Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Paskudna historia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
23 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Paskudna historia - ebook

Zostawiając chwilowo komendanta Martina Servaza, Bernard Minier zanurza się w świecie, gdzie niebezpieczeństwo czai się nie tam, gdzie można by się go spodziewać i opowiada znakomitą, choć naprawdę paskudną historię…

Na początku jest strach.

Strach przed zatonięciem.

Strach przed innymi – tymi, którzy mnie nienawidzą, którzy chcą mi się dobrać do skóry.

I jeszcze - strach przed prawdą.

Uprzedzam: to nie jest jakaś banalna historia.

O nie. To paskudna historia. Tak, wyjątkowo paskudna…

Na jednej z wysp archipelagu San Juan, gdzie przez większą część roku pada deszcz, i gdzie trudno coś ukryć, bo wszyscy się znają, dochodzi do makabrycznego morderstwa. W pewien ponury, sztormowy wieczór na ustronnej plaży znalezione zostają zwłoki szesnastolatki, zamordowanej w bestialski sposób. Kto i dlaczego zgotował tej dziewczynie taki los? Rusza policyjne śledztwo…

Bernard Minier, w szczytowej formie, wraca z kolejnym niezrównanym thrillerem, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony i skłania do myślenia nie tylko o tym, do czego zdolny jest człowiek jako jednostka, ale także o tym, co z duszą ludzką robi współczesny świat i jego zdobycze, którymi ludzkość tak bardzo się szczyci.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-810-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Na początku jest strach.

Strach przed zato­nię­ciem.

Strach przed innymi – tymi, któ­rzy mnie nie­na­wi­dzą, któ­rzy chcą mi się dobrać do skóry.

I jesz­cze – strach przed prawdą.

Na początku jest strach

– Ni­gdy nie wrócę na wyspę. Choćby do moich drzwi zadzwo­niła sama Jen­ni­fer Law­rence i bła­gała mnie o to, nie wrócę. Uprze­dzam na wstę­pie: to, co opo­wiem, wyda się wam nie­wia­ry­godne. To nie jest jakaś banalna histo­ria, zastrze­gam. O nie. To paskudna histo­ria. Tak, wyjąt­kowo _paskudna…_ Oto pewien obraz, żeby, jak to mówią, wyostrzyć wasze ape­tyty: z otchłani wyła­nia się ręka – blada, wycią­gnięta do nieba, z roz­cza­pie­rzo­nymi pal­cami – która po chwili osta­tecz­nie pogrąża się w odmę­tach. Dookoła mnie wyje wiatr, deszcz i bry­zgi piany chłosz­czą mi twarz, a ja płynę i odda­lam się od tej upior­nej koń­czyny. Płynę, usi­łuję pły­nąć, uno­sząc się na spie­nio­nych grzbie­tach fal, opa­da­jąc w trzy­me­trowe doliny, płynę na wpół nie­żywy ku cyplowi wyspy, kasz­ląc, krztu­sząc się i drżąc z zimna. A oto inny obraz: pło­nący dom, przed nim ja – na kola­nach, wrzesz­czący jak jakiś histe­ryk – a wszę­dzie dookoła roz­świe­tla­jące noc koguty. I jesz­cze coś wam powiem. Wiem, że będzie wam trudno mi uwie­rzyć. I mówiąc szcze­rze, nie mogę mieć wam tego za złe. A jed­nak wła­śnie tak to było. Dokład­nie tak.

Sie­dzi w fotelu i przy­gląda mi się tymi swo­imi ciem­nymi oczami. Jest wysoki, przy­stojny. A jego mary­narka musi być warta wię­cej niż całe moje oszczęd­no­ści. Przed chwilą zer­k­nął na zega­rek. Nic nie mówi. Ile on może mieć lat? Czter­dzie­ści pięć? Pięć­dzie­siąt? Musi mieć powo­dze­nie u kobiet.

– Od czego mam zacząć? – pytam.

– Od początku – odpo­wiada. – Tak będzie naj­le­piej.

– Ile mam czasu?

– Tyle, ile ci trzeba, Henry.

– Świet­nie. Oczy­wi­ście nie ma pan obo­wiązku mi wie­rzyć.

Nic nie mówi. Niczego po sobie nie poka­zuje. Ten męż­czy­zna – mój ojciec. Ma rację, wróćmy tam, gdzie wszystko się zaczęło. Do samego początku.Przed począt­kiem

Sierp­niowa noc. Hałasy. Stu­kot, skrzy­pie­nie, regu­larne bry­zgi wody. A potem bar­dzo wysoki świst nie­siony echem po zatoce, skrzy­pie­nie przy­po­mi­na­jące pocie­ra­nie nadmu­cha­nego balonu. Zgrzyt o wyso­kiej czę­sto­tli­wo­ści. I chlu­pot wody, plusk fal. Sie­dzę w mor­skim kajaku i patrzę na war­stwę mgły. Cisza. Wodę dookoła oświe­tla księ­życ. Wstrzy­muję oddech. Poja­wia się czarna płe­twa, dwie, trzy cztery… Jest ich jede­na­ście. Moje serce zaczyna bić szyb­ciej. Wiel­kie dra­pież­niki o czarno-bia­łym ubar­wie­niu powoli wyła­niają się z mgły, płyną w sze­regu, jak w bojo­wym szyku; ich zaostrzone płe­twy roz­ci­nają powierzch­nię wody roz­ja­śnioną bla­skiem księ­życa w pełni. Ruch wio­słem, potem drugi: ostroż­nie płynę w ich stronę.

Kilka rze­czy, które warto wie­dzieć o orkach

_Orka to super­dra­pież­nik, naj­groź­niej­szy dra­pież­nik na świe­cie; nie ma żad­nych natu­ral­nych wro­gów. Jest na samym szczy­cie łań­cu­cha pokar­mo­wego. To nie­zwy­kle inte­li­gentne zwie­rzę. Każde stado orek osia­dłych ma roz­wi­nięty język, zło­żony dia­lekt, odmienny od dia­lektów innych stad, jest to też jeden z nie­wielu gatun­ków, które prze­ka­zują swoje umie­jęt­no­ści następ­nym poko­le­niom. Orki osia­dłe mają bar­dzo wysoko roz­wi­nięty zmysł spo­łeczny._

_Są też orki wędrowne. Jesz­cze groź­niej­sze, jesz­cze bar­dziej zuchwałe. Prze­mie­rzają oce­any w abso­lut­nej ciszy i naj­czę­ściej w samot­no­ści. To wła­śnie im orka zawdzię­cza miano „wie­lo­ryba-mor­dercy”. Bez waha­nia ata­kują duże mor­skie ssaki: foki, lwy mor­skie, mor­świny. Boją się ich nawet rekiny i wie­lo­ryby. Orki wędrowne nie wie­dzą, co to strach. To zabójcy dosko­nali…_

Orka jako dra­pież­nik nie ma rywali, ale rzadko ata­kuje czło­wieka, chyba że w nie­woli. Byłoby dobrze, gdyby można było wygo­nić tych wszyst­kich tury­stów i statki, które od czerwca do paź­dzier­nika po cham­sku wpy­chają się na ich – a także moje – tery­to­rium, i zosta­wić orki w spo­koju. Tak jak ja to robię, pły­nąc cicho kaja­kiem w tę sierp­niową noc, w porze, gdy nie ma tu nikogo, tylko one i ja. Wystar­czy mi, że się z nimi przy­wi­tam, patrzę, jak prze­pły­wają, i pozwa­lam im żyć. Tak jak one pozwa­lają żyć mnie. Ni­gdy mnie nie nie­po­ko­iły. Ni­gdy nie pró­bo­wały mnie wyrwać z mojego aktu­al­nego życia. Nie pró­bo­wały mi zaszko­dzić. _Ani mnie zabić…_

Dla­czego nie­któ­rzy ludzie nie potra­fią zacho­wy­wać się w ten spo­sób?

Orka dra­pieżna jest naj­bar­dziej okrut­nym ze ssa­ków mor­skich, ale czło­wiek wędrowny to naj­bar­dziej okrutny ssak na całym świe­cie.

To powszech­nie znana prawda. Ja mia­łem ją dopiero odkryć.

Paź­dzier­ni­kowa noc. Fale biją o burtę. Za ple­cami dziew­czyny wyła­nia się z mroku jego głowa. Dziew­czyna spo­gląda w stronę noc­nego nieba. Na tle księ­życa widzi prze­la­tu­jący sznur mor­skich pta­ków. Na brzegu jej powieki zawisa słona łza. Usta ma otwarte, oddech płytki; serce pode­szło jej do gar­dła tak wysoko, że ma wra­że­nie, jakby za chwilę miała je wypluć na śli­ski pokład łodzi.

Znowu sły­szy meta­liczny zgrzyt za ple­cami. Skrzy­pie­nie. Jakby ktoś coś ostrzył. We wło­sach, mię­dzy okami sieci, czuje ude­rze­nie wia­tru.

Wyobraź­cie sobie jej strach. Dziew­czyna ma nie­całe sie­dem­na­ście lat. Wyobraź­cie sobie taki strach, jeśli potra­fi­cie. Strach tak wielki, że miaż­dży kości i roz­dyma serce do roz­mia­rów gro­żą­cych eks­plo­zją. Strach, który napina i usztyw­nia mię­śnie, tak że stają się jak liny, które nasią­kły wodą, a potem wyschły i stward­niały na słońcu.

Pokład łodzi tań­czy, koły­sząc się na falach, i dziew­czyna z tru­dem utrzy­muje rów­no­wagę. Tym bar­dziej że jej ramiona i głowę oplata ciężka rybacka sieć. Czuje przez włosy jej twarde węzły, wdy­cha zapach glo­nów, ryb, oleju napę­do­wego i soli, od któ­rego żołą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła. Nie ma poję­cia, jak się tu zna­la­zła – po pro­stu odczuwa na ramio­nach cały cię­żar tych splą­ta­nych, wil­got­nych i śmier­dzą­cych powro­zów, wodo­ro­stów przy­po­mi­na­ją­cych rze­mie­nie, łań­cu­chów. Ciążą jej, a woda, którą są prze­siąk­nięte, spływa po jej ciele. I jesz­cze ten deszcz, który bębni o czaszkę. Chcia­łaby widzieć wię­cej, ale jest ciemno. Tak strasz­nie ciemno…

On jed­nak jest tutaj, i to bar­dzo bli­sko. Kiedy staje przed nią w sze­lesz­czą­cym kap­tu­rze, w jego oczach na chwilę poja­wia się błysk; choć trwa to zale­d­wie sekundę, dziew­czyna widzi, w jego źre­ni­cach, co ją czeka. Z prze­ra­że­nia traci dech w pier­siach. Oprawca trzyma się knagi umo­co­wa­nej na nad­bur­ciu. Ale ona widzi tylko cie­nie, jakby kłęby zabar­wio­nej na czarno waty, skra­wek bla­dego księ­życa niczym pazur roz­dzie­ra­jący noc, czarne drzewa, czarny brzeg, wiatr – i cia­sną prze­strzeń nie­wiel­kiego kutra, nie­bez­pieczną, pełną haków i zardze­wia­łych kra­wę­dzi, o które już się poka­le­czyła.

Mię­dzy dużą wcią­garką a kabiną – to tam kat dokona swo­jego odra­ża­ją­cego dzieła.

– Nie powin­naś była tego mówić. – Jego głos jest zimny, odle­gły i obcy. – Rozu­miesz teraz?

Prze­stę­puje z nogi na nogę, utkwiw­szy w niej wzrok. Dziew­czyna drży z zimna. Ma otwarte usta, suchy, obło­żony język. Nagle jej się odbija. On obej­muje ją ramie­niem, mimo plą­ta­niny sieci, lin i zwa­łów wodo­ro­stów, w któ­rej uwię­zione jest jej ciało – jakby chciał ją zapro­sić do jakie­goś gro­te­sko­wego jiga, absur­dal­nego tanga – i popy­cha.

– Nie!

Dziew­czyna nie ma przed oczami obra­zów z dzie­ciń­stwa, o któ­rych mówi się w fil­mach i książ­kach. Jest sama. Pośród tej mrocz­nej paź­dzier­ni­ko­wej nocy nie ma nikogo, jedy­nie ona i on. Widzi przed sobą tylko ciemny, zło­wrogi kształt cylin­drycz­nego koło­wrotu z przy­cze­pio­nymi po bokach okrą­głymi pły­wa­kami i welon sieci, który jesz­cze łączy ją z kutrem – jej wod­nica, linia życia. Chwilę póź­niej napast­nik popy­cha ją, tak że upada do tyłu, w otchłań. Roz­stę­puje się pod nią zimne, czarne lustro wody. Otwiera usta, by zła­pać oddech, zachły­stuje się, kaszle. Wal­czy, by nie wcią­gnął jej cię­żar sieci, ale fale nacie­rają, przy­kry­wają ją, po czym cofają się, by znów przy­pu­ścić atak. Jej umysł ogar­nia prze­ra­że­nie i panika. Dziew­czyna krzy­czy, ale natych­miast znowu się zachły­stuje i dostaje czkawki. Jej żołą­dek pełen jest mor­skiej wody. Sil­nik zmie­nia obroty i nagle zostaje porwana w kil­wa­ter kutra: sunie za nim z ogromną pręd­ko­ścią, pod­rzu­cana, mio­tana i obra­cana wokół wła­snej osi jak bąk.

Po omacku szuka mię­dzy okami trału jakie­goś wyj­ścia, drąc paznok­ciami liny. Jej ciało sztyw­nieje w zim­nej, zde­cy­do­wa­nie zbyt zim­nej wodzie. Kręci jej się w gło­wie. Im więk­sza jest pręd­kość kutra, tym bar­dziej wciąga ją w głąb. Jakaś duża ryba – hali­but albo łosoś – miota się obok niej. Jej głowa jak spła­wik wędki nur­kuje pod falami, a potem się wynu­rza, i za każ­dym razem dziew­czyna łap­czy­wie łyka mor­skie powie­trze. Coraz mniej łyków, coraz mniej powie­trza… Nagle, pośród tych rucho­mych, sło­nych ciem­no­ści, w jed­nym prze­bły­sku widzi wszystko i wszystko rozu­mie – całe jej życie staje się jasne i kla­rowne.

Na długo przed wscho­dem słońca jest już mar­twa.

Jej oczy otwo­rzyły się jak u lalki, a skóra stała się biała i poły­sku­jąca niczym skóra ryby schwy­ta­nej w sieci.

W ten spo­sób to musiało prze­bie­gać, w każ­dym razie ja tak to widzę…1

PROM

22 paź­dzier­nika 2013 roku mniej wię­cej o sie­dem­na­stej czter­dzie­ści pięć (było już pra­wie cał­kiem ciemno) powie­działa:

– Henry, chcę, żeby­śmy sobie zro­bili prze­rwę.

To pew­nie tam wszystko się roze­grało. W osta­tecz­nym roz­ra­chunku na zawsze pozo­stają w pamięci wła­śnie takie chwile. Są dla naszej egzy­sten­cji jak punkty odnie­sie­nia, jak latar­nie na mor­skim brzegu. W każ­dym razie to tam ją stra­ci­łem – w sen­sie zarówno dosłow­nym, jak i sym­bo­licz­nym.

Zakła­dam, że roz­po­czę­cie tej histo­rii na pokła­dzie promu jest dość logiczne, prawda? Spę­dzi­łem sie­dem lat na poro­śnię­tej lasami wyspie nie­da­leko Seat­tle. I nie ma dnia, żebym o niej nie myślał. Miej­sce akcji? Gdzieś mię­dzy Ana­cor­tes na pół­nocno-zachod­nim wybrzeżu Pacy­fiku a Glass Island, na pokła­dzie promu _Elwha_. Czas? Nie­spo­kojna noc, pełna gniewu i ciem­no­ści, praw­dziwa zawie­ru­cha.

Pamię­tam, że tego wie­czoru było strasz­li­wie zimno, lało jak z cebra i sły­sze­li­śmy, że morze poza zasię­giem świa­teł promu war­czy jak wiecz­nie wygło­dzona, wście­kła bestia. Ponie­waż sil­nik o mocy tysiąca koni paro­wych ryczał pie­kiel­nie, a w uszach świ­stał nam pory­wi­sty wiatr, mówiła pod­nie­sio­nym gło­sem. Ja rów­nież.

– Co?! Co ty gadasz?!

Zamru­gała, spu­ściła wzrok i znów na mnie spoj­rzała.

– Wiem, że powin­nam była ci o tym powie­dzieć wcze­śniej, ale…

– O czym powie­dzieć? Naomi, _o czym_?

Z powodu tego cho­ler­nego hałasu ja też musia­łem krzy­czeć, żeby mnie sły­szała.

Prom się koły­sał, tak że musie­li­śmy pra­wie tań­czyć w miej­scu. Byli­śmy na odsło­nię­tym dol­nym pokła­dzie, nie­da­leko samo­cho­dów, pod­czas gdy reszta pasa­że­rów sie­działa sobie wygod­nie na górze, w cie­ple, na zamknię­tych pokła­dach, i roz­ma­wiała o tym, jak minął dzień.

To Naomi nale­gała, żeby tutaj zejść. Jakby nie chciała, żeby widziano nas razem.

– Henry, chcę, żeby­śmy sobie zro­bili prze­rwę. Dali sobie wolne… na jakiś czas… Żeby spoj­rzeć bar­dziej obiek­tyw­nie. Stało się coś… Muszę to prze­my­śleć. Muszę… zro­zu­mieć…

_–_ Co? Co ty gadasz? Co zro­zu­mieć?

Co do mnie, to nie rozu­mia­łem niczego. Wiatr uniósł czarny kosmyk, który wysta­wał spod jej kap­tura. Pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na mnie.

– Henry, odkry­łam prawdę.

Patrzyła mi pro­sto w oczy. Naomi ma – miała – oczy w kolo­rze ame­ty­stu, z reflek­sami nie­za­po­mi­najki i ultra­ma­ryny, ciem­niej­szą, pra­wie czarną obwódką wokół tęczówki i opa­li­zu­jącą rogówką: jak kot.

– Jaką prawdę? – zapy­ta­łem.

Zakrę­ciło mi się w gło­wie.

– Odkry­łam, kim jesteś.

No wła­śnie. Tak to się zaczęło.

Roz­sta­nie, jakich co roku zda­rzają się miliony w tych cza­sach, kiedy wszy­scy chcą szczę­ścia, ale nie chcą za nie pła­cić. Tam­tej jesieni mie­li­śmy po szes­na­ście lat.

– A kim ja jestem? Na Boga, o czym ty mówisz?

Tym razem nie odpo­wie­działa.

– Skąd te wszyst­kie tajem­nice? – Nie wytrzy­ma­łem. – Dla­czego nie wysy­łasz już do mnie ese­me­sów, dla­czego przede mną ucie­kasz? Nao, co się dzieje?

Poczu­łem skurcz żołądka. To trwało już tydzień. Każ­dego ranka kłuło mnie w sercu na widok pustego wyświe­tla­cza tele­fonu. Żad­nej wia­do­mo­ści… Ile­kroć doko­ny­wa­łem tego odkry­cia, robiło mi się słabo. Jesz­cze kilka dni temu nie było ranka, żebym po prze­bu­dze­niu nie zna­lazł czu­łego ese­mesa. Zale­d­wie parę słów, ale każde z nich świad­czyło o głębi naszych uczuć. Ja pisa­łem do niej co wie­czór przed zaśnię­ciem. Wczo­raj­sza wia­do­mość była tro­chę pom­pa­tyczna: _Ni­gdy nic nas nie roz­dzieli. Kocham cię. Zawsze będę cię kochał._

Wiem, czym jest zerwa­nie.

Widzia­łem bladą twarz Josha Lan­disa, który pra­wie pła­kał w tam­tym nędz­nym pubie, kiedy Casey Hin­shaw oznaj­miła mu, że to koniec. Widzia­łem Tess Par­sons, fajną dziew­czynę, która przez kilka tygo­dni była wstrzą­śnięta po tym, jak ta szmata Shanna McFa­den wrzu­ciła do sieci fil­mik, na któ­rym były chło­pak Tess – Danny Lovasz – przy­się­gał na wszystko, że Tess nic dla niego nie zna­czy. Więc wiem, czym jest zerwa­nie.

Ale mnie i Naomi nie mogło się to przy­da­rzyć. Nasz zwią­zek miał trwać do końca życia: „DŚNNR: Dopóki Śmierć Nas Nie Roz­łą­czy” – to była nasza man­tra.

Wiem, co myśli­cie: szes­na­ście lat…

No i co z tego? Są ludzie, któ­rzy poznają się w tym wieku i zostają razem do końca życia.

Tam­tego wie­czoru patrzy­łem na nią. Wyglą­dała smutno. Nie­skoń­cze­nie smutno. Co było przy­czyną tego smutku? Ja? Czy ktoś inny? Pyta­nia roz­bi­jały się o ściany mojej czaszki jak fale o kadłub promu. To była moja kobieta, dziew­czyna, którą kocha­łem. Z którą chcia­łem spę­dzić resztę moich dni. Cho­lera, mia­łem wra­że­nie, że moje wnętrz­no­ści pożera jakiś olbrzymi krab.

– Powiesz mi, co się, do cho­lery, dzieje? Co ja zro­bi­łem? Pozna­łaś kogoś, o to cho­dzi? – nie­świa­do­mie zaczą­łem krzy­czeć jesz­cze gło­śniej.

Spoj­rzała na mnie i wtedy po raz pierw­szy poczu­łem, że dzieli nas otchłań, lata świetlne. Jesz­cze parę tygo­dni wcze­śniej byli­śmy sobie tak bli­scy. A teraz – tak dalecy.

– Naomi…

Wycią­gną­łem rękę i deli­kat­nie zła­pa­łem ją za nad­gar­stek.

– Zostaw mnie!

Dozna­łem szoku. Wyrwała się gwał­tow­nie, jakby wło­żyła palce do gniazdka, jakby się mną brzy­dziła. Cof­nęła się. O krok. I jesz­cze o krok. I nagle się roz­pła­kała.

– Nie rozu­miesz, co się dzieje? – zawo­łała i cof­nęła się jesz­cze bar­dziej. Po jej policz­kach pły­nęły łzy. – Czy ty i twoi kum­ple nie widzi­cie, co ta wyspa z nami robi? Nie rozu­miesz, jak to wszystko się skoń­czy?

Zasta­na­wia­łem się, o czym ona, u licha, mówi.

– Jak to wszystko się skoń­czy? Ja i moi kum­ple? – pyta­łem z nie­do­wie­rza­niem. – O czym ty mówisz?

Zro­bi­łem krok w jej stronę, a ona się cof­nęła. Zro­bi­łem kolejny. Ona także. Wyglą­dało to jak taniec. Nie­bez­pieczny, ponury i gorzki taniec.

Wyszli­śmy spod zada­sze­nia, jakie two­rzyły na środku statku wyż­sze pokłady. Lodo­waty deszcz lał się na nas, bęb­nił o nasze głowy, spły­wał mi za koł­nierz, ale nie zwra­ca­łem na to naj­mniej­szej uwagi.

– Naomi – powtó­rzy­łem łagod­nie i pod­sze­dłem bli­żej.

– Nie zbli­żaj się – powie­działa, cofa­jąc się.

Oparła się bio­drami o nad­bur­cie w miej­scu, gdzie jest ono nie­bez­piecz­nie niskie, bli­sko dziobu. Dalej był już tylko łań­cuch, a za nim – wzbu­rzone morze. Musiała się zatrzy­mać.

– Przy­po­mi­nam ci, że to są także twoi kum­ple – powie­dzia­łem. – Czy nie byli­śmy zawsze naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi na świe­cie? Sądzi­łem, że jeste­śmy jak rodzina. „Mój bliźni, mój bra­cie”, pamię­tasz?

Z nie­sma­kiem pokrę­ciła głową.

– Odejdź – załkała. – Pro­szę, odejdź.

Teraz w jej gło­sie było coś jesz­cze. Ona się mnie bała. Jak to moż­liwe?

– Naomi…

– Henry, pro­szę.

Jąkała się, łzy – a może to był deszcz – spły­wały jej po policz­kach. Za ple­cami Naomi ryczało wygło­dzone morze. Białe grze­bie­nie jak gej­zery o wyso­ko­ści domu roz­bi­jały się o burtę pięć metrów od nas, a nasze twa­rze co chwilę obmy­wały chmury wod­nego pyłu.

Chwy­ci­łem ją za nad­garstki.

– Zostaw mnie, kurwa! – krzyk­nęła. Złym gło­sem.

Wku­rzy­łem się. I wyko­na­łem o jeden ruch za dużo.

Potrzą­sną­łem nią, jak­bym strzą­sał gruszki z drzewa, żeby się opa­mię­tała. Tam – na dzio­bie, przy nad­bur­ciu, kilka cen­ty­me­trów od otchłani. Wiem, wydaje się to sza­lone. Wrzesz­czała. Wyry­wała się. Jak histe­ryczka. Wyglą­dała, jakby się strasz­nie bała. Pew­nie sądziła, że zamie­rzam ją wyrzu­cić za burtę. Jak coś podob­nego mogło jej przyjść do głowy? Jak mogła sobie wyobra­żać, choćby przez moment, że był­bym do tego zdolny? Sądzę, że dzi­siaj wła­śnie to boli mnie naj­bar­dziej.

Ode­pchnęła mnie z całej siły i pośli­zną­łem się. Ude­rzy­łem tył­kiem o mokry pokład. Nad­cią­gnęła kolejna chmura wod­nego pyłu i spa­dła na mnie jak prysz­nic. Kiedy Naomi zdo­łała się wyrwać, na chwilę odrzu­ciło ją do tyłu. Prze­ra­żony patrzy­łem, jak koły­sze się nad otchła­nią, bez kap­tura, który zerwał podmuch wia­tru, z falu­ją­cymi wło­sami, wytrzesz­cza­jąc oczy ze stra­chu; za jej ple­cami wzno­siły się grzbiety fal z grze­bie­niami piany.

– Hej! – wrza­snął facet z obsługi, zbie­ga­jąc po scho­dach (musiał nas zauwa­żyć przez okno ze sta­no­wi­ska pilota albo w kame­rach moni­to­ringu). – Co wy wypra­wia­cie?

Ale Naomi w ostat­niej chwili zła­pała rów­no­wagę, ode­pchnęła się bio­drami od nad­bur­cia, omi­nęła go i wbie­gła na schody pro­wa­dzące na górne pokłady.

– Naomi!

Ruszy­łem w pościg, ale ona już znik­nęła na szczy­cie scho­dów. W dodatku facet zła­pał mnie za rękaw.

– Niech pan wraca na górę! Jest pan nie­przy­tomny czy co? Nie widzi pan, jak tu jest nie­bez­piecz­nie?

O tak, widzia­łem.

Popę­dzi­łem na górę, poko­nu­jąc po dwa stop­nie, i w roz­tar­gnie­niu spoj­rza­łem na wiszącą pod sufi­tem kamerę, która fil­muje wąskie schody na całej dłu­go­ści.

Szu­ka­łem jej. Wszę­dzie. Na wszyst­kich zamknię­tych pokła­dach, w tłu­mie pasa­że­rów sie­dzą­cych przy sto­li­kach i na fote­lach z przodu, wśród sto­ją­cych przy barze, wcho­dzą­cych i wycho­dzą­cych z toa­lety, wśród uczniów wra­ca­ją­cych ze szkoły i nawet na zewnątrz, na otwar­tych pokła­dach, gdzie w taki wie­czór nie było żywej duszy i gdzie wiatr zawo­dził jesz­cze bar­dziej niż na dole.

Ale Naomi nie było.

Ni­gdzie.

Wró­ci­łem do naszego sto­lika prze­mo­czony, z twa­rzą lśniącą od desz­czu. Char­lie pierw­szy mnie zauwa­żył i wytrzesz­czył gały.

– O kurwa, Henry! Jesteś cały mokry! Gdzie Naomi?

– Nie mogę jej zna­leźć – powie­dzia­łem.

Kayla i Johnny pod­nie­śli wzrok znad smart­fo­nów.

– Co? Prze­cież byli­ście razem, widzie­li­śmy, jak scho­dzi­li­ście.

– Pomy­śle­li­śmy, że może macie ochotę zro­bić to w samo­cho­dzie – zażar­to­wał Johnny.

Nie zare­ago­wa­łem.

– Henry, co się stało? – zapy­tał Char­lie na widok mojej przy­gnę­bio­nej miny.

– Nie wiem, gdzie się podziała. Wszę­dzie jej szu­ka­łem. I nie zna­la­złem…

– Ale byli­ście razem.

– Wiem… Wiem.

– Okay.

Wstał i rzu­cił okiem na tamtą dwójkę.

– Zostań­cie tutaj. Jeśli się pojawi, dzwoń­cie do nas. A my idziemy szu­kać Naomi.

Podzie­li­li­śmy się zada­niami. Obe­szli­śmy wszyst­kie miej­sca, w któ­rych już byłem.

Nagle w mojej pamięci jak w bły­sku fle­sza poja­wia się pewien obraz: widzę sie­bie, jak bie­gam po kory­ta­rzach, przy­glą­da­jąc się twa­rzom i syl­wet­kom, i moją uwagę przy­cią­gają pewne szcze­góły. Na przy­kład obec­ność Jacka Tag­garta na pokła­dzie. Sie­dzi w głębi, przy ostat­nim sto­liku, obok drzwi, które wycho­dzą na rufę promu, a choć są godziny szczytu, ma sto­lik tylko dla sie­bie. Wszy­scy albo pra­wie wszy­scy na pokła­dzie znają Jacka i nikt nie ma ochoty na prze­prawę w jego towa­rzy­stwie. Tag­gart mieszka sam w środku lasu, w naj­mniej gościn­nej oko­licy wyspy, u pod­nóża Mount Gard­ner, naj­wyż­szej góry Glass Island, która wznosi się na wyso­kość dwóch tysięcy czte­ry­stu ośmiu stóp, czyli sied­miu­set trzy­dzie­stu trzech metrów. Ma opi­nię typa spod ciem­nej gwiazdy – a opi­nie, wierz­cie mi, cza­sem są uza­sad­nione. Tego wie­czoru układa puz­zle. Na pro­mach zawsze są puz­zle.

– Musiała się zamknąć w dam­skiej toa­le­cie – powie­dział Char­lie. – Spraw­dza­łeś?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– A więc na pewno tam jest. – Jego pew­ność sie­bie była zaraź­liwa. Char­lie to gość, który rzadko ma wąt­pli­wo­ści, chyba że cho­dzi o dziew­czyny. Pły­nie przez życie na peł­nych żaglach. Poło­żył mi rękę na ramie­niu: – Coś poszło nie tak?

Przez uła­mek sekundy widzia­łem w jego oczach nie współ­czu­cie, lecz zain­te­re­so­wa­nie i cie­ka­wość. Ski­ną­łem głową. Wziął mnie pod rękę i zapro­wa­dził do naszego sto­lika.

– Zna­leź­li­ście ją? – zapy­tała Kayla.

Char­lie gestem popro­sił ją, by dała spo­kój.

– Zabrała się z kimś innym – powie­dział kilka minut póź­niej sie­dzący obok mnie Char­lie. Jego twarz roz­ja­śniały tylne świa­tła sto­ją­cego przed nami samo­chodu i blask wskaź­ni­ków na desce roz­dziel­czej.

Sie­dzia­łem za kie­row­nicą, na dol­nych pokła­dach pano­wał pół­mrok. Mia­łem maka­brycz­nego doła. Wie­dzia­łem, że ma rację. _Elwha_ (to słowo w języku Indian Czi­nu­ków ozna­cza „poryw” albo „wapiti”) może pomie­ścić ponad tysiąc osób i sto czter­dzie­ści cztery samo­chody. To praw­dziwy tłum. Rów­nie dobrze mogła nie chcieć jechać z nami i zna­leźć miej­sce w samo­cho­dzie któ­re­goś z uczniów naszej szkoły – dziew­czyny albo chło­paka.

Z trzewi promu ode­zwał się odgłos syren. Koguty zaczęły się obra­cać, rzu­ca­jąc poma­rań­czowy blask na naszą przed­nią szybę. Włą­czy­łem wycie­raczki i powoli ruszy­li­śmy w ogonku samo­cho­dów w stronę roz­my­tych świa­teł East Har­bor, mija­jąc człon­ków załogi promu ubra­nych w żółte kami­zelki i macha­ją­cych odbla­sko­wymi pał­kami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: