ich sio­stra, Ale­xan­dra, pozo­stała w Lan­ding: wyszła za mąż za mało­mów­nego osob­nika, który więk­szość czasu spę­dzał w hamaku nad rzeką, roz­my­śla­jąc głów­nie o tym, jak wiele ryb zła­pało się już na haczyki.

Gdy mój ojciec został przy­jęty do pale­stry, powró­cił do May­comb i otwo­rzył prak­tykę. Miej­sco­wość ta, poło­żona może trzy­dzie­ści kilo­me­trów na wschód od Finch’s Lan­ding, jest sto­licą hrab­stwa May­comb. W jego pokoju w gma­chu sądu nie było wielu sprzę­tów poza wie­sza­kiem na kape­lu­sze, splu­waczką, sza­chow­nicą i nie­ska­zi­tel­nie czy­stym egzem­pla­rzem Kodeksu Ala­bamy. Jego dwaj pierwsi klienci byli ostat­nimi oso­bami, które powie­szono w wię­zie­niu hrab­stwa May­comb. Atti­cus nama­wiał, by sko­rzy­stali z łaska­wo­ści sta­no­wego prawa i przy­znali się do mor­der­stwa dru­giego stop­nia, co pozwo­li­łoby im oca­lić życie, ale miał do czy­nie­nia z Haver­for­dami, a to nazwi­sko było w hrab­stwie May­comb syno­ni­mem osła. Tak się zło­żyło, że Haver­for­do­wie uśmier­cili naj­lep­szego kowala w mie­ście pod­czas sprzeczki, któ­rej przy­czyną było rze­kome zawłasz­cze­nie kla­czy. Byli na tyle nie­roz­sądni, że uczy­nili to w obec­no­ści trzech świad­ków, a następ­nie utrzy­my­wali, iż naj­lep­szą linią obrony na taką oka­zję jest twier­dze­nie: „Nale­żało mu się, sukin­sy­nowi”. Trwali też upar­cie przy tym, że nie są winni mor­der­stwa pierw­szego stop­nia, i dla­tego Atti­cus nie­wiele mógł zro­bić dla swych klien­tów poza tym, że towa­rzy­szył im w zej­ściu z tego świata – i chyba wła­śnie to zda­rze­nie zapo­cząt­ko­wało głę­boką nie­chęć mego ojca do prak­ty­ko­wa­nia prawa kar­nego.

W ciągu pierw­szych pię­ciu lat życia w May­comb Atti­cus prak­ty­ko­wał w zasa­dzie głów­nie eko­no­mię, a następ­nie przez kilka lat inwe­sto­wał swe zarobki w edu­ka­cję brata. John Hale Finch był dzie­sięć lat młod­szy od mojego ojca; stu­dia medyczne wybrał w cza­sach, gdy nie opła­cała się uprawa bawełny. Lecz kiedy już wujek Jack sta­nął na nogi, Atti­cus zaczął osią­gać przy­zwo­ity dochód ze swej prak­tyki. Lubił May­comb – uro­dził się i wycho­wał w tym hrab­stwie – znał tutej­szych ludzi, oni znali jego, a dzięki przed­się­bior­czo­ści Simona Fin­cha był też spo­krew­niony z nie­mal każdą rodziną w mie­ście.

May­comb było stare, ale gdy ja je pozna­wa­łam – było już nie tylko stare, ale i zmę­czone. W desz­czowe dni ulice zmie­niały się w rdzawe strugi błota, chod­niki pora­stały trawą, a budy­nek sądu przy głów­nym placu zapa­dał się w sobie. Mam wra­że­nie, że było wtedy gorę­cej: czarny kun­del cier­piał w let­nie dni, kości­ste muły zaprzę­żone do dwu­kó­łek oga­niały się od much w nie przy­no­szą­cym chłodu cie­niu dębów rosną­cych na placu. Sztywne koł­nie­rzyki panów mię­kły już o dzie­wią­tej rano. Panie, które brały kąpiel przed połu­dniem i po popo­łu­dnio­wej drzemce, o zmroku przy­po­mi­nały już roz­mię­kłe ciastka z lukrem z potu i won­nego talku.

Ludzie poru­szali się wolno. Nie­spiesz­nie prze­mie­rzali plac, powłó­cząc nogami, zaglą­dali do ota­cza­ją­cych go skle­pów i wcale nie liczyli się z cza­sem. Doba miała dwa­dzie­ścia cztery godziny, ale wyda­wała się dłuż­sza. Pośpiech nie ist­niał, bo nie było dokąd się spie­szyć, nie było nic do kupie­nia i bra­ko­wało pie­nię­dzy, by cokol­wiek kupić; nie było też niczego cie­ka­wego do oglą­da­nia poza gra­ni­cami hrab­stwa May­comb. A jed­nak dla nie­któ­rych był to czas nie­okre­ślo­nego opty­mi­zmu: hrab­stwo May­comb dowie­działo się nie­dawno, że nie musi się bać niczego prócz samego stra­chu.

Miesz­ka­li­śmy przy głów­nej ulicy dziel­nicy wil­lo­wej – Atti­cus, Jem, ja, no i nasza kucharka Cal­pur­nia. Z ojca byli­śmy zado­wo­leni: bawił się z nami, czy­tał nam i trak­to­wał nas z uprzejmą bez­stron­no­ścią.

Z Cal­pur­nią było zgoła ina­czej. Chuda i kości­sta, miała krótki wzrok i wiecz­nie mru­żyła oczy; jej dłoń była sze­roka jak listwa od łóżka i dwa razy tward­sza. Wiecz­nie wyga­niała mnie z kuchni, za każ­dym razem pyta­jąc, dla­czego nie jestem taka grzeczna jak Jem, choć dobrze wie­działa, że on jest star­szy; zawsze też wołała mnie do domu, kiedy wcale nie byłam na to gotowa. Toczy­ły­śmy epic­kie, ale i jed­no­stronne bitwy. Cal­pur­nia nie­odmien­nie wygry­wała, głów­nie dla­tego, że Atti­cus brał jej stronę. Była z nami, odkąd uro­dził się Jem i odkąd się­ga­łam pamię­cią, wyczu­wa­łam jej przy­tła­cza­jącą obec­ność.

Nasza matka umarła, gdy mia­łam dwa lata, nie odczu­łam więc jej odej­ścia. Była z Gra­ha­mów z Mont­go­mery; Atti­cus poznał ją, gdy po raz pierw­szy wybrano go do sta­no­wego zgro­ma­dze­nia. Był już męż­czy­zną w śred­nim wieku, pięt­na­ście lat star­szym od niej. Jem był owo­cem pierw­szego roku ich mał­żeń­stwa; cztery lata póź­niej ja przy­szłam na świat, a dwa lata po tym nasza matka umarła nagle na zawał. Podobno to rodzinna przy­pa­dłość Gra­ha­mów. Nie tęsk­ni­łam za nią, ale mam wra­że­nie, że Jem tak. Pamię­tał ją wyraź­nie i cza­sem w samym środku gry wzdy­chał prze­cią­gle i odcho­dził, by bawić się samot­nie za gara­żem. Wie­dzia­łam, że gdy jest w takim nastroju, lepiej go nie naga­by­wać.

Gdy mia­łam pra­wie sześć lat, a Jem pra­wie dzie­sięć, gra­nice naszego let­niego tery­to­rium (w zasięgu głosu Cal­pur­nii) wyzna­czały dom pani Henry Lafay­ette Dubose, sto­jący dwie pose­sje na pół­noc od naszego, oraz dom Radleyów, o trzy pose­sje na połu­dnie. Ni­gdy nas nie kusiło, by je prze­kra­czać. Miesz­kań­cem domu Radleyów była nie­znana istota, a sam jej opis wystar­czał, byśmy całymi dniami byli aniel­sko grzeczni; pani Dubose była zaś istną dia­blicą.

Wła­śnie tam­tego lata przy­je­chał do nas Dill.

Raz wcze­snym ran­kiem, gdy zaczy­na­li­śmy zabawę na podwó­rzu, usły­sze­li­śmy z Jemem jakiś dźwięk dobie­ga­jący z oko­lic grządki jar­mużu w ogro­dzie naszej sąsiadki, panny Rachel Haver­ford. Pode­szli­śmy do dru­cia­nej siatki, żeby spraw­dzić, czy to nie szcze­niak – rat ter­rierka panny Rachel spo­dzie­wała się mło­dych – a tym­cza­sem zoba­czy­li­śmy, że ktoś tam sie­dzi i patrzy w naszą stronę. W tej pozy­cji nie był wiele wyż­szy od kapu­ścia­nych liści. Spo­glą­da­li­śmy na niego, aż powie­dział:

– Hej.

– Hej – odparł przy­jaź­nie Jem.

– Nazy­wam się Char­les Baker Har­ris – rzekł nie­zna­jomy. – Umiem czy­tać.

– Co z tego? – spy­ta­łam.

– Pomy­śla­łem, że to was zain­te­re­suje. Bo jeśli macie coś, co trzeba by prze­czy­tać, mogę to zro­bić…

– Ile masz lat? – spy­tał Jem. – Cztery i pół?

– Pra­wie sie­dem.

– No to nic dziw­nego – odparł Jem, kciu­kiem wska­zu­jąc na mnie. – Ta mała, Skaut, czyta od uro­dze­nia, a jesz­cze nie cho­dzi do szkoły. A ty nie za duży jesteś, jak na pra­wie sie­dem.

– Jestem mały, ale stary.

Jem odgar­nął włosy, by przyj­rzeć mu się lepiej.

– Może byś tu prze­lazł, Char­le­sie Bake­rze Har­ri­sie? – zagad­nął po chwili. – Boże, ale cię nazwali.

– Nie śmiesz­niej niż cie­bie. Cio­cia Rachel mówi, że nazy­wasz się Jeremy Atti­cus Finch.

Jem spoj­rzał na niego spode łba.

– Do mnie to pasuje, bo jestem duży – skwi­to­wał. – A ty jesteś krót­szy od wła­snego nazwi­ska.

– Mówią na mnie Dill – odrzekł mu Dill, z tru­dem prze­ci­ska­jąc się pod siatką.

– Lepiej górą niż dołem – dora­dzi­łam. – Skąd jesteś?

Dill pocho­dził z Meri­dian w Mis­si­sipi, spę­dzał lato u cioci Rachel i od tej pory miał się poja­wiać w May­comb co roku o tej porze. Jego rodzina pocho­dziła z naszego hrab­stwa. Matka Dilla, która pra­co­wała u foto­grafa w Meri­dian, wysta­wiła jego zdję­cie w kon­kur­sie „Piękne dziecko” i wygrała pięć dola­rów. Oddała nagrodę Dil­lowi, a on wydał wszystko, by dwa­dzie­ścia razy pójść do kina.

– Tu nie pusz­czają porząd­nych fil­mów, tylko cza­sem o Jezu­sie, w gma­chu sądu – powie­dział Jem. – Widzia­łeś coś cie­ka­wego?

Dill widział Dra­culę. To wystar­czyło, by Jem zaczął spo­glą­dać na niego z namiastką sza­cunku.

– Opo­wiedz nam – roz­ka­zał.

Dill był oso­bliwy. Nosił nie­bie­skie lniane szorty przy­pięte do koszulki; jego białe jak śnieg włosy przy­le­gały do głowy jak kaczy puch; choć rok młod­sza, byłam odeń wyż­sza. Gdy snuł swą opo­wieść, jego błę­kitne oczy na prze­mian zapa­lały się i ciem­niały, a jego śmiech był nagły i pełen rado­ści. Odru­chowo pocią­gał wciąż za kosmyk wło­sów, ster­czący mu nad czo­łem.

Gdy Dill starł już Dra­culę na proch, a Jem orzekł, że film musi być lep­szy od książki, spy­ta­łam Dilla, gdzie jest jego ojciec.

– Nawet o nim nie wspo­mnia­łeś.

– Nie mam ojca.

– Umarł?

– Nie…

– Skoro nie umarł, to musisz go mieć, tak czy nie?

Dill się zaru­mie­nił, a Jem kazał mi mil­czeć, co nie­chyb­nie ozna­czało, że Dill został prze­zeń dosta­tecz­nie spraw­dzony i zaak­cep­to­wany. Resztę lata spę­dzi­li­śmy na upra­wia­niu typo­wych przy­jem­no­ści, to jest: prze­bu­do­wu­jąc domek usy­tu­owany w kona­rach wiel­kich mio­dli, które rosły na naszym podwó­rzu, awan­tu­ru­jąc się i prze­ra­bia­jąc listę dra­ma­tów podwór­ko­wych opar­tych na dzie­łach Oli­vera Optica, Vic­tora Apple­tona i Edgara Rice’a Bur­ro­ughsa. Dobrze, że był z nami Dill – odgry­wał w tych insce­ni­za­cjach role, które daw­niej nale­żały do mnie: był małpą w Tar­za­nie, panem Crab­tree w The Rover Boys czy panem Damo­nem w Tomie Swif­cie. Stał się naszym kie­szon­ko­wym Mer­li­nem z głową pełną eks­cen­trycz­nych pomy­słów, dzi­wacz­nych tęsk­not i oso­bli­wych upodo­bań.

Jed­nakże pod koniec sierp­nia nasz reper­tuar stra­cił na atrak­cyj­no­ści od nad­miaru przed­sta­wień i wła­śnie wtedy Dill pod­su­nął nam pomysł wywa­bie­nia Boo Radleya.

Domo­stwo Radleyów fascy­no­wało Dilla. Mimo naszych wyja­śnień i ostrze­żeń przy­cią­gało go jak Księ­życ wodę, choć jedy­nie do naroż­nej latarni, w bez­piecz­nej odle­gło­ści od bramy pose­sji. Sta­wał przy niej, obej­mo­wał ramio­nami gruby słup i patrzył w zamy­śle­niu.

Pose­sja Radleyów wci­nała się ostrym zakrę­tem za nasz dom. Idąc na połu­dnie, docho­dziło się do ganku; chod­nik skrę­cał tam i biegł dalej wzdłuż podwórka. Dom był nie­wy­soki i nie­gdyś biały; miał roz­le­gły ganek i zie­lone okien­nice, ale całość dawno już pociem­niała, dosto­so­wu­jąc się do sza­ro­ści oto­cze­nia. Zbu­twiały od desz­czu gont zwie­szał się nisko nad werandą; roz­ło­ży­ste dęby nie dopusz­czały do niej słońca. Chwiejne resztki ogro­dze­nia strze­gły ni­gdy nie zamia­ta­nego podwórka przed domem, buj­nie poro­śnię­tego dzi­kimi tra­wami i tyto­niem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: To Kill a Moc­king­bird

Copy­ri­ght © 1960 by Har­per Lee

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2013, 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Mał­go­rzata Chwa­łek

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Zabić drozda, wyd. II dodruk, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8188-709-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer