Ptaki i wilki. Tajna gra, która odwróciła losy II wojny światowej - Simon Parkin - ebook

Ptaki i wilki. Tajna gra, która odwróciła losy II wojny światowej ebook

Parkin Simon

4,3

Opis

Intrygująca, prawdziwa opowieść o wojnie, grupie niesamowitych kobiet i jednej z najważniejszych gier wojennych w historii. Przeczytajcie ją, zanim wezmą się do niej filmowcy. -Tom Mouat, oficer ds. gier wojennych w brytyjskiej Akademii Obrony Narodowej.

Rok 1941. Bitwa o Atlantyk przybiera dramatyczny obrót. Churchill ukrywa przed społeczeństwem liczbę zatopionych jednostek i poległych marynarzy. Jeśli nic się nie zmieni, głód może zmusić Wielką Brytanię do kapitulacji.

W tym krytycznym momencie na scenie pojawiają się niezwykli bohaterowie. Na początku 1942 roku emerytowany komandor wraz z grupą błyskotliwych kobiet, z których najmłodsza ma zaledwie siedemnaście lat, wchodzi w skład tajnej jednostki do spraw strategii. Na górnym piętrze uszkodzonego bombami budynku w Liverpoolu całymi dniami tworzą i toczą gry wojenne, skutecznie rozpracowując taktykę U-Bootów.

Simon Parkin przedstawia porywającą opowieść o kluczowej bitwie drugiej wojny światowej, ujawniając ukryte dotąd w cieniu postacie, ich pomysłowość i nieustępliwość. Przenosi nas z dusznych kabin U-Bootów do brytyjskiego pokoju operacyjnego, w którym w napiętej atmosferze nanoszono na mapę przebieg strategicznej gry na śmierć i życie.

Fascynująca, wspaniale opowiedziana historia mało znanego, ale niezwykle istotnego wątku wojny morskiej. Główni bohaterowie zostali pięknie i barwnie odmalowani. - admirał sir Michael Layard.

Intrygująca, dogłębnie udokumentowana książka opowiadająca o wcześniej nieznanym tle alianckiego zwycięstwa w bitwie o Atlantyk. (…) Choć rola kobiet w historii morskiej wojny Wielkiej Brytanii była umniejszana, barwna historia Parkina dobitnie o niej przypomina. - Richard Overy, „The Guardian”

Zachwycająca książka Simona Parkina przybliża historię tajnej jednostki, której zadaniem było odwrócenie losów bitwy o Atlantyk. (...) Parkin jest raczej dziennikarzem niż historykiem i wprawnie snuje barwną, dramatyczną opowieść. Wciągająca książka obfituje w żywe zwroty akcji. (...) Jakże podekscytowani byliby Roberts i wrenki, gdyby się dowiedzieli, że Steven Spielberg wykupił już prawa do filmowej adaptacji tej znakomitej książki. - Neil Armstrong, „Literary Review”

Parkin z powieściowym zacięciem przetwarza zgromadzony materiał pochodzący z badań, rozmów i niepublikowanych relacji w niezmiernie interesującą lekturę upamiętniającą osiągnięcia «wyrzutka» z brytyjskiej marynarki i anonimowych dotąd kobiet, którzy nigdy nie doczekali się oficjalnego uznania swojego wkładu w zwycięstwo aliantów nad Niemcami. Żywa i wyrazista historia. -„Kirkus Reviews”

Dzięki takim właśnie, opartym na gruntownych badaniach książkom można opowiadać o przeszłości w atrakcyjny sposób. Być może warto włączyć ją do kanonu lektur dla studentów historii. - Ashleigh Meikle, blog The Book Muse.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 410

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdamiakAndrzej

Całkiem niezła

Trochę dziecinna
00

Popularność




Dla Estelle Par­kin

Żeby twoje gry

dostar­czyły eks­cy­tu­ją­cych odpo­wie­dzi

I

Ostatni na placu boju

23 MAJA 1945 ROKU

Gil­bert Roberts, eme­ry­to­wany ofi­cer mary­narki bry­tyj­skiej, a obec­nie pro­jek­tant gier, zatrzy­mał się nagle na tra­pie pro­wa­dzą­cym na pokład oce­anicz­nego liniowca. Jeśli wzrok go nie mylił, po desce szedł wła­śnie, ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem walizki, Karl Dönitz, nie­miecki admi­rał, który przed dwu­dzie­stoma trzema dniami, po samo­bój­stwie Adolfa Hitlera, został nowym przy­wódcą nazi­stow­skich Nie­miec.

Obaj męż­czyźni zbli­żyli się do sie­bie i zatrzy­mali w pół kroku, w zawie­sze­niu, podob­nie jak przez więk­szą część wojny, na ogra­ni­czo­nej prze­strzeni, ni to na lądzie, ni to na morzu. Przez krótką chwilę w popo­łu­dnio­wym słońcu sły­chać było tylko skrzy­pie­nie trapu i chlu­pot wody przy nabrzeżu.

Ich mun­dury wyda­wały się przy­naj­mniej o roz­miar za duże. To nie wojenne ogra­ni­cze­nia, lecz nie­szczę­śliwy splot oko­licz­no­ści spra­wił, że unik­nęli roz­ro­stu tuło­wia typo­wego dla więk­szo­ści ofi­ce­rów wyż­szego szcze­bla, korzy­sta­ją­cych z przy­słu­gu­ją­cych im wygód. Na wymi­ze­ro­wa­nej syl­wetce czter­dzie­stocz­te­ro­let­niego Robertsa wyci­snęła swoje piętno wyczer­pu­jąca walka z cho­robą. Przy wadze nie­spełna pięć­dzie­się­ciu jeden kilo­gra­mów ten mie­rzący sto osiem­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu męż­czy­zna wciąż balan­so­wał na gra­nicy nie­do­ży­wie­nia. Dönitz z kolei przez ostatni mie­siąc dźwi­gał na swo­ich bar­kach cię­żar nego­cja­cji warun­ków pod­da­nia się swo­jego oblę­żo­nego narodu. Wciąż żywo odczu­wał ból, utra­ciw­szy w woj­nie nie jed­nego, lecz dwóch synów w ciągu jed­nego roku. Co gor­sza, obaj zgi­nęli pod­czas służby w utwo­rzo­nej prze­zeń flo­tylli U-Bootów, którą tak nie­ustę­pli­wie dowo­dził pod­czas swo­jej kariery. Pono­sił zatem podwójną odpo­wie­dzial­ność za ich śmierć: jako ojciec i dowódca.

Obu męż­czyzn łączyły nie tylko oso­bi­ste tra­ge­die i wytrwa­łość w obli­czu prze­ciw­no­ści. W ciągu ostat­nich trzech lat Roberts i Dönitz stali po prze­ciw­nych stro­nach sze­roko zakro­jo­nej i śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nej gry pomię­dzy U-Bootami i okrę­tami alian­tów. Toczyła się ona na Atlan­tyku, oce­anie tak kapry­śnym i zdra­dziec­kim, że obie wal­czące na nim strony na równi uwa­żały go za swo­jego dru­giego nie­przy­ja­ciela.

Robertsa zwol­niono z mary­narki latem 1938 roku – dzień po tym, gdy wykryto u niego gruź­licę. Wró­cił do służby sie­dem mie­sięcy po wybu­chu wojny. Nie uży­wano wów­czas jesz­cze ter­minu „pro­jek­tant gier wojen­nych” na okre­śle­nie jego sta­no­wi­ska, ale do tego spro­wa­dzała się wszakże rola, którą powie­rzył Robert­sowi pre­mier Wiel­kiej Bry­ta­nii Win­ston Chur­chill. Jego zada­niem było stwo­rze­nie gry, która pozwo­li­łaby Bry­tyj­czy­kom zro­zu­mieć, dla­czego tracą tak wiele stat­ków w wyniku ata­ków U-Bootów. Dzia­ła­jąc wspól­nie z grupą bystrych i zdol­nych mło­dych kobiet zwa­nych „wren­kami”, z któ­rych znaczna część zale­d­wie ukoń­czyła naukę, Roberts przez kolejne mie­siące sto­czył nie­zli­czone symu­lo­wane bitwy mor­skie. Za pomocą tej gry opra­co­wał tak­tykę prze­ciw­dzia­ła­nia okrę­tom pod­wod­nym, którą prze­te­sto­wano w warun­kach wojen­nych, a następ­nie wpo­jono tysiącom ofi­ce­rów wysy­ła­nych na morze.

Dönitz także zda­wał sobie sprawę z nie­zwy­kłej war­to­ści gier toczo­nych pod­czas wojny. On rów­nież je opra­co­wy­wał, aby badać i dosko­na­lić tak­tykę, którą następ­nie prze­ka­zy­wał dowód­com U-Bootów ze swej kwa­tery głów­nej. Znaj­do­wała się ona na tere­nie oku­po­wa­nej Fran­cji, w bun­krze umiesz­czo­nym w pod­zie­miach ele­ganc­kiej dzie­więt­na­sto­wiecz­nej willi. Tak­tyka ta poma­gała zało­gom w reali­za­cji osta­tecz­nego celu: zata­pia­nia alianc­kich stat­ków han­dlo­wych, aby prze­rwać dostawy żyw­no­ści i sprzętu zmie­rza­jące w kie­runku bry­tyj­skich wybrzeży, a tym samym zagło­dzić wyspia­rzy i wygrać wojnę.

Obaj męż­czyźni pla­no­wali manewry i ude­rze­nia, prze­su­wa­jąc drew­niane żetony po mapach oce­anów jak piony na wod­nej sza­chow­nicy. Stawką byli zwy­kli śmier­tel­nicy; zgi­nęły tysiące Bry­tyj­czy­ków i Niem­ców, w tym ludzie, któ­rych Roberts i Dönitz oso­bi­ście poznali i któ­rym wydali roz­kazy.

– Dobry wie­czór, admi­rale – powie­dział Roberts, któ­remu towa­rzy­szył młody ame­ry­kań­ski spe­cja­li­sta od prze­słu­chań i były agent FBI1.

Dönitz, który natych­miast roz­po­znał swo­jego prze­ciw­nika dzięki foto­gra­fii opu­bli­ko­wa­nej rok wcze­śniej w cza­so­pi­śmie bry­tyj­skim, z sza­cun­kiem skło­nił głowę2. Znał powód przy­by­cia Robertsa do Flens­burga w Niem­czech: oca­lić wszel­kie dowody, które pozwo­li­łyby oce­nić pre­cy­zję prze­wi­dy­wań doty­czą­cych taj­nej tak­tyki U-Bootów, znoj­nie wysnu­tych w toku symu­la­cji.

W kie­szeni Robertsa, który bie­gle posłu­gi­wał się języ­kiem nie­miec­kim, spo­czy­wała „prze­pustka Ike’a”, doku­ment wydany i pod­pi­sany przez ame­ry­kań­skiego gene­rała Dwi­ghta D. Eisen­ho­wera, upo­waż­nia­jący go do prze­słu­cha­nia każ­dej osoby, która miała zwią­zek z pro­wa­dzo­nym przez niego docho­dze­niem. Roberts bar­dzo chciał wypy­tać Dönitza o tak­tykę jego okrę­tów – wil­cze stada, ataki tor­pe­dowe, pod­wodne ucieczki – a przede wszyst­kim zba­dać wie­dzę admi­rała na temat opra­co­wa­nych z wren­kami środ­ków zarad­czych. Dönitz musiał jed­nak zna­leźć się w Luk­sem­burgu, gdzie miał dołą­czyć do innych wzię­tych do nie­woli przy­wód­ców par­tii nazi­stow­skiej i SS, dowód­ców woj­sko­wych i mini­strów, któ­rzy ocze­ki­wali na pro­ces o zbrod­nie wojenne.

– Prze­ka­żemy panu wszystko, czego panu potrzeba, aby mógł pan uznać pobyt za przy­jemny i udany – powie­dział Dönitz, a potem pod­jął prze­rwany marsz na nabrzeże.

Uzbro­jony straż­nik popro­wa­dził admi­rała wzdłuż linii bry­tyj­skich czoł­gów do naj­bliż­szego komi­sa­riatu, gdzie Dönitza pla­no­wano pod­dać rewi­zji w poszu­ki­wa­niu ukry­tych fio­lek z tru­ci­zną3. Roberts i jego towa­rzysz z FBI weszli tym­cza­sem na sta­tek. Nosił on nazwę Patria i był, na co wska­zy­wała nazwa, ostat­nim śla­dem obró­co­nego w perzynę hitle­row­skiego Vater­landu.

Na pokła­dzie liniowca zdol­nego pomie­ścić bli­sko sze­ściu­set pasa­że­rów i człon­ków załogi Robert­sowi wska­zano jego kabinę. Był to apar­ta­ment pierw­szej klasy skła­da­jący się z sypialni, pry­wat­nej łazienki i salonu, w któ­rym zamie­rzał prze­słu­chi­wać wzię­tych do nie­woli ofi­ce­rów U-Bootów. W progu powi­tał Robertsa przy­stojny młody ofi­cer nie­miec­kiej mary­narki, o uli­za­nych wło­sach i wyra­zie deter­mi­na­cji na twa­rzy. Przed­sta­wił się jako Heinz Wal­ker­ling. Jak wyja­śnił, miał towa­rzy­szyć Robert­sowi pod­czas jego misji.

Wal­ker­ling, który zale­d­wie cztery dni wcze­śniej świę­to­wał trzy­dzie­ste uro­dziny4, był jed­nym z dowód­ców U-Bootów, któ­rych Roberts pra­co­wi­cie sta­rał się pozba­wić życia. Ten Nie­miec mógł się uwa­żać za szczę­ścia­rza. Po uda­nym ataku tor­pe­do­wym i zato­pie­niu pię­ciu alianc­kich jed­no­stek – dwóch bry­tyj­skich, dwóch ame­ry­kań­skich i jed­nej kana­dyj­skiej – Wal­ker­ling został prze­nie­siony do szkoły tor­pe­do­wej w Mürwiku, gdzie uczył strze­la­nia kan­dy­da­tów na pod­wod­nia­ków. Pod­czas gdy agent FBI loko­wał pod łóż­kiem Robertsa swój magne­to­fon, ukryty dla nie­po­znaki w walizce, Wal­ker­ling zapy­tał, czy jego nowy szef ma przy sobie pisto­let.

– Nie – odparł Roberts, który przed opusz­cze­niem Lon­dynu odmó­wił przy­ję­cia broni.

O pią­tej po połu­dniu Roberts prze­pro­wa­dził pierw­sze prze­słu­cha­nie. Roz­ma­wiał z sze­fem sztabu Dönitza, czło­wie­kiem odpo­wie­dzial­nym za orga­ni­za­cję i dzia­ła­nia ope­ra­cyjne wszyst­kich okrę­tów pod­wod­nych. Po dwóch godzi­nach inten­syw­nego prze­py­ty­wa­nia Roberts wyłą­czył magne­to­fon i w asy­ście Wal­ker­linga udał się na posi­łek do mesy ofi­cer­skiej.

W pomiesz­cze­niu pano­wała nie­pewna atmos­fera. Sie­dzący przy sto­łach usta­wio­nych w głębi sali Niemcy, grupa kapi­ta­nów mary­narki wojen­nej i ofi­ce­rów por­to­wych, nie szczę­dzili sobie przy­ty­ków i docin­ków. Co rusz wybu­chali rubasz­nym śmie­chem. Roberts wychwy­cił w nim nutę histe­rii, którą wziął za oznakę głę­bo­kiej ulgi po znik­nię­ciu przy­gnia­ta­ją­cego ich stresu5. Ofi­ce­ro­wie bry­tyj­scy tym­cza­sem sie­dzieli w ponu­rej ciszy wokół stołu pośrodku pomiesz­cze­nia, zasta­na­wia­jąc się nad spo­czy­wa­ją­cym na nich jako zwy­cięz­cach dotkli­wym obo­wiąz­kiem uprząt­nię­cia całego bała­ganu. Eks­taza roz­gro­mio­nych i nie­dola pogrom­ców – cóż za intry­gu­jący para­doks wojny.

Roberts i jego towa­rzy­sze w nie­mal cał­ko­wi­tej ciszy posi­lili się czar­nym chle­bem macza­nym w cien­kim kapu­śniaku. Nie zaspo­ko­iw­szy głodu, koman­dor powró­cił do swo­jej kabiny. Następ­nego dnia cze­kała go seria poważ­nych prze­słu­chań ofi­ce­rów U-Bootów. Z wielką nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał rów­nież na moż­li­wość odwie­dze­nia pokoju map, z któ­rego Dönitz kie­ro­wał bitwą o Atlan­tyk. Mógłby wów­czas porów­nać nie­miec­kie cen­trum dowo­dze­nia z jego bry­tyj­skim odpo­wied­ni­kiem w Liver­po­olu, który przez ostat­nie trzy lata stał się dlań dru­gim domem.

Gdy dotarli do sypialni Robertsa, Wal­ker­ling zapy­tał, czy nie mógłby prze­spać się na kana­pie w jego kabi­nie.

– Nie mam dokąd pójść – wyznał żało­śnie kapi­tan U-Boota.

Roberts odmó­wił. Wysta­rał się jed­nak dla swego pomoc­nika o dodat­kową kabinę, poło­żoną nie­da­leko. Zarzą­dził też, aby umiesz­czono na jej drzwiach napis: „Nie­miecki asy­stent koman­dora Robertsa”.

Wresz­cie Roberts mógł lec na koi. Odczu­wał wszech­ogar­nia­jące zmę­cze­nie. Miał za sobą pięć lat wojen­nego rygoru, z towa­rzy­szą­cym mu racjo­no­wa­niem żyw­no­ści i – podob­nie jak w przy­padku innych miesz­kań­ców miast – noc­nymi bom­bar­do­wa­niami. Nie były to jed­nak jedyne powody odczu­wa­nego znu­że­nia: wyczer­pały go dłu­go­trwały trud rato­wa­nia roz­pa­da­ją­cego się mał­żeń­stwa, a także poprzed­nia noc, którą spę­dził w bel­gij­skim hotelu, wzdry­ga­jąc się za każ­dym razem, kiedy ame­ry­kań­skie bom­bowce z hukiem prze­la­ty­wały ponad Bruk­selą pod­czas ostat­nich akcji w tej woj­nie.

Roberts zapadł w nie­wzru­szony sen umę­czo­nego czło­wieka. Nie usły­szał klik­nię­cia zasuwki blo­ku­ją­cej wej­ście do jego kabiny. Nie dostrzegł syl­wetki męż­czy­zny obla­nej świa­tłem pada­ją­cym przez szcze­linę w drzwiach. Nie widział też zary­sów tkwią­cego w jej dłoni pisto­letu Lugera.

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Kar­mi­li­śmy nasze morze przez tysiąc lat,

Lecz ono wciąż nas przy­zywa, nie­na­sy­cone.

The Song of the Dead, Rudy­ard Kipling

II

Kiedy machasz mi na poże­gna­nie

PIĘĆ LAT WCZE­ŚNIEJ

Uko­ły­sany trzesz­cze­niem i koły­sa­niem kabiny Colin Ryder Richard­son przy­sy­piał nad otwar­tym komik­sem, kiedy znie­nacka pode­rwał go głu­chy odgłos dobie­ga­jący gdzieś z głę­bin pod jego koją6. Wska­zówki sto­ją­cego obok zegara poka­zy­wały trzy minuty po pół­nocy. W swoim domu w Lon­dy­nie jede­na­sto­letni chło­pak już dawno by spał. Na statku nie było jed­nak rodzi­ców, któ­rzy zrzę­dli­wie gada­liby o koniecz­no­ści zga­sze­nia świa­tła i wcze­snej pobudce. Pod­czas ich pierw­szego spo­tka­nia przed czte­rema dniami węgier­ski opie­kun Colina dzie­lący z nim kabinę, młody dzien­ni­karz Laszlo Raskai, uznał, że blon­dy­nek o inte­li­gent­nych oczach nie potrze­buje już nad­zoru doro­słych. Jakież nie­bez­pie­czeń­stwo mogło mu gro­zić na luk­su­so­wym trans­atlan­tyku poza wypad­nię­ciem za burtę?

Korzy­sta­jąc ze swo­body, kilka dni wcze­śniej Colin umie­ścił w szu­fla­dzie sekre­ta­rzyka oddzie­la­ją­cego ich koje kulkę z łoży­ska, którą odkrył w szcze­li­nie pomię­dzy deskami pokładu7. Chro­bot i postu­ki­wa­nie prze­ta­cza­ją­cej się dro­biny metalu dzia­łały na niego kojąco. Raskai rzadko bywał w kabi­nie i nie narze­kał na hałas. Chwilę po tym, jak chło­piec prze­bu­dził się pod wpły­wem stłu­mio­nego dźwięku, kulka wydała nagle gło­śny stu­kot, a następ­nie uci­chła na dobre, gdy sta­tek zaczął się prze­chy­lać. Z początku nie­do­strze­gal­nie, ale wkrótce prze­chył zaczął się wyraź­nie pogłę­biać. Do kabiny Colina dobie­gły pierw­sze okrzyki, a chwilę póź­niej chło­pak poczuł cha­rak­te­ry­styczny zapach lakieru do paznokci.

Na początku wrze­śnia rodzice usie­dli z nim po obie­dzie w rodzin­nym domu na walij­skiej far­mie – tym­cza­so­wej kry­jówce na czas ucieczki z bom­bar­do­wa­nego Lon­dynu – i zapy­tali, czy miałby coś prze­ciw wycieczce do Ame­ryki. Colin wyobra­ził sobie ogromny napis „Hol­ly­wood” i kow­bo­jów wypa­da­ją­cych z bal­ko­nów – roman­tyczna wizja kraju w umy­śle jede­na­sto­latka. Zare­ago­wał entu­zja­stycz­nie, zaraz jed­nak się dowie­dział, że nie zamieszka w Beverly Hills, tylko w Nowym Jorku. Nie tak to sobie wyobra­żał, choć z dru­giej strony w warun­kach racjo­no­wa­nia żyw­no­ści bry­tyj­ska kuch­nia stała się mono­tonna i pozba­wiona wyrazu. Coli­nowi Wiel­kie Jabłko jawiło się jako kra­ina wszel­kiej obfi­to­ści.

Colin nie zda­wał sobie sprawy, że przy­go­to­wa­nia do jego wyjazdu trwały już od jakie­goś czasu. Miał wyru­szyć sam na pokła­dzie statku zmie­rza­ją­cego do Mont­re­alu. Stam­tąd udałby się na połu­dnie, na Long Island, gdzie ocze­ki­wało wiele dobrze sytu­owa­nych nowo­jor­skich mał­żeństw, które zaofe­ro­wały się przy­gar­nąć dzieci ewa­ku­owane z Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Decy­zja o ode­sła­niu syna tak daleko tylko z początku wyda­wała się trudna. Druga wojna świa­towa trwała od roku. Tego lata po krót­kim sze­ścio­ty­go­dnio­wym opo­rze Fran­cja ska­pi­tu­lo­wała przed nazi­stami. Upa­dek ostat­niego szańca oddzie­la­ją­cego Wielką Bry­ta­nię od nie­miec­kiej armii ode­słał do lamusa zało­że­nia, na któ­rych Bry­tyj­czycy opie­rali swoją stra­te­gię. Rodzice Colina, podob­nie jak wielu innych, byli prze­ko­nani, że po wypchnię­ciu Bry­tyj­czy­ków z Dun­kierki w czerwcu 1940 roku Niemcy szy­kują się do prze­kro­cze­nia kanału La Man­che, wstęgi wody o sze­ro­ko­ści zale­d­wie pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów. Inwa­zja ta nie­mal nie­uchron­nie zakoń­czy­łaby się suk­ce­sem. W ostat­nich tygo­dniach bry­tyj­skie Mini­ster­stwo Infor­ma­cji roz­po­częło dys­try­bu­cję ulo­tek zaty­tu­ło­wa­nych „Jeśli nadejdą najeźdźcy: spo­soby postę­po­wa­nia”.

Naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cym rodzi­ców argu­men­tem były jed­nak zapeł­nia­jące kost­nice dzie­cięce ciała: prze­grań­ców ponu­rej lote­rii lon­dyń­skiego blitzu, kiedy co noc nie­miec­kie samo­loty bom­bami obra­cały mia­sto w perzynę. Rodziny, które kilka mie­sięcy wcze­śniej nawet nie zasta­na­wia­łyby się nad ode­sła­niem swo­ich dzieci „nie wia­domo komu” na „nie wia­domo jak długo”, teraz bli­skie despe­ra­cji sta­rały się wyba­wić swo­ich synów i córki od zła, nie bacząc na emo­cjo­nalne koszty.

W pomy­śle Rydera Richard­sona, aby wysłać potomka za gra­nicę, nie było niczego wyjąt­ko­wego. W czerwcu bry­tyj­ski rząd podał do wia­do­mo­ści publicz­nej śmiały, kon­tro­wer­syjny i – dla rodzi­ców, któ­rzy zgło­sili do niego akces – łamiący serce plan ewa­ku­acji dzieci z Lon­dynu, Liver­po­olu oraz innych celów zagro­żo­nych przez Luft­waffe. Odzew był natych­mia­stowy: na zale­d­wie dwa­dzie­ścia tysięcy miejsc zgło­szono nie­mal ćwierć miliona dzieci.

Plan był spraw­dzony i pro­sty. Od początku wojny statki han­dlowe prze­wo­ziły do Wiel­kiej Bry­ta­nii żyw­ność, paliwa i inne towary. Bez tego importu wyspiar­ski naród byłby zmu­szony gło­do­wać. Po doświad­cze­niach pierw­szej wojny świa­to­wej mary­na­rze pamię­tali, że naj­pew­niej­szym spo­so­bem na poko­na­nie Atlan­tyku są kon­woje, które opie­rały bez­pie­czeń­stwo na liczeb­no­ści. Do ich ochrony Royal Navy skie­ro­wała okręty wojenne. Okręty eskor­towe prze­wo­ziły jedy­nie ludzi i broń. Ota­czały obju­czony ładun­kiem kon­wój, odpie­ra­jąc ataki nie­przy­ja­ciela na podo­bień­stwo psów paster­skich bro­nią­cych stad przed wil­kami. Wpro­wa­dzoną w 1917 roku tak­tykę kon­wo­jów począt­kowo reali­zo­wano na kanale La Man­che, lecz kiedy dowio­dła swo­jej sku­tecz­no­ści, roz­sze­rzono ją na jed­nostki prze­ci­na­jące głę­bo­kie i roz­le­głe wody Oce­anu Atlan­tyc­kiego. Sta­tek ewa­ku­acyjny Colina niczym nie wyróż­niał się spo­śród swo­ich pobra­tym­ców w kon­woju, z wyjąt­kiem tego, że zamiast drewna, węgla, ropy czy wie­przo­winy s/s City of Bena­res prze­wo­ził dzieci.

Podróż, któ­rej celem było unik­nię­cie zagro­żeń w ojczyź­nie, nie była od nich wolna na morzu. Przez cały rok U-Booty – skrót od nie­miec­kiego Unter­se­eboot, okręt pod­wodny – ata­ko­wały wszyst­kie napo­tkane alianc­kie jed­nostki. Ataki te przy­brały na sile po tym, gdy kilka tygo­dni wcze­śniej, na początku sierp­nia, Hitler wypo­wie­dział Wiel­kiej Bry­ta­nii nie­ogra­ni­czoną wojnę pod­wodną.

29 sierp­nia 1940 roku w odle­gło­ści sie­dem­dzie­się­ciu mil mor­skich od irlandz­kiego wybrzeża, na wyso­ko­ści Done­gal, U-Boot wystrze­lił tor­pedy w kie­runku s/s Volen­dam, pierw­szego kon­wo­jo­wa­nego statku z małymi uchodź­cami na pokła­dzie8. Sta­tek opusz­czono1, ale wszyst­kie trzy­sta dwa­dzie­ścioro jedno dzieci udało się ura­to­wać. Atak wyraź­nie ujaw­nił nie­bez­pie­czeń­stwo, jakie wią­zało się z pla­nem, pomimo kata­strofy sta­tek jed­nak na­dal wyda­wał się bez­piecz­niej­szy od lon­dyń­skiego łóżka.

W czwar­tek 12 wrze­śnia 1940 roku Colin wsiadł z matką do pociągu odcho­dzą­cego do Liver­po­olu. Wszystko już usta­lono: chło­piec wraz z osiem­dzie­się­cioma dzie­wię­cioma pozo­sta­łymi dziećmi (z któ­rych dwoje dwa tygo­dnie wcze­śniej prze­żyło zato­nię­cie Volen­damu) odpły­nie tego dnia do Kanady.

Colin – ze scho­wa­nym w kie­szonce dzie­się­cio­fun­to­wym bank­no­tem, który otrzy­mał od ojca na poże­gna­nie – obser­wo­wał prze­su­wa­jący się za oknem zie­lony walij­ski kra­jo­braz. Z zamy­śle­nia wyrwało go potrzą­śnię­cie za ramię. Matka po raz tysięczny przy­po­mniała synowi, jak winien postę­po­wać, a potem – po raz kolejny – wymo­gła na nim obiet­nicę, że ni­gdy, przeni­gdy nie zdej­mie swo­jej pur­pu­ro­wej kami­zelki ratun­ko­wej, którą spre­zen­to­wała mu rano. Wypeł­niał ją kapok, włókno roślinne mające zdol­ność utrzy­my­wa­nia się na wodzie, i zda­niem matki sta­no­wiła ona o wiele lep­szą ochronę niż jaki­kol­wiek sprzęt ratow­ni­czy na statku. Colin miał nosić ją dzień i noc. Na ogół trzy­mał się tej zasady, przez co z cza­sem przy­lgnął do niego przy­do­mek „Szkar­łatny Will”, zaczerp­nięty od imie­nia towa­rzy­sza Robin Hooda. Chło­piec zdej­mo­wał wpraw­dzie kami­zelkę do snu, zawsze jed­nak pozo­sta­wała w zasięgu jego dłoni.

Gdy matka i syn dotarli do liver­po­ol­skich doków i zna­leźli się pośród kiwa­ją­cych się żurawi por­to­wych, oto­czeni wście­kłym gwa­rem, po raz pierw­szy z pełną mocą dotarło do nich, że naprawdę się roz­stają. Colin poka­zał swoją maskę prze­ciw­ga­zową i doku­menty toż­sa­mo­ści. W jego sercu radość ze zbli­ża­ją­cej się przy­gody mie­szała się z żalem z powodu rychłej roz­łąki. Wtedy wypa­trzył linio­wiec, który miał zawieźć go do Mont­re­alu.

City of Bena­res był zgrab­nym luk­su­so­wym trans­atlan­ty­kiem o wypor­no­ści jede­na­stu tysięcy ton, wypo­sa­żo­nym w dwa grube kominy wsparte plą­ta­niną takie­lunku. Kadłub pocią­gnięto jasno­brą­zową farbą, nie po to, by ukryć go przed wzro­kiem U-Bootów, lecz aby odbi­jał pro­mie­nie upal­nego słońca Oce­anu Indyj­skiego, albo­wiem sta­tek utrzy­my­wał regu­larne połą­cze­nie pomię­dzy Bom­ba­jem a Liver­po­olem.

Colin szybko poże­gnał się z matką, która nie chciała prze­cią­gać tej chwili, i się roz­stali. Chło­pak pozo­stał na nabrzeżu z jed­nym tylko kufrem, do któ­rego spa­ko­wał nakrę­caną klu­czy­kiem moto­rówkę i swoją szczę­śliwą jed­no­pen­sówkę z wize­run­kiem Jerzego III.

W prze­ci­wień­stwie do innych dzieci traj­ko­czą­cych na nabrzeżu, z któ­rych więk­szość miała na szyi zawie­szony na sznu­rówce iden­ty­fi­ka­tor z imie­niem i któ­rych ewa­ku­ację opła­cał rząd, Colin nale­żał do jedy­nej dzie­siątki płat­nych pasa­że­rów. Pozo­stali byli synami i cór­kami poli­cjan­tów, gór­ni­ków i innych nie­za­moż­nych pra­cow­ni­ków fizycz­nych, wybra­nymi przez Chil­dren’s Over­seas Recep­tion Board (Komi­tet Ewa­ku­acji Dzieci za Gra­nicę) do wyjazdu do Ame­ryki Pół­noc­nej. Rząd powo­łał CORB w pośpie­chu, głów­nie po to, aby ode­przeć poja­wia­jące się w pra­sie oskar­że­nia o to, że pocie­chy boga­czy mogą spać spo­koj­nie w nowo­jor­skich dra­pa­czach chmur, pod­czas gdy dzieci klasy robot­ni­czej trzęsą się nocami ze stra­chu, „zagro­żone”, jak ujął to jeden z felie­to­ni­stów, „war­ko­tem bom­bowca”9.

Ojciec Colina, jako adwo­kat, nale­żał do tych zamoż­nych rodzi­ców, któ­rzy kupili bilet, aby zagwa­ran­to­wać synowi miej­sce. Sta­tus ten zapew­nił chłopcu pewną dozę wol­no­ści, któ­rej pozba­wiona była więk­szość pozo­sta­łych dzieci, pod­da­nych nie­ugię­temu rygo­rowi lek­cji.

Na pokła­dzie Coli­nowi pozo­sta­wiono wolną rękę, co przed­sta­wiało sobą wizję luk­susu dalece odbie­ga­ją­cego od skrom­nej egzy­sten­cji na pozba­wio­nej elek­trycz­no­ści walij­skiej far­mie. W olbrzy­miej sali zabaw zna­la­zło się miej­sce dla bogato zdo­bio­nego konia na bie­gu­nach, z któ­rego boków zwie­szały się kosze. Każdy z nich z łatwo­ścią mie­ścił troje dzieci. Wzdłuż jed­nego z kory­ta­rzy cią­gnęły się butiki ofe­ru­jące ele­gancką biżu­te­rię i inne świe­ci­dełka, a pod­łogę jadalni wyło­żono puszy­stym dywa­nem god­nym naj­wy­śmie­nit­szej restau­ra­cji. Naj­lep­sze było jed­nak to, że City of Bena­res sta­no­wił strefę wolną od wojen­nej regla­men­ta­cji; pod­czas tygo­dnio­wej podróży nie było mowy o wydzie­la­niu kil­ku­na­stu gra­mów bekonu i żół­tego sera.

Więk­szość spo­śród ponad­dwu­stu­oso­bo­wej załogi sta­no­wili Hin­dusi z Indii Wschod­nich. Część z nich poru­szała się boso i w jasnych tur­ba­nach, więk­szość nosiła nie­bie­sko-białe mun­dury. Wcho­dząc na pokład statku, Colin odniósł wra­że­nie, jakby wstę­po­wał na pły­wa­jący relikt Indii Bry­tyj­skich; barwy i zapa­chy wzbu­dzały fascy­na­cję, łago­dzącą nieco cios wyni­ka­jący z wia­do­mo­ści o opóź­nie­niu. Poprzed­niej nocy nie­miec­kie samo­loty zrzu­ciły do morza miny, które nale­żało usu­nąć, nim jaka­kol­wiek jed­nostka mogłaby opu­ścić port. Ku kon­ster­na­cji nie­któ­rych co bar­dziej prze­sąd­nych mary­na­rzy City of Bena­res wypły­nął po połu­dniu w pią­tek trzy­na­stego, co, jak się póź­niej oka­zało, będzie miało kon­se­kwen­cje godne tanich sen­sa­cyj­nych powie­ści.

O szó­stej wie­czo­rem, gdy grupki dzieci śpie­wały chó­ral­nie Wish Me Luck as You Wave Me Good­bye (Życz mi szczę­ścia, kiedy machasz mi na poże­gna­nie), sta­tek został wypro­wa­dzony przez holow­nik z basenu por­to­wego w Liver­po­olu. W Kanale Pół­noc­nym spo­tkał się z sie­dem­na­stoma pozo­sta­łymi jed­nost­kami skła­da­ją­cymi się na kon­wój OB.213 zmie­rza­jący do Kanady w asy­ście eskor­tow­ców. Jed­nym z tych okrę­tów był HMS Win­chel­sea, który przed trzema mie­sią­cami powró­cił po ewa­ku­acji żoł­nie­rzy z Dun­kierki.

Podró­żu­jący na wła­sną rękę Colin, podob­nie jak doro­śli pasa­że­ro­wie, któ­rzy zapła­cili za rejs, był panem swo­jego czasu. Wałę­sał się po pokła­dzie, pod­czas gdy więk­szość pozo­sta­łych dzieci na statku, wszyst­kie w wieku od pię­ciu do szes­na­stu lat, musiała o ósmej wie­czo­rem być w łóż­kach, wsta­wać o wpół do ósmej i w ciągu dnia odby­wać lek­cje w sali dzie­cię­cej. Przy ład­nej pogo­dzie, jaka czę­sto zda­rzała się pod­czas pierw­szych dwóch dni podróży, chło­pak sia­dał na pokła­dzie i obser­wo­wał, jak indyj­scy kuko­wie przy­go­to­wują posiłki, roz­sy­pu­jąc worki ryżu i socze­wicy na tyl­nym pokła­dzie i mie­sza­jąc ziarna za pomocą łopat.

Colin oraz część innych dzieci podró­żu­ją­cych odpłat­nie zna­leźli sobie pro­stą zabawę. Pole­gała ona na tym, że roz­sta­wiali leżak, a następ­nie pozwa­lali, żeby wiatr prze­su­nął go wąskim przej­ściem z lewej na prawą burtę. Michael Ren­nie, stu­dent Oxfordu i dobrze zapo­wia­da­jący się rug­by­sta, nauczył dzieci łapać leżaki na lasso. Ruby Grier­son, trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nia szkocka doku­men­ta­listka, cho­dząca po pokła­dzie w bere­cie i z nie­od­łącz­nym papie­ro­sem zwi­sa­ją­cym z kącika ust, czę­sto fil­mo­wała dzie­cięce zabawy. Grier­son ucho­dziła za wscho­dzącą gwiazdę kine­ma­to­gra­fii, a jej naj­now­szy film, They Also Serve, poświę­cony był roli gospo­dyń domo­wych w wal­czą­cej Anglii. Powie­rzono jej zada­nie uwiecz­nie­nia pro­gramu ewa­ku­acji i wiele dzieci krę­ciło się stale wokół niej, kiedy przy­go­to­wy­wała uję­cia, sta­ra­jąc się spro­stać wła­snym wyobra­że­niom o grze u zna­nej reży­serki.

Z upły­wem czasu pogoda ule­gła pogor­sze­niu. Colin dzie­lił czas pomię­dzy pokła­dową biblio­tekę a salo­nik kok­taj­lowy, gdzie życz­liwi doro­śli czę­sto­wali go wisien­kami wyję­tymi z drin­ków Whi­sky Sour. W prze­ci­wień­stwie do czę­ści z nich Colin cie­szył się z nawał­nicy. Sły­szał o pod­wod­nym zagro­że­niu i wykon­cy­po­wał sobie, że im bar­dziej wzbu­rzone jest morze, tym mniej­sza szansa, że sta­tek zosta­nie dostrze­żony przez oku­lar pery­skopu jakie­goś U-Boota. Oce­niał poziom bez­pie­czeń­stwa po hała­sie, jaki czy­niła jego kulka z łoży­ska.

Ran­kiem 17 wrze­śnia, trzy i pół dnia po tym, jak kon­wój z City of Bena­res wypły­nął z Liver­po­olu, trzy eskor­towce Royal Navy, chro­niące dotąd stado, ode­rwały się odeń i wyru­szyły w podróż powrotną na wody bry­tyj­skie. Wraz z nimi znik­nęły ich działa.

Sta­tek, już nie­mal w poło­wie swo­jej dzie­wię­cio­dnio­wej podróży, znaj­do­wał się w odle­gło­ści pra­wie pię­ciu­set mil mor­skich na pół­nocny zachód od Liver­po­olu i wpły­wał na pas wód zwany „Luką” lub „Czarną Dziurą”, przez Niem­ców zaś „Das Tode­sloch”, czyli „Dziurą Śmierci”. Bry­tyj­czycy uwa­żali ten obszar za bez­pieczny, jako że leżał poza zasię­giem dzia­ła­nia U-Bootów. Dla­tego takie statki jak City of Bena­res oraz inne jed­nostki han­dlowe prze­kra­czały go samot­nie i dopiero po kilku dniach spo­ty­kały się z dobrze uzbro­jo­nymi okrę­tami kana­dyj­skiej eskorty.

Royal Navy posia­dała nie­ak­tu­alne infor­ma­cje i nie zda­wała sobie sprawy, że kilka tygo­dni wcze­śniej Niemcy prze­nie­śli okręty pod­wodne do świeżo prze­ję­tych baz w oku­po­wa­nej Fran­cji. Tam, w dokach Lorient, Bre­stu i La Pal­lice (a póź­niej także Saint-Naza­ire i Bor­de­aux), po napra­wie i zatan­ko­wa­niu U-Booty odsy­łano z powro­tem na morze, bez koniecz­no­ści zawi­ja­nia do por­tów nie­miec­kich. Rezy­gna­cja z powrotu na Bał­tyk w celach zaopa­trze­nio­wych pozwo­liła okrę­tom o dzie­sięć dni dłu­żej gra­so­wać na Atlan­tyku. Pły­nący na powierzchni z pręd­ko­ścią dzie­się­ciu węzłów naj­czę­ściej spo­ty­kany wów­czas model U-Boota, typ VIIC, dys­po­no­wał zasię­giem nie­mal ośmiu tysięcy mil mor­skich. Z sześciotygo­dniowym zapa­sem paliwa samotny okręt mógł prze­mie­rzyć Atlan­tyk wszerz, od uro­kli­wych plaż Fran­cji po ska­li­ste wybrzeża pół­noc­no­ame­ry­kań­skie. Ocean zna­lazł się w pro­mie­niu dzia­łań wojen­nych, a wraz z tym znik­nęła prze­strzeń, w któ­rej kon­wo­jo­wane stadko mogło się czuć bez­piecz­nie. Luka została zamknięta.

We wnę­trzu U-Boota już po sze­ściu dniach spę­dzo­nych na morzu pano­wała cuch­nąca wil­goć. U-48 opu­ścił Lorient wie­czo­rem 8 wrze­śnia 1940 roku. Trzy­dzie­stu ośmiu mary­na­rzy nie­za­chwia­nie wie­rzyło, że są w pełni przy­go­to­wani do pod­wod­nego życia. Męż­czyźni, z któ­rych część wciąż była jesz­cze nasto­lat­kami, a nie­mal wszy­scy kawa­le­rami10, mieli za sobą surowe przy­go­to­wa­nie fizyczne. Nauczono ich trud­nej sztuki pod­wod­nej żeglugi, poznali też tech­no­lo­gię budowy U-Bootów. W morze wyszli jedy­nie ci, któ­rzy oka­zali się zdolni znieść klau­stro­fo­biczną cia­snotę sta­lo­wych kadłu­bów i upo­ko­rze­nie przy­ku­cia do relingu na pokła­dzie, gdy okręt ciął powierzch­nię wody jak przy­cięż­kawa moto­rówka. Mimo to nie było spo­sobu na to, żeby przy­go­to­wać czło­wieka na ponurą rze­czy­wi­stość będącą udzia­łem pod­wod­nia­ków: mokre stoły, wiecz­nie wil­gotne ręcz­niki i żar­łoczne wszy.

Para­dok­sal­nie dopiero na powierzchni U-Booty ogar­niał naj­więk­szy spo­kój, gdy pędziły z pełną pręd­ko­ścią napę­dzane przez nie­miec­kie sil­niki Die­sla, które mogły naresz­cie zaczerp­nąć powie­trza. Pod wodą okręt zwal­niał i sta­wał się bez­bronny, przy­mu­szony do korzy­sta­nia z sil­ni­ków elek­trycz­nych, które stać było co naj­wy­żej na deli­katne popy­cha­nie go naprzód przez względ­nie krótki czas. Potem nale­żało się wynu­rzyć, aby znów nała­do­wać wyczer­pane bate­rie.

Wewnątrz kadłuba U-48 żaden czło­nek załogi nie miał swo­jego miej­sca. Zmie­niano się na kojach, pro­mie­niu­ją­cych jesz­cze cie­płem poprzed­niego loka­tora, tyleż przy­jem­nym, co odstrę­cza­ją­cym. Tych, któ­rzy mieli lekki sen, wybu­dzał nie­ustanny łomot tło­ków, wes­tchnię­cia i cmok­nię­cia zawo­rów wlo­to­wych i gul­go­ta­nie pomp zęzo­wych. Uśpiony umysł musiał nauczyć się oddzie­lać cały ten hur­got od oznak zagro­że­nia, oznaj­mia­nych przez syrenę sygna­łem Ach­tung!.

Przez wiele dni pano­wała nuda, mar­twy czas wypeł­niano grą w sza­chy i pisa­niem listów. Jeden z mary­na­rzy zabrał ze sobą złotą rybkę, którą ochrzczono imie­niem Fri­do­lin, aby pod falami dotrzy­my­wała im towa­rzy­stwa11. W każ­dej chwili jed­nak ta leniwa atmos­fera mogła ulec zmia­nie. Zauwa­żony przez okręt eskorty U-Boot zanu­rzał się tak głę­boko, jak tylko pozwa­lały mu mano­me­try. Manewr ten wyma­gał znacz­nej deli­kat­no­ści; zbyt głę­boko, a pod napo­rem wody nity wystrze­li­łyby ze swych gniazd jak rewol­we­rowe poci­ski. Zbyt płytko, a okręt zna­la­złby się w zasięgu fali ude­rze­nio­wej bomb głę­bi­no­wych napast­nika, wybu­cho­wych beczek zrzu­ca­nych z pokładu do morza i zapro­gra­mo­wa­nych na deto­na­cję na róż­nej głę­bokości. U-Boot ocze­ki­wał w zanu­rze­niu, aż minie nie­bez­pie­czeń­stwo. Gdy okręt ści­gała któ­raś z kró­lew­skich kor­wet (wielu z nich nadano, dość prze­wrot­nie, imiona pocho­dzące od nazw angiel­skich kwia­tów) lub nisz­czy­cieli, hałas przy­po­mi­nał dud­nie­nie, jakie sły­szy czło­wiek leżący pomię­dzy torami pod prze­jeż­dża­ją­cym pocią­giem. Na tych okrę­tach roz­kazy kapi­tana wywrza­ski­wano, aby prze­krzy­czeć wiatr. Na U-Bootach tym­cza­sem po wyłą­cze­niu sil­ni­ków wkra­czało się do kra­iny szep­tów.

Nikt jesz­cze nie wie­dział o tym, że to wła­śnie tu, w głę­bi­nach, więk­szość pod­wod­nia­ków dosię­gnie śmierć. Pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej U-Booty odzna­czały się naj­wyż­szym odset­kiem śmier­tel­no­ści z wszyst­kich rodza­jów wojsk w powie­trzu, na lądzie i morzu, po obu stro­nach kon­fliktu. Bry­tyj­skie samo­loty zrzu­cały nad Niem­cami ulotki, ostrze­ga­jąc poten­cjal­nych rekru­tów, że na każ­dego spo­śród dwóch tysięcy nie­miec­kich pod­wod­nia­ków pędzą­cych obec­nie żywot bry­tyj­skich jeń­ców wojen­nych pię­ciu kolej­nych zgi­nęło na morzu. W kra­jach neu­tral­nych towa­rzy­stwa ubez­pie­cze­niowe sza­co­wały, że prze­ciętny czas życia mary­na­rza na okrę­cie pod­wod­nym wynosi pięć­dzie­siąt dni12. Nie były to liczby wyol­brzy­mione przez pro­pa­gandę. Spo­śród trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu tysięcy ludzi, któ­rzy pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej słu­żyli na okrę­tach pod­wod­nych, sie­dem­dzie­siąt pro­cent pole­gło w boju. Dla odmiany ten sam los spo­tkał zale­d­wie sześć pro­cent żoł­nie­rzy armii bry­tyj­skiej13. Na początku lat czter­dzie­stych ryzyko śmierci na pokła­dzie U-Boota było wyż­sze niż na dowol­nym innym ist­nie­ją­cym środku trans­portu.

W alianc­kim kodzie U-Booty nazy­wano „kara­wa­nami”. Szanse na prze­ży­cie dwu­na­stu misji patro­lo­wych nie­zbęd­nych do tego, żeby mary­narz U-Boota mógł się ubie­gać o zwol­nie­nie ze służby fron­to­wej, były marne. Kiedy do ludzi zaczęło docie­rać, na co się zapi­sali, w zało­gach U-Bootów umoc­niła się postawa „zabij lub giń”. Litość dla nie­przy­ja­ciela, czy to męż­czy­zny, czy też kobiety lub dziecka, mogła kosz­to­wać życie.

Jakby na prze­kór niskiej, gib­kiej syl­wetce Hein­rich Ble­ichrodt, Kapitänleutnant U-48, nie był uro­dzo­nym pod­wod­nia­kiem. Przy­szedł na świat w 1909 roku w Ber­dze, mia­steczku poło­żo­nym w pobliżu Lip­ska na wscho­dzie Nie­miec. We wcze­snej mło­do­ści został osie­ro­cony przez ojca, wycho­wy­wały go matka i star­sza sio­stra. Przy­ja­ciele nadali mu przy­do­mek „Ajaks”, który prze­trwał dzie­ciń­stwo i zawę­dro­wał z Hein­ri­chem do mary­narki. W pierw­szy rejs U-Bootem wypły­nął w póź­nym wieku dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lat, a jego talenty przy­wód­cze doce­niali zarówno towa­rzy­sze broni, jak i prze­ło­żeni.

4 wrze­śnia 1940 roku, cztery dni przed opusz­cze­niem Fran­cji, Ble­ichrodt po raz pierw­szy objął dowódz­two na okrę­cie pod­wod­nym. Cho­ciaż część mary­na­rzy U-48 powąt­pie­wała w umie­jęt­no­ści swo­jego kapi­tana, ten blady czło­wie­czek o moc­nej gło­wie szybko zjed­nał sobie pod­wład­nych. W cia­snym wnę­trzu U-Boota nie­wiele innych rze­czy miało więk­sze zna­cze­nie.

„Na wiel­kim okrę­cie jesteś nikim – zano­to­wał jeden z kapi­ta­nów. – Kiedy jed­nak dowo­dzisz U-Bootem i zyska­łeś zaufa­nie załogi, wyra­stasz nie­mal na boga”14.

Każdy bóg potrze­buje wło­ści. Te, które pod­le­gały Kapitänleutnantowi Ble­ichrod­towi, zbu­do­wano w 1937 roku w Kilo­nii. U-48 miał sześć­dzie­siąt sześć i pół metra dłu­go­ści, sze­ro­kość sze­ściu i dwóch dzie­sią­tych metra, a na powierzchni osią­gał mak­sy­malną pręd­kość nie­mal osiem­na­stu węzłów, co pozwa­lało mu prze­ści­gnąć więk­szość swych ofiar. U-Booty typu VIIB dosko­nale nada­wały się do walki na Atlan­tyku ze względu na szyb­kość zanu­rze­nia i godną pozaz­drosz­cze­nia ruchli­wość. Pano­wała w nich rów­nież nie­moż­liwa cia­snota; cała trzy­dzie­sto­ośmio­oso­bowa załoga korzy­stała z jed­nej toa­lety – drugą po sufit wypeł­niały puszki i inne zapasy na podróż. Na pokła­dzie nie było oddziel­nych pomiesz­czeń, jedy­nie długi kory­tarz przy­po­mi­na­jący wagon kole­jowy, stale zatło­czony i cał­ko­wi­cie odzie­ra­jący czło­wieka z pry­wat­no­ści. Odór panu­jący w prze­bie­ral­niach masko­wano nie­udol­nie za pomocą roz­ma­itych wód koloń­skich.

W brzu­chu U-48 znaj­do­wało się czter­na­ście tor­ped, zwa­nych przez załogę „węgo­rzami”. Sied­mio­me­trowe poci­ski, nie­od­łączni towa­rzy­sze załogi, zło­żone były w schow­kach wsu­nię­tych pod płyty pod­ło­gowe oraz pię­trzyły się wzdłuż gro­dzi. Ich kor­pusy pokry­wały rysunki, pod­pisy, ważne daty lub po pro­stu gry­zmoły. Dopóki nie wystrze­lono jed­nego czy dwóch „węgo­rzy”, miesz­kańcy nie mieli nawet dość miej­sca, żeby się prze­brać w pozy­cji wypro­sto­wa­nej; tym bar­dziej pra­gnęli jak naj­szyb­ciej odna­leźć i zaata­ko­wać nie­przy­ja­ciel­ski sta­tek.

Do końca wojny U-48 odzna­czył się jako naj­sku­tecz­niej­szy U-Boot w pod­wod­nej flo­cie Hitlera, posy­ła­jąc na dno co naj­mniej pięć­dzie­siąt pięć stat­ków, zanim zato­piła go wła­sna załoga w schył­ko­wym okre­sie kon­fliktu. We wrze­śniu 1940 roku wciąż była to jed­nak nowa jed­nostka. Wśród smrodu die­sli czuły nos mógł wychwy­cić zani­ka­jący aro­mat świe­żej farby. Podob­nie jak Ble­ichrodt, który obej­mo­wał dowódz­two w cie­niu tria sław­nych nie­miec­kich asów, Ottona Kret­sch­mera, Günthera Priena i Joachima Schep­kego, U-48 musiał jesz­cze coś udo­wod­nić.

W dru­gim tygo­dniu wrze­śnia 1940 roku, tuż przed opusz­cze­niem portu przez City of Bena­res, Kapitänleutnant Ble­ichrodt i jego załoga prze­śli­zgnęli się wzdłuż atlan­tyc­kiego wybrzeża Irlan­dii. Z roz­kazu Hitlera okrę­tom pod­wod­nym wolno było odtąd wybie­rać miej­sce łowów i U-48 jako jeden z dwu­dzie­stu sied­miu U-Bootów zaczaił się na bry­tyj­skich liniach żeglu­go­wych w poszu­ki­wa­niu zwie­rzyny.

Rein­hard „Teddy” Suh­ren zapo­znał się z U-48 wcze­śniej od swego dowódcy, słu­żąc jako ofi­cer wach­towy pod dwoma uwiel­bia­nymi przez załogę poprzed­ni­kami Ble­ichrodta: Her­ber­tem Schult­zem, piesz­czo­tli­wie nazy­wa­nym „Tatą”, oraz Han­sem Rudol­fem Rösingiem. Doświad­czony ofi­cer natych­miast dostrzegł sła­bo­ści Ble­ichrodta, które ujaw­niły się wyraź­nie pod­czas pew­nej bez­k­się­ży­co­wej nocy, gdy mary­na­rze na oku zaga­dali się i U-48 wpły­nął nie­po­strze­że­nie w sam śro­dek bry­tyj­skiego kon­woju. Jak lis w kur­niku U-Boot zbli­żył się do jed­nej z potęż­nych jed­no­stek na wycią­gnię­cie ręki, zanim załoga zorien­to­wała się, co się stało. Tym­cza­sem Ble­ichrodt, dopiero co wycią­gnięty z łóżka, zamiast wyco­fać się na pozy­cję umoż­li­wia­jącą wystrze­le­nie tor­pedy, w panice naka­zał awa­ryjne zanu­rze­nie15. Był to błąd nowi­cju­sza w obli­czu łatwej zdo­by­czy.

Brak doświad­cze­nia wyna­gra­dzała Ble­ichrod­towi dobo­rowa załoga, w któ­rej oprócz Suh­rena zna­lazł się rów­nież Otto Ites, w przy­szło­ści dowódca wła­snego okrętu, wyróż­niony Krzy­żem Rycer­skim, jed­nym z naj­wyż­szych odzna­czeń w nie­miec­kiej mary­narce.

Debiut kapi­tana w roli dowódcy okrętu pod­wod­nego oka­zał się koniec koń­ców obie­cu­jący. Wcze­snym wie­czo­rem 14 wrze­śnia 1940 roku wypa­trzył on kon­wój u pół­nocno-zachod­nich wybrzeży Irlan­dii. Tuż po pół­nocy, po krót­kim pościgu, Ble­ichrodt wydał roz­kaz otwar­cia ognia. Salwy zato­piły dwa śred­nie statki han­dlowe: Empire Sol­dier i Kenor­doc. Wyrzut­nie tor­pe­dowe zała­do­wano ponow­nie i dwie minuty póź­niej poci­ski dosię­gły eskor­to­wiec HMS Dun­dee. Spo­strze­gł­szy nad­cią­ga­jący nisz­czy­ciel nale­żący do eskorty kon­woju, U-48 zanu­rzył się, żeby unik­nąć wykry­cia. Każdy, kto nie zdą­żył przy­trzy­mać się cze­goś na pokła­dzie, wylą­do­wał w ster­cie pakun­ków, przy­kryty desz­czem pre­zer­wa­tyw.

Na pokła­dzie znaj­do­wało się bowiem około pół­tora tysiąca kon­do­mów16. Nie prze­zna­czono ich do użytku mary­na­rzy na morzu; po wypeł­nie­niu helem przy­tra­czano je do okrętu, a po zanu­rze­niu wypusz­czano, aby słu­żyły jako balony pogo­dowe, a także – do czego przy­da­wały się nawet bar­dziej – jako prze­dłu­że­nia anten. W ten spo­sób U-48 był w sta­nie pomimo zanu­rze­nia nawią­zać łącz­ność z bazą. Po wymia­nie komu­ni­ka­tów linkę prze­ci­nano i kon­dom swo­bod­nie szy­bo­wał w niebo.

Tam­tej nocy nie tra­cono czasu na przy­go­to­wa­nie pogrą­żo­nych we śnie mary­na­rzy na nagłe zanu­rze­nie. Już jeden ładu­nek głę­bi­nowy mógł w mgnie­niu oka roze­drzeć kadłub U-Boota i w chmu­rze bąbel­ków powie­trza posłać go na dno morza. Powo­dze­nie manewru zale­żało od jego szyb­ko­ści. Męż­czyźni przy­kuc­nęli w peł­nej napię­cia ciszy.

Gdy upew­niono się, że nie­bez­pie­czeń­stwo zostało zaże­gnane, U-48 wychy­nął z powro­tem na powierzch­nię i zato­pił jesz­cze dwa statki. Nie­siony eufo­rią czło­wieka, który oca­lił życie, Kapitänleutnant Ble­ichrodt poło­żył U-48 na kur­sie zachód–pół­nocny zachód, aby odda­lić się od wra­ków i wypły­nąć na otwarty ocean. Nie­świa­do­mie skie­ro­wał U-Boota wprost na luk­su­sowy linio­wiec pełen pogrą­żo­nych we śnie dzieci.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Opusz­czony Volen­dam został wzięty na hol przez HMS Salvo­nia i wpro­wa­dzony na mie­li­znę wyspy Bute. W póź­niej­szym cza­sie jed­nostkę pod­nie­siono i wyre­mon­to­wano [jeśli nie zazna­czono ina­czej, przy­pisy pocho­dzą od autora]. [wróć]

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Life and Let­ters of Gil­bert How­land Roberts, nie­opu­bli­ko­wane dzien­niki, s. 147 i nast. [wróć]

Behind the Atlan­tic Bat­tle, maga­zyn „Illu­stra­ted”, 26 lutego 1944 r. [wróć]

Pad­field, Dönitz: The Last Führer, s. 478. [wróć]

„Heinz Wal­ker­ling”, UBA. [wróć]

Life and Let­ters of Gil­bert How­land Roberts, nie­opu­bli­ko­wane dzien­niki, s. 147 i nast. [wróć]

„Colin Ryder Richard­son: Oral History”, sty­czeń 2000 r., IWM, 20805. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

„SS Volen­dam”, UBA. [wróć]

Cytat za: Dim­bleby, The Bat­tle of the Atlan­tic, s. 93. [wróć]

Her­mann Lawatsch, U-530, cytat za: Mid­dle­brook, Convoy, s. 60. [wróć]

Bat­tle of the Atlan­tic, mate­riały fil­mowe Karla Heinza Geigera, Oracle Home Enter­ta­in­ment (2003). [wróć]

Robert­son, Wal­ker R.N., cytat za: People’s War sta­cji BBC. [wróć]

Offley, Tur­ning the Tide, s. xxiv. [wróć]

Kurt Neide, U-415, cytat za: Mid­dle­brook, s. 57. [wróć]

Suh­ren, Ace of Aces, s. 89. [wróć]

„Rolf Hilse: Oral History”, kwie­cień 2004 r., IWM, 26952. [wróć]

Tytuł ory­gi­nału: A Game of Birds and Wolves

Copy­ri­ght © Simon Par­kin 2019

First publi­shed in the UK in 2019 by Scep­tre, an imprint of Hod­der & Sto­ugh­ton

Publi­shed by the agre­ement with Luty­ens & Rubin­stein Lite­rary Agency and Book/lab Lite­rary Agency, Poland

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2019

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Redak­tor mery­to­ryczny: prof. dr hab. Jakub Wojt­ko­wiak

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Michał Paw­łow­ski / www.kre­ska­ikropka.pl

Foto­gra­fia na okładce © Pop­per­foto/Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Ptaki i wilki, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-812-7

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer