Być córką i nie zwariować - Katarzyna Miller, Anna Bimer - ebook + książka

Być córką i nie zwariować ebook

Katarzyna Miller, Bimer Anna

4,3

Opis

To książka dla wszystkich kobiet, bo wszystkie jesteśmy córkami.

Często słyszy się, że nie jest łatwo być matką. Równie niełatwo, a może czasem jeszcze trudniej być… córką.

W Polsce od czasów romantyzmu matka Polka to mit, którego nie powinno się podważać. Nadeszły jednak czasy obalania wielu mitów, i ten jest kolejny. Matki, jak każdy człowiek, zazwyczaj całkiem nieświadomie, bywają dalece nieidealne.

W książce Być córką i nie zwariować Katarzyna Miller i Anna Bimer odsłaniają prawdę o różnych relacjach matek i córek. Rozmawiają o tym, jak związek z matką rzutuje na życie córki – czasem je buduje, czasem utrudnia, a czasem wręcz niszczy. Autorki rozmawiają też o sztafecie pokoleń: o tym, ile jest w nas samych z naszych matek, babek i prababek. A także o tym, jak kolejne pokolenia powielają te same błędy, i że warto proces ten zatrzymać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (55 ocen)
30
15
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agne9

Nie oderwiesz się od lektury

Czytałam z dużymi przerwami. Ważny temat relacji między rodzicami a dziećmi. Jestem córką i nie jest mi łatwą nią być.
00
beatamikrut

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mądra ksiązka.Dla dorosłych córek,ale też dla mľodych mam ku przestrodze.
00
Sarwamaria

Nie oderwiesz się od lektury

poleecam
00
Geminus-34

Nie oderwiesz się od lektury

świetna rozmowa oparta na zyciowych przykładach z trafnymi komentarzami p. Katarzyny.
00
GosikZ

Dobrze spędzony czas

Ważna pozycja dla poranionych i zagubionych córek, które nie spełniły oczekiwań matek i nie były dość kochane.
00

Popularność




Mię­dzy nami, cór­kami

Wszyst­kie jeste­śmy cór­kami, co okre­śla nas rów­nie mocno jak to, że jeste­śmy kobie­tami, mat­kami, żonami, kochan­kami…

Ostat­nie lata przy­no­szą nowe podej­ście do wielu nie­pod­wa­żal­nych mitów: każdy kapłan to święta osoba, męż­czyźni rzą­dzą świa­tem, kobieta to istota słaba, wresz­cie: każda matka kocha swoje dziecko. Bo też nie każda. Wiel­kim cię­ża­rem dla kobiet było to, że nie mogły się przy­znać, że matka ich nie kochała, miały nie­do­brą matkę, matka była nie­szczę­śliwa i wpo­iła to nie­szczę­ście córce lub że to ona była matką dla swo­jej matki. Obo­wią­zuje prze­cież dobra mina do złej gry i zewsząd sły­szymy tek­sty typu: moja mama jest moją naj­lep­szą przy­ja­ciółką. Nie mamy wąt­pli­wo­ści, że jest mnó­stwo wspa­nia­łych matek i z rado­ścią przy­ta­czamy opo­wieść o jed­nej z nich. Więk­szość mam jest tro­chę fajna, tro­chę nie. Ist­nieje takie wspa­niałe okre­śle­nie: wystar­cza­jąco dobra matka. Nie­za­leż­nie od tego, jaka ta mama jest, córka ma prawo czuć to, co czuje. Ma prawo do swo­jej prawdy. Każ­dej prawdy – i cie­płej, i tej bole­snej.

Kobiety były ople­cione i znie­wo­lone siatką krzyw­dzą­cych ste­reo­ty­pów, np.: każda kobieta chce mieć męża, rodzinę i dzieci, kobiety nie nadają się na liderki, nie są twór­cze, nie powinny zara­biać tyle samo co męż­czyźni, kobieta bez dziecka to nie kobieta, kobieta po meno­pau­zie już się nie liczy, kobie­cie bez męż­czy­zny życie się nie udało itd. W nie­któ­rych śro­do­wi­skach kobiety na­dal są spę­tane tymi prze­ko­na­niami.

Może jedna książka świata nie zmieni, ale takich publi­ka­cji jest coraz wię­cej. Kobiety piszą i czy­tają. Coraz wię­cej pisa­rek, filo­zo­fek, dzien­ni­ka­rek, leka­rek, praw­ni­czek (wszyst­kich nie wymie­nimy) dzieli się swo­imi histo­riami. Przy­łą­czamy się do tej wspól­noty z rado­ścią i nadzieją.

PS Są kobiety, które nie znają swo­jej matki: zgi­nęła, umarła, cho­ruje, ode­szła… Wycho­wują je dziad­ko­wie, dom dziecka, rodzina zastęp­cza lub obcy ludzie. Takie córki bez matek też mają pro­blemy z matką, tylko inne: poczu­cie braku, krzywdy, nie­spra­wie­dli­wo­ści losu. Plus marze­nia i wyobra­że­nia, że inne byłoby życie, gdyby miały mamę. Czy­ta­jąc prze­kazy kobiet, które miały matki na co dzień, te osie­ro­cone mogą sobie uświa­do­mić, że życie z matką nie­ko­niecz­nie jest tylko cudem. A zro­zu­mie­nie tego może przy­nieść ulgę.

Jeste­śmy prze­ko­nane, że jakie­kol­wiek zda­rzyło nam się życie, jaka­kol­wiek była nasza mama lub jej nie było, tym, co nas wyzwoli z lęku, nie­pew­no­ści, braku wiary w sie­bie, smutku – jest nasza uczci­wość i prawda, dzie­lona z innymi szcze­rymi i praw­dzi­wymi.

1

Kiedy córka docho­dzi do głosu

Opo­wia­da­nie Basi

A miało cię nie być

No, wiesz. Ziu­tek nie chciał wię­cej dzieci. Byli już prze­cież chłopcy. Kole­żanki w pracy nauczyły mnie, jak to wszystko obli­czyć, żeby było bez­piecz­nie. Aku­rat wtedy wypa­dał taki dzień, że można. Wró­ci­łam do domu, ugo­to­wa­łam obiad i wie­czo­rem, gdy poło­ży­łam chłop­ców spać, namó­wi­łam ojca. Gdy po jakimś cza­sie powie­dzia­łam mu, że jestem w ciąży, osza­lał z wście­kło­ści. Bła­ga­łam, żeby pozwo­lił mi uro­dzić. Prze­ko­ny­wa­łam, że będzie dziew­czynka, bo bar­dzo chciał mieć córkę. „Kak­tus mi tu, kurwa, wyro­śnie!” – wrzesz­czał i walił krzy­wym palu­chem w otwartą dłoń. Jakoś go prze­bła­ga­łam. Całą ciążę cho­ro­wa­łam, nie mogłam jeść. Bar­dzo cier­pia­łam. Ale dono­si­łam. Równo po dzie­wię­ciu mie­sią­cach uro­dzi­łaś się. A miało cię nie być. Ojciec tym razem osza­lał z rado­ści. Przy­biegł do szpi­tala z bukie­tem bia­łych bzów, cho­ciaż był śro­dek zimy.

Po co mi to opo­wie­działa? Po co opo­wie­działa mojej młod­szej sio­strze, że przez pół roku od jej naro­dzin nawet na nią nie spoj­rzał, nie dotknął jej, nie wziął na ręce? Potem wyła na jej pogrze­bie, bo sio­stra zapiła się na śmierć, mając nie­spełna czter­dzie­ści cztery lata.

Ojcu nie wyrósł kak­tus na dłoni. Za to ja mam po nim krzywe palce. Podobno bar­dzo mnie kochał i mówił do mnie Niu­nia. Podobno kupo­wał mi piękne ubranka i zabawki od powra­ca­ją­cych z dale­kich rej­sów mary­na­rzy. Nawet wózek dla lalek. Podobno piękny, z fal­ban­kami. Nic nie pamię­tam.

Pamię­tam potwora. Pijaną, prze­ra­ża­jącą bestię. Ni­gdy nie powie­dział, że mnie kocha. Nie przy­tu­lił, nie cho­dził ze mną na spa­cery, trzy­ma­jąc mnie za rączkę, nie gła­skał po gło­wie, nie uśmie­chał się. Ni­gdy nie zawiózł mnie na tre­ning, nie był na żad­nym meczu. Nie było roz­mów. Były roz­kazy. I nie­usta­jący strach. Czy wróci pijany w sztok i od razu zaśnie? Czy nie­do­pity i będzie wyzy­wał i bił matkę, która w końcu uciek­nie w ciemną noc, w cien­kiej podomce, a my ukrad­kiem rzu­cimy jej przez płot jesionkę, żeby nie zmar­zła? A potem pod koł­drą dygo­ta­nie ze stra­chu. I wycze­ki­wa­nie, aż ojciec zacznie chra­pać. I dawa­nie matce zna­ków, że może wra­cać. A rano, jak gdyby ni­gdy nic, do szkoły.

A ona kazała nam go sza­no­wać. Bo to ojciec.

Przed wojną to pewien stu­dent wra­cał z uczelni z grupą kole­gów i zoba­czył, że jego ojciec leży w rynsz­toku. Pod­niósł go, wygła­dził mu ubra­nie i zapro­wa­dził do domu. I się nie wsty­dził.

A ja się wsty­dzi­łam. Matka patrzyła na mnie zdzi­wiona i prze­ko­ny­wała, że nie mam racji, że są gorsi ojco­wie. I znowu opo­wia­dała o stu­den­cie.

Może już wtedy nauczy­łam się wypie­rać.

Matka z mojego dzie­ciń­stwa to jedyny ratu­nek przed bestią. Dawała poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Dbała, kar­miła, ubie­rała. Ni­gdy mnie nie ude­rzyła ani nie wyzwała. Cza­sami krzy­czała, ale to aku­rat rozu­miem. Czwórka dzieci to jed­nak hard­core.

Matka – samo dobro, ojciec – samo zło. Nie było nikogo, kto uchro­niłby mnie przed ojcem. Moje dzie­ciń­stwo to nie­usta­jący strach. I wstyd. Czę­sto zda­rzało się, że kła­dłam się zwi­nięta w kłę­bek na pod­ło­dze w moim pokoju i pła­ka­łam ze stra­chu, że mama umrze.

Nie było nikogo, kto uchro­niłby mnie przed matką.

Zawłasz­czyła mnie. Wchło­nęła. Jak nazwała to kie­dyś moja tera­peutka, Kasia – inkor­po­ro­wała.

Patrząc z per­spek­tywy czasu, mam wra­że­nie, że nie było mnie i matki, dwóch oddziel­nych bytów, tylko jeden – jakimś dziw­nym tra­fem – w dwóch oso­bach. Nie było mnie – dziecka, mnie – dziew­czyny, mnie – kobiety. Był jakiś twór, który robił, myślał, czuł tak, jak ta potężna, wszech­władna, nad­rzędna istota, jaką była matka.

Ura­to­wały mnie książki. Nie­stety tylko w jakiejś mie­rze. Książki – moja ucieczka, moje pocie­sze­nie. Nikt ni­gdy nie czy­tał mi bajek na dobra­noc. Nawet ksią­żeczki z serii „Poczy­taj mi, mamo” czy­tałam sobie sama. Pamię­tam nazwę wydaw­nic­twa – Nasza Księ­gar­nia, ale nie pamię­tam, żeby czy­tała mi mama, o ojcu nie wspo­mnę. Jedna z naj­więk­szych traum mojego dzie­ciń­stwa to dzień, w któ­rym oka­zało się, że przeczy­tałam wszyst­kie książki dostępne w filii Biblio­teki Miej­skiej, czyli Biblio­tece dla Dzieci i Mło­dzieży. Oczy­wi­ście wsty­dzi­łam się zapi­sać do Biblio­teki Miej­skiej.

Matka opo­wia­dała, że daw­niej ojciec był inny, że bar­dzo ją kochał. Ale poja­wiły się dzieci i było coraz gorzej. A ja zada­wa­łam sobie pyta­nie, po co się uro­dzi­łam. Prze­cież gdy­bym nie przy­szła na świat, jej byłoby lepiej. Po co się uro­dzi­łam, skoro miało mnie nie być?

Była dla mnie wszyst­kim. Była święta, naj­lep­sza, naj­uko­chań­sza. Przez kil­ka­dzie­siąt lat mojego życia nie widzia­łam w niej żad­nej wady, sła­bo­ści, nie­do­sko­na­ło­ści. Oprócz jed­nej. Była gruba. Wsty­dzi­łam się, że jest gruba. Czu­łam się winna, że tak o niej myślę, że się jej wsty­dzę, ale nie mogłam prze­stać.

Ojciec zdra­dzał ją nie­ustan­nie. Był przy­stojny, uro­czy i uwo­dzi­ciel­ski, świet­nie tań­czył. Kobiety za nim sza­lały. Kie­dyś, jesz­cze jako mała dziew­czynka, zapy­ta­łam matkę, dla­czego nie schud­nie, dla­czego tak dużo je. No, wiesz. Są kobiety do kocha­nia i takie jak my – do jedze­nia.

My.

Jak ja jej za to nie­na­wi­dzę.

Podobno gdy byłam mała i jeź­dzi­li­śmy na wieś, bab­cia krzy­czała na matkę: Zamo­rzysz ją! Bo w porów­na­niu ze star­szymi braćmi byłam chuda jak szczapa. Nic takiego nie pamię­tam. Pamię­tam nato­miast, że byłam gruba. Zawsze uwa­ża­łam, że jestem gruba. Zawsze. Jest to jedno z naj­wcze­śniej­szych i naj­moc­niej­szych wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, a prze­cież nie­wiele pamię­tam. Tym bar­dziej dziwne jest, że pamię­tam, iż jako dziecko nie mogłam wziąć do ust nic tłu­stego. Nawet z bez­cen­nej, zdo­bycz­nej szynki wykra­wa­łam tłusz­czyk, bo nie dała­bym rady go prze­łknąć. Na nie­licz­nych zdję­ciach z dzie­ciń­stwa i mło­do­ści jestem szczu­płą dziew­czynką, dziew­czyną, kobietą. W ogóle tego nie wie­dzia­łam i nie widzia­łam. Teraz już wiem, że byłam szczu­pła, smu­kła, zgrabna. Jed­nak od lat bory­kam się z oty­ło­ścią.

Zda­niem matki naj­więk­szą zbrod­nią, naj­gor­szym grze­chem był seks. Ow­szem, były inne nie­do­bre rze­czy, ale seks był gor­szy niż pijań­stwo, bicie, prze­kleń­stwa. Nie pozwo­liła mi odkry­wać mojej kobie­co­ści. O sek­su­al­no­ści nie wspo­mnę. Pamię­tam, jak pro­wa­dząca zaję­cia z socjo­lo­gii na gen­der stu­dies popro­siła, żeby­śmy napi­sali na kart­kach odpo­wiedź na pyta­nie: Kim jestem? Wzię­łam do ręki dłu­go­pis i od razu napi­sa­łam: Jestem kobietą. Po czym natych­miast to prze­kre­śli­łam i naskro­ba­łam: Jestem czło­wie­kiem. A mia­łam już wtedy trzy­dzie­ści parę lat.

Zabrała mi dzie­ciń­stwo. Oboje mi zabrali, oczy­wi­ście ojciec też. Trak­to­wała mnie jak doro­słą osobę, cho­ciaż nią nie byłam. Spra­wiła, że przez całe życie czu­łam się odpo­wie­dzialna za nią i jej pozo­stałe dzieci. Ni­gdy nie byłam na pierw­szym miej­scu, zawsze ktoś inny był waż­niej­szy. Bo waga­ro­wał, bo nie był/nie była taki zdolny/zdolna jak ja i miał/miała kło­poty w szkole, bo pił/piła, bo taki biedny/biedna, bo mnie się tak powo­dzi, a im nie.

Cią­gle się bałam, że umrze. Cią­gle cho­ro­wała. Zawał serca przed czter­dziestką. Oprócz cho­rego serca – usu­nięty pęche­rzyk żół­ciowy i cią­głe ataki wątro­bowe. Nad­ci­śnie­nie i cukrzyca typu 2. Z obżar­stwa. Bie­lac­two i inne cho­roby skóry. I crème de la crème – chło­niak twa­rzo­czaszki. Co prawda już wtedy byłam doro­sła, ale przez dzie­sięć lat na sta­łym kontr­ak­cie opie­kunki. Rzy­ga­łam onko­lo­gią na Ursy­no­wie, cho­ciaż to matka rzy­gała che­mią. Ale niech mi ktoś powie: ile można wytrzy­mać? Więc pozwolę sobie zacy­to­wać Bogu­miła z Nocy i dni: „Na czyje siły, na czyj rozum obli­czone jest życie?”.

Zabrała mi dzie­ciń­stwo i mło­dość, i kawał doro­słego życia. Wni­kała we mnie nie­po­strze­że­nie i nie­ustan­nie. Myśla­łam jak ona, robi­łam jak ona, byłam jak ona.

Wra­cała do domu po serii wywia­dó­wek i opo­wia­dała: U jed­nego umie­ram ze wstydu, bo zdolny, ale cią­gle waga­ruje, u dru­giego – wstyd, bo się nie uczy, nie odra­bia pracy domo­wej – głąb, a naj­młod­sza – uro­cza, lubiana przez wszyst­kich, ale żad­nych postę­pów – też głąb. Wcho­dzę do two­jej klasy, słu­cham i nie wiem, o kim mówi wycho­waw­czyni. Zdolna, ambitna, pilna. Prze­cież to nie­moż­liwe. Prze­cież to nie może być moje dziecko.

Dla­czego jej nie uwie­rzy­łam? Dla­czego nie usły­sza­łam, że nie jestem jej? Dla­czego nie uwol­ni­łam się od niej?

Mani­pu­lo­wała nami. Czwórką swo­ich dzieci. Pew­nie ojcem też chciała, ale się nie dał. Poszedł w wódę, w baby, w hazard, w pozorną wol­ność od niej i od nas.

Pola­ry­zo­wała, sta­wiała nas po prze­ciw­nych stro­nach. Dwa bie­guny – ja, wzo­rowa uczen­nica, grzeczna, posłuszna, dobre dziecko. I reszta. Ci gorsi. Ci nie­udani. Dwóch star­szych braci i młod­sza sio­stra.

Oni się bun­to­wali. Wierz­gali. Wybrali fatal­nie, ale nie dali się jej uwieść. Sio­stra, jak już wspo­mnia­łam, zapiła się na śmierć. Bra­cia wege­tują na kra­wę­dzi. Obaj piją. Jesz­cze żyją, a raczej wege­tują, ale nie mam z nimi kon­taktu od wielu lat.

Dla­czego ja się nie zbun­to­wa­łam? Dla­czego dałam się uwieść? Dla­czego pozwo­li­łam jej ukraść moje życie?

Minęło ponad pół wieku i nie zna­la­złam odpo­wie­dzi na te pyta­nia. Raz nie­na­wi­dzę za to sie­bie, innym razem jej.

Mam głowę pełną wie­dzy o mecha­ni­zmach uza­leż­nie­nia i współuza­leż­nie­nia. O dys­funk­cyj­nych rodzi­nach. O trój­ką­cie kat–ofiara–ratow­nik. Prze­szłam tera­pię dla DDA. Nie zali­czy­łam. Tera­peutka powie­działa, że powin­nam powtó­rzyć, więc się na nią obra­zi­łam. I nie powtó­rzy­łam. Byłam na tera­pii indy­wi­du­al­nej i gru­po­wej. Napi­sa­łam dzie­siątki tysięcy afir­ma­cji. Cho­dzi­łam na warsz­taty roz­wo­jowe, kręgi kobiet, korzy­sta­łam z grup wspar­cia. Prze­czy­ta­łam mnó­stwo ksią­żek. Tra­fi­łam do Ano­ni­mo­wych Żar­ło­ków, żeby upo­rać się z oty­ło­ścią.

Minęło wiele lat, zbyt wiele, zanim dotarło do mnie, że los ofia­ro­wał mi cał­kiem nie­zły „pakiet star­towy”. Szkoda, że bez kodu dostępu.

Zdro­wie, uroda, inte­lekt. Zdro­wie – OK, uroda – raczej nie Miss Świata, ale też nie radiowa, inte­lekt – szału nie ma, ale to i owo ogar­niam.

Matura – pierw­sza w rodzi­nie i to po obu stro­nach. O magi­ste­rium nie ma co mówić. Stu­dia pody­plo­mowe? Po co, prze­cież masz dzieci, po ci to? Trzy kie­runki.

Gdy dzwo­ni­łam do niej szczę­śliwa, że się dosta­łam na kolejne stu­dia albo zda­łam kolejny egza­min, ona opo­wia­dała, jaka jest nieszczę­śliwa, bo jeden z jej synów lub młod­sza córka odsta­wili kolejny numer. Kolejny „wyczyn”, przy któ­rym mój suk­ces nie miał zna­cze­nia. Po co się cie­szyć tą, któ­rej znowu się udało?

Moja matka umarła dwa lata temu. Nic nie czu­łam. Ani smutku, ani ulgi. Jak mogła­bym pozwo­lić sobie poczuć?

Nie cho­dzę na cmen­tarz, nie pamię­tam o rocz­ni­cach. Cza­sami zawsty­dzają mnie moje dzieci, a jej wnuki, dla któ­rych była cudowną bab­cią i z którą mają mnó­stwo dobrych wspo­mnień.

A ja jestem mistrzy­nią wypar­cia. Prze­cież byłam uczen­nicą praw­dzi­wej mistrzyni.

Jed­nak cza­sami pozwa­lam sobie usły­szeć wła­sne pra­gnie­nie – chcę, żeby umarła we mnie.

* * *

Kata­rzyna: Przy­to­czy­ły­śmy na począ­tek zwie­rze­nie Basi, która zdana była tylko na matkę. Długo nie docie­rało do niej, co może ozna­czać tak głę­boka zależ­ność. Jeśli ma się świa­do­mość, że rela­cja z mamą nie jest zdrowa, i się matkę odpusz­cza, nie zabiega o jej względy, bo można się oprzeć na innych, jak ja mia­łam tę szansę – to jesz­cze pół biedy. Ale moja pacjentka nie zna­la­zła pod­pory, choć para­dok­sal­nie sądziła, że ma ją w mamie. Ojciec był alko­ho­li­kiem. Matka źle o nim mówiła i chro­niła przed nim, lecz jakoś się z nim nie roz­stała. Narzu­cała taką inter­pre­ta­cję rze­czy­wi­sto­ści, że tatuś jest nie w porządku, ale ona – mamu­sia – święta. A córka ufała jej, łączyła z nią całą nadzieję i sens życia. Przy­nio­sło to straszne rezul­taty, bo cudowna dziew­czyna, o świet­nych poten­cja­łach i umie­jęt­no­ściach, cał­kiem się z matką zro­sła. A ponie­waż rodzeń­stwo dziew­czyny poszło w ślady ojca, to matka, kla­syczna matka alko­ho­li­ków, tym bar­dziej przy­warła do jedy­nej trzeź­wej córki.

Rodzi się pyta­nie: Kto dla kogo był opar­ciem i schro­nie­niem? Nie­dawno roz­ma­wia­ły­śmy z Basią i po kil­ku­na­stu latach przy­znała, że gdy powie­dzia­łam jej kie­dyś na tera­pii, że nie tylko ojciec był nie w porządku, ale i matka, to mnie znie­lu­biła. Ilu­zja matki była dla niej w jakimś sen­sie wygodna. Ponie­waż jed­nak Basia od lat pra­cuje nad sobą, rozu­mowo przy­znaje już: „Prawdę mówiąc, to matka mnie bar­dziej znisz­czyła tym wisze­niem na mnie, zabrała mi całą mnie dla sie­bie”.

Anna: Bar­bara pozo­stała przy matce i długo cze­kała na jej miłość, dla­tego potem, w tera­pii, musiała pójść okrężną drogą. Ty, o ile wiem, odwró­ci­łaś się od swo­jej mamy. I gdy porów­nać te sytu­acje, twój wybór odwró­ce­nia się, posta­wie­nia na sie­bie wydaje się sen­sow­niej­szy.

Kata­rzyna: Oba sys­temy radze­nia sobie w tej sytu­acji są destruk­cyjne, bo z taką matką nic się nie da zro­bić. Ona się nie zmieni. Każda z form „obsługi” tej sytu­acji pro­wa­dzi do destruk­cji. Znacz­nie wię­cej kobiet zabiega o matkę. Mamu­sia mojej nie­świa­do­mej klientki grała rolę bied­nej, sła­bej, zmę­czo­nej, takiej, co to dziecko przy­cho­dzi i mówi: „Mamu­siu, co ja mogę dla cie­bie zro­bić? Nie płacz”.

Anna: Odra­ża­jące.

Kata­rzyna: Ale ona, ta matka, robi to, dla­tego że pew­nie sama obe­rwała od swo­jej matki jesz­cze bar­dziej niż jej dziecko od niej. Kiedy mówisz: „Odra­ża­jące”, odci­nasz się od tej sytu­acji, sta­wiasz się w sfe­rze poza podej­rze­niem, na lep­szym grun­cie. Ocena pozwala ci nie prze­ży­wać, pozwala ci opu­ścić zarówno ofiarę, jak i kata. Nato­miast odkąd zaczy­nasz wie­dzieć, dla­czego matka tak robi, to musisz współ­czuć zarówno tej matce, jak i córce. I tego współ­czu­cia potrzeba ogrom­nie dużo. Przy­to­czę cytat z książki Jasmin Lee Cori Matka nie­do­stępna emo­cjo­nal­nie: „Pew­nie zauwa­ży­łaś, że głę­bia two­jego bólu jest dla wielu krę­pu­jąca”1. Ludzie się krę­pują i ty się krę­pu­jesz, dla­tego się odci­nasz.

Anna: Może jest w tym cią­gle skrę­po­wa­nie za moją matkę.

Kata­rzyna: Prze­cież więk­szość matek – nie tylko dys­funk­cyjne, ale i wystar­cza­jąco dobre – robi rze­czy dla dzieci bar­dzo bole­sne. I nie mogą tego nie robić, bo taki jest spa­dek, który im przy­padł po wła­snych mat­kach. Nawet tym z sym­pa­tycz­nych, cie­płych, nie­pa­to­lo­gicz­nych i nie­de­struk­cyj­nych rodzin. A więk­szość tzw. dobrych rodzin ma w sobie spore pokłady pato­lo­gii, tylko bar­dzo sta­ran­nie dla sie­bie i innych ukry­tej. Jak u mnie. Co z tego, że udały się mojej matce inne rze­czy w życiu: powo­dze­nie, satys­fak­cja zawo­dowa, sta­tus z szansą na ele­ganc­kie życie, towa­rzy­stwo zło­żone z elity, wyjazdy, ota­cza­nie się pięk­nem rów­nież przed­mio­tów. Co z tego? I tak się skrę­cała i była nie­szczę­śliwą osobą. Jesz­cze tym bar­dziej sta­rała się pod­trzy­mać nie­na­ganny wize­ru­nek.

Anna: Tu jest, za prze­pro­sze­niem, pies pogrze­bany: z pozoru dom jest ide­alny, z całą pew­no­ścią nie jest total­nie pato­lo­giczny, a jed­nak dla dziecka, a zwłasz­cza dziew­czynki, dzieją się rze­czy złe, a przy­naj­mniej nie­ko­rzystne.

Kata­rzyna: To, co na zewnątrz udaje się mat­kom zdo­być i osią­gnąć, nie prze­nika do środka, do wnę­trza, wyma­ga­ją­cego uko­je­nia. Wize­ru­nek nie leczy duszy. Lecz ludzie tego nie chcą za cho­lerę zoba­czyć, bo musie­liby zre­wi­do­wać patrze­nie na samych sie­bie. Dotar­łoby do nich, że radzą sobie z bólem swo­jego nie­uko­cha­nego wewnętrz­nego dziecka w ten spo­sób, że budują wła­sny mit i wize­ru­nek jako uda­nych doro­słych ludzi, a jed­no­cze­śnie ukry­wają to wewnętrzne dziecko.

Jeśli ktoś przy­cho­dzi ze swoim dzie­cię­cym nie­uko­cha­niem na tera­pię w wieku czter­dzie­stu lat, ma szansę z wiel­kim pożyt­kiem dla dal­szego swego życia zająć się tym wewnętrz­nym dziec­kiem. Żeby nie było tak sza­lo­nego roz­ziewu mię­dzy wnę­trzem a zewnę­trzem. I to jest clou wszyst­kiego: żeby nie tkwić w klin­czu, że „jeśli moja matka mnie nie kochała, to ja się nie nadaję do kocha­nia”.

Ja też się tak czu­łam, stale kry­ty­ko­wana: jakie ty masz włosy, jak ty cho­dzisz, a masz kro­stę – sły­sza­łam. Bo matce było źle z tym, że ja nie byłam wytwo­rem jej pro­jek­cji.

Anna: A gdy­byś była?

Kata­rzyna: Gdy­bym była ide­alną nią – albo by mnie znie­na­wi­dziła i chciała znisz­czyć, albo by we mnie weszła, jak w to prze­dłu­że­nie sie­bie, czyli by mnie wyja­dła od środka, żebym ją fir­mo­wała.

Za: J.L. Cori, Matka nie­do­stępna emo­cjo­nal­nie. Jak roz­po­znać i wyle­czyć nie­wi­dzialne skutki zanie­dba­nia w dzie­ciń­stwie, przeł. K. Iwań­ska, Wydaw­nic­two Zwier­cia­dło, War­szawa 2020. [wróć]

2

Kiedy córka docho­dzi do głosu

Roz­mowa z Agatą Pas­sent

Judith Arcana, ame­ry­kań­ska pisarka, femi­nistka i akty­wistka m.in. na rzecz spra­wie­dli­wo­ści repro­duk­cyj­nej, wykła­dow­czyni na stu­diach kobie­cych i magi­ster nauk o kobie­tach, jedną ze swych ksią­żek zaty­tu­ło­wała What if your mother [A jeżeli twoja matka], inną Our Mothers’ Dau­gh­ters [Córki naszych matek]. Roz­ma­wiała przy tej oka­zji ze stu dwu­dzie­stoma kobie­tami. Więk­szość z nich dekla­ro­wała, że chcia­łaby postę­po­wać w życiu cał­kiem ina­czej niż ich matki, a jed­no­cze­śnie idzie tą samą drogą, czyli powiela sche­mat mat­czy­nych zacho­wań. Ale to sta­nowi jedy­nie potwier­dze­nie wszyst­kiego, o czym mówimy. Nato­miast poja­wia się tam bar­dzo inte­re­su­jące poję­cie: dau­gh­ter­hood, czyli w wol­nym tłu­ma­cze­niu „cór­ko­stwo”.

* * *

Kata­rzyna: Rzadko kiedy kobiety, wymie­nia­jąc role spo­łeczne, jakie peł­nią, mówią o, jak to nazwa­łaś, cór­ko­stwie. Są i czują się żonami i mat­kami, co – jak wie­lo­krot­nie wspo­mi­nam – mocno leży im na sercu. Bar­dzo chcą się w tym nie tylko speł­nić, ale także spraw­dzić. Swego cór­ko­stwa kom­plet­nie sobie nie uświa­da­miają.

Anna: Wydaje mi się jed­nak, że znamy przy­naj­mniej jedną córkę bar­dzo świa­domą, która już dawno odwa­żyła się opo­wie­dzieć o matce szcze­rze i bez retu­szu, ze swo­jego, czyli córki, punktu widze­nia. Wyma­gało to tym więk­szej odwagi, że matka dopiero co zmarła, a już za życia była legendą. Mam na myśli Agatę Pas­sent, która ponad dwa­dzie­ścia lat temu powie­działa publicz­nie, że Agnieszka Osiecka artystką była wielką, ale jako matka nie w każ­dej sytu­acji umiała się spraw­dzić.

Kata­rzyna: Pamię­tam, dla mnie to było poru­sza­jące.

Anna: I poru­szyło opi­nię publiczną, gdyż część ludzi uznała, że ska­lany został obraz poetki, ale też nie­na­ru­szalny wize­ru­nek Matki.

Kata­rzyna: Cie­kawe, co Agata powie o tym dzi­siaj. Sama jest już matką.

Anna: I minęło ład­nych parę lat.

* * *

Kata­rzyna: Agata, jak ci się wydaje: czy twoja mama była szczę­śliwa?

Agata: Była nie­zwy­kle inte­li­gentna, a nie znam żad­nej osoby inte­li­gent­nej, która byłaby szczę­śliwa. Bo z racji prze­ni­kli­wo­ści widzi w życiu i na świe­cie nie tylko zalety, lecz także braki. I druga sprawa: Agnieszka lubiła gonić kró­liczka, jak mówią słowa jej wła­snej pio­senki, a szczę­ście trak­to­wała na spo­sób Cze­chowa, jako coś, czego nie ma, a za czym się uga­niamy. Była, można powie­dzieć, prze­ciw­niczką sto­icy­zmu, bud­dy­zmu i zen. Nie potra­fiła się ogra­ni­czać, wciąż czuła potrzebę doświad­cza­nia nowych doznań, pozna­wa­nia nowych ludzi, zawią­zy­wa­nia nowych przy­jaźni. Było w tym wieczne nie­na­sy­ce­nie. Ono wpły­wało na jej roz­wój, ale jed­no­cze­śnie przy­czy­niało się do poczu­cia zagu­bie­nia i osa­mot­nie­nia.

Anna: Odno­szę wra­że­nie, że masz dziś wobec mamy dużo wię­cej empa­tii niż kie­dyś.

Agata: Bar­dziej poznaję moją mamę przez te ponad dwa­dzie­ścia lat, które upły­nęły od jej śmierci, niż za jej życia. Nasza zna­jo­mość prze­cież trwa. Nato­miast nie jest to zna­jo­mość wyłącz­nie intymna. Uczest­ni­czą w tym teraz miliony czy­tel­ni­ków, a mama, jak każda pisarka, pod­da­wała się auto­kre­acji. Jest wiele Agnie­szek.

Kata­rzyna: A jaka była tylko dla cie­bie, jako mama?

Agata: Moi rodzice wcze­śnie się roz­wie­dli, toteż naj­le­piej pozna­łam ją jako mamę docho­dzącą. Wcze­śniej­szych wspo­mnień z mamą jako part­nerką udo­mo­wioną mam raczej mało. Mama kochała mnie, lecz nie była typową matką Polką, a raczej mene­dżerką, która potra­fiła zarzą­dzać i dys­try­bu­ować swoje powin­no­ści macie­rzyń­skie. Pod ręką byli bab­cia, mąż, czyli mój ojciec, i nia­nia. Nie mam takich wspo­mnień z dzie­ciń­stwa, gdzie jestem oprana, na siłę kar­miona („futro­wana”), że ktoś mi pod­tyka pod nos zupki, łako­cie, nie pozwala wycho­dzić na podwórko czy plac zabaw bawić się z dziećmi. Matka wolała poka­zy­wać mi świat, niż mnie przed nim chro­nić, sama nie cho­wała mnie pod klo­szem, bo ona uwa­żała, że świat jest straszny, ale i cie­kawy. Dużo podró­żo­wa­ły­śmy – bli­sko nad Świ­der pod mia­sto i dalej – nad Bał­tyk, do Wene­cji śla­dami fil­mów Viscon­tiego. Ni­gdy nie odra­biała za mnie lek­cji, nie cho­dziła do szkoły wal­czyć z nauczy­ciel­kami, ale życie naukowe i edu­ka­cja to był jeden z jej prio­ry­te­tów – miała pokaźną biblio­teczkę, czy­tała zwy­kle dwie, trzy książki jed­no­cze­śnie. Roz­ma­wia­ły­śmy o lek­tu­rach, cza­sem poma­gała mi uczyć się histo­rii, ale ni­gdy kle­pać bez sensu na pamięć. Wpo­iła mi różne war­to­ści, które na­dal są ważne: liczy się to, co w sercu i w gło­wie, a nie rze­czy, nie wygląd, nie fry­zura na gło­wie. Dzie­liła się pie­niędzmi, poży­czała auto kole­żan­kom, poma­gała inter­no­wa­nym zna­jo­mym, miała poglądy poli­tyczne i mówiła ze mną o nich. Świa­do­mie uni­kała roz­mów o dupe­re­lach typu „czy ziem­niaki już dogo­to­wane”. Wolała mówić o tym, jak się czuję, co w moim życiu się dzieje.

Kata­rzyna: A jak ci się podoba ta wer­sja mat­ko­wa­nia? Jak to widzia­łaś, gdy dora­sta­łaś?

Agata: Kiedy byłam mała, nie podo­bało mi się wiele rze­czy w naszym domu i życiu, ponie­waż wtedy jesz­cze bar­dzo chcia­łam być podobna do wszyst­kich i mieć jak inne dzieci, a moja rodzina gene­ral­nie odbie­gała od wzor­ców z tam­tych cza­sów. I nawet aspekty, które z per­spek­tywy doce­niam, na przy­kład, że miesz­ka­li­śmy w seg­men­cie w Fale­nicy, obok lasu, a nie w klitce z wiel­kiej płyty z ciemną kuch­nią, też wtedy mi nie paso­wały, bo chcia­łam mieć jak kole­żanki i cią­gnęło mnie do dużych blo­ko­wisk. Bra­ko­wało mi pew­nych zacho­wań u mamy, na przy­kład, że nie odbie­rała mnie codzien­nie ze szkoły, nie było obia­dów i ani jedze­nie, ani cele­bro­wa­nie posił­ków nie odgry­wało w naszym życiu waż­niej­szej roli. Prze­szka­dzało mi też, że mama ma obok sie­bie innych cie­ka­wych ludzi, nie tylko mnie. Czyli moje nar­cy­styczne czy ego­istyczne potrzeby dziecka nie były zaspo­ko­jone. Nie mia­łam wyłącz­no­ści, a nie doce­nia­łam jesz­cze, że moja matka zna różne nie­tu­zin­kowe osoby. Rodzice byli zwo­len­ni­kami przed­szkola, za któ­rym zaczęli się roz­glą­dać, podej­rze­wam, jak tylko zaczę­łam się pio­ni­zo­wać. I pamię­tam ten pierw­szy dzień w przed­szkolu jako auten­tyczny kosz­mar: to roz­sta­nie z moją nia­nią, które oni jesz­cze pod­krę­cili jako wyda­rze­nie przez fakt, że poszli ze mną oboje, jak mało kiedy. Paro­krot­nie potem ojciec opo­wia­dał, że krzy­cza­łam na ulicy: „Ludzie, ratunku, gdzie oni mnie pro­wa­dzą”. Oczy­wi­ście przed­szkole na drugi dzień poko­cha­łam, a nawet podobno inte­re­so­wa­łam się wymianą walut i bonów, o któ­rej panie przed­szkolanki widocz­nie roz­ma­wiały na kory­ta­rzu lub przy pia­skow­nicy.

Anna: Nie: „Mamooo” czy „tatooo”, tylko „ludzieee”…?

Agata: Widać wcze­śnie byłam pro­spo­łeczna. Zresztą szybko polu­bi­łam przed­szkole. Ale w szkole znów mia­łam matce za złe, że nie odra­bia ze mną lek­cji, a praw­dziwa mama powinna odra­biać nawet za dziecko. Nie robiła moja matka robó­tek, więc nie mia­łam pomocy na ZPT (zaję­ciach prak­tyczno-tech­nicz­nych), kiedy zadano nam gobe­lin. Nie­po­rad­ność mojej mamy dopro­wa­dzała mnie do roz­pa­czy. A prze­cież nie kuma­łam, jako ośmio­let­nia dziew­czynka, że matka fan­ta­stycz­nie potrafi tkać, ale wier­sze.

Kata­rzyna: Na odcinku ZPT zawio­dła.

Agata: Ale wła­śnie ta tzw. mała moto­ryka, czyli nie­po­rad­ność manu­alna, jest czymś, co można odzie­dzi­czyć, i tutaj duży mój żal, bo też jestem tym obcią­żona. Żałuję, że nie mogę się uspo­ka­jać, robiąc na dru­tach. Nie­po­rad­ność mamy wią­zała się też z buchal­te­rią. Nie ma gor­szego subiekta do sklepu Wokul­skiego niż Agnieszka Osiecka. Rachunki, pisma z banku czy urzędu – to wszystko było jej obce i umie­jęt­nie spy­chała te sprawy na tatę i na kole­żanki.

Kata­rzyna: Wiesz co, w sumie fajne masz wspo­mnie­nia.

Agata: Mama była geniuszką, co miało oczy­wi­ste zalety, wbrew temu, co się zwy­kle uważa, że życie z geniu­szem wtła­cza w kom­pleksy, przy­gniata. Nie jest tak. Bo wpraw­dzie nie lepi geniuszka pie­ro­gów, ale można poroz­ma­wiać o życiu i o lite­ra­tu­rze. Pamię­tam jak dziś, że roz­ma­wia­ły­śmy o twór­czo­ści Apol­li­na­ire’a, bo matka go ceniła. Taka osoba jak moja mama trak­tuje dziecko nie jako dziecko i na pewno nie jako swoją wła­sność. Dopiero jako doro­sła kobieta i matka zro­zu­mia­łam, że Agnieszka była cał­kiem inną matką niż ówcze­sny stan­dard w Pol­sce. My mamy ten model sło­wiań­ski, że dziecko jest wła­sno­ścią rodzi­ców, kobiety twier­dzą, że robią sobie dzieci dla sie­bie i w efek­cie mamy dwa miliony matek samot­nie wycho­wu­ją­cych. A męż­czyźni mówią: uro­dziła mi, dała mi dziecko. Nie­sza­blo­nowe macie­rzyń­stwo, ale zawsze czu­łam się słu­chana, atrak­cyjna, mama mówiła mi, że jestem fajną, mądrą dziew­czyną, czy­tała moje utwory szkolne, roz­ma­wiała ze mną o męż­czy­znach, rów­nież moich. Jak zaczę­łam cho­dzić na randki, nie trzeba się było kryć z życiem sek­su­al­nym. Mama pytała o chło­pa­ków i to były wprost roz­mowy: Jak w łóżku? Czy jest czuły? Oczy­wi­ście anty­kon­cep­cja rów­nież była nor­mal­nym tema­tem. Mama była eme­ry­to­waną spor­t­smenką. Przy­kła­dała się do kariery pły­wac­kiej. Ja też poszłam wcze­śnie w sport i ten sport do dziś mi bar­dzo pomaga, rów­nież psy­chicz­nie, i mama bar­dzo mnie w tym wspie­rała. Ale bez ciśnie­nia, bez par­cia do współ­za­wod­nic­twa. I z ogrom­nym wdzię­kiem mi kibi­co­wała: coś tam czy­tała, wer­to­wała, a jed­nym okiem zer­kała na mnie. Ojciec nato­miast mnie cza­sem kry­ty­ko­wał po meczach czy tre­nin­gach, a to nie­do­pusz­czalne, żeby rodzic komen­to­wał. Święci są tre­ner i tre­nerka, rodzice tylko wspie­rają.

Matka inte­re­so­wała się moim życiem towa­rzy­skim, nie two­rzyła dystansu z moimi zna­jo­mymi, cho­ciaż była wtedy u szczytu popu­lar­no­ści nie tylko w Pol­sce. Ale nie była cele­brytką. Wspól­nie wyjeż­dża­li­śmy na różne wypady: mama i moje kole­żanki albo mama i kole­dzy. Inte­re­so­wali ją wszy­scy ludzie, więc była cie­kawa także moich przy­ja­ciół. Była to cie­ka­wość nie tylko pisarki. Ona była cho­ro­bli­wie empa­tyczna i wraż­liwa. Zawsze odmła­dzała grono swo­ich zna­jo­mych, nie zamy­kała się wśród rówie­śni­ków, co sta­no­wiło pro­blem dla jej kole­ża­nek, porzu­ca­nych dla młod­szych, a i dla face­tów, porzu­ca­nych dla młod­szych. Nie została do końca życia w gro­nie STS-u, roz­wi­jała się w róż­nych kie­run­kach, ota­czała cie­ka­wymi oso­bami, które ją inspi­ro­wały. Wystar­czyło, że ktoś powie­dział o faj­nej szkole fil­mo­wej w Łodzi, to ona zaraz: „A to ja tam zdam”. I weszła w nowy krąg sztuki i w nowe śro­do­wi­sko, wyrwała się z krę­gów war­szaw­skiego dzien­ni­kar­stwa. Nie została reży­serką, nie dla niej było wie­lo­go­dzinne wycze­ki­wa­nie na chmurę desz­czu na pla­nie, skoro w tym cza­sie mogła napi­sać kilka wier­szy. Ale po raz kolejny zro­biła prze­skok i poznała inny kawa­łek świata.

Anna: Z per­spek­tywy bar­dzo doce­niasz zalety bycia córką swo­jej matki.

Agata: Z per­spek­tywy uwa­żam, że prze­ce­nia się wpływ matki na dziecko. Wycho­wy­wała mnie i na­dal to robi – bo cały czas cha­rak­ter i oso­bo­wość mi się for­muje, zmie­nia – duża grupa ludzi. Matka jest tylko jedną z kil­ku­dzie­się­ciu osób, które były ważne. Doce­niam zalety rodzi­ców i doce­niam ich wady – bo braki też nam dużo dają. Na przy­kład prze­szka­dzała mi matki ule­głość. Nie była rodzi­cem sta­now­czym, nie szła za mną jak w ogień, kiedy trzeba było, jak to w tam­tych cza­sach, coś z kimś zała­twić. Do końca życia, kiedy osią­gnęła naprawdę bar­dzo dużo, bywała ofiarą. Wku­rzało mnie to nie­sa­mo­wi­cie. Była łagodna, ni­gdy nie wal­nęła pię­ścią w stół, jeśli sytu­acja tego wyma­gała. Gdyby na kon­fe­ren­cji w Jał­cie wystę­po­wała w naszym imie­niu, wszystko by nam zabrali. I ta jej cecha bar­dzo mi się nie podo­bała. Na szczę­ście mój tata jest bar­dziej aser­tywny i uzdol­niony biz­ne­sowo.

Kata­rzyna: Wie­działa, z kim mieć dziecko.

Agata: To moż­liwe, że bar­dzo zapla­no­wała tę ciążę. I to aku­rat się chwali. W spra­wach zawo­do­wych, gdy cho­dziło o jakiś teatr, potra­fiła zawal­czyć i poka­zać upór, ale we wła­snych sytu­acjach – ni­gdy. Poje­cha­ły­śmy do Tele­wi­zji, żeby wziąć udział w pro­gra­mie o spek­ta­klu tele­wi­zyj­nym mamy. Pod­jeż­dżamy na Woro­ni­cza, a tam, jak to w tych cza­sach i dziś też zresztą – por­tier i szla­ban. Facet nie otwie­rał. Zamiast zacząć trą­bić albo pójść i ostro wyja­śnić panu, kto tu jest i po co, ona sie­działa ule­gle w samo­cho­dzie i w rezul­ta­cie zawró­ciła. Nie poszła tam. I to nie na zasa­dzie osten­ta­cji. Nie wpusz­czają to nie, i już. W Bia­łej bluzce jest taki wątek ubie­ga­nia się o pasz­porty. Bo to były czasy ludzi-peten­tów. I w niej też coś takiego sie­działo. W rela­cjach z męż­czy­znami także, i to mnie draż­niło. Zamiast się faceci cie­szyć, że mają przy tej geniuszce swoje pięt­na­ście minut, to ona się za nimi uga­niała.

Kata­rzyna: Głód miło­ści.

Agata: Pew­nie tak, zwa­żyw­szy, jaka była bab­cia, Maria Osiecka. Ona też kuch­nię omi­jała sze­ro­kim łukiem i miała kło­poty z wer­ba­li­zo­wa­niem uczuć. Prze­cież nasze bab­cie rodziły się w cza­sach, gdy grzeczna panienka sie­działa z buzią w ciup, a jeśli coś mówiła, to co naj­wy­żej zgrabną aneg­dotkę o spa­cerku na rydze. Ja dopiero cał­kiem nie­dawno dowie­dzia­łam się, że to wła­śnie bab­cie słyną z dokar­mia­nia wnu­ków. Bo moja bab­cia głów­nie paliła papie­rosy i jadała to, co jej gospo­sia pod­su­nęła.

Z bie­giem lat roz­krę­cał się też mamy alko­ho­lizm. Począt­kowo nie przy­bie­rał moc­nych form i ja długo nie mia­łam świa­do­mo­ści, że coś jest na rze­czy. Widy­wa­łam się z mamą week­en­dową, na ten czas ona trzy­mała trzeź­wość. Jesz­cze dawała radę. A też bar­dzo się sta­rała oka­zać mi, że jestem dla niej ważna, bo ni­gdy nie odczu­łam, że moja matka mnie nie kocha. Może była nie­po­radna, inna, nie­ty­powa, pew­nie nie miała wzor­ców war­tych powie­le­nia.

Picie mamy nara­stało powoli. Nie było cugów i cią­gów, bar­dziej przyj­mo­wało to picie postać gąsie­nicy, czyli codzien­nego popi­ja­nia. Abso­lut­nie nie mogła­bym powie­dzieć, że w pierw­szych latach mojego życia mia­łam matkę nie­trzeźwą. Była nie­obecna z powo­dów zawo­do­wych, miło­snych, ale nie z powodu alko­holu.

Cio­sem dla mnie było roz­sta­nie rodzi­ców, prze­ży­łam je ogrom­nie. Nie tyle dla­tego, że się roz­pa­dła rodzina, bar­dziej dla­tego, że mój ojciec został ofiarą. Mama ode­szła, ale oso­bi­ście nie odczu­łam tego zbyt mocno, ponie­waż już wcze­śniej nie mia­łam jej na co dzień, powiedzmy: nie narzu­cała mi się i bar­dzo jej za to dzię­kuję. Nato­miast zoba­czy­łam zdru­zgo­ta­nego porzu­co­nego męż­czy­znę, mojego ojca. Po latach jestem mu wdzięczna, że jest męż­czy­zną, który ma uczu­cia i je poka­zuje. Ale wtedy to było cięż­kie dla dziecka, które ocze­kuje od ojca rycer­stwa, a nie łez. Osta­tecz­nie dało mi to – wbrew pozo­rom – cudowny wzo­rzec męski. Że męż­czy­zna może się przy­znać, że miłość do żony i rodzina są naj­waż­niej­sze. Moim udzia­łem była roz­pacz z powodu ojca i chęć odwetu na matce za ojca. Sta­łam się córeczką tatu­sia.

Kata­rzyna: A byłaś przez to łagod­niej­sza dla męż­czyzn?

Agata: Myślę, że za mało się pisze o tym, jak trudno jest kobie­tom, które miały faj­nych, fan­ta­stycz­nych ojców. Efek­tem było roz­cza­ro­wa­nie, że od innych męż­czyzn nie można dostać tego wszyst­kiego, co potrafi dać mój tato. Uczciwy, part­ner­ski, odpo­wie­dzialny, gotu­jący, pio­rący, zawo­dowo speł­niony. U mnie to matka wyco­fała się z umowy, że jeste­śmy rodziną.

Anna: I to był pierw­szy powód, by mieć do niej żal?

Agata: W poło­wie liceum zorien­to­wa­łam się, że mama pije. Począt­kowo mnie to draż­niło, bo mama zawa­lała przez to wiele spraw naszych wspól­nych, a ja ocze­ki­wa­łam trak­to­wa­nia fair. Zorien­to­wa­łam się dość szybko, że alko­ho­licy kła­mią, mama potra­fiła nie przyjść na spo­tka­nie albo była pod­chmie­lona, albo po bibce. Ja się orien­to­wa­łam, że ona piła, mówi­łam to, a mama oczy­wi­ście zaprze­czała. I wtedy poja­wił się inny pro­blem, że ja widzia­łam, co się dzieje, czyli cho­robę, a inni nie. I jesz­cze ją wypie­rali: ojciec, przy­ja­ciele, współ­pra­cow­nicy. Takie były czasy, że ucho­dziło picie, nawet było wska­zane, a jesz­cze w świe­cie arty­stycz­nym! Byłam więc tą złą córką, która coś dema­skuje, i czu­łam się osa­mot­niona, bo jak mówi­łam o pro­blemie mamy, to inni nie reago­wali, jak­bym mówiła o UFO. Lata­ją­cym. Czu­łam samot­ność i wście­kłość. Naj­pierw sta­ra­łam się inten­syw­nie mamę rato­wać, kie­ro­wać na jakieś lecze­nie, a póź­niej rato­wa­łam głów­nie sie­bie.

Kata­rzyna: I bar­dzo słusz­nie.

Agata: Ale to nie zna­czy, że obrazy nie­trzeź­wej matki znik­nęły. I to spo­wo­do­wało we mnie taką zmianę na bycie Zosią-samo­sią. Skoro ona nie jest zdolna dla mnie rzu­cić wódki – bo tak dziecko kom­bi­nuje, zanim się dowie, że alko­hol rzuca się dla sie­bie – odwra­cam się i sku­piam na reali­za­cji swo­ich celów. Zamiesz­ka­łam w Sta­nach, tam się kształ­ci­łam, tam mia­łam zna­jo­mych. Jak mama do mnie przy­je­chała, była już mocno pijąca, spra­wiła mi kilka ogrom­nych przy­kro­ści, ponie­waż była pijana przy moich kole­żan­kach. Mia­łam więc trudny wybór: jak się zacho­wać z pija­nym rodzi­cem w kawiarni? Uda­jemy, że nic się nie stało, czy ocze­ku­jemy od kole­ża­nek empa­tii i zro­zu­mie­nia, że może moje życie poto­czy­łoby się lepiej, gdyby nie pijąca matka, i dalej zwa­lamy na to wszel­kie nie­po­wo­dze­nia? Czy ją tasz­czymy z lokalu? Sytu­acja co naj­mniej nie­zręczna. Zrozumia­łam, że jeśli nawet pod­czas wizyty, krót­kiej i po wielu latach, nie potrafi się powstrzy­mać – to sprawa jest prze­grana. Wtedy docie­rało to też już do jej przy­ja­ciół i bli­skich. To, że w końcu oni uznali pro­blem, wiele mi dało, bo oka­zało się, że ja nie zwa­rio­wa­łam. A potem kolej­nym pro­blemem był brak chęci mamy do lecze­nia. Każdy ma prawo do samo­za­głady, nie ist­nieje żadne prawo pozwa­la­jące bli­skim zadbać o lecze­nie bez zgody cho­rego.

Kata­rzyna: Przy­mus daje zresztą efekt odwrotny. Jesz­cze bar­dziej pijący chce pić, gdy mu się tego zabra­nia.

Agata: To był dla mnie drugi cios, że będę tylko bier­nym obser­wa­to­rem samo­za­głady, że taka wyjąt­kowa osoba nie da sobie pomóc. Już wtedy w Sta­nach cho­dzi­łam na tera­pię, potem w Pol­sce też. Bar­dzo dużo mi to dało, po pierw­sze uświa­do­mi­łam sobie, jak ogromny i powszechny jest to pro­blem, skoro co drugi czło­wiek w Pol­sce ma piją­cego, uza­leż­nio­nego w rodzi­nie. Wujka, dziadka, matkę. To mi pomo­gło. To była tera­pia gru­powa, co jest naj­lep­szą jej formą, moim zda­niem.

Kata­rzyna: Moim też.

Anna: Opo­wie­dzia­łaś o mamie już wtedy, pod koniec lat dzie­więć­dzie­sią­tych nie według przy­ka­za­nia: O mamie – tylko dobrze albo wcale, lecz z nie­spo­ty­kaną w Pol­sce szcze­ro­ścią. To był efekt tej ame­ry­kań­skiej tera­pii?

Agata: To jest w zasa­dzie pyta­nie o hipo­kry­zję. A ja wyszłam z domu nie­pru­de­ryj­nego, w któ­rym roz­ma­wiało się o pro­ble­mach. Nie byłam też uczona czo­ło­bit­no­ści wobec auto­ry­te­tów. Za każ­dym wiel­kim czło­wie­kiem, czy to jest rabin, czy poli­tyk, czy poeta, jest jego cień. To sta­nowi pakiet. Ludzie mają prawo do wad, sła­bo­ści, a alko­ho­lizm jest straszną cho­robą. Poza tym ja nie cho­dzi­łam na reli­gię, toteż nie został mi wtło­czony obraz matki jako świę­tej. Mówię szcze­rze, jej Dzien­ni­ków nie cen­zu­ro­wa­łam. Dzieci alko­ho­li­ków mają swoje traumy, ale nie mogą one być naszą wymówką. Matki nie potę­piam. Sama bar­dzo pil­nuję swej rela­cji z alko­ho­lem. Spo­ra­dycz­nie piję. Ni­gdy nie „zała­twiam” spraw „zapi­ja­niem” – np. nie popi­jam dla odwagi czy dla zapo­mnie­nia. Dziś widzę sze­rzej, jak wiele mama mi dała. Dzięki tera­pii mam też ogrom wie­dzy na temat alko­holu, któ­rej moi rodzice i bab­cie nie mieli. Ale co było złe – było złe. Nie da się zakła­mać.

* * *

Kata­rzyna: Czuję duży sza­cu­nek dla Agaty, dla jej otwar­to­ści, odwagi, nie­za­leż­no­ści, bez­kom­pro­mi­so­wo­ści. Jest mi też mocno bli­ska, bo obie były­śmy córecz­kami tatu­sia.

Anna: Ja też.

Kata­rzyna: Jeste­śmy w klu­bie. Rze­czy­wi­ście nie­ła­two takim kobie­tom zna­leźć faceta rów­nie faj­nego jak ojciec. Ale bar­dziej sku­pione jeste­śmy na mat­kach – cie­kawe jest zda­nie Agaty, że prze­ce­nia się wpływ matki na dziecko. Mówi ona, że matka jest tylko jedną z kil­ku­dzie­się­ciu waż­nych osób. Bar­dzo rozu­miem, dla­czego ona tak sądzi, miała takie życie, że na szczę­ście mała obec­ność matki rów­no­wa­żyła się przez wpływy wielu wspa­nia­łych osób. I Agata, jako bar­dzo inte­li­gentne dziecko, świet­nie z tego sko­rzy­stała. Wzięła to, co mogła, ale nie ma tego, czego wziąć się nie dało.

Anna: Warto zauwa­żyć, że Agata spo­tkała tyle cie­ka­wych osób, ponie­waż była córką tej wła­śnie matki. Rów­nież ojciec został przez tę matkę wybrany.

Kata­rzyna: Jasne i fajne jest zda­nie Agaty, że dużo nam dają, jako dzie­ciom, i zalety, i braki rodzi­ców. Matki ule­głość i bycie ofiarą spo­wo­do­wało, że Agata wie, czego nie chce. Dzieci doj­rze­wa­jąc, dają sobie prawo do bra­nia od rodzi­ców tego, co im się przyda. Tylko ubez­wła­sno­wol­nione dzieci biorą wszystko, co rodzice im wci­skają i poka­zują.

I poru­sza mnie bar­dzo samot­ność Agaty w nazy­wa­niu prawdy o nałogu matki w naszym kocha­ją­cym pozór spo­łe­czeń­stwie (czy­taj: dulsz­czy­zna). Naj­waż­niej­sze jed­nak, że Agata ma poczu­cie, że była kochana przez swoją mamę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Kata­rzyna Mil­ler i Anna Bimer 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Redak­tor tego wyda­nia: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Pro­jekt serii i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Urszula Gireń

Rysun­kowy por­tret Kata­rzyny Mil­ler: Miro­sława Sza­wiń­ska

Foto­gra­fia na okładce

© enchanted_fairy/Shut­ter­stock

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Być córką i nie zwa­rio­wać, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-845-5

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer